Sapkowski Andrzej - Chrzest Ognia - Rozdział 01
Wówczas rzekła wróżka do wiedźmina: "Taką ci
dam radę: obuj żelazne buty, weź do ręki kostur żelazny.
Idź w żelaznych butach na koniec świata, a drogę
przed sobą kosturem macaj, łzami skraplaj. Idź przez
ogień i wodę, nie ustawaj, wstecz się nie oglądaj.
A gdy już zedrą się chodaki, gdy zetrze się kostur żelazny,
gdy już od wiatru i żaru wyschną twe oczy tak, że
już ni jedna łza z nich wypłynąć nie zdoła, wówczas
na końcu świata odnajdziesz to, czego szukasz i to, co
kochasz. Być może."
I Wiedźmin poszedł przez ogień, i wodę, wstecz się
nie oglądał. Ale nie wziął ni butów żelaznych, ni kostura.
Wziął tylko swój miecz wiedźmiński. Nie posłuchał
słów wróżki. I dobrze zrobił, bo to była zła wróżka.
Flourens Delannoy, Bajki i klechdy
Rozdział pierwszy
W krzakach darły się ptaki.
Zbocze parowu porastała gęsta, zbita masa jeżyn i
berberysów, wymarzone miejsce do gniazdowania i do żeru,
nic tedy dziwnego, że roiło się tam od ptactwa. Zawzięcie
trylowały dzwońce, świergotały czeczotki i piegże, co
chwila rozbrzmiewało też dźwięczne "pink-pink" zięby.
Zięba dzwoni na deszcz, pomyślała Milva, odruchowo
spoglądając na niebo. Nie było chmur. Ale zięby zawsze
dzwonią na deszcz. Przydałoby się nareszcie trochę deszczu.
Miejsce na wprost wylotu kotlinki było dobrym
myśliwskim stanowiskiem, dającym niezłe szansę na udane
polowanie, zwłaszcza tu, w Brokilonie, mateczniku zwierzyny.
Władające potężnym obszarem lasu driady polowały
niezmiernie rzadko, a człowiek jeszcze rzadziej odważał
się tu zapuszczać. Tutaj żądny mięsa lub skór łowca
sam stawał się obiektem łowów. Brokilońskie driady nie
miały litości dla intruzów. Milva przekonała się kiedyś
o tym na własnej skórze.
Czego jak czego, ale zwierza w Brokilonie me brakowało.
Jednak Milva tkwiła w zasadzce już ponad dwie godziny i
nadal nic nie wychodziło na strzał. Polować z marszu
nie mogła - panująca od miesięcy susza wysłała poszycie
chrustem i liśćmi, trzeszczącymi przy każdym kroku.
W takich warunkach tylko bezruch w zasadzce mógł
zaowocować sukcesem i zdobyczą.
Na gryfie łuku usiadł motyl admirał. Milva nie
płoszyła go obserwując, jak składa i rozkłada skrzydełka, patrzyła
równocześnie na łuk, nowy nabytek, którym wciąż
jeszcze nie przestała się cieszyć. Była zawołaną łuczniczką,
kochała dobrą broń. A ta, którą trzymała w dłoni, była
najlepszą z najlepszych.
Milva miała w życiu wiele łuków. Uczyła się strzelać ze
zwykłych jesionowych i cisowych, ale prędko zrezygnowała z
nich na rzecz refleksyjnych laminatów, jakich używały
driady i elfy. Elfie łuki były krótsze, lżejsze i poręczniejsze,
a dzięki warstwowej kompozycji drewna i zwierzęcych
ścięgien również o wiele "szybsze" od cisowych -
wystrzelona z nich strzała dosięgała celu w czasie dużo
krótszym i po płaskim torze, co w znacznej mierze eliminowało
możliwość zniesienia przez wiatr. Najlepsze egzemplarze
takiej broni, gięte poczwórnie, nosiły wśród elfów
nazwę zefhar, taki bowiem runiczny znak tworzyły
wygięte ramiona i gryfy łuku. Milva używała zefarów
przez ładnych kilka lat i nie sądziła, by mógł istnieć łuk,
który je przewyższał.
Ale wreszcie trafiła na taki łuk. Było to oczywiście na
Hrakim Bazarze w Cidaris, słynnym z bogatej oferty
dziwnych i rzadkich towarów zwożonych przez żeglarzy
najdalszych zakątków świata, zewsząd, dokąd docierały
fregaty i galeony. Milva, gdy tylko mogła, odwiedzała bazar
i oglądała zamorskie luki. Tam właśnie nabyła łuk, o którym
sądziła, że posłuży jej przez wiele lat - pochodzący
Zerrikanii zefar wzmacniany szlifowanym rogiem antylopy
miała za doskonały. Przez rok. Albowiem
rok później, na tym samym straganie, u tego samego
kupca zobaczyła istne cudo.
Łuk pochodził z dalekiej Północy. Miał łęczysko długie
na sześćdziesiąt dwa cale, mahoniowy, dokładnie wyważony majdan
i płaskie, laminowane ramiona, sklejone
z zeplatających się warstw szlachetnego drewna, waHllaycn
ścięgien i kości wielorybich. Od innych leżących
obok kompozytów różniła go nie tylko konstrukcja, ale
i cena - i cena właśnie zwróciła uwagę Milvy. Gdy jednak,
wzięła łuk do ręki i wypróbowała go, zapłaciła bez wahania
i bez targów tyle, ile żądał handlarz. Czterysta novigradzkich
koron. Rzecz jasna, nie miała przy sobie tej
niebotycznej sumy - w targu poświęciła swój zerrikański
zefar, pęk sobolowych łupieży i przecudnej roboty elfi
medalionik, koralową kameę w wianuszku rzecznych pereł.
Ale nie żałowała. Nigdy. Łuk był niewiarygodnie lekki
i wprost idealnie celny. Choć niezbyt długi, krył w kompozytowo -
żyłowych ramionach nielichego kopa. Zaopatrzony w wypiętą
na precyzyjnie podgiętych gryfach jedwabno-konopną cięciwę,
przy dwudziestoczterocalowym naciągu dawał
pięćdziesiąt pięć funtów mocy. Prawda, bywały łuki
które dawały nawet osiemdziesiąt, ale Milva uważała te
za przesadę. Wystrzelona z jej wielorybiej pięćdziesiątki
piątki strzała pokonywała odległość dwustu stóp w czasie
pomiędzy dwoma uderzeniami serca, a na sto kroków
miała aż nadto impetu, by skutecznie porazić jelenia
człowieka zaś, jeśli nie nosił zbroi, przeszywała na wylot.
Na zwierzęta większe od jelenia i na ciężkozbrojnych Milva
rzadko polowała.
Motyl odleciał. Zięby nadal darły się w krzakach. I
nadal nic nie wychodziło na strzał. Milva oparła się barkiem
o pień sosny, zaczęła wspominać. Ot tak, żeby zabić czasu.
*****
Do jej pierwszego spotkania z wiedźminem doszło w
lipcu, dwa tygodnie po wydarzeniach na wyspie Thanedd
i wybuchu wojny w Dol Angra. Milva wróciła do Broklionu
po kilkunastodniowej nieobecności, przyprowadziła resztki
komanda Scoia'tael, rozbitego w Temerii podczas
próby przedostania się na teren objętego wojną Aedirn.
Wiewiórki chciały przyłączyć się do powstania wznieconego
przez elfy w Dol Blathanna. Nie powiodło im się, gdyby
nie Milva, byłoby po nich. Ale znalazły Milvę i azyl w Brokilonie.
Zaraz po przyjeździe poinformowano ją, że Aglais
pilnie oczekuje jej w Col Serrai. Milva zdziwiła się trochę.
Aglais była przełożoną brokilońskich uzdrowicielek,
a głęboka, pełna gorących źródeł i jaskiń kotlina Col Serrai
była miejscem uzdrowień.
Usłuchała jednak wezwania, będąc przekonana, że
chodziło jakiegoś leczonego elfa, pragnącego za jej pośrednictwem
skontaktować się ze swym komandem. A gdy zobaczyła
rannego wiedźmina i dowiedziała się, w czym
rzecz, wpadła w istny szał. Wybiegła z groty z rozwianym,
włosem i całą złość wyładowała na Aglais.
- Widział mnie! Widział moją twarz! Czy pojmujesz,
czym mi to grozi?
- Nie, nie pojmuję - odrzekła chłodno uzdrowicielka. -
to Gwynbleidd, Wiedźmin, Przyjaciel Brokilonu. Jest tu
od czternastu dni, od nowiu. I jeszcze jakiś czas upłynie,
zanim będzie mógł wstać i normalnie chodzić. Pragnie
wieści ze świata, wieści o jego bliskich. Tylko ty możesz
mu ich dostarczyć.
- Wieści ze świata? Chybaś rozum straciła, dziwożono!
Czy ty wiesz, co teraz dzieje się na świecie, za granicami
twojego spokojnego lasu? W Aedirn trwa wojna! W Brugge,
w Temerii i w Redanii zamęt, piekło, wielkie łowy! Za
tymi, co rebelię wszczęli na Thanedd, gonią wszędy!
Wszędy pełno szpiegów i an'giyare, jedno słowo nieraz
wystarczy uronić, usta skrzywić, gdy nie trza, i już kat ci
w lochu czerwonym żelazem zaświeci! A ja na przeszpiegi
mam chodzić, dopytywać się, wieści zbierać? Karku nadstawiać?
I dla kogo? Dla jakiegoś półżywego wiedźmina?
- A co to on mi, brat albo swat? Iście rozumu zbyłaś,
Aglais!
- Jeśli masz zamiar wrzeszczeć - przerwała spokojnie
driada - to idźmy dalej w las. Jemu potrzebny jest spokój.
Milva obejrzała się mimo woli na wylot jaskini, w której
przed chwilą widziała rannego. Kawał chłopa, pomyślała odruchowo,
choć chudy, ale jedna żyła... Łeb biały,
ale brzuch płaski niby u młodzika, widno, że trud mu
za uchem, nie słonina i piwo...
- On na Thanedd był - stwierdziła, nie zapytała. -
Rebeliant.
- Nie wiem - wzruszyła ramionami Aglais. - Saasjf
Potrzebuje pomocy. Reszta mnie nie obchodzi.
Milva żachnęła się. Uzdrowicielka znana była z niechęci
do gadania. Ale Milva zdążyła już wysłuchać podobnych
relacji driad ze wschodniej rubieży Brokilonu, więc
działa już wszystko o wydarzeniach sprzed dwóch tygodni.
O kasztanowłosej czarodziejce, która zjawiła się w
Brokilonie w błysku magii, o przywleczonym przez nią
kalece ze złamaną ręką i nogą. Kalece, który okazał się
wiedźminem, znanym driadom jako Gwynbleidd, Biały
Wilk.
Początkowo, opowiadały driady, nie wiadomo było, co
czynić. Pokrwawiony Wiedźmin na przemian krzyczał
i mdlał, Aglais nakładała prowizoryczne opatrunki, czarodziejka
klęła. I płakała. W to ostatnie Milva absolutnie
nie wierzyła - a bo to widział kto kiedy płaczącą magiczkę?
A później przyszedł rozkaz z Duen Canell, od Srebrnookiej
Eithne, Pani Brokilonu. Czarodziejkę odprawić,
brzmiał rozkaz władczyni Lasu Driad. Wiedźmina leczyć.
Leczono go. Milva widziała. Leżał w jaskini, w niecce
pełnej wody z magicznych brokilońskich źródeł, jego unieruchomione
w szynach i na wyciągach kończyny spowite
były gęstym kożuchem leczących pnączy conynhaeli i
darni purpurowego żywokostu. Włosy miał białe niby mleko.
Był przytomny, choć leczeni conynhaelą zwykle bez
ducha leżą, bredzą, magia przez nich gada...
- No? - beznamiętny głos uzdrowicielki wyrwał ją z
zzadumy. - Jak tedy będzie? Co mam mu powiedzieć?
- Żeby do wszystkich biesów poszedł - warknęła Milva,
podciągając obciążony sakwą i myśliwskim nożem
pas. - I ty też idź do biesa, Aglais.
- Twoja wola. Nie przymuszę cię.
- Prawaś. Nie przymusisz.
Poszła w las, pomiędzy rzadkie sosny, nie oglądając
się. Była zła.
O wydarzeniach, jakie miały miejsce w pierwszy lipcowy
nów księżyca na ostrowie Thanedd, Milva wiedziała,
Scoia'tael mówili o tym bez przerwy. Podczas zjazdu czarodziejów
na wyspie doszło do rebelii, polała się krew, poleciały
głowy. A armie Nilfgaardu, jakby na sygnał, uderzyły
na Aedirn i Lyrię, zaczęła się wojna. A w Temerii,
Redanii i Kaedwen skrupiło się wszystko na Wiewiórkach.
Raz, bo podobno zbuntowanym czarodziejom na
Thanedd przyszło w sukurs komando Scoia'tael. Dwa, bo
te podobno jakiś elf czy też półelf żgnął sztyletem i zabił
Vizimira, redańskiego króla. Rozwścieczeni ludzie wzięli
się więc ostro za Wiewiórki. Wrzało wszędzie niby w kotle
elfia krew płynęła rzeką...
Ha, pomyślała Milva, może i prawda to, co kapłani
bają, że koniec świata i dzień sądu bliski? Świat w ogniu,
człowiek nie tylko elfowi, ale i człowiekowi wilkiem, brat
na brata nóż podnosi... A Wiedźmin do polityki się miesza
- i do rebelii staje. Wiedźmin, któren przecie tylko od tego
jest, by świat przemierzać i szkodzące ludziom monstra
ubijać! Jak świat światem, nigdy Wiedźmin żaden ni do
polityki, ni do wojaczki wciągać się nie dawał. Toć nawet
taka bajka jest, o głupim królu, co przetakiem wodę nosił,
zająca chciał gońcem, a wiedźmina wojewodą uczynić.
A tu masz, Wiedźmin w rokoszu przeciw królom poszczerbiony,
w Brokilonie przed karą kryć się musi. Iście, koniec świata!
- Witaj, Mario.
Drgnęła. Oparta o sosnę niewysoka driada miała oczy
i włosy w kolorze srebra. Zachodzące słońce otaczało aureolą
jej głowę na tle pstrokatej ściany lasu. Milva uklękła na
jedno kolano, nisko skłoniła głowę:
- Bądź pozdrowiona. Pani Eithne.
- Władczyni Brokilonu zatknęła za łykowy pasek złoty
nożyk o kształcie sierpa.
- Wstań - powiedziała. - Przejdźmy się. Chcę z tobą
porozmawiać.
Długo szły razem przez pełen cieni las, mała srebrnowłosa
driada i wysoka płowowłosa dziewczyna. Żadna nie przerywała milczenia.
- Dawno nie zaglądałaś do Duen Canell, Mario.
- Czasu nie stało. Pani Eithne. Do Duen Canell
daleka od Wstążki droga, a ja... Przecież wiesz.
- Wiem. Zmęczona jesteś?
- Elfy potrzebują pomocy. Z twego rozkazu im przedy
pomagam.
- Na moją prośbę.
- Iście. Na prośbę.
- Mam jeszcze jedną.
- Takem myślała. Wiedźmin?
- Pomóż mu.
Milva zatrzymała się i odwróciła, ostrym ruchem złamała
zawadzającą gałązkę wiciokrzewu, obróciła ją w palcach, cisnęła na ziemię.
- Od pół roku - powiedziała cicho, patrząc w srebrzyste
oczy driady - głowę w hazard stawię, elfów z rozgromionych komand
przeprowadzam do Brokilonu... Gdy wypoczną i z
ran się wyleczą, nazad ich wywodzę... Mało tego?
Nie dość uczyniłam? Co nów na szlak ciemną nocą
ruszam... Słońca się już lękam jak nietoperz albo puszczyk jaki...
- Nikt nie zna leśnych ścieżek lepiej od ciebie.
- W kniei nie dowiem się niczego. Wiedźmin ponoć
chce, bym wieści zbierała, między ludzi pojechała. To rebeliant, na jego
imię mają an'givare wyostrzone uszy. Mnie
samej też nijak w miastach się pokazywać. A jak mnie
kto rozpozna? Pamięć o tamtym żywa jeszcze, nie przyschła
jeszcze tamta krew... Bo dużo było wtedy krwi. Pani
Eithne.
- Niemało - srebrne oczy starej driady były obce,
zimne, nieprzeniknione. - Niemało, prawda to.
- Jeśli mnie rozpoznają, na pal nawleką.
- Jesteś rozważna. Jesteś ostrożna i czujna.
- By wieści, o które Wiedźmin prosi, pozbierać, trza
się czujności wyzbyć. Trza pytać. A teraz ciekawość niebezpiecznie
objawiać. Jeśli mię pochwycą...
- Masz kontakty.
- Umęczą. Zakatują. Albo zgnoją w Drakenborgu...
- A wobec mnie masz dług.
Milva odwróciła głowę, zagryzła wargi.
- Ano, mam - powiedziała gorzko. - Nie zapomnieć
mi o tym.
Przymknęła oczy, twarz skurczyła się jej nagle, usta
drgnęły, zęby zwarły się silnie. Pod powiekami blado zaświeciło
wspomnienie, upiornym, księżycowym blaskiem
tamtej nocy. Wrócił nagle ból w kostce, ucapionej rzemienną
pętlą pułapki, ból w stawach, dartych szarpnięciem.
W uszach rozbrzmiał szum liści prostującego się
gwałtownie drzewa... Krzyk, jęk, dzika, szaleńcza, przerażona
miotanina i ohydne uczucie strachu, który spłynął
na nią, gdy zrozumiała, że nie uwolni się... Krzyk i strach,
skrzyp liny, rozfalowane cienie, rozkołysana, nienaturalna,
odwrócona ziemia, odwrócone niebo, drzewa o odwróconych
wierzchołkach, ból, krew tętniąca w skroniach...
A o świcie driady, dookoła, wianuszkiem... Daleki
srebrzysty śmiech... Kukiełka na sznurku! Huśtaj się, huśtaj,
pacyneczko, główeczką do dołu... I jej własny, lecz obcy,
rzężący krzyk. A potem ciemność.
- Iście, mam dług - powtórzyła przez ściśnięte zęby. -
Iście, bom przecie wisielec odcięty z powroza. Póki życia,
widzę, nie spłacić mi tego długu.
- Każdy ma jakiś dług - powiedziała Eithne. - Takie
jest życie, Mario Barring. Długi i wierzytelności, zobowiązania,
wdzięczność, zapłata... Uczynić coś dla kogoś. A może
dla siebie? Bo tak naprawdę, to zawsze płacimy sobie,
nie komuś. Każdy zaciągnięty dług spłacamy sobie. W każdej z
nas tkwi wierzyciel i dłużnik zarazem. Rzecz w tym,
by zgodził się w nas ten rachunek. Przychodzimy na
świat jako odrobina danego nam życia, potem wciąż zaciągamy
i spłacamy długi. Sobie. Dla siebie. Po to, by
w końcu rachunek się zgodził.
- Bliski jest ci ten człek, Pani Eithne? Ten...
Wiedźmin?
- Bliski. Choć sam o tym nie wie. Wróć do Col Serrai,
Mario Barring. Idź do niego. I zrób to, o co cię poprosi.
*****
W kotlince zachrzęścił chrust, trzasnęła gałązka.
Zabrzmiało głośne i gniewne "czek-czek" sroki, zięby zerwały
się do lotu, migając białymi sterówkami. Milva wstrzymała oddech. Nareszcie.
Czek-czek, zawołała sroka. Czek-czek-czek. Znowu
trzasnęła gałązka.
Milva poprawiła wysłużony, wytarty do połysku
skórzany ochraniacz na lewym przedramieniu, ułożyła kiść ręki
w przymocowanej do majdanu pętli. Z płaskiego kołczanu
na udzie wyjęła strzałę. Odruchowo, z nawyku.
sprawdziła stan brzeszczotów grotu i opierzenie. Kupowała
brzechwy na jarmarkach - wybierając średnio jedną
z dziesięciu, które jej oferowano - ale zawsze opierzała je
sama. Większość dostępnych w handlu gotowych strzał.
miała lotki za krótkie i ustawione prosto wzdłuż brzechwy,
a Milva używała wyłącznie strzał opierzonych spiralnie,
lotkami nie krótszymi niż pięć cali.
Nałożyła strzałę na cięciwę i wpatrzyła się w wylot
kotlinki, w zieleniejącą między pniami plamę berberysu,
ciężkiego gronami czerwonych jagód.
Zięby nie odleciały daleko, wznowiły dzwonienito.
Chodź, kózko, pomyślała Milva, unosząc i napinając łuk.
Chodź. Jestem gotowa.
Ale sarny poszły parowem, w kierunku bagienka i źródeł
zasilających wpadające do Wstążki strumyki. Z kotliny wyszedł
koziołek. Ładny, na oko ponad czterdziestofuntowy. Uniósł głowę,
zastrzygł uszami, potem odwrócił
się ku krzakom, skubnął listki.
Stał korzystnie - tyłem. Gdyby nie pień zasłaniający
cel, Milva strzelałaby bez zastanowienia. Nawet trafiając
w brzuch, grot przeszyłby go i dosięgnął serca, wątroby
lub płuc. Trafiając w udziec, rozwaliłby arterię, zwierzę
również musiałoby paść w krótkim czasie. Czekała, nie
zwalniając cięciwy.
Kozioł znowu uniósł głowę, postąpił krok, wyszedł zza
pnia - i nagle odwrócił się lekko przodem. Milva, utrzymując
strzałę w pełnym naciągu, zaklęła w myśli. Strzał
od przodu był niepewny - miast w płuco, grot mógł ugodzić
w brzuch. Czekała, wstrzymując oddech, wyczuwając
słony smak cięciwy kącikiem ust. To była jeszcze jedna
wielka, wręcz nieoceniona zaleta jej łuku - gdyby używała
broni cięższej lub wykonanej mniej starannie, nie zdołałaby
tak długo trzymać jej w napięciu, nie ryzykując
zmęczenia ręki i obniżonej precyzji strzału.
Szczęściem, kozioł pochylił głowę, skubnął wystane
z mchu trawy i obrócił się bokiem. Milva odetchnęła spokojnie,
wymierzyła na komorę i delikatnie wypuściła cięciwę z palców.
Nie usłyszała jednak oczekiwanego trzasku łamanego
przez grot żebra. Kozioł natomiast wyskoczył w górę, wierzgnął i
znikł przy wtórze chrupu suchych gałęzi i szumu
potrącanych liści.
Przez kilka uderzeń serca Milva stała nieruchomo,
skamieniała niby marmurowy posąg leśnej boginki. Dopiero
wówczas, gdy wszelkie odgłosy ucichły, odjęła prawą
dłoń od policzka i opuściła łuk. Odnotowawszy w pamięci
trasę ucieczki zwierza, usiadła spokojnie, oparła plecy
o pień. Była doświadczoną łowczynią, kłusowała w pańskich
lasach od dziecka, pierwszą sarnę położyła mając
jedenaście lat, pierwszego rogacza czternastaka - na niebywale
szczęśliwą łowiecką wróżbę - w dniu swych czternastych
urodzin. A doświadczenie uczyło, że z pogonią za
strzelonym zwierzem nigdy nie należało się spieszyć.
Jeśli trafiła dobrze, kozioł musiał paść nie dalej niż dwieście
kroków od wylotu kotlinki. Jeśli trafiła gorzej - a w
zasadzie nie dopuszczała takiej możliwości - pośpiech mógł
tylko sprawę pogorszyć. Źle strzelony ranny zwierz, nie
niepokojony, po panicznej ucieczce zwolni i będzie szedł.
Ścigany i płoszony zwierz będzie gnał na złamanie karku
i nie zwolni aż za siódmą górą.
Miała więc co najmniej pół godziny. Wsadziła w zęby
wyrwane źdźbło trawy i zamyśliła się znowu. Wspominała.
*****
Gdy po dwunastu dniach wróciła do Brokilonu, Wiedźmin
już chodził. Utykał lekko i nieznacznie zaciągał biodrem,
ale chodził. Milva nie zdziwiła się - wiedziała o
cudownych właściwościach leczniczych leśnej wody i zielska,
zwanego conynhaelą. Znała też umiejętności Aglai's,
nie raz była świadkiem błyskawicznego wręcz uzdrawiania
rannych driad. A pogłoski o niebywałej odporności
i wytrzymałości wiedźminów też nie były widać wyssane
z palca.
Nie poszła do Col Serrai zaraz po przybyciu, choć
driady napomykały, że Gwynbleidd niecierpliwie wyglądał jej powrotu.
Zwlekała celowo, wciąż była niezadowolona ze
zleconej jej misji i chciała to zademonstrować. Odprowadziła
do obozu elfy z przyprowadzonego komanda Wiewiórek. Rozwlekle
zdała relację o wydarzeniach w drodze,
ostrzegła driady przed szykowaną przez ludzi blokadą
granicy na Wstążce. Dopiero gdy napomniano ją po raz
trzeci, Milva wykąpała się, przebrała i poszła do wiedźmina.
Czekał na nią na skraju polany, tam, gdzie rosły cedry.
Przechadzał się, od czasu do czasu przysiadał, prostował
się sprężyście. Widać Aglai's zaleciła mu ćwiczenia.
- Jakie wieści? - spytał zaraz po powitaniu. Chłód
w jego głosie nie zmylił jej.
- Wojna chyba ku końcowi się ma - odrzekła,
wzruszając ramionami. - Nilfgaard, powiadają, srodze Lyrię
i Aedirn pogromił. Verden się poddało, a król Temerii ułożył
się z niligaardzkim cesarzem. A elfy w Dolinie Kwiatów
własne królestwo założyły. Wszelako Scoia'tael z Temerii i
Redanii nie powędrowaly tam. Biją się nadal...
- Nie o to mi szło.
- Nie? - udała zdziwienie. - A, prawda. Tak, zawadziłam
o Dorian, jakeś prosił, choć przyszło szmat drogi nadłożyć.
A niebezpieczne nynie gościńce...
Urwała, przeciągnęła się. Tym razem nie ponaglał jej.
- Czy ów Codringher - spytała wreszcie - którego
kazałeś mi odwiedzić, był twoim przyjacielem?
Twarz wiedźmina nie drgnęła, ale Milva wiedziała, że
zrozumiał z miejsca.
- Nie. Nie był.
- To dobrze - kontynuowała swobodnie. - Bo nie ma
go już wśród żyjących. Spłonął razem ze swą sadybą, został
aby komin i pół frontowej ściany. Całe Dorian huczy
od plotek. Jedni gadają, że ów Codringher uprawiał
czarnoksięstwo i jady warzył, że z diabłem miał pakt, więc
czarci ogień go pochłonął. Drudzy mówią, że wsunął nos
i palce do niewłaściwej szpary, jako to miał we zwyczaju
czynić. A komuś to nie w smak było, więc go zwyczajnie
utrupił i podłożył ogień, by zatrzeć ślady. A ty jak myślisz?
Nie doczekała się ani odpowiedzi, ani emocji na
poszarzałej twarzy. Kontynuowała więc, nie rezygnując ze złośliwego
i aroganckiego tonu.
- Ciekawe jest, że ów pożar i zgon owego Codringhera
w pierwszy lipcowy nów miesiączka się zdarzyły, dokładnie
jako i tumult na ostrowie Thanedd. Wypisz wymaluj,
jakby kto się domyślał, że właśnie Codringher coś o ruchawce
wie i że o detale będzie pytany. Jakby kto chciał
mu zawczasu gębę na wieki zasznurować, jęzor oniemić.
Co na to powiesz? Ha, widzę, nic nie powiesz. Małomównyś, tedy
ja ci powiem: niebezpieczne są te twoje dzieła,
te twoje przeszpiegi i wypytywania. Może ktoś oprócz Codringherowej
również inne gęby i uszy chcieć zamknąć.
Tak sobie myślę.
- Wybacz mi - powiedział po chwili. - Masz rację.
Naraziłem cię. To było zbyt niebezpieczne zadanie dla...
- Dla niewiasty, tak? - szarpnęła głową, ostrym
ruchem odrzuciła z ramienia wciąż jeszcze mokre włosy. -
Toś chciał powiedzieć? Galant się znalazł! Zakarbuj sobie,
że choć do sikania kucać muszę, moja kapota wilkiem,
nie zającem podszyta! Tchórza mi nie zadawaj, bo mnie
nie znasz!
- Znam - powiedział cicho i spokojnie, nie reagując na
jej złość i podniesiony głos. - Jesteś Milva. Przeprowadzasz
do Brokilonu Wiewiórki, przedzierając się przez obławy.
Znane jest mi twoje męstwo. Ale ja lekkomyślnie
i samolubnie naraziłem cię...
- Głupiś! - przerwała ostro. - O siebie się martw, nie
o mnie. O dziewuszkę się martw!
Uśmiechnęła się kpiąco. Bo tym razem twarz mu się
zmieniła. Milczała z rozmysłem, czekała na dalsze pytania.
- Co wiesz? - spytał wreszcie. - I od kogo?
- Ty miałeś twego Codringhera - parsknęła, dumnie
unosząc głowę - ja mam moich znajomków. Takich, którzy
bystre mają oczy i uszy.
- Mów. Proszę, Milva.
- Po ruchawce na Thanedd - zaczęła, odczekawszy
chwilę - zawrzało wszędy. Łowy na zdrajców się zaczęły.
Osobliwie na tych czarodziejów, co za Nilfgaardem stali,
jako i na innych sprzedawczyków. Niektórych ujęto. Inni
zniknęli, kamień w wodę. Nie trza wielkiego umu, by
zgadnąć, dokąd uszli, pod czyje skrzydła się schronili. Ale
nie tylko na czarowników i zdrajców polowano. W rebelii
na Thanedd zbuntowanym czarodziejom pomogło komando
Wiewiórek, nimi sławny Faoiltiama przewodził. Szukają
go. Rozkaz wydano, żeby każdego schwytanego elfa
na męki brać, o komando Faoiltiamy pytać.
- Kim jest ten Faoiltiama?
- Elf, Scoia'tael. Jak mało który ludziom za skórę
zalazł. Wielka cena jest za jego głowę. Ale nie tylko jego
szukają. Szuka się też jakiegoś nilfgaardzkiego rycerza,
któren na Thanedd był. I jeszcze...
- Mów.
- An'giyare o wiedźmina wypytują, imieniem Geralt
z Rivii. I o dziewuszkę imieniem Cirilla. Tych dwoje przykazano
żywymi brać. Pod gardłem to nakazano: obojgu
ujętym włos z głowy spaść nie może, guz z sukni urwać
się nie ma prawa. Ha! Drogi musisz być ich sercu, że tak
się o twoje zdrowie troskają...
Urwała, widząc wyraz jego twarzy, z której raptownie
zniknął nieludzki spokój. Zrozumiała, że choć się starała,
nie zdołała napędzić mu strachu. Przynajmniej nie o jego
własną skórę. Niespodziewanie poczuła wstyd.
- No, z tym pościgiem to przecie daremny ich zachód.
- powiedziała łagodniej, ale wciąż z lekko drwiącym uśmiechem
na wargach. - Ty w Brokilonie bezpieczny jesteś.
A dziewczyny też żywej nie dostaną. Gdy gruzy na Thanedd
przekopali, rozwaliny tej magicznej wieży, co się
zawaliła... Hej, co tobie?
Wiedźmin zatoczył się, oparł o cedr, usiadł ciężko przy
pniu. Milva odskoczyła, przerażona bladością, która nagle
pokryła mu twarz.
- Aglais! Sirssa! Fauve! Do mnie, żywo! Zaraza, na
umieranie mu się chyba zebrało! Hej, ty!
- Nie wołaj ich... Nic mi nie jest - Mów. Chcę wiedzieć...
Milva zrozumiała nagle.
- Niczego nie naszli w rumowisku! - krzyknęła,
czując, że też blednie. Niczego! Choć każdy kamień obejżeli
i czary rzucali, nie znaleźli...
Otarła pot z brwi, gestem powstrzymała nadbiegające
driady. Chwyciła siedzącego wiedźmina za ramiona, pochyliła
się nad nim tak, że jej długie jasne włosy spadły
- na jego zbielałą twarz.
- Źle pojąłeś - powtarzała szybko, nieskładnie, z
trudem znajdując słowa w natłoku tych, które cisnęły się jej
na usta. - To jeno chciałam rzec, że... Opacznie mnie pojąłeś.
Bo ja... Skądże wiedzieć mogłam, że ty aż tak... Nie
... tak chciałam. Ja jeno o tym, że dziewczyna... Że nie znajdą
jej, bo bez śladu znikła, jak owi czarodzieje. Wybacz mi.
Nie odpowiedział. Patrzył w bok. Milva zagryzła wargi,
zacisnęła pięści.
- We trzy dni wyjeżdżam z Brokilonu - powiedziała
łagodnie po długim, bardzo długim milczeniu. - Niech jeno miesiączek
pójdzie na uszczerb, niech nocki trochę ciemniejsze nastaną.
Do dziesięciu dni wrócę, może wcześniej. Wnet po
Lammas, w pierwszych dniach sierpnia.
Nie turbuj się. Ziemię i wodę poruszę, ale wywiem się
wszystkiego. Jeśli kto co wie o tej pannie, też będziesz to
wiedział.
- Dzięki, Milva.
- Do dziesięciu dni... Gwynbleidd.
- Jestem Geralt - wyciągnął dłoń. Uścisnęła bez
zastanowienia. Bardzo silnie.
- Jestem Maria Barring.
Skinieniem głowy i cieniem uśmiechu podziękował za
szczerość, wiedziała, że docenił.
- Bądź ostrożna, proszę. Zadając pytania uważaj,
komu je zadajesz.
- Nie frasuj się o mnie.
- Twoi informatorzy... Ufasz im?
- Ja nikomu nie ufam.
*****
- Wiedźmin jest w Brokilonie. Wśród driad.
- Tak przypuszczałem - Dijkstra splótł ramiona na
piersi. - Ale dobrze, że to się potwierdziło.
Milczał przez chwilę. Lennep oblizał wargi. Czekał.
- Dobrze, że się potwierdziło - powtórzył szef tajnych -
służb królestwa Redanii, zamyślony, jak gdyby mówił do
siebie. - Zawsze to lepiej, mieć pewność. Ech, gdyby jeszcze
okazało się, że Yennefer jest z nim... Nie ma z nim
czarodziejki, Lennep?
- Słucham? - wywiadowca drgnął. - Nie, jaśnie panie.
Nie ma. Co rozkażecie? Jeśli chcecie żywego, wywabię go z
Brokilonu. Jeśli zaś milszy wam martwy...
- Lennep - Dijkstra uniósł na agenta swe zimne,
bladobłękitne oczy. - Nie bądź nadgorliwy. W naszym fachu
nadgorliwość nigdy nie popłaca. A zawsze jest podejrzana.
- Panie - Lennep zbladł lekko. - Ja jeno...
- Wiem. Ty jeno pytałeś, co rozkażę. Rozkazuję:
zostaw wiedźmina w spokoju.
- Wedle rozkazu. A co z Milvą?
- Ją też zostaw w spokoju. Na razie.
- Wedle rozkazu. Czy mogę odejść?
- Możesz.
Agent wyszedł, ostrożnie i cichutko zamykając za sobą
dębowe drzwi komnaty. Dijkstra milczał długo, zapatrzony
w piętrzące się na stole mapy, listy, donosy, protokoły
przesłuchań i wyroki śmierci.
- Ori.
Sekretarz uniósł głowę, chrząknął. Milczał.
- Wiedźmin jest w Brokilonie.
Ori Reuven znowu zachrząkał, odruchowo spoglądając
pod stół, w kierunku nogi szefa. Dijkstra zauważył spojrzenie.
- Zgadza się. Tego mu nie zapomnę - warknął. -
Przez dwa tygodnie nie mogłem przez niego chodzić.
Straciłem twarz wobec Filippy, musząc jak pies skamleć
i prosić o jej cholerne czary, bo inaczej kusztykałbym do
dzisiaj. Cóż, sam sobie jestem winien, nie doceniłem go.
Najgorsze, że nie mogę mu się teraz zrewanżować, dobrać
do jego wiedźmińskiej dupy! Sam nie mam czasu, a przecież
nie mogę dla prywaty używać moich ludzi! Prawda, Ori, że nie mogę?
- Hem, hem...
- Nie chrząkaj. Wiem. Ach, do diabła, jak ta władza
nęci! Jak kusi, by się nią posłużyć! Jak łatwo się zapomnieć,
gdy się ją ma! Ale gdy się zapomni raz, końca nie
ma... Czy Filippa Eilhart ciągle jeszcze siedzi w Montecalvo?
- Tak.
- Bierz pióro i kałamarz. Podyktuję ci list do niej.
Pisz... Psiakrew, skupić się nie mogę. Co to za cholerne
wrzaski, Ori? Co się tam dzieje na placu?
- Żacy obrzucają kamieniami rezydencję
nilfgaardzkiego posła. Zapłaciliśmy im za to, hem, hem, jak mi się
zdaje.
- Aha. Dobrze. Zamknij okno. Jutro niech żacy pójdą
obrzucać filię banku krasnoluda Giancardiego. Odmówił
mi ujawnienia kont.
- Giancardi, hem, hem, przekazał znaczną sumę na
fundusz wojenny.
- Ha. Niech więc obrzucają te banki, które nie przekazały.
- Wszystkie przekazały.
- Ach, nudny jesteś, Ori. Pisz, powiadam. Umiłowana
Fil, słońce moich... Cholera, ciągle się zapominam. Weź
nowy arkusz. Gotów?
- Tak jest, hem, hem.
- Droga Filippo. Pani Triss Merigold martwi się
pewnie o wiedżmina, którego teleportowała z Thanedd do
Brokilonu, czyniąc z tego faktu głęboki sekret, nawet
przede mną, co okrutnie mnie zabolało. Uspokój ją.
Wiedźmin ma się już dobrze. Już nawet zaczął wysyłać
z Brokilonu emisariuszki z zadaniem szukania śladów
księżniczki Cirilli, osóbki, która tak Cię przecież interesuje.
Nasz przyjaciel Geralt najwyraźniej nie wie, że Cirilla
jest w Nilfgaardzie, gdzie sposobi się do ślubu z cesarzem
Emhyrem. Zależy mi, aby Wiedźmin spokojnie siedział
w Brokilonie, dlatego też postaram się, żeby ta wieść dotarła
do niego. Napisałeś?
- Hem, hem, dotarła do niego.
- Od akapitu. Zastanawia mnie... Ori, wycieraj pióro,
do cholery! Piszemy do Filippy, nie do rady królewskiej,
list ma wyglądać estetycznie! Od akapitu. Zastanawia
mnie, dlaczego Wiedźmin nie szuka kontaktu z Yennefer.
Nie chce mi się wierzyć, aby ten graniczący z obsesją
afekt wygasł tak nagle, niezależnie od opcji politycznych
jego ideału. Z drugiej strony, gdyby to Yennefer była tą,
która dostarczyła Cirillę Emhyrowi i gdyby były na to dowody,
to z chęcią bym sprawił, żeby Wiedźmin dostał je do
ręki. Problem rozwiązałby się sam, pewien jestem tego,
a wiarołomna czarnowłosa piękność nie byłaby pewna
dnia ni godziny. Wiedźmin nie lubi, gdy ktoś dotyka jego
dziewczynki, Artaud Terranova dowodnie przekonał się
o tym na Thanedd. Chciałbym wierzyć, Fil, że nie masz
dowodów zdrady Yennefer i nie wiesz, gdzie ona się ukrywa.
Bolałoby mnie bardzo, gdyby się okazało, że to kolejny
tajony przede mną sekret. Ja nie mam przed Tobą sekretów...
Z czego się śmiejesz, Ori?
- Z niczego, hem, hem.
- Pisz! Ja nie mam przed Tobą sekretów, Fil, i liczę na
wzajemność. Pozostaję z głębokim uszanowaniem, et
caetera, et caetera. Daj, podpiszę.
Ori Reuven posypał list piaskiem. Dijkstra usiadł
wygodniej, zakręcił młynka kciukami splecionych na brzuchu dłoni.
- Ta Milva, którą Wiedźmin wysyła na przeszpiegi -
zagadnął. - Co możesz mi o niej powiedzieć?
- Zajmuje się, hem, hem - chrząknął sekretarz -
przerzucaniem do Brokilonu grup Scoia'tael rozbitych przez
wojska temerskie. Wyprowadza elfy z obław i kotłów,
umożliwiając im wypoczynek i ponowne sformowanie w bojowe komanda...
- Nie racz mnie wiedzą powszechnie dostępną -
przerwał Dijkstra. - Działalność Milvy jest mi znana,
zamierzam ją zresztą wykorzystać. Gdyby nie to, dawno rzuciłbym
ją na żer Temerczykom. Co możesz mi powiedzieć
o niej samej? O Milvie jako takiej?
- Pochodzi, jak mi się zdaje, z jakiejś zapadłej wsi
w Górnym Sodden. Naprawdę nazywa się Maria Barring.
Milva to przydomek, który nadały jej driady. W Starszej
Mowie znaczy...
- Kania - przerwał Dijkstra. - Wiem.
- Jej ród to z dziada pradziada myśliwcy. Leśni ludzie,
za pań brat z knieją. Gdy syna starego Barringa zatratował
łoś, stary wyuczył leśnego rzemiosła córkę. Gdy
zmarło mu się, matka ponownie wyszła za mąż. Hem,
hem... Maria nie ładziła z ojczymem i uciekła z domu.
Miała wtedy, jak mi się zdaje, szesnaście lat. Powędrowała
na północ, żyła z polowania, ale leśnicy baronów nie
umilali jej życia, samą tropili i szczuli niby zwierza.
Zaczęła więc kłusować w Brokilonie i tam, hem, hem, dopadły ją driady.
- I zamiast ukatrupić, przygarnęły - mruknął
Dijkstra. - Uznały za swoją... A ona odwdzięczyła się. Zawarła
pakt z Wiedźmą Brokilonu, ze starą Srebrnooką Eithne.
Maria Barring umarła, niech żyje Milva... Ile ekspedycji
załatwiła, zanim ci w Verden i Kerack połapali
się? Trzy?
- Hem, hem... Cztery, jak mi się zdaje... - Oriemu
Reuvenowi ciągle coś się zdawało, choć pamięć miał niezawodną. -
Było tego do kupy coś koło setki ludzi, tych
najzajadlejszych do polowań na dziwożonie skalpy. A
długo nie mogli się połapać, bo Milva czasem wynosiła jednego
z rzezi na własnych plecach, a ocalony pod niebiosa
wychwalał jej męstwo. Dopiero za czwartym razem, w
Verden, jak mi się zdaje, ktoś się w czoło pacnął. Jakże to
tak, zawrzaśli nagle, hem, hem, że przewodniczka, która
ludzi na dziwożony skrzykuje, za każdym razem z życiem
uchodzi? I wylazło szydło z miecha, że przewodniczka
wiedzie, ale w potrzask, wprost pod strzały czekających
w zasadzce driad...
Dijkstra odsunął na brzeg biurka protokół z
przesłuchania, bo wydało mu się, że pergamin wciąż cuchnie izbą tortur.
- I wtedy - domyślił się - Milva zniknęła w Brokilonie
jak sen jaki złoty. Ale do dziś w Verden trudno o ochotników
do wypraw na driady. Stara Eithne i młoda Kania
dokonały niezłej selekcji. I oni ośmielają się twierdzić, że
prowokacja to nasz, ludzki wynalazek. A może...
- Hem, hem? - zachrząkał Ori Eeuven, zdziwiony
urwanym zdaniem i przedłużającym się milczeniem szefa.
- Może w końcu zaczęli uczyć się od nas - dokończył
zimno szpieg, patrząc na donosy, protokoły przesłuchań
i wyroki śmierci.
*****
Gdy nigdzie nie dostrzegła farby, Milva zaniepokoiła
się. Przypomniała sobie nagle, że koziołek zrobił krok
w momencie strzału. Zrobił lub chciał zrobić - co na jedno
wychodziło. Ruszył się, a strzała mogła trafić w brzuch.
Milva zaklęła. Strzał w brzuch, przekleństwo i hańba dla
łowcy! Pech! Tfu, tfu, złe licho!
Szybko podbiegła do zbocza kotlinki, rozglądając się
bacznie wśród jeżyn, mchów i paproci. Szukała strzały.
Zaopatrzona w grot o czterech brzeszczotach, wyostrzonych
tak, że goliły włoski z przedramienia, wypuszczona
z odległości pięćdziesięciu kroków strzała musiała przebić
kozła na wylot.
Dostrzegła, znalazła i odetchnęła z ulgą, splunęła
trzykrotnie, rada z fartu. Niepotrzebnie się obawiała, ba, było
lepiej, niż przypuszczała. Strzała nie była oblepiona kleistą
i śmierdzącą treścią żołądka. Nie nosiła też śladów
jasnej, różowej i pienistej farby z płuc. Brzechwa była
cała pokryta ciemną, bogatą czerwienią. Grot przeszył
serce. Milva nie musiała się skradać ani podchodzić, nie czekał
jej długi marsz po śladach. Kozioł bez wątpienia leżał
martwy w gąszczu, nie dalej niż sto kroków od polanki,
w miejscu, które wskaże jej farba. A postrzelony w serce
kozioł musiał po paru skokach farbować, wiedziała więc,
że znajdzie ślad z łatwością.
Po dziesięciu krokach odnalazła trop, podążyła nim,
ponownie pogrążając się w myślach i wspomnieniach.
*****
Dotrzymała danej wiedźminowi obietnicy. Wróciła do
Brokilonu nawet wcześniej, niż obiecywała, pięć dni po
Święcie Żniw, pięć dni po nowiu, zaczynającym n ludzi
miesiąc sierpień, a u elfów Lammas, siódmy, przedostatni
sayaed roku.
Przeprawiła się przez Wstążkę o brzasku, ona i pięciu
elfów. Komando, które wiodła, liczyło początkowo dziewięciu
konnych, ale żołdacy z Brugge cały czas szli ich tropem,
trzy stajania przed rzeką wsiedli im na kark, przycisnęli,
poniechali dopiero nad Wstążką, gdy w oparach
świtu zamajaczył im Brokilon na prawym brzegu. Żołdacy
bali się Brokilonu. To ich uratowało. Przeprawili się.
Wycieńczeni, poranieni. I nie wszyscy.
Miała dla wiedźmina wieści, ale była przekonana, że
Gwynbleidd wciąż jest w Col Serrai. Zamierzała pójść do
niego dopiero około południa, wyspawszy się jak należy.
Zdumiała się, gdy nagle jak duch wyłonił się z mgły. Bez
słowa usiadł obok, patrząc, jak mości sobie legowisko,
układa derkę na kupie gałęzi.
- Ależ ci pilno - powiedziała z przekąsem. -
Wiedźminie, ja z nóg lecę. Dzień i noc na kulbace, tyłka nie czuję,
a przemoczona jestem do pępka, bośmy się świtem jako
wilcy przez nadrzeczne łozy przedzierali...
- Proszę cię. Dowiedziałaś się czegoś?
- Dowiedziałam - parsknęła, rozsznurowując i zzuwając
przemoczone, opierające się buty. - Z niewielkim trudem,
bo o sprawie głośno. Że ta twoja panna taka persona,
tegoś mi nie powiedział! Myślałam sobie, pasierbica
twoja, chudziaczek jakiś, sierota przez los ukrzywdzona.
A tu masz: cintryjska królewna! Ha! A możeś i ty przebrany książę?
- Mów, proszę.
- Nie dostaną jej już w ręce królowie, bo ta twoja
Cirilla, jak się wyjawiło, z Thanedd prosto do Nilfgaardu uciekła,
pewno wraz z tymi magikami, co zdradzili. A w Nilfgaardzie
cesarz Emhyr z pompą ją przyjął. I wiesz co?
Pono żenić się z nią zamyśla. A teraz daj mi odetchnąć.
Chcesz, pogadamy, jak się wyśpię.
Wiedźmin milczał. Milva rozwiesiła mokre onuce na
rosochatej gałęzi, tak by znalazło je wschodzące słońce,
szarpnęła klamrę pasa.
- Rozdziać się chcę - burknęła. - Czego tu jeszcze
stoisz? Fortunniejszych wieści chybaś się spodziewać nie
mógł? Nic ci już nie grozi, nikt o ciebie nie pyta, przestali
się tobą szpiedzy zajmować. A twoja dziewka wymknęła,
się królom, cesarzową będzie...
- To pewna wiadomość?
- Nynie nic nie pewne - ziewnęła, usiadła na barłogi
- chyba to, że słoneczko co dnia niebem od wschodu na
zachód podróżuje. Ale o nilfgaardzkim cesarzu i o królewnie
z Cintry musi prawdą być, co gadają. Głośno o niej.
- Skąd ten nagły rozgłos?
- Niby to nie wiesz! Ona wszak Emhyrowi w wianie
szmat ziemi wniesie! Nie tylko Cintrę, po tej stronie Jarrugi też!
Ha, toż i moja to będzie pani, bo ja z Górnego
Sodden, a całe Sodden, pokazało się, jej lenno! Tedy, gdy
w jej lasach jelonka zwalę a chycą mię, z jej rozkazu może
powieszą... Ot, świat parszywy! Zaraza, oczy mi się same zamykają...
- Jeszcze tylko jedno pytanie. Z tych czarodziejek... To
znaczy, z tych czarodziejów, którzy zdradzili, ujęto któregoś?
- Nie. Ale jedna magiczka, powiadają, życie sobie
odebrała. Skoro po tym, gdy padł Vengerberg, a wojska kaedweńskie
wkroczyły do Aedirn. Ani chybi ze zgryzoty albo
ze strachu przed kaźnią...
- W komandzie, które przyprowadziłaś, były luźne
konie. Elfy dadzą mi któregoś?
- Aha, pilno ci w drogę - mruknęła, owijając się derką.
- Tak sobie myślę, że wiem, dokąd...
Zamilkła, zdziwiona wyrazem jego twarzy. Nagle
zrozumiała, że przyniesiona przez nią wieść wcale nie była
fortunna. Nagle pojęła, że nic, całkiem nic nie rozumie.
Nagle, niespodziewanie, znienacka poczuła chęć, by usiąść
przy nim, zasypać go pytaniami, wysłuchać, dowiedział
się, może coś poradzić... Gwałtownie zawierciła knykciem
w kąciku oka. Jestem wycieńczona, pomyślała, śmierć
przez całą noc deptała mi po po piętach. Muszę odetchnąć.
Co mnie wreszcie obchodzą jego frasunki i troski?
Co on mnie obchodzi? I ta dziewka? Do diabła z nim
i z nią! Zaraza, całkiem mnie przez to wszystko sen odbieżał...
Wiedźmin wstał.
- Elfy - Dadzą mi konia? - powtórzył.
- Bierz, którego chcesz - powiedziała po chwili. -
Sam zaś lepiej w oczy nie leź. Przetrzepali nas na przeprawie,
skrwawili... Jeno karego nie tykaj, bo kary mój...
Czego tu jeszcze stoisz?
- Dziękuję ci za pomoc. Za wszystko.
Nie odpowiedziała.
- Mam dług wobec ciebie. Jak go spłacę?
- Jak? A tak, że precz pójdziesz sobie nareszcie! -
krzyknęła, unosząc się na łokciu i szarpiąc gwałtownie
derką. - Ja... Ja się wyspać muszę! Konia bierz... I jedź.
...Do Nilfgaardu, do piekła, do wszystkich biesów, mnie zajedno!
Odejdź! Zostaw mnie w spokoju!
- Spłacę, com winien - powiedział cicho. - Nie zaponmę.
Może stanie się kiedyś tak, że ty będziesz potrzebowała
pomocy. Oparcia. Ramienia. Krzyknij wtedy, krzyknij w noc. A ja przyjdę.
*****
Kozioł leżał na skraju zbocza, gąbczastego od bijących
źródeł, gęsto zarośniętego paprocią, wyciągnięty, ze szklistym
okiem wpatrzonym w niebo. Milva widziała wielkie
kleszcze, wpite w jego jasnopłowy brzuch.
- Będziecie musiały poszukać sobie innej krwi, robale
mruknęła, zawijając rękawy i dobywając noża. - Bo ta
już stygnie.
Wprawnym i szybkim ruchem przecięła skórę od mostka
aż do odbytu, zręcznie prowadząc ostrze obok genitaliów.
Ostrożnie rozdzieliła warstwę tłuszczu, brocząc ręce
do łokci, odcięła przełyk, wywaliła wnętrzności na wierzch.
Rozdęła żołądek i pęcherz żółciowy w poszukiwaniu bezoarów.
W magiczne właściwości bezoarów nie wierzyła,
ale nie brakowało durniów, którzy wierzyli i płacili.
Uniosła kozła i ułożyła go na leżącym opodal pniu,
rozplatanym brzuchem ku ziemi, tak by krew mogła wyciekać.
Wytarła ręce wiechciem paproci.
Usiadła obok zdobyczy.
- Opętany, szalony wiedźminie - powiedziała cicho,
wpatrzona w wiszące sto stóp nad nią korony brokilońskich sosen.
- Wyruszasz do Nilfgaardu po twoją dziewuszkę. Wyruszasz na
koniec świata, który stoi w ogniu,
a nawet nie pomyślałeś o tym, by zaopatrzyć się w prowiant.
Wiem, że masz dla kogo żyć. Ale czy masz z czego?
Sosny, rzecz jasna, nie komentowały i nie przerywały
monologu.
- Tak sobie myślę - podjęła Milva, wydłubując nożem
krew spod paznokci - że nie masz nijakich szans na odzyskanie
tej twojej pannicy. Nie zdołasz dotrzeć nie tylko
do Nilfgaardu, ale nawet do Jarugi. Tak sobie myślę, że
nie dojedziesz nawet do Sodden. Tak sobie myślę, że
śmierć ci pisana. Na twojej gębie zaciętej jest ona wypisana,
z oczu twoich paskudnych spoziera. Doścignie cię
śmierć, szalony wiedźminie, dopadnie cię rychło. No, ale
dzięki temu koziołeczkowi nie będzie to przynajmniej
śmierć głodowa. A to chyba też coś. Tak sobie myślę.
*****
Na widok wchodzącego do sali audiencyjnej
nilfgaardzkiego ambasadora Dijkstra westchnął skrycie. Shilard
Fitz-Oesterlen, poseł cesarza Emhyra var Emreisa, miał
zwyczaj prowadzić rozmowy w języku dyplomatycznym
i uwielbiał wplatać w zdania pompatyczne językowe dziwolągi,
zrozumiale tylko dla dyplomatów i uczonych. Dijkstra
studiował w akademii oxenfurckiej i choć nie uzyskał
tytułu magistra, znał podstawy nadętego uniwersyteckiego
żargonu. Niechętnie jednak się nim posługiwał,
bo w głębi duszy nie cierpiał pompy i wszelkich form pretensjonalnego
ceremoniału.
- Witam, ekscelencjo.
- Panie hrabio - ukłonił się ceremonialnie Shilard
Fitz-Oesterlen. - Ach, raczcie wybaczyć. Może już powinienem
mówić: jaśnie oświecony książę? Wasza wysokość
regencie? Wasza mość sekretarzu stanu? Na honor, wasza
wielmożność, godności sypią się na was takim gradem, że
doprawdy nie wiem, jak mam tytułować, by nie uchybić
protokołowi.
- Najlepiej będzie "wasza królewska mość" - odrzekł
skromnie Dijkstra. - Wiecie wszak, ekscelencjo, że to
dwór czyni króla. A nieobcy jest wam zapewne fakt, że
gdy ja krzyknę: "Podskakiwać!", to dwór w Tretogorze pyta
"Jak wysoko?"
Ambasador wiedział, że Dijkstra przesadza, ale wcale
nie tak bardzo. Królewicz Radowid był małoletni, królowa
Hedwig przybita tragiczną śmiercią męża, arystokracja
zastraszona, ogłupiała, skłócona i podzielona na frakcje.
W Redanii faktyczne rządy sprawował Dijkstra. Dijkstra
tez trudu uzyskałby każdą godność, jaką by tylko zechciał.
Ale Dijkstra żadnej nie chciał.
- Wasza wielmożnośc raczyła mnie wezwać -
powiedział po chwili ambasador. - Z pominięciem ministra spraw
Zagranicznych. Czemu przypisać mam ten honor?
- Minister - Dijkstra uniósł oczy ku powale -
zrezygnował z funkcji ze względu na stan zdrowia.
Ambasador poważnie skinął głową. Wiedział doskonale,
że minister spraw zagranicznych siedział w lochu,
a będąc tchórzem i idiotą, bez wątpienia wyznał Dijkstrze
wszystko o swych konszachtach z nilfgaardzkim wywiadem
już podczas poprzedzającego przesłuchanie pokazu
narzędzi. Wiedział, że siatka zorganizowana przez agenta
Vattiera de Rideaux, szefa cesarskiego wywiadu, została
rozgromiona, a wszystkie nitki były w rękach Dijkstry.
Wiedział też, że te nitki wiodły wprost do jego
własnej osoby. Ale jego osobę chronił immunitet, a obowiązki
zmuszały do prowadzenia gry do samego końca.
Zwłaszcza po dziwnych zaszyfrowanych instrukcjach,
niedawno przysłanych do ambasady przez Vattiera i
koronera Stefana Skellena, cesarskiego agenta do specjalnych
poruczeń.
- Ponieważ następcy jeszcze nie mianowano - podjął
Dijkstra - mnie przypadnie niemiły obowiązek poinformowania,
że wasza ekscelencja uznana została personą
non grata w królestwie Redanii.
Ambasador ukłonił się.
- Ubolewam - powiedział - że skutkujące wzajemnym
odwołaniem ambasadorów dyfidencje wynikają ze spraw,
ktore wszakże bezpośrednio nie dotyczą ani królestwa
Redanii, ani Cesarstwa Nilfgaardu. Cesarstwo nie podjęło
żadnych wrogich kroków wobec Redanii.
- Poza blokadą ujścia Jarugi i Wysp Skellige dla
naszych statków i towarów. Poza uzbrajaniem i wspieraniem
band Scoia'tael.
- To są insynuacje.
- A koncentracja wojsk cesarskich w Verden i w
Cintrze? Rajdy zbrojnych band na Sodden i Brugge? Sodden
i Brugge to temerskie protekcje, my zaś jesteśmy w sojuszu z
Temerią, ekscelencjo, ataki na Temerię to ataki na
nas. Pozostają też sprawy bezpośrednio Redanii dotyczące:
rebelia na wyspie Thanedd i zbrodniczy zamach na króla Vizimira.
I sprawa roli, jaką cesarstwo odegrało w
tych wydarzeniach.
- Quod attinet incydentu na Thanedd - rozłożył ręce
ambasador - nie upoważniono mnie do wyrażania opinii.
Jego Cesarskiej Mości Emhyrowi var Emreisowi obce są
kulisy prywatnych porachunków waszych czarodziejów.
Ubolewam nad faktem, że znikomy skutek odnoszą nasze
protesty przeciw sugerującej coś innego propagandzie.
Szerzonej, jak ośmielam się zauważyć, nie bez poparcia
najwyższych władz królestwa Redanii.
- Protesty wasze zaskakują i niepomiernie dziwią -
uśmiechnął się lekko Dijkstra. - Wszakże cesarz bynajmniej
nie ukrywa faktu przebywania na jego dworze cintryjskiej
diuszesy, uprowadzonej właśnie z Thanedd.
- Cirilla, królowa Cintry - poprawił z naciskiem
Shilard Fitz-Oesterlen - nie została uprowadzona, lecz
poszukała w cesarstwie azylu. Nie ma to nic wspólnego
z incydentem na Thanedd.
- Doprawdy?
- Incydent na Thanedd - ciągnął z kamienną twarzą
ambasador - wbudził niesmak cesarza. A skrytobójczy,
dokonany przez szaleńca zamach na życie króla Viziniira
wywołał jego szczerą i żywą abominację. Jeszcze większą
abominację budzi zaś szerzona wśród pospólstwa ohydna
plotka, ośmielająca się szukać w Cesarstwie instygatorów
tych zbrodni.
- Ujęcie rzeczywistych instygatorów - powiedział
wolno Dijkstra - położy kres plotkom, miejmy nadzieję. A ujęcie
ich i wymierzenie sprawiedliwości to sprawa czasu.
- Justitia fundamentami regnomm - przyznał poważnie
Shilard Fitz-Oesterlen. - A crimen horribilis non potest
non esse punibile. Zaręczam, że Jego Cesarska Mość
również pragnie, by tak się stało.
- Jest w mocy cesarza spełnić to pragnienie - rzucił
Jod niechcenia Dijkstra, krzyżując ramiona na piersi. -
Jedna z przywódczyń spisku, Enid an Gleamia, do niedawna
czarodziejka Francesca Findabair, z cesarskiej ławy
bawi się w królową marionetkowego państwa elfów
w Dol Blathanna.
- Jego Cesarska Wysokość - ukłonił się sztywno
ambasador - nie może mieszać się do spraw Dol Blathanna,
niezależnego królestwa, uznanego przez wszystkie sąsiadujące mocarstwa.
- Ale nie przez Redariię. Dla Redanii Dol Blathanna
to nadal część królestwa Aedirn. Choć wespół z elfami
Saedwen rozebraliście Aedirn na sztuki, choć z Lyrii nie
został lapis super lapidem, zbyt wcześnie skreślacie te
królestwa z mapy świata. Zbyt wcześnie, ekscelencjo. Jednak nie
czas i nie miejsce dyskutować o tym. Niech Francaeesca Findabair
króluje sobie na razie, na sprawiedliwość
przyjdzie pora. A co z innymi rebeliantami i organizatorami
zamachu na króla Vizimira? Co z Vilgefortzem z Roggeveen, co z
Yennefer z Vengerbergu? Są podstawy, by
mniemać, że po klęsce puczu obydwoje zbiegli do Nilfgaardu.
- Zapewniam - uniósł głowę amabasador - że tak nie
jest. A gdyby do tego doszło, zaręczam, że nie minie ich
kara.
- Nie wobec was zawinili, nie do was tedy należy ich
karanie. Szczere pragnienie sprawiedliwości, będącej
wszak fundamentom regnoium, cesarz Emhyr udowodniłby,
wydając nam przestępców.
- Nie można odmówić słuszności waszemu żądaniu -
przyznał Shilard Fitz-Oesterlen, udając zakłopotany
śmiech. - Osób tych jednak nie ma w Cesarstwie, to primo.
Secundo, gdyby nawet tam trafiły, to istnieje impediwfSWt.
Ekstradycji dokonuje się z wyroku prawa, w danym
przypadku ferowanego przez radę cesarską. Zważcie,
wasza wielmożność, że zerwanie przez Redanię stosunków
dyplomatycznych to akt nieprzyjazny, a trudno liczyć
na to, by rada przegłosowała ekstradycję osób poszukujących
azylu, jeśli tej ekstradycji żąda kraj nieprzyjazny.
Byłaby to rzecz bez precedensu... Chyba, żeby...
- Żeby co?
- Żeby stworzyć precedens.
- Nie rozumiem.
- Jeżeli królestwo Redanii byłoby gotowe wydać
cesarzowi jego poddanego, ujętego tu pospolitego zbrodniarza,
cesarz i jego rada mieliby podstawy, by odwzajemnić ten
gest dobrej woli.
Dijkstra milczał długo, sprawiając wrażenie, że
drzemie lub myśli.
- O kogo chodzi?
- Nazwisko przestępcy... - ambasador udał, że stara
się przypomnieć sobie, wreszcie sięgnął do safianowej teczki
po dokument. - Wybaczcie, memoria fragilis est.
Mam. Niejaki Cahir Mawr Dyffiryn aep Ceallach. Niebłahe
na nim ciążą grawamina. Poszukiwany jest za morderstwo,
dezercję, raptus puellae, gwałt, kradzież i fałszowanie
dokumentów. Uciekając przed gniewem cesarza,
zbiegł za granicę.
- Do Redanii? Daleką wybrał drogę.
- Wasza wielmożność - uśmiechnął się lekko Shilard
Fitz-Oesterlen - nie ogranicza wszakże swych zainteresowań li
tylko do Redanii. Nie mam cienia wątpliwości, że
gdyby przestępca ten został ujęty w którymkolwiek ze
sprzymierzonych królestw, wasza wielmożność wiedziałaby
o tym z raportów swych licznych... znajomych.
- Jak, mówiliście, zwie się ów zbrodzień?
- Cahir Mawr Dyffiryn aep Ceallach.
Dijkstra milczał długo, udając, że szuka w pamięci.
- Nie - powiedział wreszcie. - Nie ujęto nikogo o
takim imieniu.
- Doprawdy?
- Moja memoria nie bywa fragilis w takich sprawach.
Żałuję, ekscelencjo.
- Ja również - odrzekł lodowato Shilard Fitz-Oesterhn.
- Zwłaszcza tego, że wzajemna ekstradycja przestępców nie
wydaje się w takich warunkach możliwa do
przeprowadzenia. Nie będę dłużej nużył waszej miłości.
- Życzę zdrowia i powodzenia.
- Wzajemnie. Żegnam, ekscelencjo.
Ambasador wyszedł, wykonawszy kilka skomplikowanych,
ceremonialnych ukłonów.
- Pocałuj mnie w sempitemum meam, chytrusie -
zamruczał Dijkstra, krzyżując ramiona na piersi. - Ori!
Sekretarz, czerwony od długo powstrzymywanego chrząkania
i pokasływania, wyłonił się zza kotary.
- Czy Filippa wciąż siedzi w Montecalvo?
- Tak, hem, hem. Są z nią panie Laux-Antille, Merigold
i Metz.
- Za dzień lub dwa może wybuchnąć wojna, za chwilę
granica na Jarudze zapłonie, a te zaszyły się w jakimś
dzikim zamczyska! Bierz pióro, pisz. Umiłowana Fil...
Cholera!
- Napisałem: "Droga Filippo".
- Dobrze. Pisz dalej. Może Cię zainteresuje, że cudak
w hełmie z piórami, który z Thanedd zniknął równie tajemniczo, jak się
pojawił, nazywa się Cahir Mawr Dyffryn i jest synem seneszala
Ceallacha. Dziwnego tego osobnika poszukujemy nie tylko my, ale,
jak się okazuje, również służby Vattiera de Rideaux i ludzie tego skurwysyna...
- Pani Filippa, hem, hem, nie lubi takich słów. Napisałem:
"tej kanalii".
- Niech będzie, tej kanalii Stefana Skellena. Wiesz
zaś równie dobrze jak ja, droga Fil, że służby wywiadowcze
Emhyra pilnie poszukują tylko tych agentów i emisariuszy,
którym Emhyr poprzysiągł zalać sadła za skórę.
Takich, którzy miast wykonać rozkaz lub zginąć, zdradzili
i rozkazu nie wykonali. Rzecz wygląda zatem dość
dziwnie, wszakże byliśmy pewni, że rozkazy tego Cahira
dotyczyły pojmania księżniczki Cirilli i dostarczenia jej
do Nilfgaardu. Akapit. Dziwne, acz uzasadnione podejrzenia,
które ta sprawa wzbudziła we mnie, oraz nieco zaskakujące,
acz nie pozbawione sensu teorie, które mam,
chciałbym przedyskutować z Tobą w cztery oczy. Z wyrazami
głębokiego uszanowania et cetera, et cetera.
*****
Pojechała na południe, prosto jak strzelił, najpierw
brzegiem Wstążki, przez Wypalania, później, przeprawiwszy się
przez rzekę, podmokłymi wąwozami, zarosłymi
mięciutkim, jaskrawozielonym dywanem płonnika. Zakładała,
że Wiedźmin, nie znając terenu tak dobrze jak ona,
nie będzie ryzykował przeprawy na ludzki brzeg. Ścinając
potężny, wybrzuszony w stronę Brokilonu łuk rzeki miała
szansę dogonić go w okolicach kaskady Ceann Treise. Podróżując
szybko i bez postojów miała szansę nawet go
wyprzedzić.
Zięby nie myliły się, gdy dzwoniły. Niebo na południu
zachmurzyło się wyraźnie. Powietrze stało się gęste i ciężkie,
komary i gzy zrobiły się wyjątkowo natrętne i dokuczliwe.
Gdy wjechała w łęg, zarośnięty obwieszoną zielonymi
jeszcze orzechami leszczyną i gołym, czarniawym szakłakiem,
poczuła obecność. Nie usłyszała. Poczuła. Wiedziała
więc, że to elfy.
Wstrzymała konia, by ukryci w gąszczu łucznicy mieli
możliwość dobrze się jej przyjrzeć. Wstrzymała też oddech.
W nadziei, że nie trafiła na popędliwych.
Nad przewieszonym przez zad konia koziołkiem brzęczała mucha.
Szelest. Ciche gwizdnięcie. Zagwizdała w odpowiedzi.
Scoia'tael niczym duchy wyłonili się z zarośli, a Milva dopiero
wówczas odetchnęła swobodniej. Znała ich. Należeli
do komanda Coinneacha Do Beo.
- Hael - powiedziała, zsiadając. - Que'ss va?
- Ne'ss - odrzekł sucho elf, którego imienia nie pamiętała.
- Caemm.
Opodal, na polance, obozowali inni. Było ich co najmniej
trzydziestu, więcej niż liczyło komando Coinneacha.
Milva zdziwiła się; Ostatnimi czasy oddziały Wiewiórek
topniały raczej, niż rosły. Ostatnimi czasy spotykane
komanda były grupami pokrwawionych, zgorączkowanych, ledwo
trzymających się w siodłach i na nogach
obszarpańców. To komando było inne.
- Cead, Coinneach - pozdrowiła zbliżającego się dowódcę.
- Ceadmil, sor'ca.
Sor'ca. Siostrzyczka. Tak ją nazywali ci, z którymi była
w przyjaźni, gdy chcieli wyrazić szacunek i sympatię. I to,
że przecież byli od niej wiele, wiele zim starsi. Z początku
była dla elfów tylko Dh'oine, człowiekiem. Później, gdy
już regularnie im pomagała, mówili na nią Aen Woedbeanna,
"niewiasta z lasu". Jeszcze później, poznawszy lepiej,
wzorem driad zwali ją Milvą, Kanią. Jej prawdziwe
imię, które wyjawiała najbardziej zaprzyjaźnionym, odwzajemniając
podobne gesty z ich strony, nie pasowało im
wymawiali je: Mear'ya, z cieniem grymasu, jak gdyby
w ich mowie nieładnie im się kojarzyło. I zaraz przechodzili na "sor'ca".
- Dokąd to zmierzacie? - Milva rozejrzała się baczniej,
ale nadal nie dostrzegała rannych ani chorych. - Na Ósmą Milę? Do Brokilonu?
- Nie.
Powstrzymała się od dalszych pytań, znała ich zbyt dobrze.
Wystarczyło jej tylko kilku spojrzeń na nieruchome,
stężałe twarze, na przesadny, demonstracyjny spokój, z jakim porządkowali
ekwipunek i broń. Dość było jednego
uważnego spojrzenia w głębokie, bezdenne oczy. Wiedziała, że szli do walki.
Od południa niebo ciemniało, chmurzyło się.
- A dokąd ty zmierzasz, sor'ca? - spytał Coinneach,
potem szybko rzucił okiem na przewieszonego przez konia
kozła, uśmiechnął się lekko.
- Na południe - chłodno wyprowadziła go z błędu. -
Drieschot.
Elf przestał się uśmiechać.
- Ludzkim brzegiem?
- Przynajmniej do Ceann Tceise - wzruszyła ramionami. -
Przy kaskadach pewnikiem wrócę na brokilońską
stronę, bo...
Odwróciła się, słysząc chrapanie koni. Nowi Scoia'tael
dołączali do i tak już niezwykle licznego komanda. Tych
nowych Milva znała jeszcze lepiej.
- Ciaran! - krzyknęła cicho, nie kryjąc zdumienia. -
Toruviel! Co wy tu robicie? Ledwo com was przeprowadziła
do Brokilonu, a wy znów...
- Ess'creasa, sor'ca - powiedział poważnie Ciaran aep
Dearbh; Spowijający głowę elfa bandaż plamiła sącząca
się krew.
- Tak trzeba - powtórzyła za nim Toruviel, zsiadając
ostrożnie, by nie urazić zgiętego w temblaku ramienia. - Przyszły
wieści. Nie możemy tkwić w Brokilonie, gdy liczy się każdy łuk.
- Gdybym była wiedziała - wydęła wargi - nie trudziłabym
się dla was. Nie nadstawiałabym karku na przeprawie.
- Wieści przyszły wczoraj w nocy - wyjaśniła cicho
Toruviel. - Nie mogliśmy... Nie możemy w takiej chwili
zostawić naszych towarzyszy broni. Nie możemy, zrozum to,
sor'ca.
Niebo ciemniało coraz bardziej. Tym razem Milva
wyraźnie usłyszała daleki grom.
- Nie jedź na południe, sor'ca - powiedział Coinneach
De Reo. - Nadchodzi burza.
- A cóż mnie burza może... - urwała, spojrzała na
niego uważniej. - Ha! A więc to takie wieści was doszły?
Nilfgaard, tak? Przekraczają Jarugę w Sodden? Uderzają
na Brugge? Dlatego wyruszacie?
Nie odpowiedział.
- Tak, jak w Dol Angra - spojrzała w jego ciemne
oczy. - Znowu nilfgaardzki cesarz posłuży się wami, byście
ludziom mąt na tyłach czynili mieczem a ogniem.
A później cesarz mir z królami zawrze, a was wytłuką.
W ogniu, który wzniecicie, sami zgorzejecie.
- Ogień oczyszcza. I hartuje. Trzeba przezeń przejść.
Aenyel Fhael, ell'ea, sor'ca? Po waszemu: chrzest ognia.
- Milszy mi inny ogień - Milva odtroczyła kozła i
zwaliła go na ziemię, pod nogi elfów. - Taki, który pod rożenkiem
trzaska. Macie, byście w pochodzie z głodu nie
osłabli. Mnie już niepotrzebny.
- Nie jedziesz na południe?
- Jadę.
Jadę, pomyślała, jadę szybko. Muszę ostrzec tego głuptaka
wiedźmina, muszę uprzedzić, w jaką zawieruchę się
pakuje. Muszę go zawrócić.
- Nie jedź, sor'ca.
- Dajże mi pokój, Coinneach.
- Nadchodzi burza od południa - powtórzył elf. - Idzie
wielka nawałnica. I wielki ogień. Schroń się w Brokilonie,
siostrzyczko, nie jedź na południe. Zrobiłaś dla nas dość,
więcej już nie możesz. I nie musisz. My musimy. Ess'-
tedd, esse creasa! Na nas czas. Żegnaj.
Powietrze było ciężkie i gęste.
*****
Zaklęcie teleprojekcyjne było skomplikowane, musiały
je rzucać wspólnie, złączywszy dłonie i myśli. Nawet
wówczas okazało się, że to diabelnie duży wysiłek. Bo też
i odległość była niemała. Zaciśnięte powieki Filippy Eilhart
zadrgały, Triss Merigold dyszała, na wysokie czoło
Keiry Metz pot wystąpii kroplami. Tylko na twarzy Margarity
Laux-Antille nie znać było zmęczenia.
W skąpo oświetlonej komnacie zrobiło się nagle bardzo
jasno, po ciemnej boazerii ścian zatańczyła mozaika rozbłysków.
Nad okrągłym stołem zawisła jarząca się mlecznym blaskiem
kula. Filippa Eilhart wyskandowała końcówkę zaklęcia,
a kula opadła naprzeciw, na jedno z dwunastu
ustawionych wokół stołu krzeseł. Wewnątrz kuli pojawiła się
niewyraźna postać. Obraz drgał, projekcja była
niezbyt stabilna. Ale szybko stawała się wyraźniejsza.
- Jasna cholera - mruknęła Keira, ocierając czoło. -
Czy oni tam w Nilfgaardzie nie znają glamarye ani czarów upiększających?
- Najwidoczniej nie - stwierdziła Triss kątem ust. -
O modzie też chyba nigdy nie słyszeli.
- Ani o czymś takim, jak makijaż - powiedziała cicho
Filippa. - Ale teraz sza, dziewczyny. I nie gapcie się na
nią. Trzeba ustabilizować projekcję i powitać naszego gościa.
Wzmocnij mnie, Rita.
Margarita Laux-Antille powtórzyła formułę zaklęcia
i gest Filippy. Obraz drgnął kilkakrotnie, stracił mglistą
chwiejność i nienaturalne lśnienie, kontury i barwy wyostrzyły
się. Czarodziejki mogły teraz jeszcze dokładniej
przyjrzeć się postaci po przeciwnej strome stołu. Triss
przygryzła wargę i znacząco mrugnęła do Keiry.
Kobieta z projekcji miała bladą twarz o nieładnej cerze, nijakie, pozbawione wyrazu oczy, wąskie sinawe usta
i lekko haczykowaty nos. Nosiła dziwaczny, stożkowaty
nieco wymięty kapelusz. Spod miękkiego ronda spadały
ciemne, niezbyt świeżo wyglądające włosy. Wrażenia
nieatrakcyjności i zaniedbania dopełniała czarna, luźna i
niekształtna szata, obszyta na ramieniu wystrzępioną srebrną
nitką. Haft przedstawiał półksiężyc w kręgu gwiazda.
Była to jedyna noszona przez nilfgaardzką czarodziejkę
ozdoba.
Filippa Eilhart wstała, starając się nadmiernie nie
eksponować biżuterii, koronek i dekoltu.
- Czcigodna pani Assire - powiedziała. - Witamy
w Montecalvo. Cieszymy się ogromnie, że zgodziłaś się
przyjąć nasze zaproszenie.
- Zrobiłam to z ciekawości - powiedziała nieoczekiwanie
miłym i melodyjnym głosem czarodziejka z Nilfgaardu,
odruchowo poprawiając kapelusz. Dłoń miała szczupłą,
poznaczoną żółtymi plamami, paznokcie połamane
i nierówne, ewidentnie obgryzione.
- Wyłącznie z ciekawości - powtórzyła - której
konsekwencje mogą zresztą okazać się dla mnie fatalne. Prosiłabym o wyjaśnienia.
- Niezwłocznie do nich przystąpię - kiwnęła głową
Filippa, dając znak pozostałym czarodziejkom. - Pierwej,
jednak niech mi wolno będzie przywołać projekcje pozostałych
uczestniczek zgromadzenia i dokonać wzajemnej
prezentacji. Proszę o chwilę cierpliwości.
Czarodziejki ponownie złączyły dłonie, wspólnie
wznowiły inkantację. Powietrze w komnacie zadzwoniło jak
naprężony drut, spod kasetonów sufitu znowu spłynęła
na sfół jarząca się mgła, wypełniając pomieszczenie migotaniną
cieni. Nad trzema z nie zajętych krzeseł wyrosły
pulsujące światłem sfery, wewnątrz sfer zamajaczyły kontury
postaci. Jako pierwsza pojawiła się Sabrina Glevissig w
turkusowej i wyzywająco wydekoltowanej sukni
z wielkim, ażurowym, stojącym kołnierzem, stanowiącym
piękną oprawę dla ufryzowanych i ujętych w brylantowy
diadem włosów. Obok niej wyłoniła się z mglistego blasku
projekcji Sheala de Tancarville w czarnych, obszytych
perłami aksamitach i szyją okręconą boa ze srebrzystych
Haew. Magiczka z Nilfgaardu nerwowo oblizała wąskie
wargi. Poczekaj na Franceskę, pomyślała Triss. Gdy zobaczysz
Franceskę, czarny szczurku, to oczy wyjdą ci
z orbit.
Francesca Findabair nie zrobiła zawodu. Ani
przepyszną suknią barwy byczej krwi, ani dumną fryzurą, ani
rubinową kolią, ani sarnimi oczami otoczonymi ostrym elfim makijażem.
- Witam wszystkie panie - powiedziała Filippa -
w zamku Montecalyo, dokąd pozwoliłam sobie zaprosić
was celem omówienia pewnych spraw o niebagatelnym
znaczeniu. Ubolewam nad faktem, że spotykamy się
w postaci teleprojekcji. Na spotkanie bezpośrednie nie pozwoliły
jednak ani czas, ani dzielące nas odległości, ani
sytuacja, w której znalazłyśmy się wszystkie. Jestem Fillippa
Eilhart, pani tego zamku. Jako inicjatorka spotkania i
gospodyni pozwolę sobie dokonać prezentacji. Po mojej
prawej zasiada Margarita Laux-Antille, rektorka akademii w
Aretuzie. Po mojej lewej: Triss Merigold z Mariboru i
Keira Metz z Carreras; Dalej, Sabrina Gleyissig
z Ard Carraigh. Sheala de Tancandlle, przybyła z Creyden, z
Koviru. Francesca Findabair, znana też jako Enid
an Gleanna, obecna władczyni Doliny Kwiatów. I wreszcie
Assire var Anahid z Vicovaro w Cesarstwie Nilfgaardu. A teraz...
- A teraz ja się pożegnam! - wrzasnęła Sabrina
Gleviesig, wskazując Franceskę upierścienioną dłonią. - Posunęłaś
się za daleko, Filippa! Nie mam zamiaru siedzieć
przy jednym stole z tą cholerną elfką nawet jako iluzja!
Krew na murach i posadzkach Garstangu nie zdążyła
spłowieć! A to ona rozlała tę krew! Ona i Vilgefortz!
- Prosiłabym o zachowanie form - Filippa oburącz
wsparła się na krawędzi stołu. - I zimnej krwi. Wysłuchajcie
tego, co mam do powiedzenia. O nic więcej nie
proszę. Gdy skończę, każda z was zdecyduje, czy pozostać, czy
odejść. Projekcja jest dobrowolna, można ją
przerwać w każdej chwili. Jedyne, o co proszę te, które
zdecydują się odejść, to dochowanie tajemnicy o tym spotkaniu.
- Wiedziałam! - Sabrina poruszyła się tak gwałtów.
nie, że na moment wypadła z projekcji. - Sekretne spotkanie!
Tajne ustalenia! Krótko mówiąc, spisek! I chyba
oczywiste, przeciw komu wymierzony. Czy ty kpisz z nas,
Filippa? Żądasz dochowania sekretu przed naszymi królami,
przed kolegami, których nie uznałaś za stosowne tu
zaprosić. A tam siedzi Enid Findabair, z łaski Emhyra
var Emreisa królująca w Dol Blathanna, władczyni elfów,
którzy czynnie i zbrojnie wspierają Nilfgaard. Mało tego,
ze zdumieniem stwierdzam oto na tej sali projekcję czarodziejki z
Nilfgaardu. Od kiedy to czarodzieje z Nilfgaardu przestali
wyznawać ślepe posłuszeństwo i niewolniczy serwilizm wobec
cesarskiej władzy? O jakich sekretach my
tu mówimy? Jeśli ona tu jest, to za zgodą i wiedzą Emhyra!
Z jego rozkazu! Jako jego oczy i uszy!
- Przeczę temu - powiedziała spokojnie Assire var
Anahid. - Nikt nie wie, że uczestniczę w tym spotkaniu.
Byłam proszona o dochowanie tajemnicy, dochowałam jej
i dochowam. Także w moim własnym interesie. Bo gdyby
to wyszło na jaw, nie uniosłabym cało głowy. Na tym
bowiem opiera się serwilizm czarodziejów w Cesarstwie.
Mają do wyboru serwilizm lub szafot. Podjęłam ryzyko.
Przeczę, jakobym przybyła tu w charakterze szpiega.
Udowodnić mogę to w jeden tylko sposób: własną śmiercią.
Wystarczy złamać tajemnicę, o którą apeluje pani
Eilhart. Wystarczy, by wieść o naszym spotkaniu wyszła
za te mury, a stracę życie.
- Dla mnie zdrada sekretu również mogłaby mieć
przykre konsekwencje - uśmiechnęła się uroczo Francesca. -
Masz wspaniałą sposobność do rewanżu, Sabrino.
- Ja rewanżuję się w inny sposób, elfko - czarne oczy
Sabriny zapłonęły złowróżbnie. - Jeżeli sekret wyjdzie na
jaw, to nie z mojej winy czy nieostrożności. Bynajmniej
nie z mojej!
- Czy ty coś sugerujesz?
- Oczywiście - wtrąciła Filippa Eilhart. - Oczywiście,
że Sabrina sugeruje. Delikatnie przypomina paniom o mojej
współpracy z Sigismundem Dijkstrą. Jak gdyby sama
nie miała kontaktów z wywiadem króla Henselta!
- Jest różnica - warknęła Sabrina. - Ja nie byłam
przez trzy lata kochanką Henselta! Ani tym bardziej jego
wywiadu!
- Dosyć tego! Zamilknij!
- Popieram - powiedziała nagle głośno Sheala de Tanan Tille.
- Zamilknij, Sabrino. Dość już o Thanedd, dość
szpiegowskich i pozamałżeńskich aferach. Nie przybyłam tu, by
brać udział w sporach czy wysłuchiwać wzajemnych resentymentów
i zniewag. Nie jestem też zainteresowana rolą
mediatorki i jeśli w tym celu mnie tu zaproszono, to
oświadczam, że daremny był to zachód. Zaiste,
mam podejrzenia, że uczestniczę daremnie i niepotrzebnie,
że tracę czas, wygospodarowany z trudem kosztem
mojej pracy badawczej. Powstrzymam się jednak od presupozycji.
Proponuję wreszcie oddać głos Filippie Eilhart.
Dowiedzmy się nareszcie celu tego zgromadzenia. Poznajmy
role, w jakich mamy tu wystąpić. Wówczas bez zbytecznych emocji
zadecydujemy, czy kontynuować przedstawienie, czy spuścić
kurtynę. Dyskrecja, o którą proszono,
oczywiście zobowiązuje nas wszystkie. Z konsekwencjami,
które ja, Sheala de Tancaryille, osobiście wyciągnę wobec
niedyskretnych.
Żadna z czarodziejek nie poruszyła się ani nie odezwała.
Triss ani przez moment nie wątpiła w ostrzeżenie
Sheali. Samotnica z Koviru nie zwykła była rzucać gróźb
na wiatr.
- Oddajemy ci głos, Filippo. Do szacownego zgromadzenia
zaś zwracam się z prośbą o zachowanie ciszy do
chwili, gdy Filippa da znać, że skończyła.
Filippa Eilhart wstała, szeleszcząc suknią.
- Szanowne konfraterki - powiedziała. - Sytuacja jest
poważna. Magia jest zagrożona. Tragiczne wydarzenia na
Thanedd, do których powracam myślą z żalem i niechęcią,
dowiodły, że efekty setek lat pozornie bezkonfliktowej
współpracy w mgnieniu oka poszły na marne, gdy do głosu
doszły prywata i wygórowane ambicje. Obecnie mamy
rozbrat, bezład, wzajemną wrogość i nieufność. To, co się
dzieje, zaczyna wymykać się spod kontroli. Aby kontrolę
odzyskać, aby nie dopuścić do żywiołowego kataklizmu,
należy wziąć w mocne ręce ster tego targanego sztormem
okrętu. Ja, pani Laux-Antille, pani Merigold i pani Metz
przedyskutowałyśmy już tę sprawę i jesteśmy zgodne. Odbudowanie
zniszczonych na Thanedd Kapituły i Rady nie
wystarczy. Nie ma zresztą z kogo odbudowywać obu tych
instytucji, nie ma gwarancji, że odbudowane nie będą od
początku zarażone chorobą, która zniszczyła poprzednie.
Powinna powstać zupełnie inna, sekretna organizacja,
która służyć będzie wyłącznie sprawom magii. Która
uczyni wszystko, by nie dopuścić do kataklizmu. Jeżeli
bowiem zginie magia, zginie ten świat. Tak, jak przed
wiekami, świat pozbawiony magii i niesionego przez nią
postępu pogrąży się w chaosie i mroku, utonie w krwi
i barbarzyństwie. Wszystkie obecne tu panie zapraszamy
do wzięcia udziału w naszej inicjatywie, do aktywnego
uczestnictwa w pracach proponowanego tajnego zespołu.
Pozwoliłyśmy sobie was tu przywołać, aby usłyszeć wasze
zdanie w tej kwestii Skończyłam.
- Dziękujemy - skinęła głową Sheala de Tancaryille. -
Jeżeli panie pozwolą, ja rozpocznę. Pierwsze moje pytanie,
droga Filippo, brzmi: dlaczego ja? Dlaczego mnie ta
przywołano? Wielokrotnie odmawiałam wysuwania mej
kandydatury do Kapituły, złożyłam rezygnację z fotela w
Sądzie. Po pierwsze, pochłania mnie moja praca. Po
drugie, uważałam i nadal uważam, że są w Kovirze, Poviss i
Hengfors inni, godniejsi tych zaszczytów. Zapytuję
dlaczego zaproszono tu mnie, a nie Carduina? Nie Istredda
z Aedd Gynyael, Tugduala lub Zangenisa?
- Bo to mężczyźni - odrzekła Filippa. - Organizacja,
o której mówiłam, ma zaś składać się wyłącznie z kobiet
Pani Assire?
- Wycofuję moje pytanie - uśmiechnęła się nilfgaardzka
czarodziejka. - Było zbieżne w treści z pytaniem pani
De Tancaryille. Odpowiedź mnie satysfakcjonuje.
- Trąci mi to babskim szowinizmem - powiedziała
z przekąsem Sabrina Glevissig. - Zwłaszcza w twoich
ustach, Filippa, po twojej zmianie... orientacji erotycznej.
Ja nie mam nic przeciw mężczyznom. Więcej, ja uwielbiam mężczyzn
i życia sobie bez nich nie wyobrażam.
Ale... Po chwili zastanowienia... To w sumie jest słuszna
koncepcja. Mężczyźni są psychicznie niestabilni, zbyt podatni
na emocje, nie można na nich liczyć w momentach
kryzysu.
- To fakt - przyznała spokojnie Margarita Laux-Antille.
- Stale porównuję wyniki adeptek Aretuzy z efektami
pracy chłopców ze szkoły w Ban Ard, a porównanie wypada
nieodmiennie na korzyść dziewcząt. Magia to cierpliwość,
delikatność, inteligencja, rozwaga, wytrwałość, także
pokorne, lecz spokojne znoszenie porażek i niepowodzeń.
Mężczyzn gubi ambicja. Oni zawsze chcą tego,
o czym wiedzą, że to niemożliwe i nieosiągalne. A możliwego nie zauważają.
- Dosyć, dosyć, dosyć - żachnęła się Sheala, nie kryjąc
Uśmiechu. - Nie ma nic gorszego niż naukowo podbudowany
szowinizm, wstydź się, Rita. Wszelakoż... Tak, ja
również uważam za rzecz słuszną zaproponowaną jednopłciową
strukturę tego... konwentu czy też, jeśli kto woli,
loży. Jak słyszymy, chodzi o przyszłość magii, a magia to
sprawa zbyt poważna, by jej los powierzać mężczyznom.
- Jeśli można - odezwała się melodyjnie Francesca
Findabair - chciałabym przerwać na moment dywagacje
o naturalnej i nie ulegającej kwestii dominacji naszej płci,
a skupić się na sprawach dotyczących zaproponowanej
inicjatywy, cel której nadal nie do końca jest dla mnie
jasny. A chwila nie jest przypadkowa i budzi skojarzenia.
Trwa wojna. Nilfgaard pogromił i przyparł północne królestwa
do muru. Czy zatem pod ogólnikowymi hasłami,
jakie tu słyszałam, nie kryje się zrozumiała chęć, by sytuację
odwrócić? By pogromić i przyprzeć do muru Nilfgaard?
A później dobrać się do skóry zuchwałym elfom? Jeśli
tak jest, droga Filippo, to nie znajdziemy płaszczyzny
porozumienia.
- Czy to jest powód, dla którego ja zostałam tu zaproszona? - spytała Assire var Anahid. - Nie poświęcam wiele
uwagi polityce, ale wiem, że armia cesarska odnosi
w wojnie przewagi nad waszymi wojskami. Poza panią
Franceską i poza panią de Tancarville, pochodzącą z królestwa
neutralnego, wszystkie panie reprezentują królestwa
wrogie Cesarstwu Nilfgaardzkiemu. Jak mam rozumieć
słowa o magicznej solidarności? Jako zachętę do
zdrady? Przykro mi, ale nie widzę się w takiej roli.
Skończywszy przemowę, Assire pochyliła się, jakby
dotykała czegoś, co nie mieściło się w projekcji. Triss zdawało
się, że słyszy miauczenie.
- Ona ma jeszcze kota - szepnęła Keira Metz. -
Założę się, że czarnego...
- Ciszej - syknęła Filippa. - Droga Francesko,
szanowna Assire. Nasza inicjatywa ma być absolutnie
apolityczna, to jest jej podstawowe założenie. Kierować się będziemy
nie interesami ras, królestw, królów i imperatorów,
lecz dobrem magii i jej przyszłością.
- Kierując się dobrem magii - Sabrina Gleyissig
uśmiechnęła się szyderczo - nie zapomnimy chyba jednak
o dobrobycie magiczek? A przecież wiemy, jak traktowani
są czarodzieje w Nilfgaardzie. My tu sobie będziemy apolitycznie
gadać, a gdy Nilfgaard zwycięży i dostaniemy
się pod cesarską władzę, wszystkie będziemy wyglądać
tak, jak...
Triss poruszyła się niespokojnie, Filippa ledwie
słyszalnie westchnęła. Keira opuściła głowę, Sheala udała, że
poprawia boa. Francesca przygryzła wargę. Twarz Assire
var Anahid nie drgnęła, ale pokryła się lekkim rumieńcem.
- Wszystkie z nas spotka marny los, chciałam
powiedzieć - dokończyła szybko Sabrina. - Filippa, Triss i ja,
wszystkie trzy byłyśmy na Wzgórzu Sodden. Emhyr rozliczy
się z nami za tamtą klęskę, za Thanedd, za całokształt
naszej działalności. Ale to tylko jedno z zastrzeżeń,
które budzi we mnie deklarowana apolityczność tego
konwentu. Czy udział w nim oznacza natychmiastową rezygnację z czynnej i
politycznej wszak służby, którą obecnie pełnimy przy
naszych królach? Czy też mamy w tej
służbie pozostać i służyć dwóm paniom: magii i władzy?
Ja - uśmiechnęła się Francesca - gdy ktoś komunikuje
mi, że jest apolityczny, zawsze pytam, którą z polityk
konkretnie ma na myśli.
- A ja wiem, że z pewnością nie ma na myśli tej, którą
prowadzi - powiedziała Assire var Anahid, patrząc na Filippę.
- Ja jestem apolityczna - uniosła głowę Margarita
Laux-AntiIle. - I moja szkoła jest apolityczna. Mam na
myśli wszystkie typy, rodzaje i gatunki polityki, jakie istnieją!
- Drogie panie - odezwała się milcząca od dłuższej
chwili Sheala. - Pamiętajcie, że jesteście płcią dominującą.
Nie zachowujcie się więc jak dziewczynki, wyszarpujące sobie
przez stół tacę z łakociami. Zaproponowane przez
Filippę principium jest wszakże jasne. Przynajmniej dla
mnie, a wciąż za mało mam podstaw, by uważać was za
mniej bystre. Poza tą salą bądźcie, kim chcecie, służcie,
komu chcecie i czemu chcecie, tak wiernie, jak zechcecie.
Ale gdy konwent się zbierze, zajmować będziemy się wyłącznie
magią i jej przyszłością.
- Tak właśnie to sobie wyobrażam - potwierdziła
Filippa Eilhart. - Wiem, że problemów jest wiele, że są
wątpliwości i niejasności. Omówimy je przy następnym
spotkaniu, w którym wszystkie weźmiemy udział nie
w postaci projekcji czy iluzji, lecz we własnych osobach.
Obecność uznana będzie nie za formalny akt przystąpienia do
konwentu, lecz za gest dobrej woli. O tym, czy taki
konwent w ogóle powstanie, zadecydujemy wspólnie. My
wszystkie. Na równych prawach.
- My wszystkie? - powtórzyła Sheala. - Widzę tu
puste krzesła, zakładam, że nie ustawiono ich przypadkowo.
- Konwent powinien liczyć dwanaście czarodziejek.
Chciałabym, aby kandydatkę na jedno z tych pustych
krzeseł zaproponowała nam i przedstawiła na następnym
spotkaniu pani Assire. W Cesarstwie Nilfgaardu znajdzie
się z pewnością jeszcze jedna godna czarodziejka. Drugie
miejsce zostawiam do obsady tobie, Francesca, byś jako jedyna
czystej krwi elfka nie czuła się osamotniona. Trzecie...
Enid an Gleanna uniosła głowę.
- Proszę o dwa miejsca. Mam dwie kandydatury.
- Czy któraś z pań ma coś przeciw tej prośbie? Jeśli
nie, ja też się zgadzam. Mamy dziś piąty dzień sierpnia,
piąty dzień po nowiu. Spotykamy się ponownie drugiego
dnia po pełni, drogie konfraterki, za czternaście dni.
- Zaraz - przerwała Sheala de Tancarville. - Jedno -
miejsce wciąż pozostaje puste. Kto ma być dwunastą czarodziejką?
- To będzie właśnie pierwszym problemem, którym
zajmie się loża - Filippa uśmiechnęła się tajemniczo. - Za
dwa tygodnie powiem wam, kto powinien zasiąść na dwunastym
krześle. A potem wspólnie zastanowimy się, jak
sprawić, by ta osoba tu zasiadła. Zdziwi was moja kandydatura i
ta osoba. Bo to nie jest zwykła osoba, szanowne
konfraterki. To jest Śmierć albo Życie, Destrukcja lub Odrodzenie,
Ład lub Chaos. Zależy, jak na to spojrzeć.
*****
Cała wieś wyległa przed płoty, by patrzeć na przejazd
bandy. Tuzik wyszedł wraz z innymi. Miał robotę, ale nie
mógł się powstrzymać. Ostatnia wiele gadano o Szczurach.
Krążyła nawet plotka, że wszystkich schwytano i powieszono.
Plotka była jednak fałszywa, dowód demonstracyjnie i
bez pośpiechu paradował właśnie przed całą wsią.
- Bezczelne łotry - szepnął ktoś za plecami Tuzika,
a był to szept pełen podziwu. - Środkiem wsi walą...
- Wystrojeni, jakby na wesele...
- A jakie konie! I u Nilfgaardczyków takich nie
obaczysz!
- Ba, zrabowane. Szczury wszystkim konie biorą.
Konia teraz wszędy sprzedać łatwo. Ale najlepsze sobie ostawiają...
- Ten na przedzie, patrzajcie, to Giselher... Herszt ichni.
- A podle niego, na kasztance, to ta elfka... Iskra ją
wołają...
Zza plotu wypadł kundel, zaniósł się szczekiem, uwijając
się tuż przy przednich kopytach klaczy Iskry. Elfka
potrząsnęła bujną grzywą ciemnych włosów, obróciła konia,
pochyliła się mocno i smagnęła psa nahajem. Kundel
zaskowyczał i trzykrotnie obrócił się w miejscu, a Iskra
napluła na niego. Tuzik zmełł w zębach przekleństwo.
Stojący obok szeptali nadal, dyskretnie wskazując
kolejnych Szczurów jadących stępa przez wieś. Tuzik
słuchał, bo musiał. Znał plotki i gadki nie gorzej niż inni,
bez trudu domyślał się, że ten ze zmierzwionymi, sięgającymi
ramion włosami koloru słomy, gryzący jabłko, to
Kayleigh, że ten barczysty to Asse, a ten w haftowanym
półkożuszku to Reef.
Defiladę zamykały dwie dziewczyny, jadące bok w bok
i trzymające się za ręce. Wyższa, siedząca na gniadoszu,
była ostrzyżona jakby po tyfusie, kaftanik miała rozpięty,
koronkowa bluzka błyskała spod niego nieskazitelną bielą,
naszyjnik, bransolety i kolczyki słały oślepiające refleksy.
- Ta obsmyczona to Mistle... - usłyszał Tuzik. -
Obwieszona błyskotkami, iście niby choinka na Yule.
- Powiadają, że ubiła więcej ludzi, niż wiosen liczy...
- A ta druga? Na dereszku? Ta z mieczem przez plecy?
- Falka ją zwą. Od tego lata ze Szczurami jeździ. Też
pono ziółko nieliche...
Ziółko nieliche, jak ocenił Tuzik, nie było wiele starsze
od jego córki, Milenki. Popielate włosy młodziutkiej bandytki kosmykami
wymykały się spod aksamitnego beretu
z butnie podrygującym pękiem bażancich piór. Na szyi
płonęła jedwabna chustka w kolorze maku, zawiązana
w fantazyjną kokardę.
Wśród wyległych przed chałupy wieśniaków zapanowało nagle
poruszenie. Bo oto jadący na czele bandy Giselher
wstrzymał konia, niedbałym gestem rzucił brzęczącą
sakieweczkę pod nogi wspartej na kosturze babki Mykitki.
- Niech cię bogi mają w opiece, synusiu miłościwy! -
zawyła babka Mykitka. - Obyś zdrów był, dobroczyńco
nasz, oby ci...
Perlisty śmiech Iskry zagłuszył mamlanie staruszki.
Elfka zawadiacko przełożyła prawą stopę nad lękiem,
sięgnęła do kabzy i zamaszyście sypnęła w tłum garścią
monet. Eeef i Asse poszli za jej przykładem, prawdziwy
srebrny deszcz posypał się na piaszczystą drogę. Kayleigh,
rechocząc, cisnął w kotłujących się nad pieniędzmi ogryzkiem jabłka.
- Dobroczyńcy!
- Sokoliki nasze!
- Niech wam dola będzie łaskawa!
Tuzik nie pobiegł za innymi, nie padł na kolana, by
wygrzebywać monety z piasku i kurzego gówna. Stał nadal pod
płotem, patrząc na mijające go wolno dziewczyny.
Młodsza, ta o popielatych włosach, dostrzegła jego wzrok
i wyraz twarzy. Puściła rękę ostrzyżonej, żgnęła konia
i najechała na niego, przypierając do płotu i omal nie zawadzając
strzemieniem. Zobaczył jej zielone oczy i zadrżał.
Tyle w nich było zła i zimnej nienawiści.
- Zostaw, Falka - zawołała ostrzyżona. Niepotrzebnie.
Zielonooka bandytka zadowoliła się przyparciem Tuzika
do płotu, pojechała za Szczurami, nawet nie odwracając
głowy.
- Dobroczyńcy!
- Sokoliki!
Tuzik splunął.
Na przedwieczerzu do wsi wpadli Czarni, budzący grozę
konni z fortu pod Fen Aspra. Dudniły podkowy, rżały
konie, brzękała broń. Sołtys i inni wypytywani chłopi łgali
jak najęci, kierowali pościg na fałszywy ślad. Tuzika
nikt o nic nie pytał. I dobrze.
Gdy wrócił z pastwiska i poszedł do ogrodu, usłyszał
głosy. Rozpoznał szczebiot bliźniaczek stelmacha Zgarba,
łamiące się falsety chłopców sąsiadów. I głos Milenki. Bawią
się, pomyślał. Wyszedł zza drewutni. I zmartwiał.
- Milena!
Milenka, jego jedyna żyjąca córka, jego oczko w głowie,
przewiesiła sobie przez plecy patyk na sznurku, udający
miecz. Włosy rozpuściła, do wełnianej czapeczki przyczepiła
kogucie piórko, na szyi zamotała matczyną chusteczkę.
W dziwaczną, fantazyjną kokardę.
Oczy miała zielone.
Tuzik nigdy dotąd nie bił córki, nigdy nie robił użytku
z ojcowskiego rzemienia.
To był pierwszy raz.
*****
Na horyzoncie błysnęło, zagrzmiało. Podmuch wiatru
jak brona przeorał powierzchnię Wstążki. Będzie burza,
pomyślała Milva, a po burzy przyjdzie słota. Zięby nie
myliły się.
Popędziła konia. Jeśli chciała dogonić wiedźmina przed
burzą, musiała się spieszyć.
Strona główna
Indeks