UUK Quality Books


Andrzej Sapkowski

Ostatnie życzenie

 

SuperNOWA Warszawa 1996
Copyright by Andrzej Sapkowski, Warszawa 1993

 


Spis treści

1. Głos rozsądku I
2. Wiedźmin
3. Głos rozsądku II
4. Ziarno prawdy
5. Głos rozsądku III
6. Mniejsze zło
7. Głos rozsądku IV
8. Kwestia ceny
9. Głos rozsądku V
10. Kraniec świata
11. Głos rozsądku VI
12. Ostatnie życzenie
13. Głos rozsądku VI

 


Głos rozsądku I [top]

 

Przy­szła do niego nad ra­nem.

We­szła bar­dzo ostrożnie, cicho, stą­pając bez­sze­lest­nie, pły­nąc przez komnatę jak widmo, jak zjawa, a je­dyny dźwięk, jaki to­wa­rzy­szył jej ru­chom, wy­da­wała opończa, ocie­ra­jąca się o nagą skórę. A jed­nak ten wła­śnie nikły, le­dwie sły­szalny sze­lest zbu­dził wiedź­mina, a może tylko wy­rwał z pół­snu, w któ­rym koły­sał się mo­no­ton­nie, jak gdyby w bez­den­nej toni, za­wie­szony po­mię­dzy dnem a po­wierzchnią spo­koj­nego mo­rza, po­śród fa­lują­cych le­ciutko pa­se­mek morsz­czynu.

Nie poru­szył się, nie drgnął na­wet. Dziew­czyna przy­fru­nęła bliżej, zrzu­ciła opończę, po­woli, z wa­ha­niem oparła zgięte ko­lano o kra­wędź łoża. Ob­ser­wo­wał ją spod opusz­czo­nych rzęs, nadal nie zdra­dza­jąc, że nie śpi. Dziew­czyna ostrożnie wspięła się na po­sła­nie, na niego, obejmu­jąc go udami. Wsparta na wy­prę­żo­nych ra­mio­nach mu­snęła mu twarz wło­sami, które pachniały ru­miankiem. Zde­cy­do­wana i jakby znie­cier­pli­wiona po­chy­liła się, do­tknęła ko­niuszkiem piersi jego po­wieki, po­liczka, ust. Uśmiech­nął się, uj­mu­jąc ją za ra­miona, bar­dzo wol­nym ru­chem, ostrożnie, deli­kat­nie. Wy­pro­sto­wała się, ucie­kając jego pal­com, pro­mie­niu­jąca, pod­świetlona, za­tarta swym bla­skiem w mgli­stej ja­sno­ści świtu. Po­ru­szył się, ale sta­now­czym naci­skiem obu dłoni za­bro­niła mu zmiany po­zycji, lek­kimi, ale zde­cy­do­wa­nymi ru­chami bio­der do­ma­gała się od­po­wie­dzi.

Od­po­wie­dział. Nie co­fała się już przed jego dłońmi, od­rzu­ciła głowę w tył, po­trzą­snęła wło­sami. Jej skóra była chłodna i za­dzi­wia­jąco gładka. Oczy, które zo­ba­czył, gdy zbli­żyła twarz do jego twa­rzy, były wiel­kie i ciemne, jak oczy ru­sałki.

Ko­ły­sany uto­nął w ru­mianko­wym mo­rzu, które wzburzyło się i za­szu­miało, za­tra­ciw­szy spo­kój.

 


Wiedźmin [top]

 

Póź­niej mó­wiono, że człowiek ten nad­szedł od pół­nocy od bramy Po­wroźni­czej. Szedł pie­szo, a obju­czo­nego konia pro­wa­dził za uzdę. Było późne po­po­łu­dnie i kramy po­wroźni­ków i ry­ma­rzy były już za­mknięte, a uliczka pusta. Było cie­pło, a człowiek ten miał na sobie czarny płaszcz na­rzu­cony na ra­miona. Zwracał uwagę.

Za­trzymał się przed go­spodą „Stary Na­ra­kort”, po­stał chwilę, po­słu­chał gwaru gło­sów. Go­spoda, jak zwy­kle o tej porze, była pełna ludzi.

Nie­zna­jomy nie wszedł do „Sta­rego Na­ra­kortu”. Po­cią­gnął konia dalej, w dół uliczki. Tam była druga karczma, mniejsza, na­zy­wała się „Pod Li­sem”. Tu było pusto. Karczma nie miała naj­lep­szej sławy.

Karcz­marz uniósł głowę znad beczki ki­szo­nych ogórków i zmierzył go­ścia wzrokiem. Obcy, cią­gle w płaszczu, stał przed szynkwa­sem sztywno, nie­ru­chomo, mil­czał.

— Co po­dać?

— Piwa — rzekł nie­zna­jomy. Głos miał nie­przyjemny.

Karcz­marz wy­tarł ręce o płó­cienny far­tuch i na­peł­nił gli­niany kufel. Ku­fel był wy­szczer­biony.

Nie­zna­jomy nie był stary, ale włosy miał pra­wie zu­peł­nie białe. Pod płaszczem nosił wy­tarty skó­rzany ku­brak, sznu­ro­wany pod szyją i na ra­mio­nach. Kiedy ścią­gnął swój płaszcz, wszyscy za­uwa­żyli, że na pasie za ple­cami miał miecz. Nie było w tym nic dziwnego, w Wy­zimie pra­wie wszyscy cho­dzili z bro­nią, ale nikt nie nosił mie­cza na ple­cach niby łuku czy koł­czana.

Nie­zna­jomy nie usiadł za sto­łem, po­mię­dzy nie­licz­nymi go­śćmi, stał dalej przy szynkwa­sie, go­dząc w karczma­rza prze­ni­kli­wymi oczami. Po­cią­gnął z ku­fla.

— Izby na noc­leg szu­kam.

— Nie ma — burknął karczmarz, pa­trząc na buty go­ścia, zaku­rzone i brudne. — W „Sta­rym Na­ra­kor­cie” py­tajcie.

— Tu bym wolał.

— Nie ma — karczmarz roz­po­znał wreszcie ak­cent nie­zna­jo­mego. To był Riv.

— Za­płacę — rzekł obcy cicho, jak gdyby nie­pew­nie.

Wtedy wła­śnie za­częła się ta cała pa­skudna hi­storia. Ospowaty drą­gal, który od chwili wej­ścia ob­cego nie spuszczał z niego po­nu­rego wzroku, wstał i pod­szedł do szynk­wasu. Dwójka jego to­wa­rzy­szy sta­nęła z tyłu, nie dalej niż dwa kroki.

— Nie ma miej­sca, hul­taju, riv­ski włó­częgo — charknął ospowaty, sta­jąc tuż obok nie­zna­jo­mego. — Nie trzeba nam ta­kich jak ty tu, w Wy­zimie. To po­rządne mia­sto!

Nie­zna­jomy wziął swój kufel i od­sunął się. Spoj­rzał na karczma­rza, ale ten uni­kał jego wzroku. Ani mu było w gło­wie bro­nić Riva. W końcu, kto lubił Rivów?

— Każdy Riv to zło­dziej — cią­gnął ospowaty, zio­nąc pi­wem, czosn­kiem i zło­ścią. — Sły­szysz, co mó­wię, po­krzyw­niku?

— Nie sły­szy. Łajno ma w uszach — rzekł jeden z tych z tyłu, a drugi zare­cho­tał.

— Płać i wy­noś się! — wrzasnął dzió­baty.

Nie­zna­jomy do­piero teraz spoj­rzał na niego.

— Piwo skończę.

— Po­mo­żemy ci — syk­nął drą­gal. Wy­trącił Rivowi kufel z ręki i jed­no­cze­śnie chwytając go za ra­mię, wpił palce w rze­mień prze­ci­na­jący sko­sem pierś ob­cego. Je­den z tych z tyłu wzniósł pięść do ude­rze­nia. Obcy zwi­nął się w miej­scu, wy­trą­cając ospowa­tego z rów­no­wagi. Miecz za­sy­czał w po­chwie i bły­snął krótko w świetle ka­gan­ków. Za­ko­tło­wało się. Krzyk. Ktoś z po­zo­sta­łych gości runął ku wyj­ściu. Z trza­skiem upa­dło krze­sło, głu­cho mla­snęły o podłogę gli­niane na­czy­nia. Karcz­marz — usta mu dy­go­tały — pa­trzył na okropnie roz­rą­baną twarz ospowa­tego, który wczepiw­szy palce w brzeg szynk­wasu, osu­wał się, nik­nął z oczu, jak gdyby to­nął. Tamci dwaj leżeli na podłodze. Je­den nie­ru­chomo, drugi wił się i drgał w ro­sną­cej szybko ciemnej ka­łuży. W po­wie­trzu wi­bro­wał, świ­dru­jąc uszy, cienki, hi­ste­ryczny krzyk ko­biety. Karcz­marz za­trząsł się, za­czerpnął tchu i za­czął wy­miotować.

Nie­zna­jomy cof­nął się pod ścianę. Skur­czony, spięty, czujny. Miecz trzymał obu­rącz, wo­dząc koń­cem ostrza w po­wie­trzu. Nikt się nie ru­szał. Zgroza, jak zimne błoto, ob­lepiła twa­rze, skrę­po­wała członki, za­tkała gar­dła.

Strażnicy wpa­dli do karczmy z hu­kiem i szczękiem, we trzech. Mu­sieli być w po­bliżu. Okręcone rze­mie­niami pałki mieli w po­go­to­wiu, ale na wi­dok tru­pów na­tychmiast do­byli mie­czy. Riv przylgnął ple­cami do ściany, lewą ręką wy­cią­gnął sztylet z cho­lewy.

— Rzuć to! — wrzasnął jeden ze strażni­ków roz­dy­gota­nym gło­sem. — Rzuć to, zbóju! Pój­dziesz z nami!

Drugi strażnik kop­nął stół, nie po­zwalający mu obejść Riva z boku.

— Leć po ludzi, Tre­ska! — krzyknął do trze­ciego, trzyma­ją­cego się bliżej drzwi.

— Nie trzeba — rzekł nie­zna­jomy, opusz­cza­jąc miecz. — Sam pójdę.

— Pój­dziesz, psie na­sie­nie, ale na po­wro­zie! — roz­darł się ten roz­dy­go­tany. — Rzuć miecz, bo ci łeb roz­walę!

Riv wy­pro­sto­wał się. Szybko chwycił klingę pod lewą pa­chę, a prawą, unie­sioną do góry, w stronę strażni­ków, na­kre­ślił w po­wie­trzu skompli­ko­wany, szybki znak. Bły­snęły ćwieki, któ­rymi gęsto na­bi­jane były dłu­gie aż do łokci man­kiety skó­rza­nego ka­ftana.

Strażnicy mo­mentalnie cofnęli się, za­sła­nia­jąc twa­rze przedra­mio­nami. Któ­ryś z gości ze­rwał się, inny znowu po­mknął ku drzwiom. Ko­bieta znów za­krzy­czała, dziko, prze­raź­liwie.

— Sam pójdę — po­wtó­rzył nie­zna­jomy dźwięcz­nym, me­ta­licz­nym gło­sem. — A wy trzej przodem. Pro­wadźcie do gro­do­dzierżcy. Drogi nie znam.

— Tak, panie — wy­mamrotał strażnik, opusz­cza­jąc głowę. Ru­szył ku wyj­ściu, oglą­dając się nie­pew­nie. Dwaj po­zo­stali wy­szli za nim, ty­łem, po­spiesznie. Nie­zna­jomy po­szedł w ślad, cho­wa­jąc miecz do po­chwy, a sztylet do cho­lewy. Gdy wy­mi­jali stoły, go­ście za­kry­wali twa­rze po­łami ku­bra­ków.

 

*   *   *

Vele­rad, gro­do­dzierżca Wy­zimy, po­dra­pał się w pod­bró­dek, za­sta­no­wił się. Nie był ani za­bo­bonny, ani bo­jaź­liwy, ale nie uśmie­chało mu się po­zo­sta­nie z bia­ło­wło­sym sam na sam. Wreszcie zde­cy­do­wał się.

— Wyjdźcie — roz­kazał strażni­kom. — A ty sia­daj. Nie, nie tu. Tam dalej, jeśli wola.

Nie­zna­jomy usiadł. Nie miał już ani mie­cza, ani czar­nego płaszcza.

— Słu­cham — rzekł Vele­rad, ba­wiąc się cięż­kim buz­dy­ga­nem leżą­cym na stole. — Je­stem Vele­rad, gro­do­dzierżca Wy­zimy. Co mi masz do po­wie­dze­nia, mo­ści roz­bój­niku, za­nim pój­dziesz do lochu? Trzech za­bi­tych, próba rzu­cenia uroku, nie­źle, cał­kiem nie­źle. Za takie rze­czy u nas w Wy­zimie wbija się na pal. Ale ze mnie sprawie­dliwy człek, wy­słu­cham cię przedtem. Mów.

Riv roz­piął ku­brak, wy­do­był spod niego zwi­tek białej koź­lej skóry.

— Na roz­sta­jach, po karczmach przybija­cie — po­wie­dział cicho. — Prawda to, co napi­sane?

— A — mruknął Vele­rad, pa­trząc na wy­tra­wione na skó­rze runy — To taka sprawa. Że też od razu się nie do­my­śli­łem. Ano, prawda, naj­praw­dziwsza. Pod­pi­sane jest: Fol­test, król, pan Te­merii, Pontaru i Ma­ha­kamu. Zna­czy, prawda. Ale orę­dzie orę­dziem, a prawo pra­wem. Ja tu, w Wy­zimie, prawa pil­nuję i po­rządku! Lu­dzi mor­do­wać nie po­zwolę! Zro­zu­mia­łeś?

Riv kiw­nął głową na znak, że zro­zu­miał. Vele­rad sap­nął gniewnie.

— Znak wiedź­miń­ski masz?

Nie­zna­jomy znów się­gnął w roz­cię­cie ka­ftana, wy­grze­bał okrągły me­da­lion na srebrnym łań­cuszku. Na me­da­lio­nie wy­obra­żony był łeb wilka z wy­szczerzo­nymi kłami.

— Imię ja­kieś masz? Może być byle jakie, nie py­tam z cie­ka­wo­ści, tylko dla uła­twie­nia roz­mowy.

— Na­zy­wam się Ge­ralt.

— Może być i Ge­ralt. Z Rivii, jak wno­szę z wy­mowy?

Z Rivii.

— Tak. Wiesz co, Ge­ralt? Z tym — Vele­rad klep­nął w orę­dzie otwartą dło­nią — z tym daj sobie spo­kój. To po­ważna sprawa. Wielu już pró­bo­wało. To, bra­cie, nie to samo, co paru ob­wie­siów po­chla­stać.

— Wiem. To mój fach, gro­do­dzierżco. Na­pi­sane jest: trzy ty­siące ore­nów na­grody.

— Trzy ty­siące — Vele­rad wy­dął wargi. — I kró­lewna za żonę, jak lu­dzie ga­dają, cho­ciaż tego miło­ściwy Fol­test nie dopi­sał.

— Nie je­stem za­inte­re­so­wany kró­lewną — rzekł spo­koj­nie Ge­ralt. Sie­dział nie­ru­chomo z rę­kami na kola­nach. — Na­pi­sane jest: trzy ty­siące.

— Co za czasy — westchnął gro­do­dzierżca. — Co za par­szywe czasy! Jesz­cze dwa­dzie­ścia lat temu, kto by po­my­ślał, na­wet po pija­nemu, że takie pro­fesje będą? Wiedź­mini! Wę­drowni za­bójcy ba­zy­lisz­ków! Do­mo­krążni po­gromcy smo­ków i utop­ców! Ge­ralt? W twoim ce­chu piwo wolno pić?

— Pew­nie.

Vele­rad kla­snął w dło­nie.

— Piwa! — za­wołał. — A ty, Ge­ralt, sia­daj bliżej. Co mi tam.

Piwo było zimne i pie­niste.

— Par­szywe czasy na­stały — mo­no­lo­go­wał Vele­rad po­cią­gając z ku­fla. — Namno­żyło się wszel­kiego plu­ga­stwa. W Ma­ha­ka­mie, w gó­rach, aż roi się od bo­boła­ków. Po la­sach daw­niej aby wilki wyły, a te­raz aku­rat: upiory, bo­ro­wiki ja­kieś, gdzie nie splu­niesz, wil­kołak albo inna za­raza. Po wsiach ru­sałki i płaczki po­ry­wają dzieci, to już idzie w setki. Cho­roby, o ja­kich nikt daw­niej nie sły­szał, włos się jeży. No i jesz­cze to do kompletu! — po­pchnął zwi­tek skóry po bla­cie stołu. — Nie dzi­wota, Ge­ralt, że taki po­pyt na wa­sze usługi.

— To kró­lew­skie orę­dzie, gro­do­dzierżco — Ge­ralt uniósł głowę. — Zna­cie szczegóły?

Vele­rad od­chy­lił się na krze­śle, splótł dło­nie na brzu­chu.

— Szczegóły, mó­wisz? A znam. Nie to, żeby z pierw­szej ręki, ale z do­brych źró­deł.

O to mi wła­śnie cho­dzi.

— Uparłeś się. Jak chcesz. Słu­chaj — Vele­rad popił piwa, ści­szył głos. — Nasz miło­ściwy Fol­test jesz­cze jako kró­le­wicz, za rzą­dów sta­rego Me­della, swojego ojca, po­ka­zy­wał nam, co po­trafi, a po­trafił wiele. Li­czy­liśmy, że mu to z wie­kiem przejdzie. A tym­cza­sem krótko po swojej ko­rona­cji, zaraz po śmierci sta­rego króla, Fol­test prze­szedł sa­mego sie­bie. Aż nam wszystkim szczęki po­opa­dały. Krótko mó­wiąc: zro­bił dziecko swojej ro­dzo­nej sio­strze Ad­dzie. Adda była młodsza od niego, zaw­sze trzymali się ra­zem, ale nikt ni­czego nie po­dej­rze­wał, no, może kró­lowa... Krótko: pa­trzymy, a tu Adda o, z ta­kim brzu­chem, a Fol­test za­czyna ga­dać o ślu­bie. Z sio­strą, uwa­żasz, Ge­ralt? Sy­tu­acja zro­biła się na­pięta jak dia­bli, bo aku­rat Vi­zimir z Novi­gradu umy­ślił wy­dać za Fol­testa swoją Dalkę, wy­słał po­sel­stwo, a tu trzeba trzymać króla za ręce i nogi, bo chce biec i lżyć po­słów. Udało się, i do­brze, bo obra­żony Vi­zimir wy­prułby z nas be­be­chy Po­tem, nie bez po­mocy Addy, która wpłynęła na bra­ciszka, udało się wy­per­swa­do­wać szczenia­kowi szybki ślub. No, a po­tem Adda uro­dziła, w prze­pi­so­wym cza­sie, a jakże. A teraz słu­chaj, bo za­czyna się. Tego, co się uro­dziło, wiele osób nie wi­działo, ale jedna po­łożna wy­sko­czyła oknem z wieży i za­biła się, a druga do­stała po­mie­sza­nia zmy­słów i do dzi­siaj jest ko­ło­wata. Są­dzę za­tem, że nad­bę­kart nie był spe­cjal­nie uro­dziwy. To była dziew­czynka. Zmarła zresztą za­raz, nikt, jak mi się zdaje, nie spie­szył się za­nadto z pod­wią­zy­wa­niem pę­po­winy. Adda, na swoje szczęście, nie prze­żyła po­rodu. A po­tem, bra­cie, Fol­test po raz ko­lejny zro­bił z sie­bie dur­nia. Nad­bę­karta trzeba było spa­lić albo, bo ja wiem, za­ko­pać gdzieś na pust­ko­wiu, a nie cho­wać go w sar­ko­fagu w pod­zie­miach pa­łacu.

— Za późno te­raz na roz­trzą­sanie — Ge­ralt uniósł głowę. — W każ­dym razie nale­żało we­zwać ko­goś z Wie­dzą­cych.

— Mó­wisz o tych wy­drwigro­szach z gwiazd­kami na ka­pelu­szach? A jakże, zle­ciało się ich z dzie­się­ciu, ale już po­tem, kiedy oka­zało się, co leży w tym sar­ko­fagu. I co z niego no­cami wy­łazi. A za­częło wy­łazić nie od razu, o nie. Sie­dem lat od po­grzebu był spo­kój. Aż tu któ­rejś nocy, była peł­nia księ­życa, wrzask w pa­łacu, krzyk, za­mie­sza­nie! Co tu dużo ga­dać, znasz się na tym, orę­dzie też czy­tałeś. Nie­mowlak pod­rósł w trumnie, i to nie­źle, a i zęby wy­rosły mu jak się pa­trzy. Jed­nym sło­wem, strzyga. Szkoda, że nie wi­działeś tru­pów. Tak jak ja. Pew­nie omi­nął­byś Wy­zimę sze­ro­kim łu­kiem.

Ge­ralt mil­czał.

— Wtedy — cią­gnął Vele­rad — jak mó­wi­łem, Fol­test skrzyknął do nas całą gro­madę cza­row­ni­ków. Ja­zgo­tali jeden przez dru­giego, o mało nie po­bili się tymi swoimi drą­gami, co to je no­szą, pew­nie żeby psy od­pę­dzać, jak ich kto po­szczuje. A my­ślę, że szczują ich re­gu­lar­nie. Przepra­szam, Ge­ralt, jeśli masz inne zda­nie o cza­ro­dziejach, w twoim za­wo­dzie pew­nie je masz, ale dla mnie to dar­mo­zjady i dur­nie. Wy, wiedź­mini, bu­dzi­cie wśród lu­dzi większe za­ufa­nie. Je­ste­ście przy­najmniej, jakby tu rzec, kon­kretni.

Ge­ralt uśmiech­nął się, nie sko­mentował.

— No, ale do rze­czy — gro­do­dzierżca zaj­rzał do kufla, do­lał piwa sobie i Rivowi. — Nie­które rady cza­row­ni­ków wy­da­wały się cał­kiem nie­głu­pie. Je­den pro­po­no­wał spa­lenie strzygi ra­zem z pała­cem i sar­ko­fa­giem, inny ra­dził od­rąbać jej łeb szpadlem, po­zo­stali byli zwolenni­kami wbi­jania osi­no­wych koł­ków w różne czę­ści ciała, oczywi­ście za dnia, kiedy dia­blica spała w trumnie, zmordo­wana po noc­nych ucie­chach. Nie­stety, zna­lazł się jeden, bła­zen w spi­cza­stej czapce na ły­sym cze­repie, gar­baty ere­mita, który wy­my­ślił, że to są czary, że to się da od­czy­nić i że ze strzygi znowu bę­dzie Fol­te­stowa có­reczka, śliczna jak ma­lo­wa­nie. Trzeba tylko prze­sie­dzieć w krypcie całą noc, i już, po krzyku. Po czym, wy­obra­żasz sobie, Ge­ralt, co to był za pół­głó­wek, po­szedł na noc do dwo­rzyszcza. Jak łatwo zgadnąć, wiele z niego nie zo­stało, bo­dajże tylko czapka i laga. Ale Fol­test uczepił się tego po­my­słu jak rzep psiego ogona. Za­kazał wszelkich prób zabi­cia strzygi, a ze wszyst­kich możli­wych za­ka­mar­ków kraju po­ścią­gał do Wy­zimy szarlata­nów, aby od­cza­ro­wać strzygę na kró­lewnę. To była do­piero ma­low­nicza kompania! Ja­kieś po­krę­cone baby, jacyś ku­lawcy, brudni, bra­cie, zaw­szeni litość brała. No i da­waj cza­ro­wać, głównie nad mi­ską i ku­flem. Pew­nie, nie­któ­rych Fol­test albo rada zde­ma­sko­wali prędko, paru na­wet po­wie­sili na ostrokole, ale za mało, za mało. Ja bym ich wszyst­kich po­wie­sił. Tego, że strzyga w tym cza­sie za­gry­zała co rusz ko­goś in­nego, nie zwracając na oszu­stów i ich za­klę­cia żad­nej uwagi, do­da­wać chyba nie mu­szę. Ani tego, że Fol­test nie mieszkał już w pa­łacu. Nikt już tam nie mieszkał.

Vele­rad prze­rwał, popił piwa. Wiedźmin mil­czał.

I tak to się cią­gnie, Ge­ralt, sześć lat, bo to się uro­dziło tak jakoś czterna­ście lat temu. Mie­liśmy w tym cza­sie tro­chę in­nych zmartwień, bo po­bili­śmy się z Vi­zimi­rem z Novi­gradu, ale z po­rząd­nych, zro­zu­miałych po­wo­dów, po­szło nam o prze­su­wa­nie słu­pów gra­nicz­nych, a nie tam o ja­kieś córki czy koli­gacje. Fol­test, na­wia­sem mó­wiąc, za­czyna już prze­bą­ki­wać o mał­żeń­stwie i ogląda prze­sy­łane przez są­sied­nie dwory kon­ter­fekty, które daw­niej zwykł był wrzucać do wy­chodka. No, ale co jakiś czas opada go znowu ta ma­nia i roz­syła kon­nych, by szu­kali no­wych cza­row­ni­ków. No i na­grodę obie­cał, trzy ty­siące, przez co zbie­gło się tro­chę po­strzeleń­ców, błęd­nych ryce­rzy, na­wet jeden pa­stu­szek, kre­tyn znany w całej oko­licy, niech spo­czywa w po­koju. A strzyga ma się do­brze. Tyle że co jakiś czas ko­goś za­gry­zie. Można się przy­zwy­czaić. A z tych bo­hate­rów, co ją pró­bują od­cza­ro­wy­wać, jest cho­ciaż taki po­żytek, że be­stia na­żera się na miej­scu i nie szwenda poza dwo­rzyszczem. A Fol­test ma nowy pałac, cał­kiem ładny.

— Przez sześć lat — Ge­ralt uniósł głowę — przez sześć lat nikt nie za­ła­twił sprawy?

— Ano nie — Vele­rad po­pa­trzył na wiedź­mina prze­ni­kli­wie. — Bo pew­nie sprawa jest nie do za­ła­twie­nia i przyjdzie się z tym po­go­dzić. Mó­wię o Fol­te­ście, na­szym miło­ści­wym i uko­cha­nym władcy, który cią­gle jesz­cze przybija te orę­dzia na roz­staj­nych dro­gach. Tyle że chęt­nych zro­biło się jakby mniej. Ostatnio, co prawda, był jeden, ale chciał te trzy ty­siące ko­niecznie z góry. No to wsa­dzili­śmy go do worka i wrzucili­śmy do je­ziora.

— Oszustów nie bra­kuje.

— Nie, nie bra­kuje. Jest ich na­wet sporo — przytaknął gro­do­dzierżca, nie spuszcza­jąc z wiedź­mina wzroku. — Dla­tego jak pój­dziesz do pa­łacu, nie żądaj złota z góry. Je­żeli tam w ogóle pój­dziesz.

— Pójdę.

— Ano, twoja sprawa. Pa­mię­taj jed­nak o mo­jej ra­dzie. Je­żeli zaś już o na­gro­dzie mowa, ostatnio za­częło się mó­wić o jej dru­giej czę­ści, wspo­mniałem ci. Królewna za żonę. Nie wiem, kto to wy­my­ślił, ale jeżeli strzyga wy­gląda tak, jak opo­wia­dają, to żart jest wy­jąt­kowo po­nury. Wszelakoż nie za­bra­kło dur­niów, któ­rzy po­gnali do dwo­rzyszcza galo­pem, jak tylko wieść gruchnęła, że jest oka­zja wejść do kró­lew­skiej ro­dziny. Kon­kret­nie, dwóch cze­lad­ni­ków szewskich. Dla­czego szewcy są tacy głupi, Ge­ralt?

— Nie wiem. A wiedź­mini, gro­do­dzierżco? Pró­bo­wali?

— Było kilku, a jakże. Naj­czę­ściej, kiedy usły­szeli, że strzygę trzeba od­cza­ro­wać, a nie zabić, wzruszali ra­mio­nami i od­jeż­dżali. Dla­tego też znacznie wzrósł mój sza­cu­nek dla wiedźmi­nów, Ge­ralt. No a po­tem przyjechał jeden, młodszy był od cie­bie, imienia nie pa­mię­tam, o ile je w ogóle podał. Ten spró­bo­wał.

— No i?

— Zę­bata kró­lewna roz­włó­czyła jego flaki na spo­rej odle­gło­ści. Z pół strzelenia z łuku.

Ge­ralt po­kiwał głową.

— To wszyscy?

— Był jesz­cze jeden.

Vele­rad mil­czał przez chwilę. Wiedźmin nie po­na­glał go.

— Tak — rzekł wreszcie gro­do­dzierżca. — Był jesz­cze jeden. Z po­czątku, gdy mu Fol­test za­gro­ził szu­bie­nicą, jeżeli za­bije lub oka­leczy strzygę, roze­śmiał się tylko i za­czął się pa­ko­wać. No, ale po­tem...

Vele­rad po­now­nie ści­szył głos pra­wie do szeptu, na­chy­lając się przez stół.

— Po­tem pod­jął się za­dania. Wi­dzisz, Ge­ralt, jest tu w Wy­zimie paru ro­zum­nych ludzi, na­wet na wy­so­kich sta­no­wi­skach, któ­rym cała ta sprawa obrzydła. Plotka głosi, że ci lu­dzie prze­ko­nali po cichu wiedź­mina, aby nie ba­wiąc się w żadne ce­re­giele ani czary, za­tłukł strzygę, a kró­lowi po­wie­dział, że czar nie po­działał, że có­reczka spa­dła ze schodów, no że zda­rzył się wy­pa­dek przy pracy. Król, wia­domo, roz­zło­ści się, ale skończy się na tym, że nie za­płaci ani orena na­grody. Szelma wiedźmin na to, że za darmo sami sobie mo­żemy cho­dzić na strzygi. No, co było robić... Zło­żyli­śmy się, po­tar­go­wali... Tylko że nic z tego nie wy­szło.

Ge­ralt pod­niósł brwi.

— Nic, po­wia­dam — rzekł Vele­rad. — Wiedźmin nie chciał iść od razu, pierw­szej nocy Łaził, czaił się, krę­cił po oko­licy. Wreszcie, jak po­wia­dają, zo­ba­czył strzygę, za­pewne w akcji, bo be­stia nie wy­łazi z krypty tylko po to, żeby roz­pro­sto­wać nogi. Zo­ba­czył ją więc i tej sa­mej nocy zwiał. Bez po­że­gna­nia.

Ge­ralt wy­krzywił lekko wargi w czymś, co prawdo­po­dob­nie miało być uśmie­chem.

— Ro­zumni lu­dzie — za­czął — za­pewne mają jesz­cze te pie­nią­dze? Wiedź­mini nie biorą z góry.

— Ano — rzekł Vele­rad — pew­nie mają.

— Plotka nie mówi, ile tego jest?

Vele­rad wy­szczerzył zęby.

— Jedni mó­wią: osiemset...

Ge­ralt po­krę­cił głową.

— Inni — mruknął gro­do­dzierżca — mó­wią o ty­siącu.

— Nie­dużo, jeśli wziąć pod uwagę, że plotka wszystko wy­ol­brzymia. W końcu król daje trzy ty­siące.

— Nie za­po­mi­naj o na­rze­czo­nej — za­drwił Vele­rad. — O czym my roz­ma­wiamy? Wia­domo, że nie do­sta­niesz tamtych trzech ty­sięcy.

— Skąd to niby wia­domo?

Vele­rad huk­nął dło­nią o blat stołu.

— Ge­ralt, nie psuj mo­jego wy­obra­żenia o wiedźmi­nach! To już trwa sześć lat z ha­kiem! Strzyga wy­kań­cza do pół setki ludzi rocz­nie, teraz mniej, bo wszyscy trzymają się z da­leka od pa­łacu. Nie, bra­cie, ja wie­rzę w czary, nie­jedno wi­działem i wie­rzę, do pew­nego stop­nia, rzecz jasna, w zdol­ności ma­gów i wiedźmi­nów. Ale z tym od­cza­ro­wy­wa­niem to bzdura, wy­my­ślona przez gar­ba­tego i usmarka­nego dziada, który zgłu­piał od pu­stel­ni­czego wiktu, bzdura, w którą nie wie­rzy nikt. Prócz Fol­testa. Nie, Ge­ralt! Adda uro­dziła strzygę, bo spała z wła­snym bra­tem, taka jest prawda i ża­den czar tu nie po­może. Strzyga żre ludzi, jak to strzyga, i trzeba ją zabić, nor­mal­nie i po pro­stu. Słu­chaj, dwa lata temu kmiotko­wie z ja­kie­goś za­pa­dłego za­dupia pod Ma­ha­ka­mem, któ­rym smok wy­żerał owce, po­szli kupą, za­tłukli go kło­ni­cami i na­wet nie uznali za ce­lowe się tym szczegól­nie chwalić. A my tu, w Wy­zimie, cze­kamy na cud i ry­glu­jemy drzwi przy każ­dej pełni księ­życa albo wią­żemy prze­stęp­ców do pa­lika przed dwo­rzyszczem li­cząc, że be­stia nażre się i wróci do trumny.

— Nie­zły spo­sób — uśmiech­nął się wiedźmin. — Prze­stęp­czość zmalała?

— Ani tro­chę.

— Do pa­łacu, tego no­wego, któ­rędy?

— Za­pro­wa­dzę cię oso­bi­ście. Co bę­dzie z pro­po­zycją rzu­coną przez ro­zum­nych ludzi?

— Gro­do­dzierżco — rzekł Ge­ralt. — Po co się spie­szyć? Prze­cież na­prawdę może zda­rzyć się wy­pa­dek przy pracy, nie­za­leż­nie od mo­ich in­tencji. Wtedy ro­zumni lu­dzie winni po­my­śleć, jak oca­lić mnie przed gniewem króla i przygo­to­wać te ty­siąc pięć­set ore­nów, o któ­rych mówi plotka.

— Miało być ty­siąc.

— Nie, panie Vele­rad — po­wie­dział wiedźmin sta­now­czo. — Ten, któ­remu da­wali­ście ty­siąc, uciekł na sam wi­dok strzygi, na­wet się nie tar­go­wał. To zna­czy, ry­zyko jest większe niż ty­siąc. Czy nie jest większe niż pół­tora ty­siąca, okaże się. Oczywi­ście, ja się przedtem po­że­gnam.

Vele­rad po­dra­pał się w głowę.

— Ge­ralt? Ty­siąc dwieście?

— Nie, gro­do­dzierżco. To nie jest łatwa ro­bota. Król daje trzy, a mu­szę wam po­wie­dzieć, że od­cza­ro­wać jest cza­sem ła­twiej niż zabić. W końcu któ­ryś z mo­ich po­przedni­ków za­biłby strzygę, gdyby to było takie pro­ste. My­ślicie, że dali się za­gryźć tylko dla­tego, że bali się króla?

— Do­bra, bra­cie — Vele­rad smętnie po­kiwał głową. — Umowa stoi. Tylko przed kró­lem ani mru — mru o możliwo­ści wy­padku przy pracy. Szczerze ci ra­dzę.

 

*   *   *

Fol­test był szczupły, miał ładną — za ładną — twarz. Nie miał jesz­cze czter­dziestki, jak oce­nił wiedźmin. Sie­dział na karle rzeź­bio­nym z czar­nego drewna, nogi wy­cią­gnął w stronę pale­niska, przy któ­rym grzały się dwa psy. Obok, na skrzyni sie­dział star­szy, po­tęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna z brodą. Za kró­lem stał drugi, bo­gato odziany, z dumnym wy­ra­zem twa­rzy. Wielmoża.

— Wiedźmin z Rivii — po­wie­dział król po chwili ci­szy, jaka za­padła po wstępnej przemo­wie Vele­rada.

— Tak, panie — Ge­ralt schylił głowę.

— Od czego ci tak łeb po­si­wiał? Od cza­rów? Wi­dzę, żeś nie­stary. Do­brze już, do­brze. To żart, nic nie mów. Do­świad­cze­nie, jak śmiem przy­puszczać, masz nie­jakie?

— Tak, panie.

— Rad­bym po­słu­chać.

Ge­ralt skło­nił się jesz­cze niżej.

— Wie­cie wszak, panie, że nasz ko­deks za­bra­nia mó­wie­nia o tym, co ro­bimy.

— Wy­godny ko­deks, mo­ści wiedźmi­nie, wielce wy­godny. Ale tak, bez szczegó­łów, z bo­ro­wi­kami mia­łeś do czy­nie­nia?

— Tak.

Z wampi­rami, z le­szymi?

— Też.

Fol­test za­wa­hał się.

— Ze strzygami?

Ge­ralt uniósł głowę, spoj­rzał kró­lowi w oczy.

— Też.

Fol­test od­wró­cił wzrok.

— Vele­rad!

— Słu­cham, miło­ściwy pa­nie.

— Wprowa­dzi­łeś go w szczegóły?

— Tak, miło­ściwy pa­nie. Twierdzi, że kró­lewnę można od­cza­ro­wać.

— To wiem od dawna. W jaki spo­sób, mo­ści wiedźmi­nie? Ach, prawda, za­po­mniałem. Ko­deks. Do­brze. Tylko jedna mała uwaga. Było tu już u mnie kilku wiedźmi­nów. Vele­rad, mó­wiłeś mu? Do­brze. Stąd wiem, że wa­szą spe­cjal­no­ścią jest ra­czej za­bija­nie, a nie od­czy­nia­nie uro­ków. To nie wchodzi w ra­chubę. Je­żeli mo­jej córce spadnie włos z głowy, ty swoją poło­żysz na pieńku. To tyle. Ostrit, a i wy, panie Se­gelin, zo­stań­cie, udzielcie mu tyle in­for­macji, ile bę­dzie chciał. Oni zaw­sze dużo py­tają, wiedź­mini. Na­karmcie go i niech mieszka w pa­łacu. Niech się nie włó­czy po karczmach.

Król wstał, gwizdnął na psy i ru­szył ku drzwiom, roz­rzu­cając słomę po­kry­wa­jącą podłogę komnaty. Przy drzwiach od­wró­cił się.

— Uda ci się, wiedźmi­nie, na­groda jest twoja. Może jesz­cze coś do­rzucę, jeśli do­brze się spi­szesz. Oczywi­ście, baja­nia po­spól­stwa co do ożenku z kró­lewną nie za­wie­rają słowa prawdy. Nie są­dzisz chyba, że wy­dam córkę za byle przybłędę?

— Nie, panie. Nie sądzę.

— Do­brze. To do­wo­dzi, że je­steś ro­zumny.

Fol­test wy­szedł, za­my­kając za sobą drzwi. Vele­rad i wielmoża, któ­rzy do­tych­czas stali, na­tychmiast roz­siedli się przy stole. Gro­do­dzierżca dopił w po­łowie pełny pu­char króla, zaj­rzał do dzbana, za­klął. Ostrit, który zajął fotel Fol­testa, pa­trzył na wiedź­mina spode łba, gła­dząc dłońmi rzeź­bione porę­cze. Se­gelin, bro­dacz, ski­nął na Ge­ralta.

— Sia­daj­cie, mo­ści wiedźmi­nie, sia­daj­cie. Za­raz wie­cze­rzę po­da­dzą. O czym chcieliby­ście roz­ma­wiać? Gro­do­dzierżca Vele­rad po­wie­dział wam już chyba wszystko. Znam go i wiem, że po­wie­dział prę­dzej za dużo niż za mało.

— Tylko kilka pytań.

— Za­daj­cie je.

— Mó­wił gro­do­dzierżca, że po po­ja­wie­niu się strzygi król we­zwał wielu Wie­dzą­cych.

— Tak było. Ale nie mówcie: „strzyga”, mówcie: „królewna”. Ła­twiej uniknie­cie takiej po­myłki przy królu... i związa­nych z tym przykro­ści.

— Czy wśród Wie­dzą­cych był ktoś znany? Sławny?

— Byli tacy i wówczas, i póź­niej. Nie pa­mię­tam imion... A wy, panie Ostrit?

— Nie pa­mię­tam — rzekł wielmoża. — Ale wiem, że nie­któ­rzy cie­szyli się sławą i uznaniem. Mó­wiło się o tym dużo.

— Czy byli zgodni co do tego, że za­klę­cie można zdjąć?

— Byli da­lecy od zgody — uśmiech­nął się Se­gelin. — W każ­dym przedmio­cie. Ale takie stwierdze­nie padło. Miało to być pro­ste, wręcz nie wy­ma­ga­jące zdol­ności ma­gicz­nych, i jak zro­zu­mia­łem, wy­star­czyło, aby ktoś spę­dził noc, od za­chodu słońca do trze­cich ku­rów, w pod­zie­miu, przy sar­ko­fagu.

— Rze­czy­wi­ście, pro­ste — par­sknął Vele­rad.

— Chciał­bym usły­szeć opis... kró­lewny.

Vele­rad ze­rwał się z krze­sła.

— Królewna wy­gląda jak strzyga! — wrzasnął. — Jak naj­bar­dziej strzygo­wata strzyga, o jakiej sły­sza­łem! Jej wy­so­kość kró­lew­ska córka, prze­klęty nad­bę­kart, ma cztery łok­cie wzrostu, przypo­mina ba­ryłę piwa, ma mordę od ucha do ucha, pełną zę­bów jak sztylety, czerwone śle­pia i rude ku­dły! Łap­ska, opa­zu­rzone jak u żbika, wi­szą jej do sa­mej ziemi! Dzi­wię się, że jesz­cze nie za­czę­liśmy roz­syłać jej mi­nia­tur po za­przyjaź­nio­nych dwo­rach! Królewna, niech ją za­raza udusi, ma już czterna­ście lat, czas po­my­śleć o wy­daniu jej za ja­kie­goś kró­lewi­cza!

— Po­ha­muj się, gro­do­dzierżco — zmarsz­czył się Ostrit, zer­kając w stronę drzwi. Se­gelin uśmiech­nął się lekko.

— Opis, choć tak obra­zowy, był w miarę do­kładny, a o to cho­dziło mo­ści wiedźmi­nowi, prawda? Vele­rad za­po­mniał do­dać, że kró­lewna po­rusza się z nie­wia­ry­godną prędko­ścią i jest o wiele sil­niej­sza, niż można wno­sić z jej wzrostu i bu­dowy. A to, że ma czterna­ście lat, jest fak­tem. O ile to ważne.

— Ważne — po­wie­dział wiedźmin. — Czy ataki na ludzi zda­rzają się tylko pod­czas pełni?

— Tak — od­rzekł Se­gelin. — Je­żeli na­pada poza sta­rym pała­cem. W pa­łacu, nie­za­leż­nie od fazy księ­życa, lu­dzie gi­nęli zaw­sze. Ale wy­cho­dzi tylko pod­czas pełni, a i to nie każ­dej.

— Czy był cho­ciaż jeden wy­pa­dek ataku za dnia?

— Nie. Za dnia nie.

— Zaw­sze po­żera ofiary?

Vele­rad splu­nął za­ma­szy­ście na słomę.

— Niech cię, Ge­ralt, zaraz wie­cze­rza bę­dzie. Tfu! Po­żera, nad­gryza, zo­sta­wia, róż­nie, za­leż­nie od hu­moru za­pewne. Jed­nemu tylko głowę od­gry­zła, paru wy­be­be­szyła, a paru ogryzła na czy­sto, do goła, można by rzec. Taka jej mać!

— Uważaj, Vele­rad — syk­nął Ostrit. — O strzydze gadaj, co chcesz, ale Addy nie obra­żaj przy mnie, bo przy królu się nie od­wa­żasz!

— Czy był ktoś, kogo za­ata­ko­wała, a prze­żył? — spy­tał wiedźmin, po­zor­nie nie zwracając uwagi na wy­buch wielmoży.

Se­gelin i Ostrit spoj­rzeli po sobie.

— Tak — po­wie­dział bro­dacz. — Na sa­mym po­czątku, sześć lat temu, rzu­ciła się na dwóch żoł­nie­rzy sto­ją­cych na war­cie u krypty. Jed­nemu udało się uciec.

I póź­niej — wtrą­cił Vele­rad — mły­narz, na któ­rego na­padła pod mia­stem. Pa­mię­tacie?

 

*   *   *

Mły­narza przypro­wa­dzono na drugi dzień, póź­nym wie­czo­rem, do komnatki nad kor­de­gardą, w któ­rej za­kwatero­wano wiedź­mina. Przypro­wa­dził go żoł­nierz w płaszczu z kap­tu­rem.

Roz­mowa nie dała więk­szych re­zul­tatów. Mły­narz był prze­ra­żony, beł­kotał, jąkał się. Wię­cej po­wie­działy wiedźmi­nowi jego bli­zny: strzyga miała im­po­nu­jący roz­staw szczęk i rze­czy­wi­ście ostre zęby, w tym bar­dzo dłu­gie górne kły — cztery, po dwa z każ­dej strony. Pa­zury za­pewne ostrzejsze od żbi­czych, choć mniej za­krzy­wione. Tylko dla­tego zresztą udało się mły­na­rzowi wy­rwać.

Za­koń­czywszy oglę­dziny, Ge­ralt ski­nął na mły­narza i żoł­nie­rza, od­pra­wia­jąc ich. Żoł­nierz wy­pchnął chłopa za drzwi i zdjął kap­tur. Był to Fol­test we wła­snej oso­bie.

— Sia­daj, nie wstawaj — rzekł król. — Wi­zyta nie­ofi­cjalna. Za­do­wo­lony z wy­wiadu? Sły­sza­łem, że byłeś w dwo­rzyszczu przed po­łu­dniem.

— Tak, panie.

— Kiedy przy­stą­pisz do dzieła?

— Do pełni cztery dni. Po pełni.

— Wo­lisz sam się jej wcześniej przyjrzeć?

— Nie ma takiej po­trzeby. Ale naje­dzona... kró­lewna... bę­dzie mniej ru­chliwa.

— Strzyga, mi­strzu, strzyga. Nie bawmy się w dy­plo­ma­cję. Królewną to ona do­piero bę­dzie. O tym zresztą przy­sze­dłem z tobą po­roz­ma­wiać. Od­po­wia­daj, nie­ofi­cjal­nie, krótko i jasno: bę­dzie czy nie bę­dzie? Nie za­sła­niaj mi się tylko żad­nym ko­dek­sem.

Ge­ralt po­tarł czoło.

— Po­twierdzam, królu, że czar można od­czy­nić. I jeżeli się nie mylę, to rze­czy­wi­ście spę­dza­jąc noc w dwo­rzyszczu. Trzecie pia­nie ko­guta, o ile za­sko­czy strzygę poza sar­ko­fa­giem, zli­kwi­duje urok. Tak zwy­kle po­stę­puje się ze strzygami.

— Ta­kie pro­ste?

— To nie jest pro­ste. Trzeba tę noc prze­żyć, to raz. Możliwe są też od­stęp­stwa od normy. Na przykład nie jedną noc, ale trzy ko­lejne. Są też przypadki... no... bez­na­dziejne.

— Tak — żachnął się Fol­test. — Cią­gle to sły­szę od nie­któ­rych. Za­bić po­twora, bo to przypa­dek nie­ule­czalny. Mi­strzu, je­stem pe­wien, że już z tobą roz­ma­wiano. Co? Żeby zarą­bać lu­do­jadkę bez cere­gieli, na sa­mym wstępie, a kró­lowi po­wie­dzieć, że ina­czej się nie dało. Król nie za­płaci, my za­pła­cimy. Bar­dzo wy­godny spo­sób. I tani. Bo król każe ściąć lub po­wie­sić wiedź­mina, a złoto zo­sta­nie w kie­szeni.

— Król bez­wa­run­kowo każe ściąć wiedź­mina? — wy­krzywił się Ge­ralt.

Fol­test przez dłuż­szą chwilę pa­trzył w oczy Riva.

— Król nie wie — po­wie­dział wreszcie. — Ale li­czyć się z taką ewentual­no­ścią wiedźmin ra­czej po­wi­nien.

Te­raz Ge­ralt chwilę po­mil­czał.

— Za­mie­rzam zro­bić, co w mo­jej mocy — rzekł po chwili. — Ale gdyby po­szło źle, będę bro­nił swojego życia. Wy, panie, też się mu­sicie li­czyć z taką ewentual­no­ścią.

Fol­test wstał.

— Nie ro­zu­miesz mnie. Nie o to cho­dzi. To jasne, że za­bi­jesz ją, gdy się zrobi go­rąco, czy mi się to po­doba, czy nie. Bo ina­czej ona cie­bie za­bije, na pewno i nie­odwołalnie. Nie roz­gła­szam tego, ale nie uka­rał­bym ni­kogo, kto za­biłby ją w obronie wła­snej. Ale nie do­puszczę, aby za­bito ją, nie pró­bując ura­to­wać. Były już próby pod­pale­nia sta­rego pa­łacu, strzelali do niej z łu­ków, ko­pali doły, za­sta­wiali sidła i wnyki do­póty, do­póki kilku nie po­wie­siłem. Ale nie o to cho­dzi. Mi­strzu, słu­chaj!

— Słu­cham.

— Po tych trzech ku­rach nie bę­dzie strzygi, jeśli do­brze zro­zu­mia­łem. A co bę­dzie?

— Je­żeli wszystko pój­dzie do­brze, czterna­sto­latka.

— Czerwo­no­oka? Z zę­bami jak kro­ko­dyl?

— Nor­malna czterna­sto­latka. Tyle że...

— No?

— Fi­zycznie.

— Masz babo pla­cek. A psy­chicznie? Co­dziennie na śnia­danie wia­dro krwi? Udko dziew­czę­cia?

— Nie. Psy­chicznie... Nie spo­sób po­wie­dzieć... Są­dzę, że na po­zio­mie, bo ja wiem, trzylet­niego, czte­ro­let­niego dziecka. Bę­dzie wy­ma­gała tro­skli­wej opieki przez dłuż­szy czas.

— To jasne. Mi­strzu?

— Słu­cham.

— Czy to jej może wró­cić? Póź­niej?

Wiedźmin mil­czał.

— Aha — rzekł król. — Może. I co wtedy?

— Gdyby po dłu­gim, kil­ku­dniowym omdleniu zmarła, trzeba spa­lić ciało. I to prędko.

Fol­test zasę­pił się.

— Nie sądzę jed­nak — dodał Ge­ralt — aby do tego do­szło. Dla pew­ności udzielę wam, panie, kilku wskazó­wek, jak zmniej­szyć nie­bez­pie­czeń­stwo.

— Już teraz? Nie za wcześnie, mi­strzu? A jeżeli...

— Już teraz — prze­rwał Riv. — Róż­nie bywa, królu. Może się zda­rzyć, że rano znaj­dzie­cie w krypcie od­cza­ro­waną kró­lewnę i mo­jego trupa.

— Aż tak? Po­mimo mo­jego ze­zwolenia na obronę wła­sną? Na któ­rym, zdaje mi się, nie bar­dzo ci na­wet zale­żało?

— To jest po­ważna sprawa, królu. Ry­zyko jest wiel­kie. Dla­tego słu­chaj­cie: kró­lewna stale musi nosić na szyi szafir, naj­lepiej in­kluz, na srebrnym łań­cuszku. Stale. W dzień i w nocy.

— Co to jest in­kluz?

— Sza­fir z pę­che­rzy­kiem po­wie­trza we­wnątrz ka­mie­nia. Oprócz tego, w komnacie, w któ­rej bę­dzie sy­piała, na­leży co jakiś czas palić w ko­minku ga­łązki ja­łowca, żar­nowca i lesz­czyny.

Fol­test za­my­ślił się.

— Dziękuję ci za rady, mi­strzu. Za­sto­suję się do nich, jeżeli... A teraz ty po­słu­chaj mnie uważnie. Je­żeli stwier­dzisz, że to przypa­dek bez­na­dziejny, za­bi­jesz ją. Je­żeli od­czy­nisz urok, a dziew­czyna nie bę­dzie... nor­malna... jeżeli bę­dziesz miał cień wąt­pli­wo­ści, czy ci się udało w pełni, za­bi­jesz ją rów­nież. Nie oba­wiaj się, nic ci nie grozi z mo­jej strony. Będę na cie­bie krzy­czał przy lu­dziach, wy­pę­dzę z pa­łacu i z mia­sta, nic wię­cej. Na­grody oczywi­ście nie dam. Może coś wy­tar­gu­jesz, wiesz od kogo.

Mil­czeli chwilę.

— Ge­ralt — Fol­test po raz pierwszy zwrócił się do wiedź­mina po imieniu.

— Słu­cham.

— Ile jest prawdy w ga­daniu, że dziecko było takie, a nie inne, bo Adda była moją sio­strą?

— Nie­wiele. Czar trzeba rzu­cić, żadne za­klę­cie nie rzuca się samo. Ale my­ślę, że wasz związek z sio­strą był przy­czyną rzu­cenia czaru, a więc i ta­kiego skutku.

— Tak my­śla­łem. Tak mó­wili nie­któ­rzy z Wie­dzą­cych, cho­ciaż nie wszyscy. Ge­ralt? Skąd się biorą takie sprawy? Czary, ma­gia?

— Nie wiem, królu. Wie­dzący zaj­mują się ba­da­niem przy­czyn tych zja­wisk. Dla nas, wiedźmi­nów, wy­star­cza wie­dza, że sku­piona wola może takie zja­wi­ska po­wo­do­wać. I wie­dza, jak je zwalczać.

— Za­bijać?

— Naj­czę­ściej. Za to nam zresztą naj­czę­ściej płacą. Mało kto żąda od­czy­nia­nia uro­ków, królu. Z re­guły lu­dzie chcą się po pro­stu uchronić od za­gro­żenia. Je­żeli zaś po­twór ma ludzi na su­mie­niu, do­cho­dzi jesz­cze mo­tyw ze­msty.

Król wstał, zro­bił kilka kro­ków po komnacie, za­trzymał się przed mie­czem wiedź­mina wi­szą­cym na ścia­nie.

— Tym? — spy­tał, nie pa­trząc na Ge­ralta.

— Nie. Ten jest na ludzi.

— Sły­sza­łem. Wiesz co, Ge­ralt? Pójdę z tobą do krypty.

— Wy­klu­czone.

Fol­test od­wró­cił się, oczy mu za­bły­sły.

— Czy ty wiesz, cza­row­niku, że ja jej nie wi­działem? Ani po uro­dze­niu, ani... po­tem. Ba­łem się. Mogę jej już nigdy nie zo­ba­czyć, prawda? Mam prawo cho­ciaż wi­dzieć, jak ją bę­dziesz mor­do­wał.

— Po­wta­rzam, wy­klu­czone. To pewna śmierć. Również dla mnie. Je­żeli osła­bię uwagę, wolę... Nie, królu.

Fol­test od­wró­cił się, ru­szył ku drzwiom. Ge­ral­towi przez chwilę zda­wało się, że wyj­dzie bez słowa, bez po­że­gnal­nego gestu, ale król za­trzymał się, spoj­rzał na niego.

— Bu­dzisz za­ufa­nie — po­wie­dział. — Po­mimo że wiem, ja­kie z cie­bie ziółko. Opowia­dano mi, co za­szło w karczmie. Je­stem pe­wien, że za­biłeś tych opryszków wy­łącz­nie dla roz­głosu, żeby wstrząsnąć ludźmi, mną. Jest dla mnie oczywiste, że mo­głeś ich po­ko­nać bez za­bija­nia. Boję się, że nigdy się nie do­wiem, czy idziesz ra­to­wać moją córkę, czy też ją zabić. Ale go­dzę się na to. Mu­szę się zgo­dzić. Wiesz, dla­czego?

Ge­ralt nie od­po­wie­dział.

— Bo my­ślę — rzekł król — my­ślę, że ona cierpi. Prawda?

Wiedźmin utkwił w królu swoje prze­ni­kliwe oczy. Nie przytaknął, nie ski­nął głową, nie uczynił naj­mniej­szego ge­stu, ale Fol­test wie­dział. Znał od­po­wiedź.

 

*   *   *

Ge­ralt po raz ostatni wyj­rzał przez okno dwo­rzyszcza. Zmierzch za­padał szybko. Za je­zio­rem mi­go­tały nie­jasne światełka Wy­zimy. Do­okoła dwo­rzyszcza było pust­ko­wie — pas ziemi ni­czy­jej, któ­rym mia­sto w ciągu sze­ściu lat od­gro­dziło się od nie­bez­piecznego miej­sca, nie zo­sta­wia­jąc nic oprócz kilku ruin, prze­gni­łych bel­ko­wań i resztek szczerba­tego ostrokołu, któ­rych wi­dać nie opła­cało się roz­bie­rać i prze­nosić. Naj­dalej, bo na zu­peł­nie prze­ciw­legły kra­niec osie­dla, prze­niósł swoją re­zy­den­cję sam król — pę­katy stołb jego no­wego pa­łacu czer­nił się w dali na tle gra­na­to­wie­ją­cego nieba.

Wiedźmin wró­cił do zaku­rzo­nego stołu, przy któ­rym w jed­nej z pu­stych, splą­dro­wa­nych komnat przygo­to­wy­wał się nie­spiesznie, spo­koj­nie, pie­czo­łowi­cie. Czasu, jak wie­dział, miał dużo. Strzyga nie opu­ści krypty przed pół­nocą.

Przed sobą na stole miał nie­dużą, okutą skrzy­neczkę. Otworzył ją. We­wnątrz, cia­sno, w wy­łożo­nych su­chą trawą prze­gródkach, stały fla­ko­niki z ciemnego szkła. Wiedźmin wyjął trzy.

Z podłogi pod­jął po­dłużny pa­ku­nek, grubo owi­nięty owczymi skó­rami i okrę­cony rze­mie­niem. Rozwinął go, wy­do­był miecz z ozdobną rę­koje­ścią, w czar­nej, lśniącej po­chwie po­kry­tej rzę­dami ru­nicz­nych zna­ków i sym­boli. Ob­nażył ostrze, które roz­bły­sło czy­stym, lu­strzanym bla­skiem. Klinga była z czy­stego sre­bra.

Ge­ralt wy­szeptał for­mułę, wy­pił po kolei za­wartość dwu fla­ko­ni­ków, po każ­dym łyku kła­dąc lewą dłoń na głowni mie­cza. Po­tem, owi­jając się szczelnie w swój czarny płaszcz, usiadł. Na podłodze. W komnacie nie było żad­nego krze­sła. Jak zresztą w ca­łym dwo­rzyszczu.

Sie­dział nie­ru­chomo, z za­mknię­tymi oczami. Jego od­dech, po­cząt­kowo równy, stał się nagle przy­spie­szony, chra­pliwy, nie­spo­kojny. A po­tem ustał zu­peł­nie. Mie­szanka, za po­mocą któ­rej wiedźmin pod­dał peł­nej kon­troli pracę wszyst­kich or­ga­nów ciała, skła­dała się głównie z cie­mię­życy, bie­luniu, głogu i wil­czo­mle­cza. Inne jej składniki nie po­sia­dały nazw w żad­nym ludz­kim ję­zyku. Dla czło­wieka, który nie był, tak jak Ge­ralt, przy­zwy­cza­jony do niej od dziecka, by­łaby to śmiertelna tru­cizna.

Wiedźmin gwałtow­nie od­wró­cił głowę. Jego słuch, wy­ostrzony obecnie po­nad wszelką miarę, z ła­two­ścią wy­łowił z ci­szy sze­lest kro­ków na zaro­śniętym po­krzywami dzie­dzińcu. To nie mo­gła być strzyga. Było za ja­sno. Ge­ralt za­rzu­cił miecz na plecy, ukrył swój to­bołek w pale­nisku zruj­no­wa­nego ko­minka i cicho jak nie­to­perz zbiegł po schodach.

Na dzie­dzińcu było jesz­cze na tyle jasno, by nad­cho­dzący człowiek mógł zo­ba­czyć twarz wiedź­mina. Człowiek — był to Ostrit — cof­nął się gwałtow­nie, mi­mo­wolny gry­mas prze­raże­nia i wstrętu wy­krzywił mu usta. Wiedźmin uśmiech­nął się krzywo — wie­dział, jak wy­gląda. Po wy­piciu mie­szanki po­krzyku, to­jadu i świetlika twarz na­biera ko­loru kredy, a źre­nice zaj­mują całe tę­czówki. Ale mik­stura po­zwala wi­dzieć w naj­głęb­szych ciemno­ściach, a o to Ge­ral­towi cho­dziło.

Ostrit opa­no­wał się szybko.

— Wy­glą­dasz, jak­byś już był tru­pem, cza­row­niku — po­wie­dział. — Pew­nie ze stra­chu. Nie bój się. Przyno­szę ci uła­ska­wie­nie.

Wiedźmin nie od­po­wie­dział.

— Nie sły­szysz, co po­wie­działem, riv­ski zna­cho­rze? Je­steś ura­to­wany. I bo­gaty — Ostrit zwa­żył w ręku sporą sa­kwę i rzu­cił ją pod nogi Ge­ralta. — Ty­siąc ore­nów. Bierz to, wsiadaj na konia i wy­noś się stąd!

Riv wciąż mil­czał.

— Nie wy­trzeszczaj na mnie oczu! — Ostrit pod­niósł głos. — I nie mar­nuj mo­jego czasu. Nie mam za­miaru stać tutaj do pół­nocy. Czy nie ro­zu­miesz? Nie ży­czę sobie, abyś od­czy­niał uroki. Nie, nie myśl, że od­ga­dłeś. Nie trzymam z Vele­ra­dem i Se­geli­nem. Nie chcę, byś ją za­bijał. Masz się po pro­stu wy­nosić. Wszystko ma zo­stać po sta­remu.

Wiedźmin nie poru­szył się. Nie chciał, aby wielmoża zo­rientował się, jak przy­spie­szone są w tej chwili jego ru­chy i reak­cje. Ciemniało szybko, było to o tyle ko­rzystne, że na­wet pół­mrok zmierzchu był zbyt ja­skrawy dla jego roz­sze­rzo­nych źre­nic.

A dla­czego to, panie, wszystko ma zo­stać po sta­remu? — spy­tał, sta­rając się wolno wy­po­wia­dać po­szczególne słowa.

A to — Ostrit dumnie pod­niósł głowę — po­winno cię dia­bel­nie mało ob­cho­dzić.

A jeżeli już wiem?

— Cie­kawe.

— Ła­twiej bę­dzie usu­nąć Fol­testa z tronu, je­żeli strzyga do­ku­czy lu­dziom jesz­cze bar­dziej? Je­żeli kró­lew­skie sza­leń­stwo do cna obrzydnie i wielmo­żom, i po­spól­stwu, prawda? Je­cha­łem do was przez Re­danię, przez Novigrad. Wiele się tam mówi o tym, że nie­któ­rzy w Wy­zimie wy­glą­dają króla Vi­zi­mira jako wy­ba­wi­ciela i prawdzi­wego mo­nar­chę. Ale mnie, panie Ostrit, nie ob­cho­dzi ani po­li­tyka, ani suk­cesje tro­nów, ani prze­wroty pała­cowe. Ja je­stem tu, aby wy­ko­nać pracę. Nie sły­szeli­ście nigdy o po­czu­ciu obo­wiązku i zwy­kłej uczciwo­ści? O etyce za­wo­do­wej?

— Uważaj, do kogo mó­wisz, włó­częgo! — krzyknął wściekle Ostrit, kła­dąc dłoń na rę­koje­ści mie­cza. — Dość już mam tego, nie przywy­kłem dys­ku­to­wać z byle kim! Pa­trzcie go, etyka, ko­deksy, mo­ral­ność?! Kto to mówi? Zbój, który le­dwo przybył, po­mor­do­wał ludzi? Który giął się przed Fol­te­stem w ukłonach, a za jego ple­cami tar­go­wał się z Vele­ra­dem jak na­jemny zbir? I ty ośmielasz się za­dzie­rać głowę, pa­chołku? Udawać Wie­dzą­cego? Maga? Cza­ro­dzieja? Ty par­szywy wiedźmi­nie! Precz stąd, za­nim pła­zem przez pysk przejadę!

Wiedźmin na­wet nie drgnął, stał spo­koj­nie.

— To wy stąd idź­cie, panie Ostrit — po­wie­dział. — Ściemnia się.

Ostrit cof­nął się o krok, bły­ska­wicznie do­był mie­cza.

— Sam tego chciałeś, cza­row­niku. Za­biję cię. Nic ci nie po­mogą twoje sztuczki. Mam przy sobie żółwi ka­mień.

Ge­ralt uśmiech­nął się. Opi­nia o mocy żół­wiego ka­mie­nia była rów­nie po­wszechna, jak błędna. Ale wiedźmin nie my­ślał tracić sił na za­klę­cia, ani tym bar­dziej nara­żać srebrnej klingi na ze­tknięcie się z brzesz­czo­tem Ostrita. Znurko­wał pod młynkują­cym ostrzem i na­sadą pię­ści, srebrnymi ćwiekami man­kietu ude­rzył wielmożę w skroń.

 

*   *   *

Ostrit oprzy­tom­niał ry­chło, wo­dził wkoło oczami w zu­peł­nej ciemności. Spo­strzegł, że jest związany. Ge­ralta, który stał tuż obok, nie wi­dział. Ale zo­rientował się, gdzie jest, i za­wył, prze­cią­gle, prze­raź­liwie.

— Milcz — rzekł wiedźmin. — Bo przy­cią­gniesz ją przed cza­sem.

— Ty prze­klęty mor­derco! Gdzie je­steś? Rozwiąż mnie na­tychmiast, łaj­daku! Bę­dziesz za to wi­siał, su­czy synu!

— Milcz.

Ostrit dy­szał ciężko.

— Zo­sta­wisz mnie jej na po­żar­cie! Związa­nego? — spy­tał już ci­szej, do­rzu­cając plu­gawe wy­zwi­sko pra­wie szeptem.

— Nie — rzekł wiedźmin. — Wy­puszczę cię. Ale nie teraz.

— Ty ło­trze — zasy­czał Ostrit. — Żeby od­cią­gnąć strzygę?

— Tak.

Ostrit za­milkł, prze­stał się miotać, leżał spo­koj­nie.

— Wiedźmi­nie?

— Tak.

— To prawda, że chciałem oba­lić Fol­testa. Nie ja je­den. Ale ja je­den pra­gną­łem jego śmierci, chciałem, by umarł w mę­kach, by oszalał, by żyw­cem zgnił. Wiesz, dla­czego?

Ge­ralt mil­czał.

— Ko­cha­łem Addę. Królew­ską sio­strę. Królew­ską ko­chankę. Królew­ską dziewkę. Ko­cha­łem ją... Wiedźmi­nie, jesteś tu?

— Je­stem.

— Wiem, co my­ślisz. Ale tak nie było. Uwierz mi, nie rzu­ca­łem żad­nych uro­ków. Nie znam się na żad­nych cza­rach. Tylko raz w zło­ści po­wie­działem... Tylko raz. Wiedźmi­nie? Słu­chasz?

— Słu­cham.

— To jego matka, stara kró­lowa. To na pewno ona. Nie mo­gła pa­trzeć, że on i Adda... To nie ja. Ja tylko raz, wiesz, pró­bo­wa­łem per­swa­do­wać, a Adda... Wiedźmi­nie! Za­mro­czyło mnie i po­wie­działem... Wiedźmi­nie? To ja? Ja?

— To już nie ma zna­cze­nia.

— Wiedźmi­nie? Pół­noc bli­sko?

— Bli­sko.

— Wy­puść mnie wcześniej. Daj mi wię­cej czasu.

— Nie.

Ostrit nie usły­szał zgrzytu od­su­wa­nej płyty gro­bowca, ale wiedźmin tak. Po­chy­lił się i roz­ciął sztyletem więzy wielmoży. Ostrit nie cze­kał na żadne słowa, ze­rwał się, nie­zgrabnie po­kuś­tykał zdrętwiały, po­biegł. Jego wzrok na tyle już przy­zwy­czaił się do ciemności, że wi­dział drogę pro­wa­dzącą z głównej sali do wyj­ścia.

Z hu­kiem wy­sko­czyła z podłogi płyta blo­ku­jąca wej­ście do krypty. Ge­ralt, prze­zor­nie ukryty za balu­stradą schodów, do­strzegł po­kraczną po­stać strzygi, pę­dzącą zwinnie, szybko i nie­omylnie w ślad za od­da­lają­cym się tu­po­tem bu­tów Ostrita. Strzyga nie wy­dała z sie­bie naj­mniej­szego dźwięku.

Po­tworny, roze­dr­gany, opę­tań­czy wrzask roz­darł noc, wstrząsnął sta­rymi mu­rami i trwał, wznosząc się i opa­dając, wi­bru­jąc. Wiedźmin nie mógł do­kład­nie oce­nić odle­gło­ści — jego wy­czu­lony słuch mylił — ale wie­dział, że strzyga do­padła Ostrita szybko. Za szybko.

Wy­szedł na śro­dek sali, sta­nął tuż przy wej­ściu do krypty. Od­rzu­cił płaszcz. Po­ru­szył bar­kami, po­pra­wia­jąc uło­żenie mie­cza. Na­cią­gnął rę­ka­wice. Miał jesz­cze chwilę czasu. Wie­dział, że strzyga, choć naje­dzona po ostatniej pełni, nie po­rzuci prędko trupa Ostrita. Serce i wą­troba były dla niej cen­nym zapa­sem po­ży­wie­nia na dłu­gie trwanie w le­targu.

Wiedźmin cze­kał. Do ju­trzenki, jak obli­czał, po­zo­sta­wało jesz­cze około trzech go­dzin. Pia­nie ko­guta mo­głoby go tylko zmylić. W oko­licy nie było zresztą prawdo­po­dob­nie żad­nych ko­gu­tów.

Usłyszał. Szła po­woli, czła­piąc po po­sadzce. A po­tem zo­ba­czył ją.

Opis był do­kładny Nie­pro­por­cjo­nal­nie duża głowa osa­dzona na krót­kiej szyi okolona była splątaną, wi­jącą się aure­olą czerwo­na­wych wło­sów. Oczy świeciły w mroku jak dwa kar­bun­kuły Strzyga stała nie­ru­chomo, wpatrzona w Ge­ralta. Na­gle otworzyła pasz­czę — jak gdyby chwaląc się rzę­dami bia­łych, spi­cza­stych zę­bisk, po czym kłapnęła żu­chwą z trza­skiem przypo­mi­nają­cym za­my­kanie skrzyni. I od razu sko­czyła, z miej­sca, bez roz­biegu, go­dząc w wiedź­mina okrwa­wio­nymi pazu­rami.

Ge­ralt od­sko­czył w bok, zawi­ro­wał w bły­ska­wicznym piru­ecie, strzyga otarła się o niego, też zawi­ro­wała, tnąc po­wie­trze szponami. Nie stra­ciła rów­no­wagi, za­ata­ko­wała po­now­nie, na­tychmiast, z pół­obrotu, kła­piąc zę­bami tuż przed pier­sią Ge­ralta. Riv od­sko­czył w drugą stronę, trzy­krot­nie zmienił kie­ru­nek ob­rotu w fur­ko­czą­cym piru­ecie, zdezo­rientował strzygę. Od­ska­kując, mocno, choć bez za­ma­chu, ude­rzył ją w bok głowy srebrnymi kol­cami osa­dzo­nymi na wierzch­niej stro­nie rę­ka­wicy, na knykciach.

Strzyga zary­czała po­twornie, wy­peł­nia­jąc dwo­rzyszcze dud­nią­cym echem, przypadła do ziemi, za­marła i po­częła wyć, głu­cho, zło­wrogo, wściekle.

Wiedźmin uśmiech­nął się zło­śli­wie. Pierwsza próba, tak jak liczył, wy­padła po­myślnie. Sre­bro było za­bój­cze dla strzygi, jak dla większo­ści po­two­rów po­wo­ła­nych do życia przez czary. Ist­niała więc szansa: be­stia była jak inne, a to mo­gło gwa­ran­to­wać po­myślne od­cza­ro­wa­nie, zaś srebrny miecz, ostatecz­ność, mógł gwa­ran­to­wać mu życie.

Strzyga nie spie­szyła się z na­stęp­nym ata­kiem. Tym ra­zem zbli­żała się wolno, szczerząc kły, śli­niąc się obrzy­dli­wie. Ge­ralt cof­nął się, szedł pół­ko­lem, ostrożnie sta­wia­jąc kroki, zwalnia­jąc i przy­spie­sza­jąc ru­chy de­kon­cen­tro­wał strzygę, utrudnił jej spię­cie się do skoku. Idąc wiedźmin roz­wijał długi, cienki, mocny łań­cuch, ob­cią­żony na końcu. Łań­cuch był ze sre­bra.

W mo­men­cie gdy strzyga sprę­żyła się i sko­czyła, łań­cuch świ­snął w po­wie­trzu i zwi­jając się jak wąż, w oka­mgnieniu oplótł ra­miona, szyję i głowę po­twora. Strzyga zwa­liła się w skoku, wy­dając prze­szy­wa­jący uszy wizg. Miotała się po po­sadzce, ry­cząc okropnie, nie wia­domo było, z wściekło­ści czy z palą­cego bólu, jaki za­da­wał jej nie­na­wistny metal. Ge­ralt był za­do­wo­lony — za­bicie strzygi, gdyby tego chciał, nie przedsta­wiało w tej chwili wiel­kiego pro­blemu. Ale wiedźmin nie do­by­wał mie­cza. Jak do tej pory nic w za­cho­wa­niu strzygi nie da­wało po­wo­dów przy­puszczać, że mógłby to być przypa­dek nie­ule­czalny. Ge­ralt cof­nął się na od­po­wiednią odle­głość i nie spuszcza­jąc wzroku z ko­tłują­cego się na po­sadzce kształtu, od­dy­chał głę­boko, kon­cen­tro­wał się.

Łań­cuch pękł, srebrne ogniwa, jak deszcz, syp­nęły się na wszystkie strony, dzwoniąc po ka­mie­niu. Za­śle­piona wściekło­ścią strzyga ru­nęła do ataku wy­jąc. Ge­ralt cze­kał spo­koj­nie, unie­sioną prawą dło­nią kre­ślił przed sobą Znak Aard.

Strzyga pole­ciała w tył kilka kro­ków jak ude­rzona młotem, ale utrzymała się na no­gach, wy­cią­gnęła szpony, ob­na­żyła kły. Jej włosy unio­sły się i zało­po­tały, jak gdyby szła pod gwałtowny wiatr. Z tru­dem, char­cząc, krok po kroku, po­woli szła. Jed­nak szła.

Ge­ralt za­nie­po­koił się. Nie oczekiwał, że tak pro­sty Znak zu­peł­nie spa­rali­żuje strzygę, ale i nie spo­dziewał się, że be­stia po­kona opór tak łatwo. Nie mógł trzymać Znaku zbyt długo, było to zbyt wy­czer­pu­jące, a strzyga miała już do prze­bycia nie wię­cej niż dzie­sięć kro­ków. Raptow­nie zdjął Znak i od­sko­czył w bok. Tak jak oczekiwał, za­sko­czona strzyga pole­ciała na­przód, stra­ciła rów­no­wagę, przewró­ciła się, po­śli­znęła po po­sadzce i sto­czyła w dół po schodach, w zie­jący w podłodze otwór wej­ścia do krypty. Z dołu roz­legło się jej potę­pień­cze wy­cie.

Aby zy­skać na cza­sie, Ge­ralt sko­czył na schody pro­wa­dzące na gale­ryjkę. Nie prze­był na­wet po­łowy stopni, gdy strzyga wy­padła z krypty, pę­dząc jak ogromny czarny pająk. Wiedźmin od­cze­kał, aż wbiegnie za nim na schody, po czym prze­sa­dził balu­stradę, ze­sko­czył w dół. Strzyga za­krę­ciła się na schodach, od­biła i pole­ciała na niego w nie­prawdo­po­dob­nym, po­nad dzie­się­cio­me­tro­wym skoku. Nie dała się już tak łatwo zwieść jego piru­etom — dwu­krot­nie, jej szpony na­zna­czyły skó­rzany ka­ftan Riva. Ale po­nowny, roz­paczliwie mocny cios srebrnych kol­ców rę­ka­wicy od­rzu­cił strzygę, za­chwiał nią. Ge­ralt, czu­jąc wzbiera­jącą w sobie wście­kłość, za­koły­sał się, wy­giął tu­łów do tyłu i po­tęż­nym kop­nia­kiem w bok zwa­lił be­stię z nóg.

Ryk, jaki wy­dała, był gło­śniejszy od wszyst­kich po­przednich. Aż tynk po­sypał się z su­fitu.

Strzyga ze­rwała się, dy­go­cąc z nie­opa­no­wa­nej zło­ści i żą­dzy mordu. Ge­ralt cze­kał. Już do­był mie­cza, opi­sy­wał nim w po­wie­trzu koła, szedł, okrą­żał strzygę, ba­cząc, by ru­chy mie­cza były nie­zgodne z ryt­mem i tem­pem jego kro­ków. Strzyga nie sko­czyła, zbli­żała się po­woli, wo­dząc oczami za jasną smugą klingi.

Ge­ralt rap­tow­nie za­trzymał się, za­marł z unie­sio­nym mie­czem. Strzyga, zde­to­no­wana, sta­nęła rów­nież. Wiedźmin opi­sał ostrzem po­wolne pół­kole, zro­bił krok w stronę strzygi. Po­tem jesz­cze jeden. A po­tem sko­czył, wy­wi­jając młyńca nad głową.

Strzyga sku­liła się, zrej­te­ro­wała zyg­za­kiem, Ge­ralt był znowu bli­sko, klinga mi­go­tała mu w dłoni. Oczy wiedź­mina roz­pa­liły się zło­wro­gim bla­skiem, zza zaci­śniętych zę­bów rwał się chra­pliwy ryk. Strzyga znów cofnęła się pchnięta do tyłu mocą skoncen­tro­wa­nej nie­na­wiści, zło­ści i przemocy ema­nują­cych z ata­kują­cego ją czło­wieka, biją­cych w nią fa­lami, wdziera­ją­cych się do mó­zgu i trzewi. Prze­ra­żona aż do bólu nie­zna­nym jej do­tych­czas uczuciem wy­dała z sie­bie roz­trzę­siony, cienki kwik, za­krę­ciła się w miej­scu i rzu­ciła do obłą­kań­czej ucieczki w mroczną plą­ta­ninę ko­ryta­rzy dwo­rzyszcza.

Ge­ralt, wstrzą­sany dreszczem, stał po­środku sali. Sam. Długo to trwało, po­my­ślał, za­nim ten ta­niec na skraju prze­paści, ten sza­leń­czy, ma­ka­bryczny balet walki do­pro­wa­dził do oczeki­wa­nego re­zul­tatu, po­zwo­lił mu na osią­gnię­cie psy­chicznej jed­ności z prze­ciw­ni­kiem, na do­bra­nie się do po­kła­dów sku­pio­nej woli, która prze­peł­niała strzygę. Złej, cho­ro­bli­wej woli, z mocy któ­rej strzyga po­wstała. Wiedźmin za­dy­gotał na wspo­mnienie mo­mentu, w któ­rym wchłonął w sie­bie ten ładu­nek zła, by skie­ro­wać go, jak zwiercia­dłem, na po­twora. Nigdy jesz­cze nie spo­tkał się z taką kon­cen­tracją nie­na­wiści i mor­derczego szału, na­wet u ba­zy­lisz­ków cie­szą­cych się pod tym względem naj­gor­szą sławą.

Tym lepiej, my­ślał, idąc w stronę wej­ścia do krypty czer­nie­ją­cego w podłodze jak ogromna ka­łuża. Tym lepiej, tym moc­niej­sze ude­rze­nie ode­brała sama strzyga. To mu da tro­chę wię­cej czasu na dal­sze działanie, za­nim be­stia otrząśnie się z szoku. Wiedźmin wąt­pił, czy zdo­byłby się na jesz­cze jeden po­dobny wy­siłek. Działanie elik­sirów sła­bło, a świt był jesz­cze da­leko. Strzyga nie może do­stać się do krypty przed ju­trzenką, ina­czej cały do­tych­cza­sowy trud zda się na nic.

Zszedł po schodach. Krypta była nie­duża, mie­ściła trzy ka­mienne sar­ko­fagi. Pierwszy od wej­ścia miał na wpół od­su­niętą po­krywę. Ge­ralt wy­do­był zza pa­zu­chy trzeci fla­ko­nik, wy­pił szybko jego za­wartość, wszedł do gro­bowca, zanu­rzył się w nim. Tak jak oczekiwał, gro­bo­wiec był po­dwójny — dla matki i córki.

Za­sunął po­krywę do­piero wtedy, gdy z góry usły­szał znów ryk strzygi. Po­łożył się na wznak obok zmumifi­ko­wa­nych zwłok Addy, na pły­cie od we­wnątrz na­kre­ślił Znak Yr­den. Na pier­siach poło­żył miecz i po­sta­wił ma­leńką klep­sydrę wy­peł­nioną fos­fory­zują­cym pia­skiem. Skrzyżo­wał ręce. Nie sły­szał już wrzasków strzygi przetrzą­sają­cej dwo­rzyszcze. Prze­sta­wał sły­szeć co­kol­wiek, bo czworolist i ja­skół­cze ziele za­czy­nały działać.

 

*   *   *

Kiedy Ge­ralt otworzył oczy, pia­sek w klep­sy­drze prze­sypał się już do końca, co oznaczało, że jego le­targ był na­wet dłuż­szy, niż nale­żało. Nad­sta­wił uszu — nie usły­szał nic. Jego zmy­sły działały już nor­mal­nie.

Ujął miecz w dłoń, prze­sunął ręką po po­kry­wie sar­ko­fagu mru­cząc for­mułę, po czym lekko, na kilka cali, od­sunął płytę.

Cisza.

Od­sunął wieko bar­dziej, usiadł, trzyma­jąc broń w po­go­to­wiu wy­sta­wił głowę po­nad gro­bo­wiec. W krypcie było ciemno, ale wiedźmin wie­dział, że na ze­wnątrz świta. Skrzesał ognia, za­palił mi­nia­tu­rowy ka­ga­nek, uniósł go, śląc na ściany krypty dzi­waczne cie­nie.

Pusto.

Wy­gra­molił się z sar­ko­fagu, obo­lały, zdrętwiały, zziębnięty. I wtedy do­strzegł ją. Le­żała na wznak przy gro­bowcu, naga, nie­przytomna.

Była ra­czej brzydka. Szczu­plutka, z ma­łymi szpi­cza­stymi pier­siami, brudna. Włosy — pło­wo­rude — się­gały jej pra­wie do pasa. Sta­wia­jąc ka­ga­nek na pły­cie ukląkł przy niej, po­chy­lił się. Usta miała blade, na kości po­licz­ko­wej duży krwiak od jego ude­rze­nia. Ge­ralt zdjął rę­ka­wicę, odło­żył miecz, bez­ce­re­mo­nial­nie za­darł jej pal­cem górną wargę. Zęby miała nor­malne. Się­gnął po jej rękę za­grze­baną w spląta­nych wło­sach. Za­nim na­ma­cał dłoń, zo­ba­czył otwarte oczy. Za późno.

Chlasnęła go szponami po szyi, tnąc głę­boko, krew bry­znęła jej na twarz. Za­wyła, go­dząc w oczy drugą ręką. Zwalił się na nią, ła­piąc za prze­guby obu rąk, przy­gważdża­jąc do po­sadzki. Kłapnęła zę­bami — już za krót­kimi — przed jego twa­rzą. Ude­rzył ją czo­łem w twarz, moc­niej przydusił. Nie miała już daw­nej siły, wiła się tylko pod nim, wyła, wy­plu­wa­jąc krew — jego krew — za­le­wa­jącą jej usta. Krew uchodziła szybko. Nie było czasu. Wiedźmin za­klął i ugryzł ją mocno w szyję tuż pod uchem, wbił zęby i za­ci­skał je, do­póki nie­ludz­kie wy­cie nie zmieniło się w cienki, roz­paczliwy krzyk, a po­tem dła­wiący się szloch — płacz krzyw­dzo­nej czterna­sto­let­niej dziew­czynki.

Pu­ścił ją, gdy prze­stała się poru­szać, uniósł się na ko­lana, wy­rwał z kie­szeni na rę­ka­wie ka­wał płótna, przy­ci­snął go do szyi. Na­ma­cał le­żący obok miecz, przyłożył nie­przytom­nej dziew­czy­nie ostrze do gar­dła, po­chy­lił się nad jej dło­nią. Pa­znokcie były brudne, po­ła­mane, za­krwa­wione, ale... nor­malne. Naj­zu­peł­niej nor­malne.

Wiedźmin wstał z tru­dem. Przez wej­ście do krypty wle­wała się już lepko-mo­kra sza­rość po­ranka. Ru­szył ku schodom, ale za­chwiał się, usiadł ciężko na po­sadzce. Przez prze­siąk­nięte płótno krew lała mu się po ręce, ście­kała do rę­kawa. Roz­piął ka­ftan, roz­darł ko­szulę, pruł, darł szmaty, wią­zał je wo­kół szyi wie­dząc, że nie ma za dużo czasu, że zaraz ze­mdleje...

Zdą­żył. I ze­mdlał.

W Wy­zimie, za je­zio­rem, ko­gut, stro­sząc pióra w chłodnej wil­goci, za­piał ochryple po raz trzeci.

 

*   *   *

Zo­ba­czył bie­lone ściany i bel­ko­wany sufit komnatki nad kor­de­gardą. Po­ru­szył głową krzywiąc się z bólu, jęk­nął. Szyję miał obanda­żo­waną, grubo, so­lid­nie, fa­chowo.

— Leż cza­row­niku — po­wie­dział Vele­rad. — Leż, nie ru­szaj się.

— Mój... miecz...

— Tak, tak. Naj­waż­niej­szy jest oczywi­ście twój srebrny, wiedź­miń­ski miecz. Jest tu, nie oba­wiaj się. I miecz, i kufe­rek. I trzy ty­siące ore­nów. Tak, tak, nic nie mów. To ja je­stem stary du­reń, a ty je­steś mą­dry wiedźmin. Fol­test po­wta­rza to od dwóch dni.

— Dwóch...

— Ano, dwóch. Nie­źle roz­pła­tała ci szyję, wi­dać było wszystko, co tam masz w środku. Stra­ciłeś mnó­stwo krwi. Szczę­ściem po­gna­liśmy do dwo­rzyszcza zaraz po trze­cich ku­rach. W Wy­zimie nikt nie spał tam­tej nocy. Nie dało się. Okropnie­ście tam hała­so­wali. Nie mę­czy cię moje ga­danie?

— Kró... lewna?

— Królewna jak kró­lewna. Chuda. I głu­pawa taka jakaś. Pła­cze bez ustanku. I sika w łóżko. Ale Fol­test mówi, że to się jej od­mieni. My­ślę, że nie na gor­sze, co, Ge­ralt?

Wiedźmin za­mknął oczy.

— Do­brze, idę już — Vele­rad wstał. — Od­po­czy­waj. Ge­ralt? Za­nim pójdę, po­wiedz, dla­czego chciałeś ją za­gryźć? Hę? Ge­ralt?

Wiedźmin spał.

 


Głos rozsądku II [top]

 

— Ge­ralt.

Po­de­rwał głowę wy­rwany ze snu. Słońce było już wy­soko, przemocą prze­py­chało przez li­stwy okiennic ośle­pia­jąco złote plamy, pe­ne­tro­wało izbę mac­kami światła. Wiedźmin przy­słonił oczy dło­nią, nie­po­trzebnym, od­ru­cho­wym ge­stem, któ­rego nigdy się nie wy­zbył — bo prze­cież wy­star­czyło tylko zwę­zić źre­nice w pio­nowe szparki.

— Już późno — po­wie­działa Nen­neke, otwierając okiennice. — Za­spa­liście. Iola, zmy­kaj. Już cię tu nie ma.

Dziew­czyna unio­sła się gwałtow­nie, wy­chy­liła z łoża, pod­no­sząc opończę z podłogi. Na ra­mie­niu, w miej­scu, gdzie były przed chwilą jej usta, Ge­ralt czuł strużkę sty­gną­cej śliny.

— Za­cze­kaj... — po­wie­dział nie­pew­nie. Spoj­rzała na niego, szybko od­wró­ciła głowę.

Zmieniła się. Nie miała już w sobie nic z ru­sałki, nic ze świetlistej, ru­mianko­wej zjawy, którą była o świ­cie. Jej oczy były mo­dre, nie czarne. I była pie­go­wata — na nosie, na de­kol­cie, na ra­mio­nach. Piegi te były wcale wdzięczne, pa­so­wały do jej kar­nacji i ru­da­wych wło­sów. Ale nie wi­dział ich wtedy, o świ­cie, gdy była jego snem. Ze wstydem i przykro­ścią stwierdził, że to, co czuje, to żal do niej, żal o to, że nie po­zo­stała ma­rze­niem. I że nigdy so­bie nie wy­ba­czy tego żalu.

— Za­cze­kaj — po­wtó­rzył. — Iola... Chciałem...

— Nie mów nic do niej, Ge­ralt — po­wie­działa Nen­neke. — I tak ci nie od­po­wie. Zmykaj, Iola. Po­spiesz się, dziecko.

Dziew­czyna, owi­nięta opończą, po­dreptała w stronę drzwi, klaszcząc po po­sadzce bo­symi sto­pami, za­kło­po­tana, zaró­żo­wiona, nie­zręczna. W ni­czym nie przypo­mi­nała już...

Yen­nefer.

— Nen­neke — po­wie­dział, się­gając po ko­szulę. — Mam na­dzieję, że nie masz pre­tensji... Chyba jej nie uka­rzesz?

— Głu­piś — par­sk­nęła ka­płanka, pod­cho­dząc do łoża. — Za­po­mniałeś gdzie jesteś. To nie pu­stel­nia ani kon­went. To świątynia Me­litele. Na­sza bo­gini nie za­bra­nia ka­płan­kom... ni­czego. Pra­wie.

— Za­bro­niłaś mi mó­wić do niej.

— Nie za­bro­ni­łam, zwróciłam uwagę na bez­ce­lo­wość. Iola mil­czy.

— Co?

— Mil­czy, bo uczyniła taki ślub. To ro­dzaj wy­rze­cze­nia, dzięki któ­remu... Ach, co ja będę ci tłu­ma­czyć, i tak nie zro­zu­miesz, na­wet nie bę­dziesz pró­bo­wał zro­zu­mieć. Znane mi są twoje po­glądy na reli­gię. Nie, nie ubie­raj się jesz­cze. Chcę spraw­dzić, jak goi się twoja szyja.

Usiadła na skraju łoża, wprawnie od­wi­nęła lniane ban­daże, grubo omotujące szyję wiedź­mina. Skrzywił wargi z bólu.

Za­raz po przybyciu do El­lan­der Nen­neke usu­nęła pa­skudne grube szwy z szewskiej dratwy, którą zszyto go w Wy­zimie, otworzyła ranę i po­now­nie opa­trzyła. Skutek był oczywisty — do świątyni przyjechał pra­wie zdrowy, no, może tro­chę sztywny. Te­raz zaś był znowu chory i obo­lały. Ale nie pro­te­sto­wał. Znał ka­płankę od lat, wie­dział, jak ogromna jest jej wie­dza o le­cze­niu i jak bo­gatą i wszech­stronną ap­teką dys­po­nuje. Ku­racja w świątyni Me­litele mo­gła mu wyjść wy­łącz­nie na do­bre.

Nen­neke ob­ma­cała ranę, przemyła ją i za­częła kląć. Znał to już na pa­mięć, za­częła zaraz pierw­szego dnia i nie za­po­mniała psio­czyć za każ­dym ra­zem, ile­kroć zo­ba­czyła pa­miątkę po szponach kró­lewny z Wy­zimy.

— Coś po­twornego! Żeby się tak dać po­chla­stać zwy­kłej strzydze! Mię­śnie, ścię­gna, o mały włos po­szłaby tęt­nica szyjna! Na Wielką Me­litele, Ge­ralt, co się z tobą dzieje? Jak to się stało, że do­pu­ściłeś ją tak bli­sko? Coś ty chciał z nią zro­bić? Wy­chę­do­żyć?

Nie od­po­wie­dział, uśmiech­nął się lekko.

— Nie uśmiechaj się głupko­wato. — Ka­płanka wstała, wzięła z ko­mody torbę z opa­trun­kami. Po­mimo tu­szy i ni­skiego wzrostu poru­szała się zwinnie i z wdzię­kiem. — W tym, co się stało, nie ma ni­czego za­baw­nego. Tra­cisz re­fleks, Ge­ralt.

— Prze­sa­dzasz.

— Wcale nie prze­sa­dzam — Nen­neke przykleiła do rany zie­loną papkę wy­dzielającą ostry za­pach eu­ka­lip­tusa. — Nie po­wi­nie­neś dać się zra­nić, a dałeś, i to bar­dzo po­waż­nie. Wręcz fa­talnie. Na­wet przy two­ich nie­by­wa­łych zdol­no­ściach re­gene­ra­cyj­nych mi­nie kilka mie­sięcy, za­nim od­zy­skasz pełną mo­bil­ność szyi. Ostrzegam cię, w tym cza­sie nie pró­buj sił w walce z ru­chli­wym prze­ciw­ni­kiem.

— Dziękuję za ostrzeże­nie. Udziel mi może jesz­cze rady: z czego mam w tym cza­sie żyć? Skrzyk­nąć kilka pa­nie­nek, kupić wóz i zor­gani­zo­wać ob­jaz­dowy dom roz­pusty?

Nen­neke wzruszyła ra­mio­nami, ban­da­żując mu szyję szybkimi, pew­nymi ru­chami pulchnych dłoni.

— Mam udzielać ci rad i ży­cio­wych nauk? Co to, je­stem twoją matką, czy jak? No, go­towe. Mo­żesz się ubrać. W re­fek­tarzu czeka na cie­bie śnia­danie. Po­spiesz się, w prze­ciw­nym razie bę­dziesz so­bie pitra­sił sam. Nie mam za­miaru trzymać dziew­cząt w kuchni do po­łu­dnia.

— Gdzie cię póź­niej znajdę? W sanktu­arium?

— Nie. — Nen­neke wstała. — Nie w sanktu­arium. Je­steś tu mile wi­dzia­nym go­ściem, wiedźmi­nie, ale po sanktu­arium mi się nie pętaj. Idź się przejść. A zna­leźć to ja cię sama znajdę.

— Do­brze.

 

*   *   *

Ge­ralt prze­szedł się po raz czwarty to­po­lową alejką pro­wa­dzącą od bramy ku bu­dyn­kom mieszkal­nym i w stronę wto­pio­nego w urwi­stą skałę bloku sanktu­arium i głównej świątyni. Po krót­kim na­my­śle zre­zy­gno­wał z po­wrotu pod dach, skrę­cił w kie­runku ogrodów i za­bu­do­wań go­spo­dar­skich. Kil­ka­na­ście ka­pła­nek w sza­rych ro­bo­czych sza­tach pra­co­wało tam pil­nie przy pie­leniu grzą­dek i kar­mie­niu ptactwa w kur­ni­kach. Przewa­żały wśród nich młode i bar­dzo młode, nie­led­wie dzieci. Nie­które, prze­cho­dząc obok, po­zdrawiały go ski­nie­niem głowy lub uśmie­chem. Od­po­wia­dał na po­zdrowie­nia, ale nie roz­po­zna­wał żad­nej. Choć by­wał w świątyni czę­sto, raz, nie­kiedy na­wet dwa razy do roku, nigdy nie na­tra­fiał na wię­cej niż trzy, cztery zna­jome twa­rze. Dziew­częta przy­cho­dziły i od­cho­dziły — jako wieszczki do in­nych świątyń, jako po­łożne i wy­spe­cjali­zo­wane w cho­ro­bach ko­bie­cych i dzie­cię­cych uzdrowi­cielki, jako wę­drowne dru­idki, na­uczycielki lub gu­wer­nantki. Ale nigdy nie bra­ko­wało no­wych, przyby­wa­ją­cych ze­wsząd, na­wet z naj­dal­szych oko­lic. Świątynia Me­litele w El­lan­der była znana i cie­szyła się za­słu­żoną sławą.

Kult bo­gini Me­litele był jed­nym z naj­star­szych, a swego czasu jed­nym z naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nych, a po­czątki swe wy­wo­dził z nie­pa­miętnych, przedludz­kich jesz­cze cza­sów. Każda nie­led­wie przed­ludzka rasa i każde pier­wotne, ko­czownicze jesz­cze ludz­kie ple­mię czciły ja­kąś bo­ginię uro­dzaju i płodności, opie­kunkę rol­ni­ków i ogrodni­ków, pa­tronkę miło­ści i mał­żeń­stwa. Większość z tych kul­tów sku­piła się i zlała w kult Me­litele.

Czas, który dość nie­lito­ści­wie ob­szedł się z in­nymi reli­giami i kul­tami, sku­tecz­nie izo­lując je w za­po­mnianych, rzadko od­wie­dza­nych, zato­pio­nych w za­bu­do­wie miast świątyn­kach i chramach, oka­zał się ła­skaw dla Me­litele. Me­litele nadal nie bra­ko­wało ani wy­znawców, ani sponso­rów. Uczeni, ana­lizu­jący to zja­wi­sko, tłu­ma­cząc po­pu­lar­ność bo­gini zwy­kli się­gać do pra­kul­tów Wielkiej Ma­cie­rzy, Matki Na­tury, wskazy­wali na po­wią­zania z cy­klem przy­rody, z od­ra­dza­niem się życia i in­nymi, szumnie na­zy­wa­nymi zja­wi­skami. Przyjaciel Ge­ralta, tru­ba­dur Ja­skier lu­biący uchodzić za spe­cjali­stę we wszyst­kich możli­wych dzie­dzi­nach, szu­kał prost­szych wy­ja­śnień. Kult Me­litele wy­wo­dził, jest kul­tem ty­powo ko­bie­cym. Me­litele jest wszak pa­tronką płodności, ro­dze­nia, jest opie­kunką po­łoż­nic. A ro­dząca ko­bieta musi krzy­czeć. Oprócz zwy­kłych wrzasków, tre­ścią któ­rych są zwy­kle obie­canki — ca­canki, że już nigdy w życiu nie odda się żad­nemu par­szy­wemu chłopu, ro­dząca ko­bieta musi wzywać na ratu­nek ja­kieś bó­stwo, a Me­litele jest do tego w sam raz. A po­nie­waż ko­biety ro­dziły, rodzą i będą ro­dzić, udo­wad­niał poeta, przeto bo­gini Me­litele nie musi oba­wiać się o po­pu­lar­ność.

— Ge­ralt.

— Je­steś, Nen­neke. Roz­glą­da­łem się za tobą.

— Za mną? — ka­płanka spoj­rzała na niego drwiącym wzrokiem. — Nie za Iolą?

— Za Iolą rów­nież — przy­znał. — Masz coś prze­ciw temu?

W tej chwili tak. Nie chcę, byś jej prze­szkadzał i roz­pra­szał ją. Musi się przygo­to­wy­wać i mo­dlić, jeśli coś ma wyjść z tego transu.

— Już ci mó­wi­łem — rzekł zimno — że nie chcę żad­nego transu. Nie sądzę, by taki trans w czymkol­wiek mi po­mógł.

— Ja zaś — wy­krzywiła się lekko Nen­neke — nie sądzę, żeby taki trans w czymkol­wiek ci za­szkodził.

— Mnie nie da się za­hip­noty­zo­wać, mam im­mu­nitet. Boję się o Iolę. To może być za duży wy­siłek dla me­dium.

— Iola nie jest żad­nym me­dium ani umy­słowo chorą wróżbitką. To dziecko cie­szy się szczególną łaską bo­gini. Nie rób głu­pich min, jeśli łaska. Mó­wi­łam, twoje po­glądy na reli­gię są mi znane, nigdy nie prze­szkadzało mi to zbyt­nio i w przy­szło­ści też za­pewne prze­szkadzać nie bę­dzie. Nie je­stem fa­na­tyczką. Ty masz prawo uwa­żać, że rzą­dzi nami Na­tura i ukryta w niej Moc. Wolno ci mniemać, że bo­go­wie, w tym i moja Me­litele, to je­dynie per­soni­fika­cja tej siły wy­my­ślona na uży­tek pro­staczków po to, by ła­twiej ją zro­zu­mieli, by za­ak­cep­to­wali jej ist­nie­nie. We­dług cie­bie, ta siłą jest siłą ślepą. A dla mnie, Ge­ralt, wiara po­zwala oczeki­wać od na­tury tego, co uosabia moja bo­gini: ładu, prawa, do­bra. I na­dziei.

— Wiem.

— Je­śli to wiesz, skąd za­strzeżenia co do transu? Czego się oba­wiasz? Że każę ci bić czo­łem o po­sadzkę przed po­są­giem i śpiewać kan­tyczki? Ge­ralt, my po pro­stu po­sie­dzimy chwilę ra­zem, ty, ja i Iola. I zo­ba­czymy, czy zdol­ności tej dziew­czyny po­zwolą po­czy­tać w kłę­bo­wi­sku sił, które cię ota­cza. Może do­wiemy się cze­goś, o czym do­brze by­łoby wie­dzieć. A może ni­czego się nie do­wiemy. Może ota­cza­jące cię moce prze­zna­cze­nia nie ze­chcą ob­jawić się nam, po­zo­staną ukryte i nie­zro­zu­miałe. Nie wiem tego. Ale dla­czego nie mie­liby­śmy spró­bo­wać?

— Dla­tego, że to nie ma sensu. Nie ota­cza mnie żadne kłę­bo­wi­sko prze­zna­cze­nia. A je­śli na­wet, to po dia­bła w nim grze­bać?

— Ge­ralt, ty je­steś chory.

— Ranny, chciałaś po­wie­dzieć.

— Wiem, co chciałam po­wie­dzieć. Coś jest z tobą nie tak, wy­czu­wam to. Prze­cież znam cię od ta­kiego, o, wy­rostka, gdy cię po­zna­łam, się­gałeś mi do pa­ska spódnicy. A te­raz czuję, że krę­cisz się w ja­kimś cho­ler­nym wirze, za­plą­tany ze szczętem, za­dzierz­gnięty w pętli, która zaci­ska się po­woli. Chcę wie­dzieć, o co cho­dzi. Sama nie po­trafię, mu­szę się zdać na zdol­ności Ioli.

— Nie za głę­boko chcesz się­gać? Po co ta me­tafi­zyka? Je­śli chcesz, po­zwie­rzam ci się. Wy­peł­nię ci wie­czory opo­wie­ściami o co cie­kaw­szych wy­da­rze­niach ostatnich kilku lat. Zor­gani­zuj an­tałek piwa, by mi w gar­dle nie za­schło, i mo­żemy za­cząć choćby dziś. Obawiam się jed­nak, że cię za­nu­dzę, bo żad­nych pętli i kłę­bo­wisk tam nie znaj­dziesz. Ot, zwy­kłe wiedź­miń­skie hi­storie.

— Po­słu­cham z chę­cią. Ale trans, po­wta­rzam, nie za­szko­dziłby.

A nie są­dzisz — uśmiech­nął się — że moja nie­wiara w sens ta­kiego transu z góry prze­kre­śla jego ce­lo­wość?

— Nie, nie sądzę. A wiesz, dla­czego?

— Nie.

Nen­neke po­chy­liła się, spoj­rzała mu w oczy, z dziwnym uśmie­chem na bla­dych war­gach.

— Bo byłby to pierwszy znany mi do­wód na to, że nie­wiara ma jaką­kol­wiek moc.

 


Ziarno prawdy [top]

 

Czarne punkciki na ja­snym, po­zna­czo­nym pa­smami mgły tle nieba, po­ru­sza­jąc się przy­cią­gnęły uwagę wiedź­mina. Było ich wiele. Ptaki krą­żyły, zata­cza­jąc wolne, spo­kojne kręgi, po­tem rap­tow­nie zni­żały lot i zaraz znów wzlaty­wały w górę, bijąc skrzy­dłami.

Wiedźmin ob­ser­wo­wał ptaki przez dłuż­szy czas, oce­niał odle­głość i przy­pusz­czalny czas, po­trzebny na jej po­ko­nanie, z po­prawką na rzeźbę te­renu, gę­stwę lasu, na głę­bo­kość i prze­bieg jaru, który po­dej­rze­wał na trasie. Wreszcie od­rzu­cił płaszcz, o dwie dziurki skró­cił pas, na ukos prze­ci­na­jący pierś. Gło­wica i rę­ko­jeść mie­cza prze­rzu­co­nego przez plecy wyj­rzały znad pra­wego barku.

— Nadło­żymy tro­chę drogi, Płotka — po­wie­dział. — Zje­dziemy z traktu. Pta­szy­ska, jak mi się zdaje, nie krążą tam bez przy­czyny.

Klacz, rzecz jasna, nie od­po­wie­działa, ale ru­szyła z miej­sca, po­słuszna gło­sowi, do któ­rego przywy­kła.

— Kto wie, może to jest padły łoś — mó­wił Ge­ralt. — Ale może to nie łoś. Kto wie?

Jar był rze­czy­wi­ście tam, gdzie się go spo­dziewał — w pew­nym mo­men­cie wiedźmin z góry spoj­rzał na ko­rony drzew, cia­sno wy­peł­nia­jące roz­pa­dlinę. Zbo­cza wą­wozu były jed­nak ła­godne, a dno su­che, bez tar­niny, bez gni­ją­cych pni. Po­konał jar łatwo. Po dru­giej stro­nie był brzo­zowy za­gaj­nik, za nim duża po­lana, wrzoso­wi­sko i wia­tro­łom, wy­cią­ga­jący w górę macki po­plą­ta­nych ga­łęzi i ko­rzeni.

Ptaki, spło­szone po­ja­wie­niem się jeźdźca, wzbiły się wy­żej, za­kra­kały dziko, ostro, chra­pli­wie.

Ge­ralt od razu zo­ba­czył pierwsze zwłoki — biel bara­niego ko­żuszka i ma­towy błę­kit sukni wy­raź­nie odci­nały się od po­żół­kłych kęp tu­rzycy. Dru­giego trupa nie wi­dział, ale wie­dział, gdzie leży — poło­żenie zwłok zdra­dzała po­zycja trzech wil­ków, które pa­trzyły na jeźdźca spo­koj­nie, przy­siadłszy na za­dach. Klacz wiedź­mina par­sk­nęła. Wilki, jak na ko­mendę, bez­sze­lest­nie, nie spie­sząc się po­truchtały w las, co jakiś czas od­wra­cając w stronę przyby­sza trój­kątne głowy. Ge­ralt ze­sko­czył z ko­nia.

Ko­bieta w ko­żuszku i błę­kit­nej sukni nie miała twa­rzy, gar­dła i większej czę­ści le­wego uda. Wiedźmin mi­nął ją, nie schylając się.

Męż­czy­zna leżał twa­rzą ku ziemi. Ge­ralt nie od­wra­cał ciała, wi­dząc, że i tu wilki i ptaki nie próżno­wały. Nie było zresztą po­trzeby do­kład­niej­szego oglą­dania zwłok — ra­miona i plecy weł­nia­nego ku­braka po­kry­wał czarny, roz­gałę­ziony de­seń za­schniętej krwi. Było oczywiste, że męż­czy­zna zgi­nął od ciosu w kark, zaś wilki zma­sa­kro­wały ciało do­piero póź­niej.

Na sze­ro­kim pasie, obok krót­kiego korda w drewnia­nej po­chwie, męż­czy­zna nosił skó­rzaną sa­kwę. Wiedźmin ze­rwał ją, wy­rzu­cił ko­lejno w trawę krze­siwo, ka­wa­łek kredy, wosk do pie­czę­to­wa­nia, garść srebrnych mo­net, skła­dany no­żyk do gole­nia w ko­ścia­nej oprawie, kró­licze ucho, trzy klu­cze na kółku, amulet z fal­licz­nym sym­bo­lem. Dwa listy, pi­sane na płót­nie, za­wil­gły od desz­czu i rosy, runy roz­lały się, za­ma­zały. Trzeci, na per­ga­mi­nie, był rów­nież znisz­czony wil­gocią, ale czy­telny. Był to list kre­dy­towy, wy­sta­wiony przez kra­sno­ludzki bank w Mu­rivel na kupca o na­zwi­sku Rulle Asper lub Aspen. Suma akre­dy­tywy była nie­wielka.

Schyliw­szy się Ge­ralt uniósł prawą rękę męż­czy­zny. Tak jak się spo­dziewał, mie­dziany pier­ścień, wrzyna­jący się w opu­chły i zsi­niały palec, no­sił znak ce­chu płat­nerzy — styli­zo­wany hełm z przyłbicą, dwa skrzyżo­wane mie­cze i runę A wy­rytą pod nimi.

Wiedźmin wró­cił do trupa ko­biety. Kiedy od­wra­cał ciało, coś ukłuło go w palec. Była to róża przypięta do sukni. Kwiat zwiądł, ale nie stra­cił ko­loru — płatki były ciemno­nie­bie­skie, pra­wie gra­na­towe. Ge­ralt po raz pierwszy w życiu wi­dział taką różę. Od­wró­cił ciało zu­peł­nie i drgnął.

Na od­sło­nię­tym, zde­for­mo­wa­nym karku ko­biety wy­raź­nie wi­dać było ślady zę­bów. Nie wil­czych.

Wiedźmin cof­nął się ostrożnie do konia. Nie spuszcza­jąc wzroku ze skraju lasu, wspiął się na sio­dło. Dwukrot­nie okrą­żył po­lanę, po­chy­lony, bacznie lu­stro­wał zie­mię, roz­glą­dając się.

— Tak, Płotka — po­wie­dział cicho, wstrzy­mu­jąc konia. — Sprawa jasna, choć nie do końca. Płat­nerz i ko­bieta przyje­chali konno, od strony tam­tego lasu. Byli po­nad wszelką wąt­pli­wość w dro­dze z Mu­rivel do domu, bo nikt nie wozi ze sobą długo nie zre­ali­zo­wa­nych akre­dy­tyw. Dla­czego je­chali tędy, a nie traktem, nie wia­domo. Ale je­chali przez wrzoso­wi­sko, bok w bok. I wówczas, nie wiem dla­czego, oboje zsie­dli lub spa­dli z koni. Płat­nerz zgi­nął na­tychmiast. Ko­bieta bie­gła, po­tem upa­dła i rów­nież zgi­nęła, a to coś, co nie zo­sta­wiło śla­dów, cią­gnęło ją po ziemi, trzyma­jąc zę­bami za kark. To się wy­da­rzyło dwa lub trzy dni temu. Ko­nie roz­bie­gły się, nie bę­dziemy ich szu­kać.

Klacz, rzecz jasna, nie od­po­wie­działa, pry­chała nie­spo­koj­nie, re­agu­jąc na znany so­bie ton głosu.

— To coś, co za­biło oboje — cią­gnął Ge­ralt, pa­trząc na skraj lasu — nie było ani wil­koła­kiem, ani le­szym. Ani jeden, ani drugi nie zo­sta­wi­liby tyle dla pa­dli­no­żer­ców. Gdyby tu były ba­gna, po­wie­działbym, że to ki­ki­mora albo wipper. Ale tu nie ma ba­gien.

Schyliw­szy się, wiedźmin od­winął nieco derkę przykry­wa­jącą bok konia, od­sła­nia­jąc przytro­czony do ju­ków drugi miecz z błyszczą­cym, ozdob­nym jel­cem i czarną kar­bo­waną rę­koje­ścią.

— Tak, Płotka. Nadło­żymy drogi. Trzeba spraw­dzić, czemu płat­nerz i ko­bieta je­chali przez bór, a nie traktem. Je­żeli bę­dziemy obo­jętnie omijać takie wy­da­rze­nia, nie zaro­bimy na­wet na owies dla cie­bie, prawda, Płotka?

Klacz po­słusznie ru­szyła do przodu, po­przez wia­tro­łom, ostrożnie prze­stę­pując wy­kroty.

— Cho­ciaż to nie wil­kołak, nie bę­dziemy ry­zy­ko­wać — cią­gnął wiedźmin, wyjmu­jąc z torby u sio­dła zasu­szony bu­kie­cik to­jadu i wie­sza­jąc go przy munsztuku. Klacz par­sk­nęła. Ge­ralt roz­sznu­ro­wał nieco ka­ftan pod szyją, wy­do­był na ze­wnątrz me­da­lion z wy­szczerzoną wil­czą pasz­czą. Me­da­lion, za­wie­szony na srebrnym łań­cuszku, po­dry­giwał w rytm chodu ko­nia, jak rtęć roz­bły­sku­jąc w pro­mie­niach słońca.

 

*   *   *

Czerwone da­chówki stoż­ko­wa­tego da­chu wieży do­strzegł po raz pierwszy ze szczytu wzniesie­nia, na które wspiął się, ści­nając łuk za­krętu nie­wy­raź­nej ścieżki. Zbo­cze, poro­śnięte lesz­czyną, zata­ra­so­wane ze­schłymi gałę­ziami, usłane gru­bym dy­wa­nem żół­tych liści, nie było zbyt bez­pieczne dla zjazdu. Wiedźmin wy­cofał się, ostrożnie zje­chał po po­chy­łości, wró­cił na ścieżkę. Je­chał po­woli, co jakiś czas wstrzy­my­wał konia, zwi­sając z kul­baki wy­pa­try­wał śla­dów.

Klacz tar­gnęła łbem, za­rżała dziko, za­tu­pała, za­tań­czyła na ścieżce, wzbijając ku­rzawę ze­schłych li­ści. Ge­ralt, oplatając szyję konia le­wym ra­mie­niem, dło­nią pra­wej ręki, zło­żyw­szy palce w Znak Aksji, wo­dził nad łbem wierz­chowca, szep­cząc za­klę­cie.

— Aż tak źle? — mru­czał, roz­glą­dając się do­okoła, nie zdejmu­jąc Znaku. — Aż tak? Spo­koj­nie, Płotka, spo­koj­nie.

Czar szybko po­działał, ale szturch­nięta piętą klacz ru­szyła z ocią­ga­niem, tępo, nie­natu­ral­nie, tra­cąc ela­styczny rytm chodu. Wiedźmin zwinnie ze­sko­czył na zie­mię, po­szedł dalej pie­szo, cią­gnąc konia za uzdę. Zo­ba­czył mur.

Po­mię­dzy mu­rem a la­sem nie było od­stępu, wy­raź­nej prze­rwy. Młode drzewka i krzaki ja­łow­ców mie­szały liście z bluszczem i dzi­kim wi­nem, uczepio­nym ka­miennej ściany. Ge­ralt za­darł głowę. W tym sa­mym mo­men­cie po­czuł, jak do karku draż­niąc, pod­no­sząc włosy, przy­sysa się i poru­sza peł­znąc nie­wi­dzialne miękkie stwo­rzonko. Wie­dział, co to jest.

Ktoś pa­trzył.

Od­wró­cił się wolno, płynnie. Płotka par­sk­nęła, mię­śnie na jej szyi za­drgały, poru­szyły się pod skórą.

Na zbo­czu wzniesie­nia, z któ­rego przed chwilą zje­chał, stała nie­ru­chomo dziew­czyna wsparta jedną ręką o pień olchy. Jej biała po­włó­czy­sta suk­nia kon­tra­sto­wała z poły­skliwą czer­nią dłu­gich roz­czo­chra­nych wło­sów spa­dają­cych na ra­miona. Ge­ral­towi wy­dało się, że się uśmiecha, ale nie był pe­wien — była za da­leko.

— Witaj — rzekł, uno­sząc dłoń w przyja­znym ge­ście. Zro­bił krok w stronę dziew­czyny. Ta, lekko obra­cając głowę, śle­dziła jego poru­sze­nia. Twarz miała bladą, oczy czarne i ogromne. Uśmiech — o ile to był uśmiech — znikł z jej twa­rzy jak starty ścierką. Ge­ralt zro­bił jesz­cze jeden krok. Li­ście za­sze­le­ściły. Dziew­czyna zbie­gła po zbo­czu jak sarna, prze­mknęła po­mię­dzy krza­kami lesz­czyny, była już tylko białą smugą, gdy zni­kła w głębi lasu. Długa suk­nia zda­wała się zu­peł­nie nie ograni­czać swo­body jej ru­chów.

Klacz wiedź­mina za­rżała ję­kli­wie, pod­ry­wa­jąc w górę łeb. Ge­ralt, wciąż pa­trząc w kie­runku lasu, od­ru­chowo uspokoił ją Zna­kiem. Cią­gnąc konia za uzdę, po­szedł dalej po­woli wzdłuż muru, to­nąc po pas wśród ło­pia­nów.

Brama, so­lidna, okuta żela­zem, osa­dzona na prze­rdzewia­łych za­wia­sach, opa­trzona była wielką mo­siężną ko­łatką. Po chwili wa­hania Ge­ralt wy­cią­gnął rękę i do­tknął za­śnie­działego kółka. Od­sko­czył na­tychmiast, bo w tej sa­mej chwili brama roz­warła się, skrzypiąc, chrzęsz­cząc, roz­gar­nia­jąc na boki kępki trawy, ka­myki i ga­łązki. Za bramą nie było ni­kogo — wiedźmin wi­dział tylko pusty dzie­dzi­niec, za­nie­dbany, za­ro­śnięty po­krzywą. Wszedł cią­gnąc konia za sobą. Oszoło­miona Zna­kiem klacz nie opie­rała się, ale nogi sta­wiała sztywno i nie­pew­nie.

Dziedzi­niec z trzech stron okolony był mu­rem i resztkami drewnia­nych rusztowań, czwartą sta­no­wiła fa­sada pała­cyku, pstrokata ospą po­od­pa­da­nego tynku, brudnymi za­cie­kami, gir­lan­dami bluszczu. Okiennice, z któ­rych obla­zła farba, były za­mknięte. Drzwi rów­nież.

Ge­ralt prze­rzu­cił wo­dze Płotki przez słu­pek przy bra­mie i po­szedł wolno w stronę pała­cyku żwi­rową alejką, wio­dącą obok ni­skiej cem­bro­winy nie­dużej fon­tanny peł­nej liści i śmiecia. W środku fon­tanny, na fan­ta­zyj­nym co­kole, prę­żył się del­fin wy­kuty z bia­łego ka­mie­nia, wy­gi­nając w górę ob­tłu­czony ogon.

Obok fon­tanny, na czymś, co bar­dzo dawno temu było klombem, rósł krzak róży. Ni­czym oprócz ko­loru kwiatów krzak ten nie róż­nił się od in­nych krza­ków róży, jakie przy­cho­dziło oglą­dać Ge­ral­towi. Kwiaty sta­no­wiły wy­jątek — miały kolor in­dyga, z lek­kim od­cie­niem pur­pury na koń­cach nie­któ­rych płat­ków. Wiedźmin do­tknął jed­nego, zbli­żył twarz, po­wą­chał. Kwiaty miały ty­powy dla róż za­pach, ale nieco bar­dziej in­ten­sywny.

Drzwi pa­ła­cyku — i rów­no­cze­śnie wszystkie okiennice — otwarły się z trza­skiem. Ge­ralt rap­tow­nie uniósł głowę. Alejką, zgrzytając żwi­rem, pę­dził pro­sto na niego po­twór.

Prawa ręka wiedź­mina bły­ska­wicznie po­mknęła do góry po­nad prawe ra­mię, w tym sa­mym mo­men­cie lewa tar­gnęła mocno za pas na piersi, przez co rę­ko­jeść mie­cza sama wskoczyła do dłoni. Brzesz­czot, z sy­kiem wy­ska­kując z po­chwy, opi­sał krót­kie świetliste pół­kole i za­marł, wy­mie­rzony ostrzem w kie­runku szar­żują­cej bestii. Po­twór na wi­dok mie­cza wy­ha­mo­wał, za­trzymał się. Żwir pry­snął na wszystkie strony. Wiedźmin ani drgnął.

Stwór był człe­ko­kształtny, ubrany w pod­nisz­czone, ale do­brego ga­tunku odzienie, nie po­zba­wione gu­stownych, choć cał­ko­wicie nie­funkcjo­nal­nych ozdób. Człeko­kształt­ność się­gała jed­nak nie wy­żej niż przybru­dzona kryza ka­ftana — nad nią wznosił się bo­wiem ol­brzymi, ko­smaty jak u niedźwie­dzia łeb z ogrom­nymi uszami, parą dzi­kich ślepi i prze­ra­ża­jącą pasz­czą pełną krzywych kłów, w któ­rej, niby pło­mień, mi­gotał czerwony ozór.

— Precz stąd, człeku śmiertelny! — ryk­nął po­twór, ma­cha­jąc ła­pami, ale nie ru­sza­jąc się z miej­sca. — Bo pożrę cię! Na sztuki ro­zedrę!

Wiedźmin nie poru­szył się, nie opu­ścił mie­cza.

— Głu­chy jesteś? Precz stąd! — wrzasnęło stwo­rze­nie, po czym wy­dało z sie­bie od­głos bę­dący czymś po­śred­nim po­mię­dzy kwi­kiem wie­prza a ry­kiem jele­nia samca. Okiennice we wszyst­kich oknach za­kła­pały i za­ło­mo­tały, strząsając gruz i tynk z pa­ra­pe­tów. Ani wiedźmin, ani po­twór nie poru­szyli się.

— Umykaj, pókiś cały! — za­ry­czał stwór, ale jak gdyby mniej pew­nie. — Bo jak nie, to...

— To co? — prze­rwał Ge­ralt.

Po­twór zasa­pał gwałtow­nie, prze­krzywił po­tworną głowę.

— Pa­trzcie go, jaki śmiały — rzekł spo­koj­nie, szczerząc kły, ły­piąc na Ge­ralta prze­krwio­nym śle­piem. — Opuść to że­lazo, jeśli łaska. Może nie do­tarło do cie­bie, że znaj­du­jesz się na po­dwó­rzu mo­jego wła­snego domu? A może tam, skąd po­cho­dzisz, jest zwy­czaj wy­gra­żania go­spo­da­rzowi mie­czem na jego wła­snym po­dwó­rzu?

— Jest — po­twierdził Ge­ralt. — Ale tylko względem go­spo­darzy, któ­rzy wi­tają gości ry­kiem i za­po­wie­dzią roz­ry­wa­nia na sztuki.

— A, za­raza — pod­niecił się po­twór. — Jesz­cze mnie bę­dzie obra­żał, przybłęda. Gość się zna­lazł! Pcha się na po­dwó­rze, nisz­czy cu­dze kwiaty, pa­no­szy się i myśli, że zaraz wy­niosą chleb i sól. Tfu!

Stwór splu­nął, sap­nął i za­mknął pasz­czę. Dolne kły po­zo­stały na wierzchu, na­dając mu wy­gląd odyńca.

I co? — rzekł wiedźmin po chwili, opusz­cza­jąc miecz. — Bę­dziemy tak stać?

A co pro­po­nu­jesz? Po­łożyć się? — prychnął po­twór. — Schowaj to że­lazo, mó­wię.

Wiedźmin zręcznie wsu­nął broń do po­chwy na ple­cach, nie opusz­cza­jąc ręki po­gła­dził gło­wicę ster­czącą po­wy­żej ra­mie­nia.

— Wo­lał­bym — po­wie­dział — że­byś nie wy­ko­ny­wał zbyt gwałtow­nych ru­chów. Ten miecz zaw­sze da się wy­jąć, i to prę­dzej, niż my­ślisz.

— Wi­działem — charknął po­twór. — Gdyby nie to, już dawno był­byś za bramą, ze śla­dem mo­jego ob­casa na rzyci. Czego tu chcesz? Skąd się tu wziąłeś?

— Za­błą­dzi­łem — skłamał wiedźmin.

— Za­błą­dzi­łeś — po­wtó­rzył po­twór, wy­krzywia­jąc pasz­czę w groźnym gry­ma­sie. — No to się wy­błądź. Za bramę, zna­czy się. Na­staw lewe ucho ku słońcu i tak trzymaj, a wnet wró­cisz na trakt. No, na co cze­kasz?

— Woda tu jest? — spy­tał spo­koj­nie Ge­ralt. — Koń jest spra­gniony. I ja rów­nież, jeśli ci to spe­cjal­nie nie wa­dzi.

Po­twór prze­stąpił z nogi na nogę, po­dra­pał się w ucho.

— Słu­chaj no, ty — rzekł. — Czy ty się mnie na­prawdę nie boisz?

A po­wi­nie­nem?

Po­twór ro­zej­rzał się, chrząknął, za­ma­szy­ście pod­cią­gnął bu­fiaste spodnie.

— A, za­raza, co mi tam. Gość w dom. Nie­co­dziennie trafia się ktoś, kto na mój wi­dok nie ucieka lub nie mdleje. No, do­bra. Jeśliś stru­dzony, ale uczciwy wę­dro­wiec, za­pra­szam cię do środka. Je­śliś jed­nak zbój albo zło­dziej, ostrzegam: ten dom wy­ko­nuje moje roz­kazy. We­wnątrz tych mu­rów rzą­dzę ja!

Uniósł ko­smatą łapę. Wszyst­kie okiennice po­now­nie za­kle­ko­tały o mur, a w ka­miennej gar­dzieli del­fina coś głu­cho za­bur­czało.

— Za­pra­szam — po­wtó­rzył.

Ge­ralt nie poru­szył się, pa­trząc na niego ba­daw­czo.

— Mieszkasz sam?

A co cię ob­cho­dzi, z kim mieszkam? — rzekł gniewnie stwór, roz­wie­rając pasz­czę, po czym zare­cho­tał gło­śno. — Aha, ro­zu­miem. Pew­nie idzie ci o to, czy mam czterdzie­stu pa­choł­ków do­rów­nują­cych mi urodą. Nie mam. No to jak, za­raza, ko­rzy­stasz z za­pro­sze­nia da­nego ze szczerego serca? Je­śli nie, to brama jest tam, do­kład­nie za twoim tył­kiem!

Ge­ralt skło­nił się sztywno.

— Za­pro­sze­nie przyjmuję — rzekł for­mal­nie. — Prawu go­ściny nie uchybię.

— Dom mój twoim do­mem — od­rzekł stwór, rów­nież for­mal­nie, choć nie­dbale. — Tędy, go­ściu. A konia daj tu, ku studni.

Pała­cyk rów­nież od we­wnątrz pro­sił się o gruntowny re­mont, było tu jed­na­ko­woż w miarę czy­sto i po­rząd­nie. Me­ble wy­szły za­pewne spod ręki do­brych rze­mieślni­ków, na­wet jeżeli stało się to bar­dzo dawno temu. W po­wie­trzu wi­siał ostry za­pach ku­rzu. Było ciemno.

— Światło! — warknął po­twór, a łu­czywo za­tknięte w żela­zny uchwyt na­tychmiast buchnęło pło­mie­niem i kop­ciem.

— Nie­źle — rzekł wiedźmin. Po­twór zare­cho­tał.

— Tylko tyle? Za­iste, wi­dzę, że byle czym cię nie za­dzi­wić. Mó­wi­łem ci, ten dom wy­ko­nuje moje roz­kazy. Tędy, pro­szę. Uważaj, schody są strome. Światło!

Na schodach po­twór od­wró­cił się.

A cóż to dynda ci na szyi, go­ściu! Co to ta­kiego?

— Zo­bacz.

Stwór ujął me­da­lion w łapę, pod­niósł do oczu, napi­nając lekko łań­cu­szek na szyi Ge­ralta.

— Nie­ładny wy­raz twa­rzy ma to zwie­rzę. Co to ta­kiego?

— Znak ce­chowy.

— Aha, za­pewne trud­nisz się wy­ro­bem ka­gań­ców. Tędy, pro­szę. Światło!

Śro­dek dużej komnaty, cał­ko­wicie po­zba­wio­nej okien, zaj­mo­wał ogromny, dę­bowy stół, zu­peł­nie pusty, je­żeli nie li­czyć wiel­kiego lich­tarza z po­zie­le­nia­łego mo­sią­dzu po­kry­tego fe­sto­nami za­sty­głego wo­sku. Na ko­lejną ko­mendę po­twora świece za­pa­liły się, za­mi­go­tały, roz­ja­śniając nieco wnętrze.

Jedna ze ścian komnaty ob­wie­szona była bro­nią — wi­siały tu kompo­zycje z okrągłych tarcz, skrzyżo­wa­nych par­tyzan, ro­hatyn i gi­zarm, cięż­kich kon­cerzy i to­po­rów. Po­łowę przyległej ściany zaj­mo­wało pale­nisko ol­brzy­miego ko­mina, nad któ­rym wid­niały rzędy łusz­czą­cych się i obla­złych por­tre­tów. Ściana na wprost wej­ścia za­peł­niona była tro­fe­ami ło­wieckimi — ło­paty łosi i roso­chate rogi jeleni rzu­cały dłu­gie cie­nie na wy­szczerzone łby dzi­ków, niedźwie­dzi i rysi, na zmierz­wione i po­strzępione skrzydła wy­pchanych or­łów i ja­strzębi. Cen­tralne, ho­no­rowe miej­sce zaj­mo­wał po­brą­zo­wiały, znisz­czony, ro­niący pa­kuły łeb skal­nego smoka. Ge­ralt pod­szedł bliżej.

— Upolował go mój dzia­du­nio — po­wie­dział po­twór, ci­ska­jąc w cze­luść pale­niska ogromną kłodę. — To był chyba ostatni w oko­licy, który dał się upolować. Sia­daj, go­ściu. Głodny jesteś, jak mniemam?

— Nie za­prze­czę, go­spo­darzu.

Po­twór usiadł przy stole, opu­ścił głowę, splótł na brzu­chu ko­smate łapy, przez chwilę coś mamrotał, krę­cąc młynka ol­brzymimi kciu­kami, po czym ryk­nął z cicha, wa­ląc łapą o stół. Pół­miski i ta­lerze brzęknęły cy­nowo i srebrnie, pu­chary za­dzwoniły kryszta­łowo. Za­pachniało pie­czy­stym, czosn­kiem, ma­je­ran­kiem, gałką muszka­to­łową. Ge­ralt nie oka­zał zdziwie­nia.

— Tak — za­tarł łapy po­twór. — To lep­sze od służby, nie? Czę­stuj się, go­ściu. Tu jest pu­larda, tu szynka z dzika, tu pasztet z... Nie wiem z czego. Z cze­goś. Tutaj mamy ja­rząbki. Nie, za­raza, to ku­ro­pa­twy. Po­my­liłem za­klę­cia. Jedz, jedz. To po­rządne, praw­dziwe je­dze­nie, nie oba­wiaj się.

— Nie oba­wiam się. — Ge­ralt roze­rwał pu­lardę na dwie czę­ści.

— Za­po­mniałem — par­sknął po­twór — żeś nie z tych stra­chli­wych. Zwać cię, na ten przykład, jak?

— Ge­ralt. A cie­bie, go­spo­darzu?

— Nivellen. Ale w oko­licy mó­wią na mnie Wy­rod albo Kły­kacz. I stra­szą mną dzieci. — Po­twór wlał sobie do gar­dła za­wartość ogrom­nego pu­charu, po czym zato­pił palu­chy w pasztecie, wy­ry­wa­jąc z misy około po­łowy za jed­nym za­ma­chem.

— Stra­szą dzieci — po­wtó­rzył Ge­ralt z peł­nymi ustami. — Pew­nie bez­pod­stawnie?

— Naj­zu­peł­niej. Twoje zdrowie, Ge­ralt!

I twoje, Nivellen.

— Jak to wino? Za­uwa­żyłeś, że to z wi­no­gron, a nie z ja­błek? Ale jeśli ci nie sma­kuje, wy­cza­ruję inne.

— Dziękuję, to jest nie­złe. Zdolności ma­giczne masz wro­dzone?

— Nie. Mam je od czasu, kiedy mi to wy­rosło. Morda, zna­czy. Sam nie wiem, skąd to się wzięło, ale dom speł­nia, czego so­bie za­ży­czę. Nic wiel­kiego, umiem wy­cza­ro­wać żar­cie, picie, odzienie, czy­stą po­ściel, go­rącą wodę, my­dło. Byle baba to po­trafi i bez cza­rów. Otwieram i za­my­kam okna i drzwi. Za­pa­lam ogień. Nic wiel­kiego.

— Zaw­sze coś. A tę... jak mó­wisz, mordę, masz od dawna?

— Od dwu­nastu lat.

— Jak to się stało?

A co cię to ob­cho­dzi? Nalej sobie jesz­cze.

Z chę­cią. Nic mnie to nie ob­cho­dzi, py­tam przez cie­ka­wość.

— Po­wód zro­zu­miały i do przyjęcia — za­śmiał się gromko po­twór. — Ale ja go nie przyjmę. Nic ci do tego, i już. Żeby jed­nak choć czę­ściowo za­spo­koić twoją cie­ka­wość, po­każę ci, jak wy­glą­da­łem przedtem. Po­patrz no tam, na por­trety. Pierwszy, li­cząc od ko­minka, to mój tatu­nio. Drugi, jedna za­raza wie kto. A trzeci, to ja. Wi­dzisz?

Spod ku­rzu i paję­czyn, z por­tretu spo­glą­dał wod­ni­stym spoj­rze­niem ni­jaki gru­ba­sek o nala­nej, smutnej i pryszcza­tej twa­rzy. Ge­ralt, któ­remu nie­obce były skłonności do schlebia­nia klientom, roz­po­wszech­nione wśród por­treci­stów, ze smutkiem po­kiwał głową.

— Wi­dzisz? — po­wtó­rzył Nivellen, szczerząc kły.

— Wi­dzę.

— Kto ty je­steś?

— Nie ro­zu­miem.

— Nie ro­zu­miesz? — po­twór uniósł głowę, śle­pia za­lśniły mu jak u kota. — Mój por­tret, go­ściu, wisi poza za­się­giem światła świec. Ja go wi­dzę, ale ja nie je­stem człowie­kiem. Przy­najmniej nie w tej chwili. Człowiek, żeby obej­rzeć por­tret, wstałby, pod­szedłby bliżej, za­pewne mu­siałby także wziąć świecznik. Ty tego nie zro­biłeś. Wniosek jest pro­sty. Ale ja py­tam bez ogródek: jesteś człowie­kiem?

Ge­ralt nie spu­ścił wzroku.

— Je­śli tak sta­wiasz sprawę — od­po­wie­dział po chwili mil­cze­nia — to nie­zu­peł­nie.

— Aha. Nie bę­dzie chyba nie­tak­tem, jeżeli spy­tam, kim w ta­kim razie jesteś?

— Wiedźmi­nem.

— Aha — po­wtó­rzył Nivellen po chwili. — Je­żeli do­brze pa­mię­tam, wiedź­mini w cie­kawy spo­sób zara­biają na życie. Za­bijają za opłatą różne po­twory.

— Do­brze pa­mię­tasz.

Znowu za­padła cisza. Pło­myki świec tęt­niły, biły w górę cien­kimi wą­sami ognia, lśniły w rżniętym krysztale pu­cha­rów, w ka­ska­dach wo­sku ście­kają­cego po lich­tarzu. Nivellen sie­dział nie­ru­chomo, poru­sza­jąc lekko ol­brzymimi uszami.

— Za­łóżmy — po­wie­dział wreszcie — że zdą­żysz wy­cią­gnąć miecz, nim do cie­bie do­sko­czę. Za­łóżmy, że zdą­żysz mnie na­wet ciąć. Przy mo­jej wa­dze mnie to nie za­trzyma, zwalę cię z nóg sa­mym im­pe­tem. A po­tem, to już zde­cy­dują zęby. Jak my­ślisz, wiedźmi­nie, kto z nas dwu ma większe szanse, je­żeli doj­dzie do prze­gry­zania gar­dzieli?

Ge­ralt, przytrzy­mu­jąc kciu­kiem cy­nowy koł­pa­czek ka­rafy, nalał sobie wina, wy­pił łyk, od­chy­lił się na opar­cie krze­sła. Pa­trzył na po­twora uśmie­cha­jąc się, a był to uśmiech wy­jąt­kowo pa­skudny.

— Ta­aak — rzekł prze­cią­gle Nivellen, dłu­biąc pazu­rem w ką­ciku pasz­czy. — Trzeba przy­znać, że umiesz od­po­wie­dzieć na pyta­nie, nie uży­wa­jąc wielu słów. Cie­kawe, jak sobie po­ra­dzisz z na­stęp­nym, które ci za­dam. Kto ci za mnie za­płacił?

— Nikt. Je­stem tu przypad­kiem.

— Nie łżesz aby?

— Nie mam we zwy­czaju łgać.

A co masz we zwy­czaju? Opowia­dano mi o wiedźmi­nach. Za­pa­mię­tałem, że wiedź­mini po­ry­wają ma­leń­kie dzieci, które po­tem kar­mią ma­gicz­nymi zio­łami. Te, które to prze­żyją, same zo­stają wiedźmi­nami, cza­row­ni­kami o nie­ludz­kich zdol­no­ściach. Szkoli się je w za­bija­niu, wy­ko­rze­nia wszelkie ludz­kie uczucia i od­ru­chy. Czyni się z nich po­twory, które mają za­bijać inne po­twory. Sły­sza­łem, jak mó­wiono, że naj­wyż­szy czas, by ktoś za­czął po­lo­wać na wiedźmi­nów. Bo po­two­rów jest coraz mniej, a wiedźmi­nów coraz wię­cej. Zjedz ku­ro­pa­twę, za­nim zu­peł­nie osty­gnie.

Nivellen wziął z pół­mi­ska ku­ro­pa­twę, całą wło­żył do pasz­czy i schrupał jak su­cha­rek, trzeszcząc miażdżo­nymi w zę­bach kost­kami.

— Dla­czego nic nie mó­wisz? — spy­tał nie­wy­raź­nie, przełyka­jąc. — Co z tego, co o was mó­wią, jest prawdą?

— Pra­wie nic.

A co jest kłam­stwem?

— To, że po­two­rów jest coraz mniej.

— Fakt. Jest ich nie­mało — wy­szczerzył kły Nivellen. — Je­den wła­śnie sie­dzi przed tobą i za­sta­na­wia się, czy do­brze zro­bił za­pra­sza­jąc cię. Od razu nie spodobał mi się twój znak ce­chowy, go­ściu.

— Ty nie jesteś żad­nym po­two­rem, Nivellen — rzekł su­cho wiedźmin.

— A, za­raza, to coś no­wego. Więc, we­dług cie­bie, czym ja je­stem? Ki­sie­lem z żu­ra­winy? Klu­czem dzi­kich gęsi od­latu­ją­cych na po­łu­dnie w smutny, listo­pa­dowy po­ranek? Nie? Więc może cnotą utra­coną u źró­dła przez cy­catą córkę mły­narza? No, Ge­ralt, po­wiedz mi, czym je­stem. Nie wi­dzisz, że aż się trzęsę z cie­ka­wo­ści?

— Nie jesteś po­two­rem. W prze­ciw­nym razie nie mógłbyś do­tykać tej srebrnej tacy. A już w żad­nym wy­padku nie wziąłbyś do ręki mo­jego me­da­lionu.

— Ha! — ryk­nął Nivellen tak, że pło­myki świec przybrały na mo­ment po­zycję ho­ry­zon­talną. — Dziś jest naj­wy­raź­niej dzień wy­ja­wia­nia wiel­kich, strasz­nych ta­jem­nic! Za­raz się do­wiem, że te uszy wy­rosły mi, bo jako dziecko nie lu­bi­łem owsianki na mleku!

— Nie, Nivellen — po­wie­dział spo­koj­nie Ge­ralt. — To się stało na sku­tek rzu­co­nego uroku. Je­stem pe­wien, że wiesz, kto rzu­cił ten urok.

A jeżeli wiem, to co?

— Urok można od­czy­nić. W wielu wy­pad­kach.

— Ty, jako wiedźmin, oczywi­ście umiesz od­czy­niać uroki. W wielu wy­pad­kach?

— Umiem. Chcesz, że­bym spró­bo­wał?

— Nie. Nie chcę.

Po­twór otworzył pasz­czę i wy­wie­sił czerwony ozór, długi na dwie pię­dzi.

— Za­tkało cię, co?

— Za­tkało — przy­znał Ge­ralt.

Po­twór za­chi­cho­tał, roz­parł się w fo­telu.

— Wie­działem, że cię zatka — po­wie­dział. — Nalej sobie jesz­cze, usiądź wy­god­nie. Opowiem ci całą hi­storię. Wiedźmin czy nie wiedźmin, do­brze pa­trzy ci z oczu, a ja mam ochotę po­ga­dać. Nalej sobie.

— Nie ma już czego.

— A, za­raza — po­twór chrząknął, po czym po­now­nie łup­nął łapą w stół. Obok dwóch pu­stych kara­fek po­jawił się, nie wie­dzieć skąd, spory gli­niany gą­sio­rek w wi­kli­no­wym ko­szyku. Nivellen zdarł zę­bami wo­skową pie­częć.

— Jak za­pewne za­uwa­żyłeś — za­czął, na­le­wa­jąc — oko­lica jest dość od­ludna. Do naj­bliż­szych osie­dli ludz­kich jest ka­wał drogi. Bo wi­dzisz, mój tatu­nio, a i mój dzia­du­nio, swojego czasu nie da­wali zbyt­nich po­wo­dów do miło­ści ani są­sia­dom, ani kup­com, któ­rzy wę­dro­wali traktem. Każdy, kto się tu za­wie­ru­szył, tracił w naj­lep­szym wy­padku swój ma­jątek, jeśli tatu­nio wy­pa­trzył go z wieży. A parę bliż­szych osad spa­liło się, bo tatu­nio uznał, że da­nina pła­cona jest opie­szale. Mało kto lubił mo­jego tatu­nia. Oprócz mnie, natu­ral­nie. Strasznie pła­ka­łem, gdy pew­nego razu przywie­ziono na wo­zie to, co zo­stało z mo­jego tatu­nia po cio­sie dwu­ręcz­nym mie­czem. Dziadu­nio pod­ów­czas nie zaj­mo­wał się ak­tyw­nym roz­bo­jem, bo od dnia, w któ­rym do­stał po cze­repie żela­znym mor­gen­ster­nem, jąkał się okropnie, ślinił i rzadko kiedy zdą­żył w porę do wy­gódki. Pa­dło na to, że jako spadko­bierca, ja mu­szę przewo­dzić dru­żynie.

Młody wówczas by­łem — cią­gnął Nivellen — istny mle­ko­sys, więc chłopcy z dru­żyny mi­giem owi­nęli mnie sobie do­okoła palca. Do­wo­dzi­łem nimi, jak się do­my­ślasz, w ta­kim stop­niu, w ja­kim tłusty pro­siak może przewo­dzić wil­czej hor­dzie. Wnet za­czę­liśmy robić rze­czy, na które tatu­nio, gdyby żył, nigdy by nie ze­zwo­lił. Oszczę­dzę ci szczegó­łów, przejdę od razu do rze­czy. Pew­nego dnia wy­pu­ścili­śmy się aż do Geli­bolu, pod Mirt, i ob­ra­bo­wali­śmy świątynię. Na do­miar złego, była tam rów­nież młoda ka­płanka.

— Co to była za świątynia, Nivellen?

— Jedna za­raza wie, Ge­ralt. Ale mu­siała to być nie­do­bra świątynia. Na ołta­rzu, pa­mię­tam, le­żały cza­szki i gnaty, pa­lił się zie­lony ogień. Śmier­działo jak nie­szczęście. Ale do rze­czy. Chłopcy obez­władnili ka­płankę i odarli z przy­odziewy, po czym po­wie­dzieli, że mu­szę zmężnieć. No i zmężnia­łem, durny smark. W trak­cie męż­nie­nia ka­płanka na­pluła mi w gębę i coś wy­wrzesz­czała.

— Co?

— Że je­stem po­twór w ludz­kiej skó­rze, że będę po­two­rem w po­twornej, coś o miło­ści, o krwi, nie pa­mię­tam. Sztylecik, taki mały, miała chyba ukryty we wło­sach. Za­biła się, a wtedy... Wia­liśmy stamtąd, Ge­ralt, mó­wię ci, mało nie za­jeź­dzili­śmy koni. To była nie­do­bra świątynia.

— Mów dalej.

— Dalej było tak, jak po­wie­działa ka­płanka. Za parę dni bu­dzę się rano, a służba, co mnie który zo­ba­czy, we wrzask i w nogi. Ja do lustra... Wi­dzisz, Ge­ralt, spa­ni­ko­wa­łem, do­sta­łem ja­kie­goś ataku, pa­mię­tam to jak przez mgłę. Mó­wiąc krótko, padły trupy. Kilka. Używa­łem, co mi wpa­dło w ręce, a na­gle zro­bi­łem się bar­dzo silny. A dom po­ma­gał jak mógł: trza­skały drzwi, la­tały w po­wie­trzu sprzęty, bu­chał ogień. Kto zdą­żył, uciekł w po­pło­chu, cio­tunia, ku­zynka, chłopcy z dru­żyny, co ja mó­wię, ucie­kły na­wet psy, wy­jąc i kuląc ogony. Uciekła moja kotka Żar­łoczka. Ze stra­chu szlag trafił na­wet pa­pugę cio­tuni. Wnet zo­sta­łem sam, ry­cząc, wy­jąc, sza­lejąc, tłu­kąc co po­padło, głównie zwiercia­dła.

Nivellen prze­rwał, westchnął, po­cią­gnął no­sem.

— Kiedy atak mi­nął — pod­jął po chwili — było już za późno na co­kol­wiek. By­łem sam. Ni­komu już nie mo­głem wy­ja­śnić, że zmienił mi się tylko i wy­łącz­nie wy­gląd, że choć w strasznej po­staci, je­stem tylko głu­pim wy­rost­kiem, szlo­cha­ją­cym w pu­stym zamku nad cia­łami słu­żą­cych. Po­tem przy­szedł po­tworny strach: wrócą i za­tłuką, za­nim zdążę wy­tłu­ma­czyć. Ale nikt nie wró­cił.

Po­twór za­milkł na chwilę, otarł nos rę­ka­wem.

— Nie chcę wra­cać do tamtych pierw­szych mie­sięcy, Ge­ralt, jesz­cze dziś mnie trzę­sie, gdy wspomi­nam. Przejdę do rze­czy. Długo, bar­dzo długo sie­działem w zamku jak mysz pod mio­tłą, nie wy­sta­wia­jąc nosa na ze­wnątrz. Jeśli się ktoś po­jawił, rzadko to się zda­rzało, nie wy­cho­dzi­łem, ot, ka­za­łem do­mowi trza­snąć ze dwa razy okiennicą albo ryk­ną­łem sobie przez gar­gulec od rynny, i to zwy­kle wy­star­czało, by gość wzbił za sobą po­tężną chmurę ku­rzu. Tak było aż do dnia, w któ­rym, bla­dym świ­tem, wy­glą­dam przez okno i co wi­dzę? Jakiś gru­bas ścina róże z krzewu cio­tuni. A trzeba ci wie­dzieć, że to nie byle co, ale nie­bie­skie róże z Na­zairu, sa­dzonki przywiózł jesz­cze dzia­du­nio. Złość mnie po­rwała, wy­sko­czy­łem na dwór. Gruby, gdy od­zy­skał głos, który utra­cił był na mój wi­dok, wy­kwi­czał, że chciał jeno kilka kwiatów dla có­reczki, że­bym go oszczędził, ży­ciem da­ro­wał i zdrowiem. Ju­żem się spo­sobił, by wy­ko­pać go za główną bramę, kiedy coś mnie oświeciło, przypo­mniałem sobie bajki, które opo­wia­dała mi nie­gdyś Lenka, moja nia­nia, stara pru­kwa. Za­raza, po­my­śla­łem, po­dobno ładne dzie­wuszki za­mie­niają żaby w kró­lewi­czów, czy też od­wrotnie, więc może... Może jest w tym ga­daniu ziarno prawdy, jakaś szansa... Pod­sko­czy­łem na dwa sąż­nie, zary­cza­łem tak, że dzi­kie wino obe­rwało się z muru i wrzasną­łem: „Córka albo życie!”, nic lep­szego nie przy­szło mi do głowy. Ku­piec, bo to był ku­piec, ude­rzył w płacz, po czym wy­znał mi, że có­reczka ma osiem lat. Co, śmiejesz się?

— Nie.

— Bo ja nie wie­działem, śmiać się czy pła­kać nad swoim za­sra­nym lo­sem. Żal mi się zro­biło kup­czyny, pa­trzeć nie mo­głem, jak się trzę­sie, za­pro­siłem do środka, ugo­ści­łem, na od­jezd­nym na­sy­pa­łem złota i ka­my­ków do worka. Trzeba ci wie­dzieć, że w pod­zie­miu zo­stało sporo do­bra, jesz­cze z tatu­nio­wych cza­sów, nie bar­dzo wie­działem, co z tym po­cząć, mo­głem sobie po­zwo­lić na gest. Ku­piec pro­mie­niał, dzię­ko­wał, aż się cały opluł. Mu­siał się gdzieś po­chwalić swoją przygodą, bo nie mi­nęły dwa mie­siące, a przybył tu drugi ku­piec. Miał ze sobą przygo­to­wany spory wo­rek. I córkę. Też sporą.

Nivellen wy­cią­gnął nogi pod sto­łem, prze­cią­gnął się, aż fotel za­trzeszczał.

— Do­ga­da­łem się z kup­cem raz dwa — cią­gnął. — Ustalili­śmy, że zo­stawi mi ją na rok. Mu­sia­łem mu po­móc zała­do­wać wór na muła, sam by nie udźwignął.

A dziew­czyna?

— Przez jakiś czas do­sta­wała kon­wul­sji na mój wi­dok, była prze­ko­nana, że ją jed­nak zjem. Ale po mie­siącu jada­liśmy już przy jed­nym stole, ga­wę­dzili­śmy i cho­dzili­śmy na dłu­gie spa­cery. Ale cho­ciaż była miła i nad po­dziw roz­gar­nięta, język mi się plątał, kiedy z nią roz­ma­wia­łem.

Wi­dzisz, Ge­ralt, zaw­sze by­łem nie­śmiały wo­bec dziew­cząt, zaw­sze wy­sta­wia­łem się na po­śmiewi­sko, na­wet wo­bec dziewuch z obory, tych z gno­jem na łyd­kach, które chłopcy z dru­żyny obra­cali jak chcieli, na wszystkie strony. Na­wet te się ze mnie na­bi­jały. Co do­piero, my­śla­łem, z taką mordą. Nie przemo­głem się na­wet, by jej co­kol­wiek na­po­mknąć o przy­czy­nie, dla któ­rej tak drogo za­pła­ciłem za rok jej życia. Rok cią­gnął się jak smród za po­spo­litym ru­sze­niem, aż wreszcie ku­piec zja­wił się i za­brał ją. Ja zaś, zre­zy­gno­wany, za­mknąłem się w domu i przez kilka mie­sięcy nie re­ago­wa­łem na żad­nych gości z cór­kami, jacy się tu po­ja­wiali. Ale po roku spę­dzo­nym w to­wa­rzy­stwie zro­zu­mia­łem, jak ciężko jest, kiedy nie ma do kogo otworzyć gęby. — Po­twór wy­dał z sie­bie od­głos, który miał być wes­tchnie­niem, a za­brzmiał jak czkawka.

— Na­stępna — po­wie­dział po chwili — na­zy­wała się Fenne. Była mała, by­stra i ćwierko­tliwa, istny my­si­kró­lik. Wcale się mnie nie bała. Któ­regoś dnia, była aku­rat­nie rocz­nica mo­ich po­strzyżyn, opili­śmy się oboje miodu i... he, he. Za­raz po tym wy­sko­czy­łem z łoża i do lustra. Przyznam, by­łem za­wie­dziony i zgnę­biony. Morda zo­stała, jak była, może z odrobinę głup­szym wy­ra­zem. A mó­wią, że w baj­kach jest mą­drość ludu! Gówno warta taka mą­drość, Ge­ralt. No, ale Fenne ry­chło po­sta­rała się, że­bym za­po­mniał o zmartwie­niach. To była we­soła dziew­czyna, mó­wię ci. Wiesz, co wy­my­śliła? Stra­szy­liśmy we dwójkę nie­po­żą­da­nych gości. Wy­obraź sobie: wchodzi taki na po­dwórko, roz­gląda się, aż tu z ry­kiem wy­pa­dam na niego ja, na czwora­kach, a Fenne, cał­kiem goła, sie­dzi mi na grzbiecie i trąbi na my­śliw­skim rogu dzia­dunia!

Nivellen za­trząsł się od śmiechu, bły­ska­jąc bielą kłów.

— Fenne — kontynu­ował — była u mnie pełny rok, po­tem wró­ciła do ro­dziny, z wiel­kim po­sa­giem. Spo­so­biła się wyjść za mąż za pew­nego wła­ści­ciela szynku, wdowca.

— Opowia­daj dalej, Nivellen. To zaj­mu­jące.

— Po­wia­dasz? — rzekł po­twór, dra­piąc się z chrzęstem po­mię­dzy uszami. — No, do­brze. Na­stępna, Pri­mula, była córką zu­bo­ża­łego ryce­rza. Ry­cerz, gdy tu przybył, miał wy­chu­dłego konia, za­rdzewiały kirys i nie­prawdo­po­dobne długi. Pa­skudny był, mó­wię ci, Ge­ralt, jak kupa obornika, i roz­sie­wał do­okoła po­dobną woń. Pri­mula, rękę bym sobie dał uciąć, mu­siała być po­częta, gdy on był na woj­nie, bo była cał­kiem ład­niutka. I w niej nie wzbudza­łem stra­chu, nie dzi­wota zresztą, bo w po­rów­naniu z jej ro­dzi­cem mo­głem się wy­da­wać wcale na­dobny. Miała, jak się oka­zało, nieli­chy tem­pe­ra­ment, a i ja, na­brawszy wiary w sie­bie, nie za­sy­pia­łem gru­szek w po­piele. Już po dwóch ty­go­dniach by­łem z Pri­mulą w bar­dzo bli­skich sto­sun­kach, pod­czas któ­rych lu­biła tar­gać mnie za uszy i wy­krzyki­wać: „Za­gryź mnie, zwie­rzu”, „Rozszarp mnie, be­stio!” i temu po­dobne idiotyzmy. Ja w prze­rwach bie­ga­łem do lustra, ale wy­staw sobie, Ge­ralt, spo­glą­da­łem w nie z ro­sną­cym nie­po­ko­jem. Co­raz mniej tę­sk­ni­łem do po­wrotu do tam­tej, mniej wy­dol­nej po­staci. Wi­dzisz, Ge­ralt, przedtem by­łem roz­lazły, zro­bi­łem się chłop na schwał. Przedtem cię­giem cho­ro­wa­łem, ka­sła­łem i le­ciało mi z nosa, teraz nic się mnie nie imało. A zęby? Nie uwierzy­łbyś, jakie ja mia­łem po­psute zęby! A te­raz? Mogę prze­gryźć nogę od krze­sła. Chcesz, że­bym prze­gryzł nogę od krze­sła?

— Nie. Nie chcę.

— Może to i do­brze — roz­dziawił pasz­czę po­twór. — Pa­nienki ba­wiło, jak się popi­sy­wa­łem i w domu zo­stało strasznie mało ca­łych krze­seł. — Nivellen ziewnął, przy czym jęzor zwi­nął mu się w trąbkę.

— Zmęczyło mnie to ga­danie, Ge­ralt. Krótko: po­tem były jesz­cze dwie, Ilka i Ve­ni­mira. Wszystko od­by­wało się tak samo, aż do znu­dze­nia. Naj­pierw mie­sza­nina stra­chu i re­zerwy, po­tem nić sym­patii, wzmac­niana drobnymi, acz kosztow­nymi upomin­kami, po­tem „Gryź mnie, zjedz mnie całą”, po­tem po­wrót taty, czułe po­że­gna­nie i coraz bar­dziej za­uwa­żalny uby­tek w skarbcu. Po­sta­no­wi­łem robić dłuż­sze prze­rwy na sa­mot­ność. Oczywi­ście, w to, że dziewi­czy całus od­mieni moją po­stać, już dawno prze­sta­łem wie­rzyć. I po­go­dzi­łem się z tym. Co wię­cej, do­sze­dłem do wniosku, że do­brze jest, jak jest, i żad­nych zmian nie trzeba.

— Żad­nych, Nivellen?

A że­byś wie­dział. Mó­wi­łem ci, koń­skie zdrowie związane z tą po­sta­cią, to raz. Dwa: moja in­ność działa na dziew­częta jak afro­dyzjak. Nie śmiej się! Je­stem wię­cej niż pe­wien, że jako człowiek mu­siał­bym się zdrowo na­bie­gać, by móc do­brać się do takiej, dla przykładu, Ve­ni­miry, która była wielce uro­dziwą panną. Wi­dzi mi się, że na ta­kiego, jak na tym por­trecie, na­wet by nie spoj­rzała. I po trze­cie: bez­pie­czeń­stwo. Ta­tunio miał wro­gów, paru prze­żyło. Ci, któ­rych po­słała do ziemi dru­żyna pod moim żało­snym do­wództwem, mieli krewnych. W piw­ni­cach jest złoto. Gdyby nie po­strach, jaki wzbudzam, ktoś by po nie przy­szedł. Choćby wie­śniacy z wi­dłami.

— Wy­glą­dasz na zu­peł­nie pew­nego — rzekł Ge­ralt, ba­wiąc się pu­stym pu­cha­rem — że w obecnej po­staci ni­komu się nie nara­ziłeś. Żad­nemu ojcu, żad­nej córce. Żad­nemu krewnemu lub na­rze­czo­nemu córki. Co, Nivellen?

— Daj spo­kój, Ge­ralt — obru­szył się po­twór. — O czym ty mó­wisz? Oj­co­wie nie po­sia­dali się z rado­ści, mó­wi­łem ci, by­łem hojny po­nad wy­obra­żenie. A córki? Nie wi­działeś ich, jak tu przyby­wały, w zgrzeb­nych su­kien­czy­nach, z łap­kami wy­łu­go­wa­nymi od pra­nia, przygar­bione od dźwigania ce­brów. Pri­mula jesz­cze po dwóch ty­go­dniach u mnie miała na ple­cach i udach ślady rze­mie­nia, któ­rym łoił ją jej ry­cer­ski tatuś. A u mnie cho­dziły jak księż­niczki, do ręki brały wy­łącz­nie wa­chlarz, na­wet nie wie­działy, gdzie tu jest kuchnia. Stroiłem je i ob­wie­sza­łem świeci­deł­kami. Wy­cza­ro­wy­wa­łem na za­wo­łanie go­rącą wodę do bla­sza­nej wanny, którą tatu­nio zra­bo­wał jesz­cze dla mamy w As­sen­gar­dzie. Wy­obra­żasz sobie? Bla­szana wanna! Rzadko który ko­mes, co ja mó­wię, rzadko który wła­dyka ma u sie­bie bla­szaną wannę. Dla nich to był dom z bajki, Ge­ralt. A co się tyczy łoża, to... Za­raza, cnota jest w dzi­siej­szych cza­sach rzad­sza niż skalny smok. Żad­nej nie przymu­sza­łem, Ge­ralt.

— Ale po­dej­rze­wa­łeś, że ktoś mi za cie­bie za­płacił. Kto mógł za­pła­cić?

— Łaj­dak, który za­pra­gnął reszty mo­jej piw­nicy, a nie miał wię­cej córek — rzekł do­bit­nie Nivellen. — Chciwość ludzka nie zna gra­nic.

I nikt inny?

I nikt inny.

Mil­czeli obaj, wpatrując się w mru­ga­jące ner­wowo pło­myki świec.

— Nivellen — rzekł nagle wiedźmin. — Je­steś teraz sam?

— Wiedźmi­nie — od­po­wie­dział po­twór po chwili zwłoki — my­ślę sobie, że za­sad­niczo po­wi­nie­nem zwymy­ślać cię teraz nie­przy­zwo­itymi słowy, wziąć za kark i zrzu­cić ze schodów. Wiesz, za co? Za traktowa­nie mnie jak pół­główka. Od sa­mego po­czątku wi­dzę, jak na­sta­wiasz ucha, jak zer­kasz na drzwi. Do­brze wiesz, że nie mieszkam sam. Mam rację?

— Masz. Przepra­szam.

— Za­raza z twoimi prze­pro­si­nami. Wi­działeś ją?

— Tak. W lesie, koło bramy. Czy to jest po­wód, dla któ­rego kupcy z cór­kami od pew­nego czasu od­jeż­dżają stąd z ni­czym?

A więc i o tym wie­działeś? Tak, to jest ten po­wód.

— Po­zwo­lisz, że za­py­tam...

— Nie. Nie po­zwolę.

Znowu mil­cze­nie.

— Cóż, twoja wola — rzekł wreszcie wiedźmin, wstając. — Dzięki za go­ścinę, go­spo­darzu. Czas mi w drogę.

— Słusznie — Nivellen wstał rów­nież. — Z pew­nych względów nie mogę za­ofe­ro­wać ci noc­legu w zamku, a do no­co­wa­nia w tych la­sach nie za­chę­cam. Od czasu gdy oko­lica wy­lud­niła się, w nocy jest tutaj nie­do­brze. Po­wi­nie­neś wró­cić na trakt przed zmierz­chem.

— Będę miał to na uwa­dze, Nivellen. Je­steś pe­wien, że nie po­trze­bu­jesz mo­jej po­mocy?

Po­twór spoj­rzał na niego z ukosa.

A jesteś pe­wien, że mógłbyś mi po­móc? Dał­byś radę zdjąć to ze mnie?

— Nie tylko o taką po­moc mi cho­dziło.

— Nie od­po­wie­działeś na moje pyta­nie. Cho­ciaż... Chyba od­po­wie­działeś. Nie dał­byś.

Ge­ralt spoj­rzał mu pro­sto w oczy.

— Mie­liście wtedy pe­cha — po­wie­dział. — Ze wszyst­kich świątyń w Geli­bolu i Do­linie Nimnar wy­brali­ście aku­rat chram Co­ram Agh Tera, Lwiogło­wego Pa­jąka. Żeby zdjąć prze­kleń­stwo rzu­cone przez ka­płankę Co­ram Agh Tera, trzeba wie­dzy i zdol­ności, któ­rych ja nie po­sia­dam.

A kto je po­siada?

— Jed­nak cię to inte­re­suje? Mó­wiłeś, że do­brze jest, jak jest.

— Jak jest, tak. Ale nie jak może być. Obawiam się...

— Czego się oba­wiasz?

Po­twór za­trzymał się w drzwiach komnaty, od­wró­cił.

— Do­syć mam two­ich pytań, wiedźmi­nie, które cią­gle za­da­jesz, za­miast od­po­wia­dać na moje. Wi­docznie trzeba cię od­po­wiednio pytać. Słu­chaj, od pew­nego czasu mam pa­skudne sny Może słowo „po­tworne” by­łoby traf­niej­sze. Czy słusznie się oba­wiam? Krótko, pro­szę.

— Czy po ta­kim śnie, po obu­dze­niu, nigdy nie mia­łeś za­bło­co­nych nóg? Igli­wia w po­ścieli!

— Nie.

A czy...

— Nie. Krótko, pro­szę.

— Słusznie się oba­wiasz.

— Czy można temu zara­dzić? Krótko, pro­szę.

— Nie.

— Na­resz­cie. Chodźmy, od­pro­wa­dzę cię.

Na po­dwó­rzu, gdy Ge­ralt po­pra­wiał juki, Nivellen po­gła­dził klacz po noz­drzach, po­kle­pał po szyi. Płotka, rada pieszczo­cie, po­chy­liła łeb.

— Lu­bią mnie zwie­rzaki — po­chwalił się po­twór. — I ja też je lubię. Moja kotka Żar­łoczka, cho­ciaż ucie­kła z po­czątku, wró­ciła po­tem do mnie. Przez długi czas była to je­dyna żywa istota, jaka to­wa­rzy­szyła mi w nie­doli. Ve­reena też...

Urwał, wy­krzywił pasz­czę. Ge­ralt uśmiech­nął się.

— Też lubi koty?

— Ptaki — wy­szczerzył zęby Nivellen. — Wy­da­łem się, za­raza. A, co mi tam. To nie jest ko­lejna ku­piecka córka, Ge­ralt, ani ko­lejna próba szu­kania ziarna prawdy w sta­rych baję­dach. To coś po­waż­nego. Ko­chamy się. Jeśli się za­śmiejesz, strzelę cię w pysk.

Ge­ralt nie za­śmiał się.

— Twoja Ve­reena — po­wie­dział — to prawdo­po­dob­nie ru­sałka. Wiesz o tym?

— Po­dej­rze­wam. Szczupła. Czarna. Mówi rzadko, w ję­zyku, któ­rego nie znam. Nie je ludz­kiego jadła. Na całe dni znika w le­sie, po­tem wraca. To ty­powe?

— Mniej wię­cej — wiedźmin do­cią­gnął po­pręg. — Pew­nie my­ślisz, że nie wró­ci­łaby, gdy­byś stał się człowie­kiem?

— Je­stem tego pe­wien. Wiesz, jak ru­sałki boją się ludzi. Mało kto wi­dział ru­sałkę z bli­ska. A ja i Ve­reena... Ech, za­raza. By­waj, Ge­ralt.

— By­waj, Nivellen.

Wiedźmin szturchnął piętą bok kla­czy, ru­szył ku bra­mie. Po­twór czła­pał u jego boku.

— Ge­ralt?

— Słu­cham cię.

— Nie je­stem taki głupi, jak my­ślisz. Przyje­cha­łeś tu śla­dem jed­nego z kup­ców, któ­rzy tu ostatnio byli. Coś się któ­re­muś stało?

— Tak.

— Ostatni był u mnie trzy dni temu. Z córką, nie naj­ład­niej­szą zresztą. Ka­za­łem do­mowi za­mknąć wszystkie drzwi i okiennice, nie da­łem znaku ży­cia. Po­krę­cili się po dzie­dzińcu i odje­chali. Dziew­czyna ze­rwała jedną różę z krzewu cio­tuni i przypięła sobie do sukni. Szu­kaj ich gdzie in­dziej. Ale uwa­żaj, to pa­skudna oko­lica. Mó­wi­łem ci, nocą w le­sie nie jest naj­bez­pieczniej. Sły­szy się i widzi nie­ładne rze­czy.

— Dzięki, Nivellen. Będę pa­mię­tał o tobie. Kto wie, może znajdę ko­goś, kto...

— Może. A może nie. To mój pro­blem, Ge­ralt, moje życie i moja kara. Na­uczyłem się to zno­sić, przy­zwy­cza­iłem się. Jak się po­gor­szy, też się przy­zwy­czaję. A jak się bar­dzo po­gor­szy, nie szu­kaj ni­kogo, przyjedź tu sam i skończ sprawę. Po wiedź­miń­sku. By­waj, Ge­ralt.

Nivellen od­wró­cił się i raźno po­ma­sze­ro­wał w stronę pała­cyku. Nie obej­rzał się już ani razu.

 

*   *   *

Okolica była od­ludna, dzika, zło­wrogo nie­przyjazna. Ge­ralt nie wró­cił na trakt przed zmierz­chem, nie chciał nad­kła­dać drogi, po­je­chał na skróty, przez bór. Noc spę­dził na ły­sym szczycie wy­so­kiego wzgórza, z mie­czem na kola­nach, przy ma­leń­kim ogni­sku, w które co jakiś czas wrzucał pęczki to­jadu. W środku nocy do­strzegł da­leko w doli­nie blask ognia, usły­szał obłą­kań­cze wy­cia i śpiewy, a także coś, co mo­gło być tylko krzykiem tortu­ro­wa­nej ko­biety. Ru­szył tam, led­wie za­świ­tało, ale od­na­lazł jedy­nie wy­dep­taną po­lanę i zwę­glone kości w cie­płym jesz­cze po­piele. Coś, co sie­działo w ko­ronie ol­brzy­miego dębu, wrzesz­czało i sy­czało. Mógł to być leszy, ale mógł też to być i zwy­kły żbik. Wiedźmin nie za­trzymał się, by spraw­dzić.

 

*   *   *

Około po­łu­dnia, gdy poił Płotkę u źró­dełka, klacz za­rżała prze­ni­kli­wie, cofnęła się, szczerząc żółte zęby i gry­ząc munsztuk. Ge­ralt od­ru­chowo uspokoił ją Zna­kiem i wówczas do­strzegł re­gu­larny krąg uformo­wany przez wy­sta­jące z mchu cza­peczki czerwo­na­wych grzybków.

— Praw­dziwa hi­ste­ryczka robi się z cie­bie, Płotka — po­wie­dział. — To prze­cież zwy­czajne czar­cie koło. Po co te sceny?

Klacz prychnęła, od­wra­cając ku niemu łeb. Wiedźmin po­tarł czoło, zmarsz­czył się, za­my­ślił. Po­tem jed­nym sko­kiem zna­lazł się w sio­dle, za­wró­cił konia, ru­sza­jąc szybko z po­wrotem, po wła­snych śla­dach.

— „Lu­bią mnie zwie­rzaki” — mruknął. — Przepra­szam cię, ko­niku. Wy­cho­dzi na to, że masz wię­cej ro­zumu niż ja.

 

*   *   *

Klacz tu­liła uszy, par­skała, rwała pod­ko­wami zie­mię, nie chciała iść. Ge­ralt nie uspokajał jej Zna­kiem — ze­sko­czył z kul­baki, prze­rzu­cił wo­dze przez łeb konia. Na ple­cach nie miał już swego sta­rego mie­cza w po­chwie z jasz­czur­czej skóry — jego miej­sce zaj­mo­wała teraz błyszcząca, piękna broń z krzy­żo­wym jel­cem i smu­kłą, do­brze wy­wa­żoną rę­koje­ścią, za­koń­czoną ku­listą gło­wicą z bia­łego me­talu.

Tym ra­zem brama nie otwarła się przed nim. Była otwarta, tak jak ją zo­sta­wił wy­jeż­dża­jąc.

Usłyszał śpiew. Nie ro­zu­miał słów, nie mógł na­wet zi­den­tyfi­ko­wać ję­zyka, z któ­rego po­cho­dziły. Nie było to po­trzebne — wiedźmin znał, czuł i ro­zu­miał samą na­turę, istotę tego śpiewu, ci­chego, prze­ni­kli­wego, roz­le­wa­ją­cego się po ży­łach falą mdlącej, obez­władnia­jącej grozy.

Śpiew urwał się gwałtow­nie i wtedy ją zo­ba­czył.

Przylgnęła do grzbietu del­fina w wy­schniętej fon­tan­nie, obejmu­jąc omszały ka­mień drobnymi rę­kami, tak bia­łymi, że wy­da­wały się prze­zro­czy­ste. Spod bu­rzy spląta­nych czar­nych wło­sów błyszczały wle­pione w niego ogromne, sze­roko roz­warte oczy ko­loru an­tra­cy­tów.

Ge­ralt zbli­żył się po­woli miękkim, ela­stycznym kro­kiem, idąc pół­ko­lem od strony muru, obok krzewu nie­bie­skich róż. Stworze­nie przykle­jone do grzbietu del­fina obra­cało za nim ma­leńką twa­rzyczkę o wy­razie nie­opi­sanej tęsk­noty, pełną uroku, który sprawiał, że wciąż sły­szało się pieśń — choć ma­leń­kie, blade usteczka były zaci­śnięte i nie do­by­wał się zza nich naj­mniejszy na­wet dźwięk.

Wiedźmin za­trzymał się w odle­gło­ści dzie­się­ciu kro­ków. Miecz, po­wo­lutku do­by­wany z czar­nej ema­lio­wa­nej po­chwy, roz­ja­rzył się i za­lśnił nad jego głową.

— To sre­bro — po­wie­dział. — Ta klinga jest srebrna.

Blada twa­rzyczka nie drgnęła, an­tra­cy­towe oczy nie zmieniły wy­razu.

— Tak bar­dzo przypo­mi­nasz ru­sałkę — cią­gnął spo­koj­nie wiedźmin — że mo­gła­byś zwieść każ­dego. Tym bar­dziej że rzadki z cie­bie pta­szek, czar­no­włosa. Ale konie nigdy się nie mylą. Roz­po­znają takie jak ty in­stynktow­nie i bez­błęd­nie. Kim jesteś? My­ślę, że mulą albo al­pem. Zwy­czajny wampir nie wy­szedłby na słońce.

Ką­ciki bla­dych uste­czek drgnęły i lekko unio­sły się.

— Przycią­gnął cię Nivellen w swojej po­staci, prawda? Sny, o któ­rych wspomi­nał, wy­wo­ły­wa­łaś ty. Do­my­ślam się, co to były za sny, i współ­czuję mu.

Stworze­nie nie poru­szyło się.

— Lu­bisz ptaki — cią­gnął wiedźmin. — Ale nie prze­szkadza ci to prze­gry­zać kar­ków lu­dziom obojga płci, co? Za­iste, ty i Nivellen! Piękna by była z was para, po­twór i wampi­rzyca, władcy le­śnego zamku. Za­pa­no­wali­by­ście w mig nad całą oko­licą. Ty, wiecznie spra­gniona krwi, i on, twój obrońca, mor­derca na za­wo­łanie, ślepe na­rzę­dzie. Ale wpierw mu­siał stać się prawdzi­wym po­two­rem, nie człowie­kiem w po­twornej ma­sce.

Wielkie czarne oczy zwę­ziły się.

— Co z nim, czar­no­włosa? Śpiewa­łaś, a więc piłaś krew. Się­gnę­łaś po osta­teczny śro­dek, czyli że nie udało ci się zniewolić jego umy­słu. Mam słuszność?

Czarna główka kiw­nęła le­ciutko, pra­wie nie­do­strzegal­nie, a ką­ciki ust unio­sły się jesz­cze wy­żej. Ma­leńka twa­rzyczka na­brała upiornego wy­razu.

— Te­raz za­pewne uwa­żasz się za panią tego zamku?

Kiw­nię­cie, tym ra­zem wy­raź­niej­sze.

— Je­steś mula?

Po­wolny, prze­czący ruch głowy. Syk, który się roz­legł, mógł po­cho­dzić tylko z bla­dych, koszmar­nie uśmiech­nię­tych ust, choć wiedźmin nie do­strzegł, by się poru­szyły.

— Alp?

Za­prze­cze­nie.

Wiedźmin cof­nął się, moc­niej ści­snął rę­ko­jeść mie­cza.

— To zna­czy, że je­steś...

Ką­ciki ust za­częły uno­sić się wy­żej, coraz wy­żej, wargi roz­warły się...

— Bruxa! — krzyknął wiedźmin rzu­cając się ku fon­tan­nie.

Zza bla­dych warg bły­snęły białe koń­czy­ste kły. Wampi­rzyca po­de­rwała się, wy­gięła grzbiet jak lam­part i wrzasnęła.

Fala dźwięku ude­rzyła w wiedź­mina jak taran, po­zba­wia­jąc od­de­chu, miażdżąc żebra, prze­szy­wa­jąc uszy i mózg cier­niami bólu. Le­cąc do tyłu, zdą­żył jesz­cze skrzyżo­wać prze­guby obu rąk w Znak He­lio­tropu. Czar w znacznej mie­rze za­mortyzo­wał im­pet, z ja­kim wy­rżnął ple­cami o mur, ale i tak po­ciemniało mu w oczach, a reszta po­wie­trza wy­rwała się z płuc wraz z ję­kiem.

Na grzbiecie del­fina, w ka­miennym kręgu wy­schniętej fon­tanny, w miej­scu gdzie jesz­cze przed chwilą sie­działa fi­li­gra­nowa dziew­czyna w białej sukni, roz­płaszczał poły­skliwe ciel­sko ogromny czarny nie­to­perz, roz­wie­rając długą, wą­ską pasz­czękę, prze­peł­nioną rzę­dami igło­kształtnej bieli. Bło­nia­ste skrzydła roz­wi­nęły się, zało­po­tały bez­gło­śnie i stwór runął na wiedź­mina jak bełt wy­strzelony z ku­szy. Ge­ralt, czu­jąc w ustach żela­zisty po­smak krwi, krzyknął za­klę­cie, wy­rzu­cając przed sie­bie dłoń z pal­cami roz­wartymi w Znak Quen. Nie­to­perz, sy­cząc, skrę­cił gwałtow­nie, chi­cho­cząc wzbił się w po­wie­trze i na­tychmiast spi­ko­wał pio­nowo w dół, wprost na kark wiedź­mina. Ge­ralt od­sko­czył w bok, ciął, nie tra­fiając. Nie­to­perz płynnie, z gra­cją, kur­cząc jedno skrzydło za­wró­cił, okrą­żył go i znów za­ata­ko­wał, roz­wie­rając bez­oki, zę­baty pysk. Ge­ralt cze­kał, wy­cią­gając w stronę stwora trzymany obu­rącz miecz. W ostatniej chwili sko­czył — nie w bok lecz do przodu, tnąc na od­lew, aż za­wyło po­wie­trze. Nie trafił. Było to tak nie­oczeki­wane, że wy­padł z rytmu, o uła­mek se­kundy spóźnił się z uni­kiem. Po­czuł, jak szpony bestii roz­ry­wają mu poli­czek, a ak­sa­mit­nie wil­gotne skrzydło chlaszcze po karku. Zwi­nął się w miej­scu, prze­niósł cię­żar ciała na prawą nogę i ciął ostrym za­ma­chem w tył, po­now­nie chy­bia­jąc fan­ta­stycznie zwrotnego stwora.

Nie­to­perz za­ma­chał skrzy­dłami, wzbił się, po­szy­bo­wał w stronę fon­tanny. W mo­men­cie gdy za­krzy­wione pa­zury za­zgrzytały o ka­mień cem­bro­winy, po­tworny, ośli­niony pysk już roz­ma­zy­wał się, me­ta­mor­fo­wał, zni­kał, choć zja­wia­jące się w jego miej­scu blade usteczka nadal nie kryły mor­der­czych kłów.

Bruxa za­wyła prze­szy­wa­jąco, mo­du­lując głos w ma­ka­bryczny za­śpiew, wy­trzesz­czyła na wiedź­mina prze­peł­nione nie­na­wi­ścią oczy i wrzasnęła znowu.

Ude­rze­nie fali było tak po­tężne, że przeła­mało Znak. W oczach Ge­ralta zawi­ro­wały czarne i czerwone kręgi, w skro­niach i cie­mie­niu za­ło­mo­tało. Po­przez ból świ­dru­jący uszy za­czął sły­szeć głosy, za­wo­dze­nia i jęki, dźwięki fletu i oboju, szum wi­chru. Skóra na jego twa­rzy martwiała i zię­bła. Upadł na jedno ko­lano, po­trzą­snął głową.

Czarny nie­to­perz bez­sze­lest­nie pły­nął ku niemu, w locie roz­wie­rając zę­bate szczęki. Ge­ralt, choć oszoło­miony falą wrzasku — zare­ago­wał in­stynktow­nie. Po­de­rwał się z ziemi, bły­ska­wicznie do­pa­so­wu­jąc tempo ru­chów do prędkości lotu po­twora wy­konał trzy kroki w przód, unik i pół­obrót, a po nich szybki jak myśl, obu­ręczny cios. Ostrze nie na­po­tkało oporu. Pra­wie nie na­po­tkało. Usłyszał wrzask, ale tym ra­zem był to wrzask bólu, wy­wo­ła­nego do­tknięciem sre­bra.

Bruxa, wy­jąc, me­ta­mor­fo­wała na grzbiecie del­fina. Na białej sukni, nieco po­wy­żej lewej piersi, wi­dać było czerwoną plamę pod dra­śnię­ciem, nie dłuż­szym niż mały palec. Wiedźmin zgrzytnął zę­bami — cię­cie, które winno było roz­po­łowić be­stię, oka­zało się za­dra­pa­niem.

— Krzycz, wampi­rzyco — warknął, ocie­rając krew z po­liczka. — Wy­wrzeszcz się. Strać siły. A wtedy zetnę ci śliczną główkę!

Ty. Osłab­niesz pierwszy. Cza­row­nik. Za­biję.

Usta bruxy nie poru­szyły się, ale wiedźmin sły­szał słowa wy­raź­nie, roz­brzmie­wały w jego mó­zgu eks­plo­dując, dzwoniąc głu­cho, z po­gło­sem, jak gdyby spod wody.

— Zo­ba­czymy — wy­ce­dził, po­chy­lony idąc w kie­runku fon­tanny.

Za­biję. Za­biję. Za­biję.

— Zo­ba­czymy.

— Ve­reena!

Nivellen, ze zwie­szoną głową, obu­rącz ucze­piony ościeżnicy, wy­to­czył się z drzwi pa­ła­cyku. Chwiej­nym kro­kiem po­szedł w stronę fon­tanny, nie­pew­nie ma­cha­jąc ła­pami. Kryzę ka­ftana pla­miła krew.

— Ve­reena! — ryk­nął po­now­nie.

Bruxa szarpnęła głowę w jego kie­runku. Ge­ralt, wznosząc miecz do cię­cia, sko­czył ku niej, ale reak­cje wampi­rzycy były znacznie szyb­sze. Ostry wrzask i ko­lejna fala zbiła wiedź­mina z nóg. Ru­nął na wznak, po­szo­ro­wał po żwi­rze alejki. Bruxa wy­gięła się, sprę­żyła do skoku, kły w jej ustach za­bły­sły jak zbó­jec­kie pu­gi­nały. Nivellen, roz­cza­pie­rza­jąc łapy jak niedź­wiedź, spró­bo­wał ją chwycić, ale wrzasnęła mu pro­sto w pasz­czę, od­rzu­cając kilka sążni do tyłu, na drewniane rusztowa­nie pod mu­rem, które za­ła­mało się z prze­ni­kli­wym trza­skiem, grze­biąc go pod stertą drewna.

Ge­ralt już był na no­gach, biegł pół­ko­lem okrą­żając dzie­dzi­niec, sta­rając się od­cią­gnąć uwagę bruxy od Nivellena. Wampi­rzyca, fur­ko­cząc białą suk­nią, mknęła wprost na niego, lekko jak mo­tyl, le­dwo do­ty­kając ziemi. Nie wrzesz­czała już, nie pró­bo­wała me­ta­mor­fo­wać. Wiedźmin wie­dział, że jest zmę­czona. Ale wie­dział i to, że na­wet zmę­czona jest nadal śmiertelnie nie­bez­pieczna. Za ple­cami Ge­ralta Nivellen hur­kotał wśród de­sek, ry­czał.

Ge­ralt od­sko­czył w lewo, oto­czył się krót­kim, dez­orientują­cym młyńcem mie­cza. Bruxa su­nęła ku niemu — biało — czarna, roz­wiana, straszna. Nie do­cenił jej — wrzasnęła w biegu. Nie zdą­żył zło­żyć Znaku, pole­ciał w tył, rąb­nął ple­cami o mur, ból w krę­go­słu­pie za­pro­mie­nio­wał aż do czubków pal­ców, spa­rali­żo­wał ra­miona, pod­ciął ko­lana. Upadł na klęczki. Bruxa, wy­jąc śpiewnie, sko­czyła ku niemu.

— Ve­reena! — ryk­nął Nivellen.

Od­wró­ciła się. I wtedy Nivellen z roz­ma­chem wbił jej po­mię­dzy piersi zła­many, ostry ko­niec trzyme­tro­wej żer­dzi. Nie krzyknęła. Wes­tchnęła tylko. Wiedźmin, sły­sząc to wes­tchnienie, za­dy­gotał.

Stali — Nivellen, na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach, dzierżył żerdź obu­rącz, blo­kując jej ko­niec pod pa­chą. Bruxa, jak biały mo­tyl na szpilce, za­wisła na dru­gim końcu drąga, rów­nież zaci­ska­jąc na nim obie dło­nie.

Wampi­rzyca wes­tchnęła roz­dzie­ra­jąco i nagle na­parła silnie na kół. Ge­ralt zo­ba­czył, jak na jej ple­cach, na białej sukni, wy­kwita czerwona plama, z któ­rej w gej­zerze krwi wy­łazi, ohydnie i nie­przy­zwoicie, uła­many szpic. Nivellen wrzasnął, zro­bił krok do tyłu, po­tem drugi, po­tem szybko za­czął się cofać, ale nie puszczał drąga, wlo­kąc za sobą prze­bitą bruxę. Jesz­cze krok i wsparł się ple­cami o ścianę pała­cyku. Ko­niec żer­dzi, który trzymał pod pa­chą, za­zgrzytał o mur.

Bruxa po­woli, jak gdyby pieszczo­tli­wie, prze­su­nęła drobne dło­nie wzdłuż drąga, wy­cią­gnęła ra­miona na całą dłu­gość, uchwyciła się mocno żer­dzi i na­parła na nią po­now­nie. Już prze­szło metr skrwa­wio­nego drewna wy­sta­wał jej z ple­ców. Oczy miała sze­roko otwarte, głowę od­rzu­coną do tyłu. Jej wes­tchnienia stały się częstsze, ryt­miczne, prze­cho­dząc w rzę­żenie.

Ge­ralt wstał, ale zafa­scy­no­wany obra­zem nadal nie mógł zdo­być się na żadną ak­cję. Usłyszał słowa głu­cho roz­brzmie­wa­jące we­wnątrz cza­szki, jak pod skle­pie­niem zim­nego i mo­krego lo­chu.

Mój. Albo ni­czyj. Ko­cham cię. Ko­cham.

Ko­lejne straszne, roze­dr­gane, dła­wiące się krwią wes­tchnienie. Bruxa szarpnęła się, prze­su­nęła dalej wzdłuż żer­dzi, wy­cią­gnęła ręce. Nivellen zary­czał roz­paczliwie, nie puszcza­jąc drąga usi­łował od­su­nąć wampi­rzycę jak naj­dalej od sie­bie. Nadarem­nie. Prze­su­nęła się jesz­cze bar­dziej do przodu, chwyciła go za głowę. Za­wył jesz­cze prze­raź­li­wiej, za­sza­mo­tał ko­smatym łbem. Bruxa znów prze­su­nęła się na żer­dzi, prze­chy­liła głowę ku gar­dłu Nivellena. Kły bły­snęły ośle­pia­jącą bielą.

Ge­ralt sko­czył. Sko­czył jak bez­wolna, zwolniona sprę­żyna. Każdy ruch, każdy krok, jaki nale­żało teraz wy­ko­nać, był jego na­turą, był wy­uczony, nie­unik­niony, au­to­ma­tyczny i śmiertelnie pewny. Trzy szybkie kroki. Trzeci, jak setki ta­kich kro­ków przedtem, koń­czy się na lewą nogę moc­nym, zde­cy­do­wa­nym stąp­nię­ciem. Skręt tu­łowia, ostre, za­ma­szy­ste cię­cie. Zo­ba­czył jej oczy. Nic już nie mo­gło się zmienić. Usłyszał głos. Nic. Krzyknął, by za­głu­szyć słowo, które po­wta­rzała. Nic nie mo­gło. Ciął.

Ude­rzył pew­nie, jak setki razy przedtem, środ­kiem brzesz­czotu, i na­tychmiast, kontynu­ując rytm ru­chu, zro­bił czwarty krok i pół­obrót. Klinga, pod ko­niec pół­obrotu już wolna, su­nęła za nim błyszcząc, wlo­kąc za sobą wa­chla­rzyk czerwo­nych kro­pelek. Kru­czo­czarne włosy za­fa­lo­wały roz­wie­wa­jąc się, pły­nęły w po­wie­trzu, pły­nęły, pły­nęły, pły­nęły...

Głowa upa­dła na żwir.

Po­two­rów jest coraz mniej?

A ja? Czym ja je­stem?

Kto krzy­czy? Ptaki?

Ko­bieta w ko­żuszku i błę­kit­nej sukni?

Róża z Na­zairu?

Jak cicho!

Jak pusto. Jaka pustka.

We mnie.

Nivellen, zwi­nięty w kłę­bek, wstrzą­sany kur­czami i dreszczem, le­żał pod mu­rem pała­cyku w po­krzywach obejmu­jąc głowę ra­mio­nami.

— Wstań — po­wie­dział wiedźmin.

Młody, przy­stojny, po­tęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna o bla­dej cerze, le­żący pod mu­rem, uniósł głowę, ro­zej­rzał się do­okoła. Wzrok miał błędny. Przetarł oczy knykciami. Spoj­rzał na swoje dło­nie. Ob­ma­cał twarz. Jęk­nął cicho wło­żył palec do ust, długo wo­dził nim po dzią­słach. Znowu zła­pał się za twarz i znów jęk­nął, do­ty­kając czte­rech krwawych, na­pu­chłych pręg na po­liczku. Za­szlo­chał, po­tem za­śmiał się.

— Ge­ralt! Jak to? Jak to się... Ge­ralt!

— Wstań, Nivellen. Wstań i chodź. W ju­kach mam le­kar­stwa, są po­trzebne nam obu.

— Ja już nie mam... Nie mam? Ge­ralt? Jak to?

Wiedźmin po­mógł mu wstać, sta­rając się nie pa­trzeć na drobne, tak białe, że aż prze­zro­czy­ste ręce, zaci­śnięte na żer­dzi utkwionej po­mię­dzy ma­łymi pier­siami, ob­le­pio­nymi mo­krą czerwoną tka­niną. Nivellen jęk­nął znowu.

— Ve­reena...

— Nie patrz. Chodźmy.

Po­szli po­przez dzie­dzi­niec, obok krzaku nie­bie­skich róż, pod­trzymu­jąc jeden dru­giego. Nivellen bez­u­stan­nie ob­ma­cy­wał sobie twarz wolną ręką.

— Nie do wiary, Ge­ralt. Po tylu la­tach? Jak to możliwe?

W każ­dej baśni jest ziarno prawdy — rzekł cicho wiedźmin. — Mi­łość i krew. Obie mają po­tężną moc. Ma­go­wie i uczeni łamią sobie nad tym głowy od lat, ale nie do­szli do ni­czego, poza tym, że...

— Że co, Ge­ralt?

— Mi­łość musi być praw­dziwa.

 


Głos rozsądku III [top]

 

— Je­stem Fal­wick, hra­bia Moën!. A to ry­cerz Ta­illes z Dorndal.

Ge­ralt ukłonił się nie­dbale, pa­trząc na ryce­rzy. Obaj byli w zbrojach i kar­mi­no­wych płasz­czach ze zna­kiem Bia­łej Róży na le­wym ra­mie­niu. Zdziwił się nieco, bo w oko­licy, jak wie­dział, nie było żad­nej ko­man­dorii za­konu.

Nen­neke, po­zor­nie swo­bod­nie i nie­fra­so­bli­wie uśmiech­nięta, do­strzegła jego zdziwie­nie.

— Ci szla­chet­nie uro­dzeni pa­no­wie — po­wie­działa od nie­chcenia, roz­sia­dając się wy­god­niej na swym przypo­mi­nają­cym tron fo­telu — po­zo­stają w służ­bie miło­ści­wie wła­dają­cego tymi zie­miami diuka He­re­warda.

— Księcia — po­pra­wił z naci­skiem Ta­illes, młodszy z ryce­rzy, wle­pia­jąc w ka­płankę ja­sne, nie­bie­skie oczy, w któ­rych była wro­gość. — Księcia He­re­warda.

— Nie bawmy się w na­zew­nicze szczegóły — Nen­neke uśmiech­nęła się drwiąco. — Za mo­ich cza­sów ksią­żę­tami zwy­kło się ty­tu­ło­wać tylko tych, w ży­łach któ­rych pły­nęła kró­lew­ska krew, ale dzi­siaj nie ma to, zdaje się, więk­szego zna­cze­nia. Wróćmy do pre­zen­tacji i wy­ja­śnie­nia celu wi­zyty ryce­rzy Bia­łej Róży w mo­jej skromnej świątyni. Trzeba oto ci wie­dzieć, Ge­ralt, że ka­pi­tuła za­biega wła­śnie u He­re­warda o na­dania dla za­konu, dla­tego wielu ryce­rzy Róży wstąpiło na służbę do księ­cia. A nie­mało tutej­szych, jak obecny tu Ta­illes, zło­żyło śluby i przyjęło czerwony płaszcz, w któ­rym tak mu twa­rzowo.

— Za­szczyt dla mnie — wiedźmin skło­nił się po­now­nie, rów­nie nie­dbale jak po­przednio.

— Wąt­pię — rze­kła zimno ka­płanka. — Oni nie przyje­chali tu, by cię za­szczycać. Wręcz prze­ciw­nie. Przybyli z żą­da­niem, byś się stąd jak naj­prę­dzej wy­niósł. Przybyli, by cię wy­pę­dzić, mó­wiąc krótko a tre­ści­wie. Uważasz to za za­szczyt? Ja nie. Ja to uwa­żam za obe­lgę.

— Szla­chetni ry­cerze tru­dzili się bez po­wodu, jak sły­szę — wzruszył ra­mio­nami Ge­ralt. — Nie za­mie­rzam się tu osie­dlać. Wy­niosę się stąd sam bez do­dat­ko­wych bodźców i po­na­gleń, i to nie­ba­wem.

— Na­tychmiast — warknął Ta­illes. — Bez chwili zwłoki. Książę roz­ka­zuje...

— Na tere­nie tej świątyni roz­kazy wy­daję ja — prze­rwała Nen­neke zim­nym, władczym gło­sem. — Sta­ram się zwy­kle, by moje roz­kazy nie stały w nad­miernej sprzecz­ności z po­li­tyką He­re­warda. O ile ta po­li­tyka jest lo­giczna i zro­zu­miała. W tym kon­kret­nym przy­padku jest ona irra­cjo­nalna, nie będę jej więc traktować po­waż­niej, niż na to za­słu­guje. Ge­ralt z Rivii jest moim go­ściem, pa­no­wie. Jego po­byt w mo­jej świątyni jest mi miły. Dla­tego Ge­ralt z Rivii po­zo­sta­nie w mo­jej świątyni tak długo, jak ze­chce.

— Masz czel­ność sprzeci­wiać się księ­ciu, nie­wia­sto? krzyknął Ta­illes, po czym od­rzu­cił płaszcz na ra­mię, de­mon­stru­jąc w całej oka­zało­ści żłob­ko­wany, la­mo­wany mo­sią­dzem na­pier­śnik. — Ośmielasz się kwe­stio­no­wać auto­rytet wła­dzy?

— Ci­szej — po­wie­działa Nen­neke i zmrużyła oczy. Zniż ton. Uważaj, co mó­wisz i do kogo mó­wisz.

— Wiem, do kogo mó­wię! — ry­cerz po­stąpił krok. Fal­wick, ten star­szy, chwycił go mocno za ło­kieć, ści­snął, aż za­zgrzytała pan­cerna rę­ka­wica. Ta­illes szarpnął się wściekle. — Mó­wię zaś słowa, które są wolą księ­cia, pana tych wło­ści! Wiedz, nie­wia­sto, że mamy na po­dwórcu dwu­nastu żoł­nie­rzy...

Nen­neke się­gnęła do mieszka przy pa­sku, wy­jęła z niego nie­duży por­cela­nowy sło­iczek.

— Na­prawdę nie wiem — po­wie­działa spo­koj­nie — co się sta­nie, jeśli roz­walę ci to na­czy­nie pod no­gami, Ta­illes. Może pękną ci płuca. Może po­ro­śniesz sier­ścią. A może i jedno, i dru­gie, któż to wie? Chyba tylko miło­ściwa Me­litele.

— Nie waż się gro­zić mi twymi cza­rami, ka­płanko! Nasi żoł­nie­rze...

— Wasi żoł­nie­rze, jeśli któ­ry­kol­wiek z nich do­tknie ka­płanki Me­litele, będą wi­sieli na aka­cjach wzdłuż drogi do mia­sta, i to za­nim jesz­cze słońce do­tknie ho­ry­zontu. Oni wie­dzą o tym bar­dzo do­brze. I ty o tym wiesz, Ta­illes, prze­stań więc za­cho­wy­wać się jak cham. Od­bie­ra­łam twój po­ród, za­srany smarka­czu, i żal mi two­jej matki, ale nie kuś losu. Nie zmu­szaj mnie, bym na­uczyła cię ma­nier!

— Do­brze już, do­brze — wtrą­cił wiedźmin, znu­dzony już nieco ca­łym wy­da­rze­niem. — Wy­gląda na to, że moja skromna osoba ura­sta do roz­mia­rów przy­czyny po­waż­nego kon­fliktu, a nie wi­dzę po­wodu, aby tak miało być. Panie Fal­wick, wy­glą­dacie mi na bar­dziej zrówno­wa­żo­nego niż wasz to­wa­rzysz, któ­rego, jak wi­dzę, roz­nosi zapał mło­dości. Po­słu­chaj­cie, panie Fal­wick: zarę­czam, że opuszczę te oko­lice ry­chło, za kilka dni. Za­rę­czam też, nie za­mie­rza­łem i nie za­mie­rzam pra­co­wać tutaj, przyjmo­wać zle­ceń i za­mó­wień. Nie je­stem tu jako wiedźmin, ale jako osoba pry­watna.

Hra­bia Fal­wick spoj­rzał mu w oczy, a Ge­ralt od razu zro­zu­miał swoją po­myłkę. We wzroku ryce­rza Bia­łej Róży była czy­sta, nie­wzru­szona i ni­czym nie ska­żona nie­na­wiść. Wiedźmin zro­zu­miał i był pe­wien, że to nie diuk He­re­ward wy­rzuca i prze­pę­dza go, ale Fal­wick i jemu po­dobni.

Ry­cerz od­wró­cił się do Nen­neke, skło­nił z sza­cun­kiem i za­czął mó­wić. Mó­wił spo­koj­nie i grzecznie. Mó­wił lo­gicz­nie. Ale Ge­ralt wie­dział, że Fal­wick łże jak pies.

— Czci­godna Nen­neke, pro­szę o wy­ba­cze­nie, ale książę He­re­ward, mój se­nior, nie ży­czy sobie i nie bę­dzie tole­ro­wał w swych wło­ściach wiedź­mina Ge­ralta z Rivii. Nie­waż­nym jest, czy Ge­ralt z Rivii po­luje na po­twory, czy też uważa się za osobę pry­watną. Książę wie, że Ge­ralt z Rivii osobą pry­watną nie bywa. Wiedźmin przy­ciąga kło­poty jak ma­gnes opiłki. Cza­ro­dzieje bu­rzą się i piszą pety­cje, dru­idzi wręcz grożą...

— Nie wi­dzę po­wodu, aby Ge­ralt z Rivii po­nosił kon­se­kwencje roz­wy­drze­nia tutej­szych cza­ro­dziejów i dru­idów — prze­rwała ka­płanka. — Od kiedy to He­re­warda in­tere­suje zda­nie jed­nych lub dru­gich?

— Dość tej dys­kusji — uniósł głowę Fal­wick. — Czy nie wy­ra­żam się do­sta­tecz­nie jasno, czci­godna Nen­neke? Po­wiem za­tem tak jasno, że ja­śniej nie spo­sób: ani książę He­re­ward, ani ka­pi­tuła za­konu nie ży­czą sobie ani jed­nego dnia dłu­żej tole­ro­wać w El­lan­der wiedź­mina Ge­ralta z Rivii, zna­nego jako Rzeźnik z Blaviken.

— Tu nie jest El­lan­der! — ka­płanka ze­rwała się z fo­tela. — Tu jest świątynia Me­litele! A ja, Nen­neke, główna ka­płanka Me­litele, nie ży­czę sobie ani jed­nej chwili dłu­żej tole­ro­wać byt­ności na te­renie świątyni wa­szych osób pa­no­wie!

— Pa­nie Fal­wick — ode­zwał się cicho wiedźmin. — Po­słu­chaj­cie głosu roz­sądku. Nie chcę kło­po­tów, a i wam jak sądzę, też nie­spe­cjal­nie na tym za­leży. Opuszczę te oko­lice naj­dalej za trzy dni. Nie, Nen­neke, milcz, pro­szę. I tak czas mi w drogę. Trzy dni, panie hra­bio. Nie pro­szę o wię­cej.

I słusznie, że nie pro­sisz — po­wie­działa ka­płanka za­nim Fal­wick zdą­żył zare­ago­wać. — Sły­szeli­ście, chłopcy? Wiedźmin po­zo­sta­nie tu przez trzy dni, bo taka jest jego za­chcianka. A ja, ka­płanka Wielkiej Me­litele, będę mu przez owe trzy dni udzielać go­ściny, bo taka jest moja za­chcianka. Po­wtórzcie to He­re­war­dowi. Nie, nie He­re­war­dowi. Po­wtórzcie to jego mał­żonce, szla­chet­nej Er­melli, do­dając, że jeśli za­leży jej na nie­prze­rwa­nych do­sta­wach afro­dyzjaków z mo­jej ap­teki, nie­chaj lepiej uspokoi swego diuka. Nie­chaj po­wściągnie jego hu­mory i fa­nabe­rie wy­glą­da­jące coraz bar­dziej na ob­jawy zi­dio­cenia.

— Do­syć! — krzyknął cienko Ta­illes, a głos za­łamał mu się w falset. — Nie my­ślę słu­chać, jak jakaś szarla­tanka znieważa mo­jego se­niora i jego mał­żonkę! Nie puszczę pła­zem takiej zniewagi! Tu rzą­dzić bę­dzie teraz za­kon Bia­łej Róży, ko­niec bę­dzie z wa­szymi gniazdami ciemnot i za­bo­bonu! A ja, ry­cerz Bia­łej Róży...

— Słu­chaj no, smarka­czu — prze­rwał Ge­ralt, uśmie­cha­jąc się pa­skudnie. — Po­ha­muj roz­la­tany języ­czek. Mó­wisz do ko­biety, któ­rej na­leży się sza­cu­nek. Zwłaszcza od ryce­rza Bia­łej Róży. Co prawda, aby zo­stać ta­ko­wym, ostatnio wy­star­czy wpłacić do skarbca ka­pi­tuły ty­siąc novi­gradzkich ko­ron, za­kon zro­bił się za­tem pełen sy­nów li­chwiarzy i krawców, ale ja­kieś oby­czaje chyba jesz­cze u was prze­trwały. A może się mylę?

Ta­illes po­bladł i się­gnął do boku.

— Pa­nie Fal­wick — po­wie­dział Ge­ralt, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. — Je­śli on wy­cią­gnie miecz, od­biorę mu go i opła­zuję gów­nia­rza po rzyci. A po­tem wy­biję nim drzwi.

Ta­illes drżą­cymi rę­kami wy­cią­gnął zza pasa żela­zną rę­ka­wicę i z trza­skiem ci­snął nią o po­sadzkę tuż przed sto­pami wiedź­mina.

— Zmyję zniewagę za­konu twoją krwią, od­mieńcze! — wrzasnął. — Na udeptanej ziemi! Wy­chodź na po­dwó­rzec!

— Coś ci upa­dło, synku — rze­kła spo­koj­nie Nen­neke. — Pod­nieś to za­tem, tu nie wolno śmiecić, tu jest świątynia. Fal­wick, za­bierz stąd tego dur­nia, bo skończy się to nie­szczę­ściem. Wiesz, co masz po­wtó­rzyć He­re­war­dowi. Zresztą, napi­szę do niego oso­bisty list, wy nie wy­glą­dacie mi na god­nych za­ufa­nia po­słań­ców. Wy­no­ście się stąd. Tra­ficie do wyj­ścia sami, mam na­dzieję?

Fal­wick, po­wstrzy­mu­jąc roz­wście­czo­nego Ta­illesa żela­znym uchwytem, ukłonił się, chrzęsz­cząc zbroją. Po­tem spoj­rzał w oczy wiedź­mina. Wiedźmin nie uśmiech­nął się. Fal­wick za­rzu­cił na ra­mię kar­mi­nowy płaszcz.

— To nie była nasza ostatnia wi­zyta, czci­godna Nen­neke — po­wie­dział. — Wró­cimy tu.

— Tego się wła­śnie oba­wia­łam — od­rze­kła zimno ka­płanka. — Cała nie­przyjem­ność po mo­jej stro­nie.

 


Mniejsze zło [top]

 

Jak zwy­kle, pierwsze zwróciły na niego uwagę koty i dzieci. Prę­go­waty ko­cur, śpiący na na­grza­nym słoń­cem sągu drewna, drgnął, uniósł okrągłą głowę, poło­żył uszy, par­sknął i czmychnął w po­krzywy. Trzyletni Dra­go­mir, syn ry­baka Tri­gli, który na progu cha­łupy robił co mógł, aby jesz­cze bar­dziej upa­prać upa­praną ko­szu­linę, roz­wrzesz­czał się, wle­pia­jąc za­łza­wione oczy w przejeż­dża­ją­cego obok jeźdźca.

Wiedźmin je­chał po­woli, nie sta­rając się wy­prze­dzać wozu z sia­nem tara­sują­cego uliczkę. Za nim, wy­cią­gając szyję, co chwila mocno na­pi­nając po­stro­nek, uwiązany do łęku sio­dła, truchtał obju­czony osioł. Oprócz zwy­kłych ju­ków dłu­go­uch tasz­czył na grzbiecie spory kształt owi­nięty w derkę. Sza­ro­biały bok osła po­kry­wały czarne smugi za­krze­płej krwi.

Wóz skrę­cił wreszcie w boczną uliczkę pro­wa­dzącą do spi­chle­rza i przy­stani, z któ­rej wiało bryzą, smołą i wo­lim mo­czem. Ge­ralt przy­spie­szył. Nie zare­ago­wał na zdu­szony krzyk han­dlarki wa­rzyw, wpatrzo­nej w ko­ścistą, szponia­stą łapę wy­sta­jącą spod derki, po­dry­gu­jącą w ryt­mie truchtu osła. Nie obej­rzał się na ro­snący tłu­mek ludzi idący za nim, fa­lu­jący w pod­nie­ceniu.

Przed do­mem wójta, jak zwy­kle, pełno było wo­zów. Ge­ralt ze­sko­czył z sio­dła, po­pra­wił miecz na ple­cach, prze­rzu­cił uzdę przez drewnianą ba­rierkę. Tłum po­dą­ża­jący za nim utworzył pół­kole wo­kół osła.

Krzyki wójta sły­chać było już przed wej­ściem.

— Nie wolno, mó­wię! Nie wolno, psiamać! Nie ro­zu­miesz po ludzku, ła­chu­dro?

Ge­ralt wszedł. Przed wój­tem, ma­łym i pę­ka­tym, po­czerwie­nia­łym z gniewu, stał wie­śniak trzyma­jąc za szyję sza­mo­czącą się gęś.

— Czego... Na wszyst­kich bo­gów! To ty, Ge­ralt? Czy mnie wzrok nie myli? — I znowu, zwracając się do chłopa: — Za­bie­raj to, cha­mie! Ogłuchłeś?

— Mó­wili — beł­kotał wie­śniak, ze­zując na gęś — że trzeba dać cosik wielmoż­nemu, bo inak­szy...

— Kto mó­wił? — wrzasnął wójt. — Kto? Że ja niby co, ła­pówki biorę? Nie po­zwalam, po­wia­dam! Won, po­wia­dam! Witaj, Ge­ralt.

— Witaj, Cal­de­meyn.

Wójt, ści­ska­jąc dłoń wiedź­mina, klep­nął go w ra­mię drugą ręką.

— Nie było cię tu chyba ze dwa lata, Ge­ralt. Co? Że też ty nig­dzie nie za­grzejesz miej­sca. Skąd przyby­wasz? A, psia rzyć, co za róż­nica skąd. Hej, przynieś tam który piwa! Sia­daj, Ge­ralt, sia­daj. U nas za­mie­sza­nie, bo jutro jar­mark. Co tam u cie­bie, opo­wia­daj!

— Po­tem. Naj­pierw wyjdźmy.

Na ze­wnątrz tłu­mek był już ze dwa razy większy, ale wolna prze­strzeń wo­kół osła nie zmniej­szyła się. Ge­ralt od­rzu­cił derkę. Tłum och­nął i cof­nął się. Cal­de­meyn sze­roko otworzył usta.

— Na wszyst­kich bo­gów, Ge­ralt! Co to jest?

— Ki­ki­mora. Nie ma za nią ja­kiejś na­grody, panie wój­cie?

Cal­de­meyn prze­stąpił z nogi na nogę, pa­trząc na pają­ko­waty, ob­cią­gnięty ze­schłą czarną skórą kształt, na szkliste oko z pio­nową źre­nicą, na igłowate kły w za­krwawio­nej pasz­czy.

— Gdzie... Skąd to...

— Na gro­bli, ze cztery mile przed mia­steczkiem. Na mo­kra­dłach. Cal­de­meyn, tam mu­sieli ginąć lu­dzie. Dzieci.

— Ano, zga­dza się. Ale nikt... Kto mógł przypu­ścić... Hej, lud­ko­wie, do do­mów, do ro­boty! To nie wi­do­wi­sko! Za­kryj to, Ge­ralt. Mu­chy się zla­tują.

W izbie wójt bez słowa chwycił gar­niec piwa i wy­pił do dna, nie odejmu­jąc od ust. Westchnął ciężko, po­cią­gnął no­sem.

— Na­grody nie ma — po­wie­dział po­nuro. — Nikt na­wet nie przy­puszczał, że coś ta­kiego sie­dzi w sło­nych ba­gnach. Fakt, kilka osób prze­padło w tam­tej oko­licy, ale... Mało kto łaził po tej gro­bli. A ty skąd się tam wziąłeś? Dla­czego nie je­cha­łeś głównym traktem?

— Na głównych traktach trudno o zaro­bek dla mnie Cal­de­meyn.

— Za­po­mniałem — wójt stłu­mił bek­nię­cie, wy­dy­ma­jąc po­liczki. — A taka to była spo­kojna oko­lica. Na­wet skrzaty z rzadka jeno szczały tu ba­bom do mleka. I masz, pod sa­mym bo­kiem jakaś ko­cio­zmora. Wy­pada, że mu­szę ci po­dzię­ko­wać. Bo za­pła­cić, to ja ci za nią nie za­płacę. Nie mam fun­du­szy.

— Pech. Przyda­łoby mi się tro­chę gro­sza, aby prze­zi­mo­wać — wiedźmin łyk­nął z garnca, otarł usta z piany — Wy­bie­ram się do Yspaden, ale nie wiem, czy zdążę, nim śniegi za­walą drogi. Mogę utknąć w któ­rymś z gródków wzdłuż Lu­toń­skiego traktu.

— Długo za­ba­wisz w Blaviken?

— Krótko. Nie mam czasu się za­ba­wiać. Idzie zima.

— Gdzie się za­trzymasz? Może u mnie? Wolna izba jest na stryszku, po co masz się dać obe­drzeć przez karczma­rzy, tych zło­dziei. Po­ga­damy, opo­wiesz, co w sze­ro­kim świecie sły­chać.

— Chętnie. Ale co na to twoja Li­bu­sze? Ostatnim ra­zem dało się za­uwa­żyć, że nie prze­pada za mną.

W moim domu baby nie mają głosu. Ale, mię­dzy nami nie rób przy niej tego, co ostatnim ra­zem, pod­czas kola­cji.

— Idzie ci o to, że rzu­ciłem wi­del­cem w szczura?

— Nie. Idzie mi o to, że tra­fiłeś, cho­ciaż było ciemno.

— My­śla­łem, że to bę­dzie za­bawne.

— Było. Ale nie rób tego przy Li­bu­sze. Słu­chaj, a ta... jak jej tam... Kiki...

— Ki­ki­mora.

— Po­trzebna ci do cze­goś?

— Cie­kawe, do czego? Jeśli nie ma na­grody, mo­żesz ją ka­zać wrzucić do gnojówki.

— Po­mysł nie jest zły. Hej tam, Ka­relka, Borg, No­si­ka­myk! Jest tam który?

Wszedł strażnik miej­ski z par­ty­zaną na ra­mie­niu, z hu­kiem za­wa­dza­jąc ostrzem o ościeżnicę.

— No­si­ka­myk — rzekł Cal­de­meyn. — Weź ko­goś do po­mocy, za­bierz sprzed cha­łupy osła ra­zem z tym świń­stwem za­pa­ko­wa­nym w derkę, wy­pro­wadź za chlewiki i utop w gnojówce. Zro­zu­mia­łeś?

— We­dle roz­kazu. Ale... Panie wój­cie...

— Czego?

— Może nim topić to ohydztwo...

— No?

— Po­ka­zaćby Mi­strzowi Irio­nowi. A nuż mu się do cze­goś przygodzi.

Cal­de­meyn pac­nął się w czoło otwartą dło­nią.

— Nie­głu­piś, No­si­ka­myk. Słu­chaj, Ge­ralt, może nasz miej­scowy cza­ro­dziej od­pali ci coś za tę pa­dlinę. Ry­bacy zno­szą mu różne dzi­wo­ryby, ośmio­nogi, kla­batry czy ker­gu­leny, nie­jeden na tym zaro­bił. Chodź, przej­dziemy się do wieży.

— Do­robi­liście się cza­ro­dzieja? Na stałe czy do­ryw­czo?

— Na stałe. Mistrz Irion. Mieszka w Blaviken od roku. Możny mag, Ge­ralt, z sa­mego wy­glądu po­znasz.

— Wąt­pię, czy możny mag za­płaci za ki­ki­morę — skrzywił się Ge­ralt. — O ile wiem, nie jest po­trzebna do pro­duk­cji żad­nych elik­sirów. Za­pewne wasz Irion tylko mi na­urąga. My, wiedź­mini, nie ko­chamy się z cza­ro­dziejami.

— Nigdy nie sły­sza­łem, żeby Mistrz Irion ko­muś urą­gał. Czy za­płaci, nie przy­się­gnę, ale spró­bo­wać nie za­wa­dzi. Na ba­gnach może być wię­cej ta­kich ki­ki­mo­rów, i co wtedy? Niech cza­ro­dziej obej­rzy stwora i w razie czego rzuci ja­kieś czary na ba­gni­ska albo co.

Wiedźmin po­my­ślał przez chwilę.

— Punkt dla cie­bie, Cal­de­meyn. Cóż, zary­zy­ku­jemy spo­tka­nie z Mi­strzem Irio­nem. Idziemy?

— Idziemy No­si­ka­myk, od­goń te dzie­ciaki i bierz kła­po­ucha na po­stro­nek. Gdzie moja czapka?

 

*   *   *

Wieża, zbu­do­wana z gładko ocio­sa­nych blo­ków gra­nitu, zwień­czona zę­ba­tymi blan­kami, przedsta­wiała się im­po­nu­jąco, gó­rując nad po­tłu­czo­nymi da­chówkami do­mostw i wklę­śniętymi strze­chami cha­łup.

— Od­no­wił, wi­dzę — rzekł Ge­ralt. — Cza­rami czy za­pę­dził was do ro­boty?

— Cza­rami, głównie.

— Jaki on jest, ten wasz Irion?

— Po­rządny. Lu­dziom po­maga. Ale od­ludek, mruk. Z wieży pra­wie nie wy­cho­dzi.

Na drzwiach zdobnych ro­zetą intar­sjo­waną ja­snym drewnem wi­siała ogromna ko­łatka w kształcie pła­skiego, wy­łu­pia­sto­okiego łba ryby trzyma­jącej mo­siężne kółko w zę­batej pasz­częce. Cal­de­meyn, obe­z­nany wi­dać z działa­niem me­cha­ni­zmu, zbli­żył się, od­chrząknął i wy­re­cy­tował:

— Po­zdrawia wójt Cal­de­meyn ze sprawą do Mi­strza Iriona. Z nim po­zdrawia wiedźmin Ge­ralt z Rivii, ta­koż ze sprawą.

Przez dłuż­szą chwilę nic się nie działo, wreszcie rybi łeb poru­szył zę­batą żu­chwą, tchnął ob­łocz­kiem pary.

— Mistrz Irion nie przyjmuje. Odejdźcie, do­brzy lu­dzie.

Cal­de­meyn po­dreptał w miej­scu, spoj­rzał na Ge­ralta. Wiedźmin wzruszył ra­mio­nami. No­si­ka­myk, sku­piony i po­ważny, dłu­bał w nosie.

— Mistrz Irion nie przyjmuje — po­wtó­rzyła me­ta­licz­nie ko­łatka. — Odejdźcie, do­brzy...

— Nie je­stem do­brym człowie­kiem — prze­rwał gło­śno Ge­ralt. — Je­stem wiedźmi­nem. To, na ośle, to jest ki­ki­mora, którą za­bi­łem bar­dzo bli­sko mia­steczka. Obo­wiązkiem każ­dego cza­ro­dzieja re­zy­denta jest dbać o bez­pie­czeń­stwo w oko­licy. Mistrz Irion nie musi za­szczycać mnie roz­mową, nie musi mnie przyjmo­wać, jeśli taka jego wola. Ale ki­ki­morę niech sobie obej­rzy i wy­cią­gnie wnioski. No­si­ka­myk, od­trocz ki­ki­morę i zwal ją tutaj, pod same drzwi.

— Ge­ralt — rzekł cicho wójt. — Ty odje­dziesz, a ja tu będę mu­siał...

— Idziemy, Cal­de­meyn. No­si­ka­myk, wyjmij palec z nosa i zrób, co ka­za­łem.

— Za­raz — po­wie­działa ko­łatka zu­peł­nie in­nym gło­sem. — Ge­ralt, to na­prawdę ty?

Wiedźmin za­klął cicho.

— Tracę cier­pli­wość. Tak, to na­prawdę ja. I co z tego, że to na­prawdę ja?

— Po­dejdź bli­sko do drzwi — rze­kła ko­łatka, py­kając ob­łocz­kiem pary. — Sam. Wpuszczę cię.

— Co z ki­ki­morą?

— Pal ją li­cho. Chcę z tobą roz­ma­wiać, Ge­ralt. Tylko z tobą. Wy­baczcie, wój­cie.

— Co mi tam, Mi­strzu Irio­nie — machnął ręką Cal­de­meyn. — By­waj, Ge­ralt. Zo­ba­czymy się póź­niej. No­si­ka­myk! Po­twora do gnojówki!

— We­dle roz­kazu.

Wiedźmin pod­szedł do intar­sjo­wa­nych drzwi, które uchyliły się bar­dzo nie­wiele, tyle, by mógł się prze­ci­snąć, po czym na­tychmiast za­trza­snęły się, po­zo­sta­wia­jąc go w zu­peł­nym mroku.

— Hej! — za­wołał, nie kry­jąc zło­ści.

— Już — od­po­wie­dział głos, dziwnie zna­jomy.

Wra­żenie było tak nie­spo­dziewane, że wiedźmin zato­czył się i wy­cią­gnął rękę, szu­kając opar­cia. Nie zna­lazł.

Sad kwitł biało i ró­żowo, pachniał desz­czem. Niebo prze­cinał wie­lo­barwny łuk tęczy, spi­na­jący ko­rony drzew z dale­kim, błę­kit­nym łań­cu­chem gór­skim. Do­mek po­śród sadu, ma­leńki i skromny, tonął w mal­wach. Ge­ralt spoj­rzał pod nogi i stwierdził, że stoi po ko­lana w ma­cie­rzance.

— No, chodźże, Ge­ralt — ode­zwał się głos. — Je­stem przed do­mem.

Wszedł w sad po­mię­dzy drzewa. Do­strzegł po lewej ruch, obej­rzał się. Ja­sno­włosa dziew­czyna, zu­peł­nie naga, szła wzdłuż rzędu krzewów, nio­sąc ko­szyk pełen ja­błek. Wiedźmin so­len­nie sobie obie­cał nie dzi­wić się wię­cej.

— Na­resz­cie. Witaj, wiedźmi­nie.

— Stre­go­bor! — zdziwił się Ge­ralt.

Wiedźmin spo­tykał w życiu zło­dziei wy­glą­dają­cych jak rajcy miej­scy, raj­ców wy­glą­dają­cych jak pro­szalne dziady, nie­rząd­nice wy­glą­da­jące jak kró­lewny, kró­lewny wy­glą­da­jące jak cielne krowy i kró­lów wy­glą­dają­cych jak zło­dzieje. A Stre­go­bor zaw­sze wy­glą­dał tak, jak we­dle wszyst­kich pra­wideł i wy­obra­żeń wi­nien wy­glą­dać cza­ro­dziej. Był wy­soki, chudy, zgar­biony, miał wiel­kie, siwe, krza­cza­ste brwi i długi, za­krzy­wiony nos. Na do­bitkę nosił czarną po­włó­czy­stą szatę z nie­prawdo­po­dob­nie sze­ro­kimi rę­ka­wami, a w ręku dzierżył dłu­ga­śny po­soch z kryszta­łową gałką. Ża­den ze zna­nych Ge­ral­towi cza­ro­dziejów nie wy­glą­dał tak jak Stre­go­bor. Co dziwniej­sze, Stre­go­bor fak­tycz­nie był cza­ro­dziejem.

Sie­dli na ganku oto­czo­nym mal­wami w wi­kli­no­wych fo­te­lach, przy sto­liku z bla­tem z bia­łego marmuru. Naga blon­dynka z ko­szem ja­błek zbli­żyła się, uśmiech­nęła, ob­ró­ciła i wró­ciła do sadu, koły­sząc bio­drami.

— To też iluzja? — spy­tał Ge­ralt, pa­trząc na koły­sanie.

— Też. Jak wszystko tutaj. Ale to jest, mój ko­chany, iluzja pierw­szej klasy. Kwiaty pachną, jabłka mo­żesz jeść, pszczoła może cię użą­dlić, a ją — cza­ro­dziej wskazał na blon­dynkę — mo­żesz...

— Może póź­niej.

— Słusznie. Co tu ro­bisz, Ge­ralt? Nadal trud­nisz się za­bija­niem za pie­nią­dze przedsta­wi­cieli giną­cych ga­tun­ków? Ile do­stałeś za ki­ki­morę? Pew­nie nic, ina­czej nie przy­szedłbyś tutaj. I po­my­śleć, że są lu­dzie nie wie­rzący w prze­zna­cze­nie. Chyba że wie­działeś o mnie. Wie­działeś?

— Nie wie­działem. To ostatnie miej­sce, w któ­rym mo­głem się cie­bie spo­dziewać. O ile mnie pa­mięć nie myli, daw­niej mieszka­łeś w Kovirze, w po­dob­nej wieży.

— Wiele się zmieniło od tamtych cza­sów.

— Cho­ciażby twoje miano. Po­dobno je­steś teraz Mi­strzem Irio­nem.

— Tak na­zy­wał się twórca tej wieży, zmarło mu się coś ze dwieście lat temu. Uznałem, że na­leży jakoś go uczcić, zaj­mu­jąc jego sie­dli­sko. Ro­bię tu za rezy­denta. Większość miesz­kań­ców utrzymuje się z mo­rza, a jak wiesz, moja spe­cjal­ność, poza ilu­zjami, to po­goda. Cza­sem sztorm uci­szę, cza­sem wy­wo­łam, cza­sem za­chodnim wia­trem przygnam bliżej brze­gów ła­wice wi­tlin­ków i dor­szy. Można żyć. To zna­czy — dodał po­nuro — można było żyć.

— Dla­czego „można było”? Skąd zmiana imienia?

— Prze­zna­cze­nie ma wiele twa­rzy. Moje jest piękne z wierzchu i obrzy­dliwe we­wnątrz. Wy­cią­gnęło ku mnie swoje krwawe szpony...

— Nic się nie zmieniłeś, Stre­go­bor — skrzywił się Ge­ralt. — Bre­dzisz, ro­biąc przy tym mą­dre i zna­czące miny. Nie mo­żesz mó­wić nor­mal­nie?

— Mogę — westchnął czar­no­księżnik. — Jeśli cię to ma uszczęśli­wić, to mogę. Do­tar­łem aż tutaj, kry­jąc się i ucie­kając przed po­tworną istotą, która chce mnie za­mor­do­wać. Ucieczka nie zdała się na nic, od­nala­zła mnie. We­dle wszel­kiego prawdo­po­do­bień­stwa spró­buje mnie zabić jutro, naj­dalej po­ju­trze.

— Aha — rzekł bez­na­miętnie wiedźmin. — Te­raz ro­zu­miem.

— Jak mi się zdaje, gro­żąca mi śmierć nie robi na tobie więk­szego wra­żenia?

— Stre­go­bor — po­wie­dział Ge­ralt. — Taki jest świat. Wiele się widzi po­dró­żując. Dwóch chło­pów za­bija się o mie­dzę po­środku pola, które jutro stra­tują konie dru­żyn dwóch ko­me­sów chcących się na­wzajem wy­mor­do­wać. Wzdłuż dróg na drzewach dyn­dają wi­sielcy, w la­sach zbójcy pod­rzy­nają gar­dła kup­com. W mia­stach co krok po­ty­kasz się o trupy w rynszto­kach. W pała­cach dźgają się sztyletami, a na ucztach co i rusz ktoś wali się pod stół, siny od tru­cizny. Przyzwy­cza­iłem się. Dla­czego więc ma robić na mnie wra­żenie gro­żąca śmierć, i to w do­datku gro­żąca tobie?

W do­datku gro­żąca mnie — po­wtó­rzył z prze­ką­sem Stre­go­bor. — A ja mia­łem cię za przyja­ciela. Li­czy­łem na twoją po­moc.

— Na­sze ostatnie spo­tka­nie — rzekł Ge­ralt — miało miej­sce na dwo­rze króla Idiego w Kovirze. Przy­sze­dłem po za­płatę za zabi­cie am­fis­beny, która terro­ry­zo­wała oko­licę. Wówczas ty i twój kon­frater Za­vist na wy­przódki na­zy­wali­ście mnie szarlata­nem, bez­myślną ma­szyną do mor­do­wa­nia i, jeżeli do­brze pa­mię­tam, ścierwo­ja­dem. W re­zul­tacie Idi nie dość, że nie za­płacił mi ani sze­ląga, to jesz­cze dał dwa­na­ście go­dzin na opusz­cze­nie Koviru, a że miał po­psutą klep­sydrę, le­dwo zdą­ży­łem. A te­raz, po­wia­dasz, li­czysz na moją po­moc. Po­wia­dasz, ściga cię po­twór. Czego się boisz, Stre­go­bor? Jeśli cię do­pad­nie, po­wiedz mu, że ty lu­bisz po­twory, chronisz je i dbasz, by ża­den wiedźmin ścierwo­jad nie za­kłó­cał im spo­koju. Za­iste, jeśli po­twór cię wy­pa­tro­szy i pożre, okaże się strasznym nie­wdzięcz­ni­kiem.

Cza­ro­dziej mil­czał od­wró­ciw­szy głowę. Ge­ralt za­śmiał się.

— Nie na­dy­maj się jak żaba, ma­giku. Mów, co ci grozi. Zo­ba­czymy, co się da zro­bić.

— Sły­sza­łeś o Przekleń­stwie Czarnego Słońca?

A jakże, sły­sza­łem. Tyle że pod na­zwą Ma­nia Obłąka­nego Elti­balda. Tak wszakże na­zy­wał się mag, który roz­pętał hecę, w wy­niku któ­rej za­mor­do­wano lub uwięziono w wie­żach kil­ka­dzie­siąt dziew­cząt z wiel­kich ro­dów, na­wet kró­lew­skich. Miały być ja­koby opę­tane przez de­mony, prze­klęte, ska­żone przez Czarne Słońce, bo tak w wa­szym na­dę­tym żar­gonie na­zwa­liście naj­zwy­klej­sze w świecie za­ćmienie.

— El­ti­bald, który wcale nie był obłą­kany, od­cy­fro­wał na­pisy na men­hi­rach Dau­ków, na pły­tach na­grobnych w ne­kro­po­liach Wożgo­rów, zba­dał le­gendy i podania bo­boła­ków. Wszyst­kie mó­wiły o za­ćmieniu w spo­sób po­zo­sta­wia­jący mało wąt­pli­wo­ści. Czarne Słońce miało zwiasto­wać ry­chły po­wrót Lilit, czczonej wciąż na Wscho­dzie pod imieniem Niya, i za­gładę rasy ludz­kiej. Drogę dla Lilit miało uto­ro­wać „sześć­dzie­siąt nie­wiast w ko­ro­nach zło­tych, które krwią wy­peł­nią do­liny rzek”.

— Brednia — po­wie­dział wiedźmin. — A w do­datku nie do rymu. Wszyst­kie przy­zwo­ite prze­po­wiednie są do rymu. Wia­domo po­wszechnie, o co wówczas szło Elti­bal­dowi i Ra­dzie Cza­ro­dziejów. Wy­ko­rzy­stali­ście ma­ja­cze­nia sza­leńca, aby umocnić wa­szą wła­dzę. By roz­bić soju­sze, po­psuć koli­gacje, za­mie­szać w dy­na­stiach, sło­wem, moc­niej po­tar­gać za sznurki umo­co­wane do ku­kie­łek w ko­ro­nach. A ty mi tu pra­wisz o prze­po­wiedniach, któ­rych po­wsty­dziłby się dziad na jar­marku.

— Można mieć za­strzeżenia do teorii Elti­balda, do in­ter­pre­tacji prze­po­wiedni. Ale nie spo­sób pod­wa­żyć faktu wy­stą­pie­nia po­twornej mu­tacji wśród dziew­cząt uro­dzo­nych krótko po za­ćmieniu.

— Cóż sprawia, że nie można tego pod­wa­żyć? Sły­sza­łem coś zu­peł­nie prze­ciw­nego.

— By­łem przy sek­cji jed­nej z nich — po­wie­dział cza­ro­dziej. — Ge­ralt, to, co zna­leźli­śmy we­wnątrz cza­szki i rdze­nia, nie da­wało się jed­no­znacznie okre­ślić. Jakaś czerwona gąbka. We­wnętrzne or­gany przemie­szane, nie­któ­rych w ogóle brak. Wszystko po­kryte ru­chli­wymi rzę­skami, si­no­ró­żo­wymi strzęp­kami. Serce o sze­ściu ko­mo­rach. Dwie praktycz­nie w atro­fii, ale jed­nak. Co ty na to?

— Wi­działem ludzi ma­ją­cych za­miast rąk orle szpony, ludzi z wil­czymi kłami. Lu­dzi o do­dat­ko­wych sta­wach, do­dat­ko­wych or­ga­nach i do­dat­ko­wych zmy­słach. Wszystko to były efekty wa­szego ba­bra­nia się w ma­gii.

— Wi­działeś różne mu­tacje, po­wia­dasz — uniósł głowę czar­no­księżnik. — A ile z nich za­tłu­kłeś za pie­nią­dze, zgodnie ze swoim wiedź­miń­skim po­wo­ła­niem? Co? Bo można mieć wil­cze kły i po­prze­sta­wać na szczerze­niu ich do dziewek w obe­rży, a można mieć jed­no­cze­śnie wil­czą na­turę i ata­ko­wać dzieci. A tak wła­śnie było w przy­padku dziew­czy­nek uro­dzo­nych po za­ćmieniu, u któ­rych stwier­dzono wręcz nie­po­czy­talną skłonność do okrucień­stwa, agre­sji, gwałtow­nych wy­bu­chów gniewu, a także wy­bu­jały tem­pe­ra­ment.

U każ­dej baby można stwierdzić coś ta­kiego — za­drwił Ge­ralt. — Co ty mi tu ple­ciesz? Py­tasz, ile mu­tan­tów za­bi­łem, dla­czego nie cie­kawi cię, ile z nich od­cza­ro­wa­łem, wy­zwo­liłem od klą­twy? Ja, po­gar­dzany przez was wiedźmin. A co uczynili­ście wy, po­tężni czar­no­księżnicy?

— Za­sto­so­wano wyż­szą ma­gię. Na­szą, jak rów­nież ka­płań­ską, w róż­nych świąty­niach. Wszyst­kie próby za­koń­czyły się śmiercią dziew­czy­nek.

— To świadczy źle o was, nie o dziew­czynkach. A więc mamy już pierwsze trupy. Ro­zu­miem, że tylko te sek­cjo­no­wano?

— Nie tylko. Nie patrz tak na mnie, wiesz do­brze, że były i dal­sze trupy. Po­cząt­kowo po­sta­no­wiono eli­mi­no­wać wszystkie. Usu­nęli­śmy kilka... na­ście. Wszyst­kie sek­cjo­no­wano. Jedną wi­wi­sek­cjo­no­wano.

I wy, su­kin­syny, ośmiela­cie się kry­ty­ko­wać wiedźmi­nów? Ech, Stre­go­bor, przyjdzie dzień, kiedy lu­dzie zmą­drzeją i do­biorą się wam do skóry.

— Nie sądzę, żeby prędko przy­szedł taki dzień — rzekł cierpko cza­ro­dziej. — Nie za­po­mi­naj, że działali­śmy wła­śnie w obronie ludzi. Mu­tantki uto­pi­łyby we krwi całe kra­iny.

— Tak twierdzi­cie wy, ma­gicy, za­darł­szy nosy do góry, po­nad wasz nimb nie­omylności. Je­śli już o tym mowa, nie bę­dziesz chyba twierdził, że w wa­szym po­lo­wa­niu na rze­kome mu­tantki nie po­my­lili­ście się ani razu?

— Niech ci bę­dzie — rzekł Stre­go­bor po dłuż­szej chwili mil­cze­nia. — Będę szczery, cho­ciaż nie po­wi­nie­nem, we wła­snym inte­resie. Po­my­lili­śmy się, i to wię­cej niż jeden raz. Ich se­lek­cja była nader trudna. Dla­tego też za­prze­stali­śmy je... usu­wać, za­czę­liśmy izo­lo­wać.

— Wa­sze słynne wieże — par­sknął wiedźmin.

— Na­sze wieże. To był jed­nak ko­lejny błąd. Nie do­ce­niali­śmy ich i sporo nam ucie­kło. Wśród kró­lewi­czów, zwłaszcza tych młod­szych, co to nie­wiele mieli do ro­boty, a jesz­cze mniej do stra­cenia, za­pa­no­wała jakaś obłą­kań­cza moda na uwalnia­nie wię­zio­nych ślicznotek. Większość, na szczęście, po­skrę­cała karki.

O ile wiem, uwięzione w wie­żach szybko marły. Mó­wiono, że bez wa­szej po­mocy się nie obe­szło.

— Kłamstwo. Rze­czy­wi­ście jed­nak szybko po­pa­dały w apa­tię, od­ma­wiały je­dze­nia... Co cie­kawe, krótko przed śmiercią zdra­dzały dar ja­sno­wi­dze­nia. Ko­lejny do­wód mu­tacji.

— Co do­wód, to mniej prze­ko­ny­wa­jący. Nie masz ich wię­cej?

— Mam. Si­lvena, pani na Na­roku, do któ­rej nigdy nie udało się nam na­wet zbli­żyć, bo przejęła wła­dzę bar­dzo szybko. Te­raz dzieją się w tym kraju okropne rze­czy Fialka, córka Evermira, ucie­kła z wieży za po­mocą sznura uple­cio­nego z war­ko­czy i obecnie terro­ry­zuje Pół­nocny Vel­had. Ber­nikę z Tal­garu uwolnił idiota kró­le­wicz. Te­raz ośle­piony sie­dzi w lochu, a naj­czę­ściej za­uwa­żal­nym ele­mentem kra­jo­brazu w Tal­garze jest szu­bie­nica. Są i inne przykłady.

— Pewno że są — rzekł wiedźmin. — W Ja­murlaku, na przykład, pa­nuje sta­ru­szek Abrad, ma skro­fuły, nie ma ani jed­nego zęba, uro­dził się chyba ze sto lat przed tym za­ćmieniem, a nie uśnie, jeśli ko­goś nie za­ka­tują w jego przytom­ności. Wy­rżnął wszyst­kich krewnych i wy­lud­nił po­łowę kraju w nie­po­czy­tal­nych, jak to okre­śliłeś, na­pa­dach gniewu. Są i ślady wy­bu­ja­łego tem­pe­ra­mentu, po­dobno w mło­dości prze­zy­wano go na­wet Abrad Zad­rzy­kiecka. Ech, Stre­go­bor, by­łoby pięk­nie, gdyby okrucień­stwa władców można było wy­tłu­ma­czyć mu­tacją lub klą­twą.

— Po­słu­chaj, Ge­ralt...

— Ani my­ślę. Nie prze­ko­nasz mnie do swoich racji, ani tym bar­dziej do tego, że Elti­bald nie był zbrodni­czym wa­ria­tem. Wróćmy do po­twora, który ja­koby ci za­graża. Po wstępie, jaki zro­biłeś, bądź świadom, że hi­storia mi się nie po­doba. Ale wy­słu­cham cię do końca.

— Nie prze­szkadza­jąc zło­śli­wymi uwa­gami?

— Tego nie mogę obie­cać.

— Cóż — Stre­go­bor wsu­nął dło­nie w rę­kawy szaty — tym dłu­żej to bę­dzie trwało. A za­tem, hi­storia za­częła się w Creyden, ma­łym księ­stewku na pół­nocy. Żoną Fre­de­falka, księ­cia Creyden, była Ari­dea, mą­dra, wy­kształcona ko­bieta. Miała w ro­dzie wielu wy­bit­nych adeptów kunsztu czar­no­księ­skiego i za­pewne w dro­dze dzie­dzictwa przejęła dość rzadki i po­tężny arte­fakt, Zwiercia­dło Ne­ha­leni. Jak wiesz, Zwiercia­dła Ne­ha­leni słu­żyły głównie pro­ro­kom i wy­rocz­niom, bo bez­błęd­nie, choć za­wile, prze­po­wia­dają przy­szłość. Ari­dea dość czę­sto zwracała się do Zwiercia­dła...

— Ze zwy­cza­jo­wym pyta­niem, jak sądzę — prze­rwał Ge­ralt. — „Kto jest naj­pięk­niej­szy na świecie?” Jak wiem, wszystkie Zwiercia­dła Ne­ha­leni dzielą się na uprzejme i na roz­bite.

— My­lisz się. Ari­deę bar­dziej inte­re­so­wały losy kraju. A na jej pyta­nia Zwiercia­dło prze­po­wie­działo pa­skudną śmierć jej sa­mej i ca­łego mnó­stwa ludzi z ręki bądź z winy córki Fre­de­falka z pierw­szego mał­żeń­stwa. Ari­dea po­sta­rała się, aby wia­do­mość o tym do­tarła do Rady, a Rada wy­słała do Creyden mnie. Nie mu­szę do­da­wać, że pierwo­rodna Fre­de­falka uro­dziła się krótko po za­ćmieniu. Ob­ser­wo­wa­łem małą dys­kret­nie krótki czas. W tym to cza­sie zdą­żyła za­mę­czyć ka­narka i dwa szczeniaki, a także trzonkiem grze­bie­nia wy­łu­piła oko słu­żeb­nicy. Przepro­wa­dzi­łem kilka te­stów za po­mocą za­klęć, większość po­twierdziła, że mała była mu­tan­tem. Po­sze­dłem z tym do Ari­dei, bo Fre­de­falk świata poza córką nie wi­dział. Ari­dea, jak mó­wi­łem, była nie­głu­pią ko­bietą...

— Ja­sne — prze­rwał znowu Ge­ralt — i za­pewne nie prze­pa­dała za pa­sier­bicą. Wo­lała, by tron dzie­dzi­czyły jej wła­sne dzieci. Dal­szego ciągu się do­my­ślam. Że też nie zna­lazł się tam wówczas ktoś, kto ukrę­ciłby jej szyję. I tobie przy oka­zji też.

Stre­go­bor westchnął, uniósł oczy ku niebu, na któ­rym tęcza wciąż mie­niła się wie­lo­barwnie i ma­low­niczo.

— Ja by­łem za tym, by ją tylko izo­lo­wać, ale księżna za­de­cy­do­wała ina­czej. Po­słała małą do lasu z wy­na­ję­tym zbi­rem, łow­czym. Znaleźli­śmy go póź­niej w za­ro­ślach. Nie miał na sobie spodni, nie­trudno było więc od­two­rzyć prze­bieg wy­pad­ków. Wbiła mu szpilkę od broszki w mózg, przez ucho, za­pewne wtedy, gdy uwagę miał za­przątniętą zu­peł­nie czymś in­nym.

— Je­żeli są­dzisz, że mi go żal — mruknął Ge­ralt — to je­steś w błę­dzie.

— Urządzili­śmy ob­ławę — cią­gnął Stre­go­bor — ale po małej ślad zagi­nął. Ja zaś mu­sia­łem w po­śpie­chu opu­ścić Creyden, bo Fre­de­falk za­czął coś po­dej­rze­wać. Do­piero po czte­rech la­tach otrzyma­łem wie­ści od Ari­dei. Wy­tro­piła małą, żyła w Ma­ha­ka­mie z sied­mioma gno­mami, któ­rych prze­ko­nała, że bar­dziej opłaca się łupić kup­ców na dro­gach niż za­pylać sobie płuca w ko­palni. Po­wszechnie na­zy­wano ją Dzierzbą, bo poj­ma­nych żyw­cem lu­biła na­bijać na za­ostrzone kołki. Ari­dea kil­ka­krot­nie wy­naj­mo­wała mor­der­ców, ale ża­den nie wró­cił. Po­tem zaś trudno było zna­leźć chęt­nych, mała była już dość sławna. Mie­czem na­uczyła się robić tak, że mało który męż­czy­zna mógł sta­wić jej czoło. We­zwany, przyby­łem po­ta­jem­nie do Creyden, po to tylko, by się do­wie­dzieć, że ktoś otruł Ari­deę. Po­wszechnie uwa­żano, że to sam Fre­de­falk, który upa­trzył sobie młodszy i jędr­niej­szy me­za­lians, ale ja sądzę, że to Ren­fri.

— Ren­fri?

— Tak się na­zy­wała. Mó­wi­łem, otruła Ari­deę. Książę Fre­de­falk krótko po tym zgi­nął w dziwnym wy­padku na ło­wach, a naj­star­szy syn Ari­dei prze­padł bez wie­ści. To też mu­siała być ro­bota małej. Mó­wię: „małej”, a miała już wtedy sie­dem­na­ście lat. I była nie­źle wy­ro­śnięta.

W tym cza­sie — pod­jął cza­ro­dziej po chwili prze­rwy — ona i jej gnomy były już po­stra­chem ca­łego Ma­ha­kamu. Tyle że pew­nego dnia o coś tam się po­kłó­cili, nie wiem, o po­dział łu­pów czy ko­lej­ność nocy w ty­go­dniu, dość, że porżnęli się no­żami. Sió­demka gnomów nie prze­żyła no­żo­wej roz­prawy. Prze­żyła tylko Dzierzba. Ona jedna. Ale wówczas ja już by­łem w oko­licy. Spotkali­śmy się oko w oko: w mig po­znała mnie i zo­riento­wała się co do roli, jaką ode­gra­łem wtedy w Creyden. Mó­wię ci, Ge­ralt, le­dwo zdą­ży­łem wy­po­wie­dzieć za­klę­cie, a ręce trzę­sły mi się jak nie wiem, gdy ta dzika ko­cica le­ciała na mnie z mie­czem. Za­pa­ko­wa­łem ją w zgrabną bryłę kryształu gór­skiego, sześć łokci na dziewięć. Gdy za­padła w le­targ, wrzuciłem bryłę do gnomo­wej ko­palni i za­wa­liłem szyb.

— Par­tacka ro­bota — sko­mentował Ge­ralt. — To było do od­cza­ro­wa­nia. Nie mo­głeś jej spa­lić na żużel? Prze­cież zna­cie tyle sym­pa­tycz­nych za­klęć.

— Nie ja. Nie moja spe­cjal­ność. Ale masz rację, sparta­czy­łem. Od­na­lazł ją ja­kiś idiota kró­le­wicz, wy­dał mnó­stwo pie­nię­dzy na kontr za­klę­cie, od­cza­ro­wał i try­um­fal­nie za­wiózł do domu, do ja­kie­goś za­pa­dłego kró­le­stwa na wschodzie. Jego oj­ciec, stary roz­bój­nik, oka­zał wię­cej roz­sądku. Spu­ścił sy­nowi lanie, a Dzierzbę po­sta­no­wił wy­pytać o skarby, ja­kie za­gra­biła wraz z gno­mami i prze­myślnie ukryła. Jego błąd pole­gał na tym, że kiedy nagą roz­cią­gnięto na ka­tow­skiej ławie, asy­sto­wał mu star­szy syn. Jakoś tak wy­szło, że na­za­jutrz tenże naj­star­szy syn, już sie­rota i po­zba­wiony ro­dzeństwa, pa­no­wał w owym kró­le­stwie, a Dzierzba ob­jęła urząd pierw­szej fa­wo­ryty.

— Zna­czy się, jest nie­brzydka.

— Kwestia gustu. Fa­wo­rytą długo nie była, do pierw­szego prze­wrotu pała­co­wego, szumnie mó­wiąc, bo tam­tej­szy pałac bar­dziej przypo­mi­nał oborę. Wnet oka­zało się, że nie za­po­mniała o mnie. W Kovirze do­ko­nała na mnie trzech skrytobój­czych za­ma­chów. Po­sta­no­wi­łem nie ry­zy­ko­wać i prze­cze­kać w Pontarze. Znalazła mnie znowu. Tym ra­zem ucie­kłem do An­grenu, ale i tam mnie od­nala­zła. Nie wiem, jak to robi, ślady za­cie­ram do­brze. To musi być ce­cha jej mu­tacji.

— Co cię po­wstrzy­mało przed po­now­nym za­klę­ciem jej w kryształ? Wy­rzuty su­mie­nia?

— Nie. Nie mia­łem ta­ko­wych. Oka­zało się jed­nak, że uod­por­niła się na ma­gię.

— To nie jest możliwe.

— Jest. Wy­star­czy mieć od­po­wiedni arte­fakt albo aurę. Względnie znowu to może być związane z jej mu­tacją, która po­stę­puje. Uciekłem z An­grenu i ukryłem się tutaj, na Łu­ko­mo­rzu, w Blaviken. Miałem spo­kój przez rok, ale znowu mnie wy­tro­piła.

— Skąd wiesz? Jest już w mia­steczku?

— Tak. Wi­działem ją w krysztale — cza­ro­dziej uniósł różdżkę. — Nie jest sama, pro­wa­dzi bandę, to znak, że szy­kuje coś po­waż­nego. Ge­ralt, ja nie mam już do­kąd ucie­kać, nie znam miej­sca, gdzie mógłbym się ukryć. Tak. To, że ty przybyłeś tutaj wła­śnie w tym mo­men­cie, nie może być przypad­kiem. To prze­zna­cze­nie.

Wiedźmin uniósł brwi.

— Co masz na myśli?

— To chyba oczywiste. Za­bi­jesz ją.

— Nie je­stem na­jem­nym zbi­rem, Stre­go­bor.

— Zbi­rem nie jesteś, zgoda.

— Za pie­nią­dze za­bi­jam po­twory. Be­stie za­gra­ża­jące lu­dziom. Stra­szy­dła wy­wo­ły­wane cza­rami i za­klę­ciami ta­kich jak ty. Nie ludzi.

— Ona nie jest człowie­kiem. Jest wła­śnie po­two­rem mu­tan­tem, prze­klę­tym od­mieńcem. Przywio­złeś tu ki­ki­morę. Dzierzba jest gor­sza od ki­ki­mory. Ki­ki­mora za­bija z głodu, a Dzierzba dla przyjem­ności. Za­bij ją, a ja za­płacę ci każdą sumę, ja­kiej za­żą­dasz. W gra­ni­cach roz­sądku, ro­zu­mie się.

— Już ci mó­wi­łem, hi­storię o mu­tacji i prze­kleń­stwie Lilit uwa­żam za brednie. Dziew­czyna ma po­wody do pora­chunków z tobą, ja się do tego mie­szał nie będę. Zwróć się do wójta, do straży miej­skiej. Je­steś miej­sco­wym cza­ro­dziejem, chroni cię miej­scowe prawo.

— Na­pluć mi na prawo, na wójta i na jego po­moc! — wy­buchnął Stre­go­bor. — Nie po­trze­buję obrony, chcę, byś ją zabił! Do tej wieży nie wej­dzie nikt, je­stem tu zu­peł­nie bez­pieczny. Ale co mi z tego, nie mam za­miaru sie­dzieć tu do końca swoich dni. Dzierzba nie zre­zy­gnuje, póki żyje, wiem to. Mam sie­dzieć w tej wieży i cze­kać na śmierć?

— One sie­działy. Wiesz co, ma­giku? Trzeba było zo­sta­wić po­lo­wa­nie na dziew­częta in­nym, po­tęż­niej­szym cza­ro­dziejom, trzeba było przewi­dzieć kon­se­kwencje.

— Pro­szę cię, Ge­ralt.

— Nie, Stre­go­bor.

Czarno­księżnik mil­czał. Nie­praw­dziwe słońce na nie­prawdzi­wym nie­bie nie prze­su­nęło się w kie­runku ze­nitu, ale wiedźmin wie­dział, że w Blaviken już zmierzcha. Po­czuł głód.

— Ge­ralt — po­wie­dział Stre­go­bor — kiedy słu­cha­liśmy Elti­balda, wielu z nas miało wąt­pli­wo­ści. Ale po­sta­no­wili­śmy wy­brać mniejsze zło. Te­raz ja cie­bie pro­szę o po­dobny wy­bór.

— Zło to zło, Stre­go­borze — rzekł po­waż­nie wiedźmin wstając. — Mniejsze, większe, śred­nie, wszystko jedno, pro­por­cje są umowne a gra­nice za­tarte. Nie je­stem świąto­bli­wym pu­stel­ni­kiem, nie samo do­bro czy­ni­łem w życiu. Ale jeżeli mam wy­bie­rać po­mię­dzy jed­nym złem a dru­gim, to wolę nie wy­bie­rać wcale. Czas na mnie. Zo­ba­czymy się jutro.

— Może — po­wie­dział cza­ro­dziej. — Je­żeli zdą­żysz.

 

*   *   *

W „Złotym Dworze”, re­pre­zen­ta­cyj­nym za­jeź­dzie mia­steczka, było ludno i gwarno. Go­ście, miej­scowi i przyjezdni, za­jęci byli w większo­ści czynno­ściami ty­po­wymi dla nacji lub pro­fesji. Po­ważni kupcy kłó­cili się z kra­sno­lu­dami o ceny to­wa­rów i oprocen­to­wa­nie kre­dytu. Mniej po­ważni kupcy szczypali w tyłki dziew­częta roz­no­szące piwo i ka­pustę z gro­chem. Lo­kalni przy­głupko­wie uda­wali do­brze poin­for­mo­wa­nych. Dziewki sta­rały się po­do­bać ma­ją­cym pie­nią­dze, rów­no­cze­śnie znie­chę­cając nie ma­ją­cych. Woźnice i ry­bacy pili tak, jak gdyby od jutra miano wy­dać za­kaz uprawy chmielu. Że­gla­rze śpiewali pio­senkę sła­wiącą mor­skie fale, od­wagę ka­pita­nów i wdzięki syren, te ostatnie ma­low­niczo i w szczegó­łach.

— Wy­tęż pa­mięć, Set­niku — rzekł Cal­de­meyn do karczma­rza, prze­chy­lając się przez kontuar, by być sły­sza­nym po­przez har­mi­der. — Sze­ściu chłopa i dziewu­cha, czarno odziani w skórę na­bi­janą sre­brem, novi­gradzką modą. Wi­działem ich na ro­gat­kach. Za­trzymali się u cie­bie czy „Pod Tuń­czy­kiem” ?

Karcz­marz zmarsz­czył wy­pukłe czoło, wy­cie­rając kufel w pa­sia­sty far­tuch.

— Tu, wój­cie — po­wie­dział wreszcie. — Pra­wili, że na jar­mark przyje­chali, a wszyscy przy mie­czach, na­wet dziewka. Czarno, jak rze­kli­ście, odziani.

— Ano — kiw­nął głową wójt. — Gdzie oni teraz? Tu ich nie wi­dzę.

— We mniej­szym al­kie­rzu. Zło­tem pła­cili.

— Pójdę sam — po­wie­dział Ge­ralt. — Nie ma co robić z tego sprawy urzę­do­wej, przy­najmniej na razie, wo­bec nich wszyst­kich. Przypro­wa­dzę ją tutaj.

— Może i do­brze. Ale uwa­żaj, nie chcę tu awantury.

— Będę uwa­żał.

Pio­senka że­gla­rzy, są­dząc po ro­sną­cym na­sy­ceniu plu­ga­wymi sło­wami, zmierzała do wiel­kiego fi­nału. Ge­ralt uchylił ko­tarę za­sła­nia­jącą wej­ście do al­kie­rza, sztywną i lepką od brudu.

Przy stole w al­kie­rzu sie­działo sze­ściu męż­czyzn. Tej, któ­rej się spo­dziewał, nie było wśród nich.

— Czego? — wrzasnął ten, który do­strzegł go pierwszy, ły­sawy, z twa­rzą znie­kształconą bli­zną bie­gnącą przez lewą brew, na­sadę nosa i prawy poli­czek.

— Chcę się wi­dzieć z Dzierzbą.

Od stołu wstały dwie jed­na­kowe po­sta­cie o identycz­nych nie­ru­cho­mych twa­rzach, ja­snych zmierz­wio­nych wło­sach się­gają­cych ra­mion, w identycz­nych obci­słych stro­jach z czar­nej skóry lśniących od srebrnych ozdób. Jed­na­ko­wymi ru­chami bliź­niacy pod­nieśli z ławy jed­na­kowe mie­cze.

— Spo­kój, Vyr. Sia­daj, Ni­mir — po­wie­dział człowiek z bli­zną, opie­rając łok­cie na stole. — Z kim, mó­wisz, chcesz się wi­dzieć, bra­cie? Kto to jest Dzierzba?

— Wiesz do­brze, o kogo mi cho­dzi.

— Co to za jeden? — spy­tał pół­nagi osi­łek, spo­cony, prze­pa­sany na krzyż pa­sami, z kol­cza­stymi ochrania­czami na przedra­mio­nach. — Znasz go, No­horn?

— Nie znam — po­wie­dział człowiek z bli­zną.

— To jakiś albi­nos — za­chi­cho­tał szczupły ciemno­włosy męż­czy­zna sie­dzący obok No­horna. Deli­katne rysy, wiel­kie czarne oczy i spi­cza­sto za­koń­czone uszy nie­omylnie zdra­dzały pół­krwi elfa. — Al­binos, mu­tant, wy­bryk na­tury. Że też ta­kim po­zwala się wchodzić do szynków mię­dzy po­rząd­nych ludzi.

— Ja go już gdzieś wi­działem — po­wie­dział krępy, ogo­rzały typ z wło­sami za­ple­cio­nymi w war­kocz, mie­rząc Ge­ralta złym spoj­rze­niem zmrużo­nych oczu.

— Nie­ważne, gdzie go wi­działeś, Tavik — po­wie­dział No­horn. — Słu­chaj no, bra­cie. Civ­ril przed chwilą strasznie cię obra­ził. Nie wy­zwiesz go? Taki nudny wie­czór.

— Nie — rzekł spo­koj­nie wiedźmin.

A mnie, jeśli wy­leję ci na łeb tę rybią po­lewkę, wy­zwiesz? — zare­cho­tał goły do pasa.

— Spo­kój, Pięt­nastka — rzekł No­horn. — Po­wie­dział, że nie, to nie. Na razie. No, bra­cie, mów, co masz do po­wie­dze­nia i wy­noś się. Masz oka­zję sam się wy­nieść. Nie sko­rzy­stasz, to wy­nie­sie cię ob­sługa.

— To­bie nie mam nic do po­wie­dze­nia. Chcę się wi­dzieć z Dzierzbą. Z Ren­fri.

— Sły­szeli­ście, chłopcy? — No­horn ro­zej­rzał się po kompa­nach. — On chce się wi­dzieć z Ren­fri. A w ja­kimże to celu, bra­cie, można wie­dzieć?

— Nie można.

No­horn pod­niósł głowę i po­pa­trzył na bliź­nia­ków, ci zaś po­stą­pili krok do przodu, brzę­cząc srebrnymi kla­mer­kami wy­so­kich bu­tów.

— Wiem — po­wie­dział nagle ten z war­ko­czem. — Już wiem, gdzie go wi­działem!

— Co tam mamlesz, Tavik?

— Przed do­mem wójta. Przywiózł ja­kie­goś smoka na han­del, takie skrzyżo­wa­nie pa­jąka z kro­ko­dy­lem. Lu­dzie ga­dali, że to wiedźmin.

— Co to ta­kiego jest, wiedźmin? — spy­tał ten goły, Pięt­nastka. — Hę? Civ­ril?

— Na­jemny cza­row­nik — po­wie­dział pół­elf. — Ku­glarz za garść srebrni­ków. Mó­wi­łem, wy­bryk na­tury. Ob­raza praw ludz­kich i bo­skich. Ta­kich po­winno się palić.

— Nie lu­bimy cza­row­ni­ków — za­zgrzytał Tavik, nie od­ry­wa­jąc od Ge­ralta zmrużo­nych ślepi. — Coś mi się zdaje, Civ­ril, że bę­dziemy mieli w tej dziu­rze wię­cej ro­boty, niż my­śleli­śmy. Tu ich jest wię­cej niż jeden, a wia­domo, że oni trzymają się ra­zem.

— Cią­gnie swój do swego — uśmiech­nął się zło­śli­wie mie­sza­niec. — Że też zie­mia nosi ta­kich jak ty. Kto was pło­dzi, dzi­wo­lągi?

— Wię­cej tole­ran­cji, jeśli łaska — rzekł spo­koj­nie Ge­ralt. — Twoja matka, jak wi­dzę, mu­siała do­sta­tecz­nie czę­sto cho­dzić sama po lesie, byś miał po­wody za­sta­na­wiać się nad wła­snym po­cho­dze­niem.

— Możliwe — od­po­wie­dział pół­elf, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać, — Ale ja przy­najmniej zna­łem moją matkę. Ty jako wiedźmin nie mo­żesz tego po­wie­dzieć o so­bie.

Ge­ralt po­bladł lekko i za­ci­snął wargi. No­horn, któ­rego uwa­dze to nie uszło, za­śmiał się gromko.

— No, bra­cie, takiej ob­razy nie mo­żesz pu­ścić pła­zem.

To, co masz na grzbiecie, wy­gląda na miecz. Więc jak? Wyj­dzie­cie z Civ­rilem na dwór? Wie­czór taki nudny.

Wiedźmin nie zare­ago­wał.

— Za­srany tchórz — par­sknął Tavik.

— Co on mó­wił o matce Civ­rila? — cią­gnął mo­no­ton­nie.

No­horn, opie­rając pod­bró­dek na sple­cio­nych dło­niach. — Coś strasznie obrzy­dli­wego, jak zro­zu­mia­łem. Że się puszczała, czy jakoś tak. Hej, Pięt­nastka, czy wy­pada słu­chać, jak jakiś przybłęda ob­raża matkę kompana? Matka, taka jej mać, to świętość!

Pięt­nastka wstał ochoczo, od­piął miecz, ci­snął na stół. Wy­piął pierś, po­pra­wił naje­żone srebrnymi ćwiekami ochrania­cze na przedra­mio­nach, splu­nął i po­stąpił krok do przodu.

— Je­żeli masz ja­kieś wąt­pli­wo­ści — po­wie­dział No­horn — to Pięt­nastka wła­śnie wy­zywa cię do walki na pię­ści. Mó­wi­łem, że cię stąd wy­niosą. Zróbcie miej­sce.

Pięt­nastka zbli­żył się, uno­sząc pię­ści. Ge­ralt poło­żył dłoń na rę­koje­ści mie­cza.

— Uważaj — po­wie­dział. — Jesz­cze krok, a bę­dziesz szu­kał swojej ręki na podłodze.

No­horn i Tavik ze­rwali się, ła­piąc za mie­cze. Mil­czący bliź­niacy do­byli swoich jed­na­ko­wymi ru­chami. Pięt­nastka cof­nął się. Nie poru­szył się jedy­nie Civ­ril.

— Co tu się wy­rabia, psia­krew? Na chwilę nie można was sa­mych zo­sta­wić?

Ge­ralt od­wró­cił się bar­dzo wolno i spoj­rzał w oczy ko­loru mor­skiej wody.

Pra­wie do­rów­ny­wała mu wzrostem. Włosy ko­loru słomy no­siła nie­równo ob­cięte, nieco poni­żej uszu. Stała opie­rając się jedną ręką o drzwi, w obci­słym ak­sa­mit­nym ka­fta­niku ścią­gniętym ozdob­nym pa­sem. Jej spódnica była nie­równa, asy­me­tryczna — z lewej strony się­gała łydki, z pra­wej od­sła­niała mocne udo po­nad cho­lewą wy­so­kiego buta z ło­sio­wej skóry. U le­wego boku miała miecz, u pra­wego sztylet z wiel­kim rubi­nem w gło­wicy.

— Za­nie­mó­wili­ście?

— To wiedźmin — bąk­nął No­horn.

— No to co?

— Chciał roz­ma­wiać z tobą.

— No to co?

— To cza­row­nik! — za­hu­czał Pięt­nastka.

— Nie lu­bimy cza­row­ni­ków — warknął Tavik.

— Spo­koj­nie, chłopcy — po­wie­działa dziew­czyna. — Chce ze mną po­roz­ma­wiać, to nie zbrodnia. Wy baw­cie się dalej. I bez awantur. Jutro jest dzień tar­gowy. Nie chcecie chyba, żeby wa­sze wy­bryki za­kłó­ciły jar­mark, tak ważne wy­da­rze­nie w życiu tego mi­łego mia­steczka?

W ciszy, jaka za­padła, roz­legł się cichy, pa­skudny chi­chot. Civ­ril, wciąż roz­wa­lony nie­dbale na ławie, śmiał się.

— Niech cię, Ren­fri — wy­krztusił mie­sza­niec. — Ważne... wy­da­rze­nie!

— Za­mknij się, Civ­ril. Na­tychmiast.

Civ­ril prze­stał się śmiać. Na­tychmiast. Ge­ralt nie zdziwił się. W gło­sie Ren­fri za­dźwię­czało coś bar­dzo dziwnego. Coś, co koja­rzyło się z czerwo­nym od­bla­skiem po­żaru na klin­gach, wy­ciem mor­do­wa­nych, rże­niem koni i za­pa­chem krwi. Inni rów­nież mu­sieli mieć po­dobne sko­ja­rze­nia, bo bla­dość po­kryła na­wet ogo­rzałą gębę Tavika.

— No, bia­ło­włosy — prze­rwała ciszę Ren­fri. — Wyjdźmy do większej izby, do­łączmy do wójta, z któ­rym tu przy­sze­dłeś. On pew­nie także chce ze mną roz­ma­wiać.

Cal­de­meyn, cze­ka­jący przy kontuarze, na ich wi­dok prze­rwał cichą roz­mowę z karczma­rzem, wy­pro­sto­wał się, splótł ręce na piersi.

— Słu­chaj­cie, pani — rzekł twardo, nie tra­cąc czasu na wy­mianę zdawko­wych grzecz­ność. — Wiem od tego tu wiedź­mina z Rivii, co was sprowa­dza do Blaviken. Po­dobno ży­wicie urazę do na­szego cza­ro­dzieja.

— Może. I co z tego? — spy­tała cicho Ren­fri, rów­nież nie­zbyt grzecznym to­nem.

A to, że do ta­kich uraz sądy grodzkie albo kasztelań­skie są. Kto urazę u nas na Łu­ko­mo­rzu żela­zem chce mścić, za zwy­kłego zbója bywa uwa­żany. A to jesz­cze, że albo wczesnym ran­kiem wy­nie­sie­cie się z Blaviken ra­zem ze swoją czarną kompanią, albo was wsa­dzę do jamy, pre... Jak to się na­zywa, Ge­ralt?

— Pre­wen­cyj­nie.

— Wła­śnie. Po­jęli­ście, pa­nienko?

Ren­fri się­gnęła do sa­kiewki przy pasie, wy­do­była kil­ka­krot­nie zło­żony per­ga­min.

— Prze­czy­tajcie to sobie, wój­cie, jeśli­ście gra­motni. I wię­cej nie mówcie do mnie: „pa­nienko”.

Cal­de­meyn wziął per­ga­min, czy­tał długo, po­tem bez słowa po­dał go Ge­ral­towi.

— „Do mo­ich ko­me­sów, wa­sali i pod­da­nych wol­nych — prze­czy­tał wiedźmin na głos. — Wszem i wo­bec oznaj­miam, jako Ren­fri, księż­niczka crey­deń­ska, w na­szej po­zo­staje służ­bie i miłą jest nam, tegdy gniew nasz ścią­gnie na sie­bie, kto by jej wstrenty czy­nił. Au­doen, król...” „Wstręty” pisze się ina­czej. Ale pie­częć wy­gląda na au­ten­tyczną.

— Bo jest au­ten­tyczna — po­wie­działa Ren­fri, wy­ry­wa­jąc mu per­ga­min. — Po­sta­wił ją Au­doen, wasz miło­ściwy pan. Dla­tego nie radzę robić mi wstrętów. Nie­za­leż­nie od tego, jak się to pisze, sku­tek może być dla was opła­kany. Nie bę­dzie­cie mnie, mo­ści wój­cie, wsa­dzać do jamy. Ani mó­wić do mnie: „pa­nienko”. Żad­nego prawa nie naru­szy­łam. Na razie.

— Je­śli je naru­szysz choćby na piędź — Cal­de­meyn wy­glą­dał, jakby chciał splu­nąć — wsa­dzę cię do lochu ra­zem z tym per­ga­mi­nem. Klnę się na wszyst­kich bo­gów, pa­nienko. Chodź, Ge­ralt.

Z tobą, wiedźmi­nie — Ren­fri do­tknęła ra­mie­nia Ge­ralta — jesz­cze słowo.

— Nie spóźnij się na kola­cję — rzu­cił wójt przez ra­mię — bo Li­bu­sze bę­dzie wściekła.

— Nie spóźnię się.

Ge­ralt oparł się o kontuar. Ba­wiąc się me­da­lio­nem z pasz­czą wilka za­wie­szo­nym na szyi, pa­trzył w nie­bie­sko­zie­lone oczy dziew­czyny.

— Sły­sza­łam o tobie — po­wie­działa. — Je­steś Ge­ralt z Rivii, bia­ło­włosy wiedźmin. Stre­go­bor to twój przyjaciel?

— Nie.

— To upraszcza sprawę.

— Nie za­nadto. Nie mam za­miaru spo­koj­nie się przyglą­dać.

Oczy Ren­fri zwę­ziły się.

— Stre­go­bor jutro umrze — rze­kła cicho, od­gar­nia­jąc z czoła nie­równo ob­cięte włosy. — By­łoby mniej­szym złem gdyby umarł tylko on.

— Je­śli, a wła­ści­wie za­nim Stre­go­bor umrze, umrze jesz­cze kilka osób. Nie wi­dzę innej możliwo­ści.

— Kilka, wiedźmi­nie, to skromnie po­wie­dziane.

— Żeby mnie na­stra­szyć, trzeba cze­goś wię­cej niż słowa, Dzierzbo.

— Nie na­zy­waj mnie Dzierzbą. Nie lubię tego. Rzecz w tym, że ja wi­dzę inne możliwo­ści. Warto by to ob­ga­dać, ale cóż, Li­bu­sze czeka. Ładna cho­ciaż ta Li­bu­sze?

— To wszystko, co mia­łaś mi do po­wie­dze­nia?

— Nie. Ale teraz już idź. Li­bu­sze czeka.

 

*   *   *

Ktoś był w jego iz­debce na stryszku. Ge­ralt wie­dział o tym, za­nim jesz­cze zbli­żył się do drzwi, po­znał to po led­wie wy­czu­wal­nej wi­bra­cji me­da­lionu. Zdmuch­nął ka­ga­nek, któ­rym przy­świecał sobie na schodach. Wy­jął sztylet z cho­lewy, we­tknął go z tyłu za pas. Na­ci­snął klamkę. W izbie było ciemno. Nie dla wiedź­mina.

Przekro­czył próg roz­myślnie wolno, ospale, po­woli za­mknął za sobą drzwi. W na­stęp­nej se­kun­dzie sko­czył z po­tęż­nego odbi­cia dłu­gim szczupa­kiem, zwa­lił się na czło­wieka sie­dzą­cego na jego łóżku, przy­gniótł go do po­ścieli, lewe przedra­mię wra­ził mu pod brodę, się­gnął po sztylet. Nie wy­do­był go. Coś było nie tak.

— Po­czą­tek cał­kiem nie­zły — ode­zwała się stłu­mio­nym gło­sem, leżąc pod nim bez ru­chu. — Li­czy­łam się z tym, ale nie są­dzi­łam, że tak prędko bę­dziemy oboje w łóżku. Za­bierz rękę z mo­jego gar­dła, jeśli łaska.

— To ty.

— To ja. Słu­chaj, są dwie możliwo­ści. Pierwsza: zej­dziesz ze mnie i po­roz­ma­wiamy Druga: zo­sta­niemy w tej po­zycji, ale chciała­bym zdjąć przy­najmniej buty.

Wiedźmin wy­brał pierwszą możli­wość. Dziew­czyna wes­tchnęła, wstała, po­pra­wiła włosy i spódnicę.

— Za­pal świecę — po­wie­działa. — Ja nie wi­dzę po ciemku jak ty, a lubię wi­dzieć swojego roz­mówcę.

Po­de­szła do stołu, wy­soka, szczupła, zwinna, usia­dła, wy­cią­gając przed sie­bie nogi w wy­so­kich bu­tach. Nie miała żad­nej wi­docznej broni.

— Masz tu coś do picia?

— Nie.

W ta­kim razie do­brze, że przynio­słam — za­śmiała się, sta­wia­jąc na stole po­dróżny bu­kła­czek i dwa skó­rzane kubki.

— Jest pra­wie pół­noc — rzekł Ge­ralt zimno. — Może przej­dziemy do rze­czy?

— Za­raz. Masz, pij. Twoje zdrowie, Ge­ralt.

— Na­wzajem, Dzierzbo.

— Na­zy­wam się Ren­fri, psia­krew — po­de­rwała głowę. — Po­zwalam ci po­mijać ksią­żęcy tytuł, ale prze­stań na­zy­wać mnie Dzierzbą!

— Ci­szej, obu­dzisz cały dom. Czy do­wiem się na­resz­cie, w ja­kim celu wkradłaś się tu przez okno?

— Ja­kiś ty nie­do­myślny, wiedźmi­nie. Chcę oca­lić Blaviken przed rze­zią. Żeby to z tobą omówić, łazi­łam po da­chach jak ko­cica w marcu. Do­ceń to.

— Do­ce­niam — po­wie­dział Ge­ralt. — Tyle że nie wiem, co może dać taka roz­mowa. Sy­tu­acja jest jasna. Stre­go­bor sie­dzi w cza­ro­dziejskiej wieży, żeby go do­stać, mu­sia­łabyś go tam oble­gać. Je­żeli to zro­bisz, nie po­może ci twój list żela­zny Au­doen nie bę­dzie cię chronił, jeśli otwarcie zła­miesz prawo. Wójt, straż, całe Blaviken wy­stąpi prze­ciwko to­bie.

— Całe Blaviken, jeśli wy­stąpi prze­ciwko mnie, to bę­dzie strasznie ża­ło­wać — Ren­fri uśmiech­nęła się, uka­zując dra­pieżne białe zęby. — Przyjrza­łeś się moim chłopcom? Za­rę­czam ci, znają się na swoim rze­mio­śle. Czy wy­obra­żasz sobie, co się sta­nie, jeśli doj­dzie do walki mię­dzy nimi a tymi cioł­kami ze straży, któ­rzy co krok po­ty­kają się o wła­sne hala­bardy?

A czy ty, Ren­fri, wy­obra­żasz sobie, że ja będę stał i przyglą­dał się spo­koj­nie takiej walce? Jak wi­dzisz, mieszkam u wójta. W po­trze­bie wy­pad­nie mi sta­nąć u jego boku.

I nie wąt­pię — Ren­fri spo­waż­niała — że sta­niesz. Tyle że pew­nie sam, bo reszta po­chowa się po piw­ni­cach. Nie ma na świecie wo­jow­nika, który dałby radę sió­demce z mie­czami. Tego ża­den człowiek nie do­kona. Ale, bia­ło­włosy, prze­stańmy stra­szyć się na­wzajem. Mó­wi­łam: rzezi i roz­le­wowi krwi można za­po­biec. Kon­kret­nie, są dwie osoby, które mogą temu za­po­biec.

— Za­mie­niam się w słuch.

— Jedna — po­wie­działa Ren­fri — to sam Stre­go­bor. Do­bro­wol­nie wyj­dzie ze swojej wieży, ja za­biorę go gdzieś na pust­ko­wie, a Blaviken znów po­grąży się w bło­giej apatii i ry­chło za­po­mni o całej sprawie.

— Stre­go­bor może i sprawia wra­żenie po­my­lo­nego, ale nie do tego stop­nia.

— Kto wie, wiedźmi­nie, kto wie. Ist­nieją ar­gu­menty, któ­rych nie można ode­przeć, ist­nieją pro­po­zycje nie do od­rzu­cenia. Do ta­kich na­leży, na przykład, tri­dam­skie ulti­ma­tum. Po­sta­wię cza­row­ni­kowi tri­dam­skie ulti­ma­tum.

— Na czym takie ulti­ma­tum po­lega?

— Moja słodka ta­jem­nica.

— Niech ci bę­dzie. Wąt­pię jed­nak w jego sku­tecz­ność. Stre­go­bo­rowi, kiedy mówi o tobie, dzwonią zęby. Ul­ti­ma­tum, które skło­ni­łoby go do do­bro­wol­nego od­dania się w twoje śliczne rączki, mu­sia­łoby być na­prawdę nieli­che. Przejdźmy więc ra­czej do dru­giej osoby mo­gącej za­po­biec rzezi w Blaviken. Spróbuję zgadnąć, kto to taki.

— Cie­ka­wam twej prze­ni­kli­wo­ści, bia­ło­włosy.

— To ty, Ren­fri. Ty sama. Wy­ka­żesz iście ksią­żęcą, co ja mó­wię, kró­lew­ską wiel­ko­duszność i po­nie­chasz ze­msty Zga­dłem?

Ren­fri od­rzu­ciła głowę w tył i za­śmiała się gromko, w porę za­kry­wa­jąc usta dło­nią. Po­tem spo­waż­niała, utkwiła w wiedźmi­nie błyszczące oczy.

— Ge­ralt — po­wie­działa — ja by­łam księż­niczką, ale w Creyden. Miałam wszystko, o czym tylko za­ma­rzy­łam, na­wet pro­sić nie po­trze­bo­wa­łam. Służbę na każde za­wo­łanie, su­kienki, bu­ciki. Majtki z baty­stu. Klej­noty i bły­skotki, buła­nego ku­cyka, złote rybki w ba­senie. Lalki i dom dla nich, większy od tej two­jej izby tutaj. I tak było aż do dnia, w któ­rym twój Stre­go­bor i ta kurwa Ari­dea roz­ka­zali łow­czemu za­brać mnie do lasu, za­rżnąć i przynieść sobie serce i wą­trobę. Pięknie, nie­prawdaż?

— Nie, ra­czej obrzy­dli­wie. Cie­szy mnie, że wówczas po­ra­dzi­łaś sobie z łow­czym, Ren­fri.

— Gówno tam, po­ra­dzi­łam. Zli­tował się i pu­ścił mnie. Ale przedtem zgwałcił, su­kin­syn, ob­ra­bo­wał z kol­czy­ków i zło­tego dia­de­miku.

Ge­ralt spoj­rzał jej pro­sto w oczy, ba­wiąc się me­da­lio­nem. Nie spu­ściła wzroku.

I to był ko­niec księż­niczki — cią­gnęła. — Su­kienka po­darła się, ba­tyst bez­pow­rot­nie utra­cił biel. A po­tem był brud, głód, smród, kije i kop­niaki. Od­da­wa­nie się byle łajzie za mi­skę zupy lub dach nad głową. Czy wiesz, ja­kie ja mia­łam włosy? Jak je­dwab, a się­gały mi do­bry ło­kieć poni­żej tyłka. Kiedy zła­pa­łam wszy, ob­cięto mi je no­ży­cami do strzyżenia owiec, przy sa­mej skó­rze. Nigdy już nie odro­sły mi po­rząd­nie.

Za­mil­kła na chwilę, od­gar­nęła z czoła nie­równe ko­smyki.

— Kra­dłam, by nie zdechnąć z głodu — pod­jęła. — Za­bija­łam, by mnie nie za­bito. Sie­działam w lo­chach śmierdzą­cych uryną, nie wie­dząc, czy mnie na­za­jutrz po­wie­szą, czy tylko wy­chłoszczą i wy­pę­dzą. A przez cały ten czas moja ma­co­cha i twój cza­row­nik dep­tali mi po pię­tach, na­syłali mor­der­ców, pró­bo­wali otruć. Rzu­cali uroki. Oka­zać wiel­ko­duszność? Wy­ba­czyć mu po kró­lew­sku? Ja mu po kró­lew­sku urwę głowę, a może przedtem obie nogi, to się zo­ba­czy.

— Ari­dea i Stre­go­bor pró­bo­wali cię otruć?

— Owszem. Jabł­kiem za­pra­wio­nym wy­cią­giem z po­krzyku. Uratował mnie pe­wien gnom. Dał mi emetyk, po któ­rym my­śla­łam, że wy­wrócę się na nice jak poń­czo­cha. Ale prze­ży­łam.

— To był jeden z siedmiu gnomów?

Ren­fri, która wła­śnie na­le­wała, za­marła z bu­kłaczkiem nad kub­kiem.

— Oho — rze­kła. — Sporo o mnie wiesz. A co? Masz coś prze­ciw gnomom? Albo in­nym hu­ma­noi­dom? Je­żeli cho­dzi o ści­słość, byli dla mnie lepsi od większo­ści ludzi. Ale to cię nie po­winno ob­cho­dzić. Mó­wi­łam, Stre­go­bor i Ari­dea szczuli mnie jak dzi­kie zwie­rzę, do­póki mo­gli. Póź­niej prze­stali móc, ja sama sta­łam się my­śli­wym. Ari­dea wy­cią­gnęła ko­pyta we wła­snym łóżku, miała szczęście, że jej wcześniej nie do­pa­dłam, mia­łam dla niej uło­żony spe­cjalny pro­gram. A teraz mam dla cza­row­nika. Ge­ralt, we­dług cie­bie, za­słu­żył na śmierć? Po­wiedz.

— Nie je­stem sę­dzią. Je­stem wiedźmi­nem.

— Wła­śnie. Mó­wi­łam, że są dwie osoby mo­gące za­po­biec roz­le­wowi krwi w Blaviken. Drugą je­steś ty. Cie­bie cza­row­nik wpu­ści do wieży, a wtedy go za­bi­jesz.

— Ren­fri — po­wie­dział spo­koj­nie Ge­ralt. — Czy po dro­dze do mo­jej iz­debki nie spa­dłaś przypad­kiem z da­chu na głowę?

— Je­steś wiedźmi­nem czy nie, psia­krew? Mó­wią, że za­biłeś ki­ki­morę, przywio­złeś ją na osiołku do wy­ceny. Stre­go­bor jest gor­szy niż ki­ki­mora, która jest bez­ro­zum­nym by­dlę­ciem i za­bija, bo taką ją bo­go­wie stwo­rzyli. Stre­go­bor to okrutnik, ma­niak, po­twór. Przywieź mi go na osiołku, a ja nie po­ża­łuję złota.

— Nie je­stem na­jem­nym zbi­rem, Dzierzbo.

— Nie jesteś — zgo­dziła się z uśmie­chem. Od­chy­liła się na opar­cie zydla i skrzyżo­wała nogi na stole, nie czy­niąc naj­mniej­szego wy­siłku, by przykryć uda spódnicą. — Je­steś wiedźmin, obrońca ludzi, któ­rych chronisz od Zła. A w tym przy­padku Zło to że­lazo i ogień, które za­czną tu hulać, gdy sta­niemy prze­ciw sobie. Nie wy­daje ci się, że pro­po­nuję mniejsze zło, naj­lep­sze roz­wią­zanie? Na­wet dla tego su­kin­syna Stre­go­bora. Mo­żesz go zabić miło­sier­nie jed­nym pchnię­ciem, znie­nacka. Umrze, nie wie­dząc, że umiera. A ja mu tego nie gwa­ran­tuję. Wręcz prze­ciw­nie.

Ge­ralt mil­czał. Ren­fri prze­cią­gnęła się uno­sząc ręce do góry.

— Ro­zu­miem twoje wa­hanie — po­wie­działa. — Ale od­po­wiedź mu­szę znać na­tychmiast.

— Czy wiesz, dla­czego Stre­go­bor i księżna chcieli cię zabić, wtedy w Creyden, i póź­niej?

Ren­fri wy­pro­sto­wała się gwałtow­nie, zdjęła nogi ze stołu.

— To chyba oczywiste — wy­buchnęła. — Chcieli po­zbyć się pierwo­rod­nej córki Fre­de­falka, bo by­łam dzie­dziczką tronu. Dzieci Ari­dei były z mor­ga­na­tycz­nego związku i nie miały żad­nych praw do...

— Ren­fri, nie o tym mó­wię.

Dziew­czyna opu­ściła głowę, ale tylko na mo­ment. Oczy jej roz­bły­sły.

— No, więc do­brze. Mam być ja­koby prze­klęta. Ska­żona w ło­nie matki. Mam być...

— Do­kończ.

— Po­two­rem.

A jesteś?

Przez mo­ment, bar­dzo krótki, wy­glą­dała na bez­bronną i za­ła­maną. I bar­dzo smutną.

— Nie wiem, Ge­ralt — szepnęła, po czym rysy stward­niały jej znowu. — Bo i skąd mam, psia­krew, wie­dzieć? Jak się ska­leczę w palec, krwawię. Krwawię też co mie­siąc. Jak się obe­żrę, boli mnie brzuch, a jak opiję, głowa. Jak je­stem we­soła, to śpiewam, a jak smutna, klnę. Jak ko­goś nie­na­wi­dzę, to za­bi­jam, a jak... Ach, psia­krew, dość tego. Twoja od­po­wiedź wiedźmi­nie.

— Moja od­po­wiedź brzmi: „Nie”.

— Pa­mię­tasz, co mó­wi­łam? — spy­tała po chwili mil­cze­nia. — Są pro­po­zycje, któ­rych nie można od­rzu­cić, skutki by­wają straszne. Po­waż­nie cię ostrzegam, moja wła­śnie do ta­kich nale­żała. Za­sta­nów się do­brze.

— Za­sta­no­wi­łem się do­brze. I po­traktuj mnie po­waż­nie, bo ja rów­nież po­waż­nie cię ostrzegam.

Ren­fri mil­czała przez czas jakiś, ba­wiąc się sznu­rem pereł trzy­krot­nie okrę­co­nym wo­kół kształtnej szyi, fi­glar­nie wpa­dają­cym po­mię­dzy dwie zgrabne pół­kule wi­doczne w roz­cię­ciu ka­fta­nika.

— Ge­ralt — po­wie­działa. — Czy Stre­go­bor pro­sił cię, abyś mnie zabił?

— Tak. Uważał, że to bę­dzie mniej­szym złem.

— Czy mogę przyjąć, że mu od­mó­wiłeś tak jak mnie?

— Mo­żesz.

— Dla­czego?

— Bo nie wie­rzę w mniejsze zło.

Ren­fri uśmiech­nęła się lekko, po czym usta skrzywił jej gry­mas, bar­dzo nie­ładny w żół­tym świetle świecy.

— Nie wie­rzysz, po­wia­dasz. Wi­dzisz, masz rację, ale tylko czę­ściowo. Ist­nieje tylko Zło i Większe Zło, a za nimi oboma, w cie­niu, stoi Bar­dzo Wielkie Zło. Bar­dzo Wielkie Zło, Ge­ralt, to ta­kie, któ­rego na­wet wy­obra­zić sobie nie mo­żesz, choćbyś my­ślał, że nic już nie może cię za­sko­czyć. I wi­dzisz, Ge­ralt, nie­kiedy bywa tak, że Bar­dzo Wielkie Zło chwyci cię za gar­dło i po­wie: „Wybie­raj, bratku, albo ja, albo tamto, tro­chę mniejsze”.

— Czy mogę wie­dzieć, do czego zmierzasz?

— Do ni­czego. Wy­pi­łam tro­chę i filo­zo­fuję, szu­kam prawd ogólnych. Wła­śnie jedną zna­la­złam: mniejsze zło ist­nieje, ale my nie mo­żemy wy­bie­rać go sami. To Bar­dzo Wielkie Zło po­trafi nas do ta­kiego wy­boru zmu­sić. Czy tego chcemy, czy nie.

— Naj­wy­raź­niej ja wy­pi­łem za mało — wiedźmin uśmiech­nął się cierpko. — A pół­noc, jak to pół­noc, mi­nęła tym­cza­sem. Przejdźmy do kon­kre­tów. Nie za­bi­jesz Stre­go­bora w Blaviken, nie po­zwolę ci na to. Nie po­zwolę, by do­szło tu do walki i rzezi. Po raz drugi pro­po­nuję: za­nie­chaj ze­msty. Zre­zy­gnuj z za­bicia go. W ten spo­sób udo­wod­nisz jemu, i nie tylko jemu, że nie jesteś nie­ludz­kim, krwiożer­czym po­two­rem, mu­tan­tem i od­mieńcem. Udowod­nisz mu, że się mylił. Że wy­rzą­dził ci wielką krzywdę swoją po­myłką.

Ren­fri przez chwilę pa­trzyła na me­da­lion wiedź­mina krę­cący się na łań­cuszku obra­ca­nym w pal­cach.

A jeśli ci po­wiem, wiedźmi­nie, że nie po­trafię wy­ba­czać ani rezy­gno­wać z ze­msty, bę­dzie to rów­no­znaczne z przy­zna­niem mu, i nie tylko jemu, racji, prawda? Udowod­nię tym sa­mym, że jed­nak je­stem po­two­rem, nie­ludz­kim de­mo­nem prze­klę­tym przez bo­gów? Po­słu­chaj, wiedźmi­nie. Na sa­mym po­czątku mo­jej tu­łaczki przygar­nął mnie pe­wien wolny kmieć. Spodoba­łam mu się. Po­nie­waż on jed­nak wcale mi się nie po­dobał, a wręcz prze­ciw­nie, za każ­dym ra­zem, kiedy chciał mnie mieć, prał mnie tak, że rano le­dwo zwleka­łam się z bar­łogu. Któ­regoś razu wstałam, gdy było jesz­cze ciemno, i po­de­rżnęłam kmieciowi gar­dło. Kosą. Nie mia­łam wtedy jesz­cze takiej wprawy jak dzi­siaj i nóż wy­dał mi się za mały. I wi­dzisz, Ge­ralt, słu­cha­jąc, jak kmieć gul­go­cze i krztusi się, pa­trząc, jak wierzga no­gami, po­czu­łam, że ślady jego kija i pię­ści nie bolą już nic, i że jest mi do­brze, tak do­brze, że aż... Ode­szłam raźno po­gwizdując, zdrowa, we­soła i szczęśliwa. I póź­niej za każ­dym ra­zem było tak samo. Gdyby było ina­czej, któż by tracił czas na ze­mstę?

— Ren­fri — po­wie­dział Ge­ralt. — Nie­za­leż­nie od two­ich racji i mo­ty­wów, nie odje­dziesz stąd po­gwizdując i nie bę­dzie ci tak do­brze, że aż. Nie odje­dziesz we­soła i szczęśliwa, ale odje­dziesz żywa. Ju­tro wcześnie rano, tak jak na­kazał wójt. Już ci to mó­wi­łem, ale po­wtó­rzę. Nie za­bi­jesz Stre­go­bora w Blaviken.

Oczy Ren­fri błyszczały w świetle świecy, błyszczały perły w wy­cię­ciu ka­fta­nika, błyszczał me­da­lion z pasz­czą wilka, wi­rując na srebrnym łań­cuszku.

— Żal mi cie­bie — po­wie­działa na­gle dziew­czyna wolno, wpatrzona w mi­go­czący krą­żek sre­bra. — Twier­dzisz, że nie ist­nieje mniejsze zło. Sto­isz na placu, na bruku zala­nym krwią, sam, taki bar­dzo sa­motny, bo nie umiałeś do­ko­nać wy­boru. Nie umiałeś, ale do­ko­nałeś. Nigdy nie bę­dziesz wie­dział, nigdy nie bę­dziesz miał pew­ności, nigdy, sły­szysz... A twoją za­płatą ka­mień, złe słowo. Żal mi cie­bie.

A ty? — spy­tał wiedźmin cicho, pra­wie szeptem.

— Ja też nie umiem wy­bie­rać.

— Kim jesteś?

— Je­stem tym, czym je­stem.

— Gdzie je­steś?

— Zimno... mi...

— Ren­fri! — Ge­ralt ści­snął me­da­lion w dłoni.

Po­de­rwała głowę jak zbu­dzona ze snu, mru­gnęła kil­ka­krot­nie, zdzi­wiona. Przez mo­ment, bar­dzo krótki, wy­glą­dała na prze­stra­szoną.

— Wy­gra­łeś — po­wie­działa na­gle ostro. — Wy­gra­łeś, wiedźmi­nie. Jutro ran­kiem wy­jeż­dżam z Blaviken i nigdy nie wrócę do tego par­szy­wego mia­steczka. Nigdy. Nalej, jeśli jesz­cze coś zo­stało we flaszce.

Zwykły drwiący, fi­glarny uśmieszek wró­cił na jej wargi, gdy od­sta­wiała pusty ku­bek na stół.

— Ge­ralt?

— Je­stem.

— Ten cho­lerny dach jest stromy. Wo­lała­bym wyjść o świ­cie. Po ciemku mogę spaść i po­tłuc się. Je­stem księż­niczką, mam deli­katne ciało, wy­czu­wam ziarnko gro­chu przez sien­nik. O ile nie jest po­rząd­nie wy­pchany słomą, rzecz jasna. Co ty na to?

— Ren­fri — Ge­ralt uśmiech­nął się mimo woli. — Czy to, co mó­wisz, przy­stoi księż­niczce?

— Co ty, psia­krew, mo­żesz wie­dzieć o księżnicz­kach? Ja by­łam księż­niczką i wiem, że cała przyjem­ność bycia ta­kową to moż­ność ro­bie­nia, co się chce. Mam ci po­wie­dzieć wprost, czego mi się chce, czy sam się do­my­ślisz?

Ge­ralt, wciąż uśmiech­nięty, nie od­po­wie­dział.

— Nie chcę na­wet do­pu­ścić do sie­bie myśli, że ci się nie po­do­bam — skrzywiła się dziew­czyna. — Wolę zało­żyć, że masz stra­cha, by nie spo­tkał cię los wol­nego kmiecia. Ech, bia­ło­włosy. Nie mam przy sobie ni­czego ostrego. Zresztą sprawdź sam.

Po­ło­żyła mu nogi na kola­nach.

— Ścią­gnij mi buty. Cholewa to naj­lep­sze miej­sce do ukrycia noża.

Bosa, wstała, szarpnęła klamrę pasa.

— Tutaj rów­nież ni­czego nie ukrywam. Ani tutaj, jak wi­dzisz. Zgaś tę cho­lerną świecę.

Na ze­wnątrz w ciemno­ściach darł się kot.

— Ren­fri?

— Co?

— To ba­tyst?

— Pew­nie że tak, psia­krew. Je­stem księż­niczką czy nie?

 

*   *   *

— Tata — nu­dziła mo­no­ton­nie Ma­rilka. — Kiedy pój­dziemy na jar­mark? Na jar­mark, tata!

— Ci­cho, Ma­rilka — burknął Cal­de­meyn, wy­cie­rając talerz chle­bem. — Więc jak mó­wisz, Ge­ralt? Wy­no­szą się z mia­steczka?

— Tak.

— No, nie my­śla­łem, że tak gładko pój­dzie. Z tym per­ga­mi­nem opie­czę­to­wa­nym przez Au­de­ona trzymali mnie za gar­dło. Ro­bi­łem do­brą minę, ale po prawdzie to guzik mógłbym im uczynić.

— Na­wet jeśli otwarcie zła­ma­liby prawo? Wszczęli gwałt, bi­ja­tykę?

— Na­wet. Au­doen, Ge­ralt, to bar­dzo drażliwy król, po­syła na sza­fot za byle co. Ja mam żonę, córkę, do­brze mi na moim urzę­dzie, nie mu­szę się gło­wić, skąd jutro wy­trza­snę oma­stę do ka­szy. Jed­nym sło­wem, do­brze się stało, że wy­jeż­dżają. A jak to się wła­ści­wie stało?

— Tata, ja chcę na jar­mark!

— Li­bu­sze! Weź stąd Ma­rilkę! Tak, Ge­ralt, nie są­dzi­łem. Wy­py­ty­wa­łem Set­nika, karczma­rza ze „Złotego Dworu”, o tę novi­gradzką kompanię. To nieli­cha zgraja. Nie­któ­rych roz­po­znano.

— Aha?

— Ten ze szramą na gębie to No­horn, daw­niej przy­boczny Abergarda, z tak zwa­nej wol­nej kompanii an­greń­skiej. Sły­sza­łeś o wol­nej kompanii? Ja­sne, kto nie sły­szał. Ten byk, któ­rego wo­łają Pięt­nastka, rów­nież. Na­wet jeśli nie, to nie my­ślę, by jego prze­zwi­sko wzięło się od pięt­nastu do­brych uczynków, ja­kie w życiu zro­bił. Ten czar­niawy pół­elf to Civ­ril, zbój i za­wo­dowy mor­derca. Po­dobno miał coś wspólnego z ma­sakrą w Tri­dam.

— Gdzie?

W Tri­dam. Nie sły­sza­łeś? Gło­śno było o tym trzy... Tak trzy lata temu, bo Ma­rilka miała dwa latka. Ba­ron z Tri­dam trzymał w lo­chu ja­kichś zbój­ców. Ich kam­raci, wśród nich po­dobno ten mie­sza­niec Civ­ril, opa­no­wali prom na rzece pełen piel­grzymów, było to w cza­sie Święta Nis. Po­słali do ba­rona żą­danie uwolnie­nia tamtych. Ba­ron, ma się ro­zu­mieć, od­mó­wił, a wtedy oni za­częli mor­do­wać pąt­ni­ków, po kolei, jed­nego po dru­gim. Za­nim ba­ron zmiękł i zwolnił tamtych z lochu, spu­ścili z prą­dem po­nad dzie­się­ciu. Ba­ro­nowi gro­ziło po­tem wy­gna­nie albo na­wet i topór, jedni mieli mu za złe, że uległ, do­piero gdy aż tylu za­bito, inni wszczęli rwe­tes, że bar­dzo wiel­kie zło uczynił, że prę... pre­ce­dens to był albo jak, że trzeba było tamtych wy­strzelać z kusz ra­zem z za­kład­ni­kami albo szturmem brać na ło­dziach, nie po­pu­ścić ni na palec. Ba­ron na są­dzie pra­wił, że mniejsze zło wy­brał, bo na pro­mie było wię­cej jak ćwierć setki ludzi, baby, dzie­ciaki.

— Tri­dam­skie ulti­ma­tum — szepnął wiedźmin. — Ren­fri...

— Co?

— Cal­de­meyn, jar­mark.

— Co?

— Nie ro­zu­miesz, Cal­de­meyn? Oszukała mnie. Nie wy­jadą. Zmuszą Stre­go­bora do wyj­ścia z wieży, tak jak zmu­sili ba­rona z Tri­dam. Albo mnie zmu­szą do... Nie ro­zu­miesz? Za­czną mor­do­wać ludzi na jar­marku. Wasz ry­nek, w tych mu­rach, to praw­dziwa pu­łapka!

— Na wszyst­kich bo­gów, Ge­ralt! Sia­daj! Do­kąd, Ge­ralt?

Ma­rilka, prze­ra­żona krzykiem, za­chli­pała wtulona w kąt kuchni.

— Mó­wi­łam ci! — krzyknęła Li­bu­sze, wy­cią­gając rękę w kie­runku wiedź­mina. — Mó­wi­łam! Samo zło przez niego!

— Ci­cho, babo! Ge­ralt! Sia­daj!

— Trzeba ich po­wstrzymać. Za­raz, za­nim lu­dzie wejdą na ry­nek. Zwołaj strażni­ków. Gdy będą wy­cho­dzili z za­jazdu, za łby ich i w łyka.

— Ge­ralt, bądź roz­sądny. Tak nie wolno, nie mo­żemy ich ru­szyć, jeśli ni­czego nie prze­skro­bali. Będą się bro­nić po­leje się krew. To za­wo­dowcy, wy­rżną mi ludzi. Jeśli doj­dzie do Au­de­ona, za­płacę głową. Do­brze, zbiorę straż, pójdę na targ, tam będę miał na nich oko...

— To nic nie da, Cal­de­meyn. Je­śli tłum wej­dzie już na plac, nie za­po­bie­gniesz pa­nice i rzezi. Ich trzeba unieszko­dli­wić zaraz, póki ry­nek jest pusty.

— To bę­dzie bez­pra­wie. Nie mogę na to ze­zwo­lić. Z tym pół­el­fem i Tri­dam to może być plotka. Mo­żesz się my­lić, i co wtedy? Au­doen pasy ze mnie bę­dzie darł.

— Trzeba wy­brać mniejsze zło!

— Ge­ralt! Za­bra­niam ci! Jako wójt, za­bra­niam! Zo­staw miecz! Stój!

Ma­rilka krzy­czała za­krywszy buzię rącz­kami.

 

*   *   *

Civ­ril, przy­sła­nia­jąc oczy dło­nią, po­pa­trzył na słońce wy­cho­dzące zza drzew. Na rynku za­czy­nało się oży­wiać, tur­ko­tały wozy i wózki, pierwsi prze­kup­nie już za­peł­niali stra­gany to­wa­rem. Stu­kał młotek, piał ko­gut, gło­śno wrzesz­czały mewy.

— Piękny dzień się za­po­wiada — rzekł Pięt­nastka w za­du­mie. Civ­ril po­pa­trzył na niego koso, ale nic nie po­wie­dział.

— Ko­nie jak, Tavik? — spy­tał No­horn, na­cią­gając rę­ka­wice.

— Go­towe, osio­dłane. Civ­ril, wciąż ich mało na tym rynku.

— Bę­dzie wię­cej.

— Wy­pa­da­łoby coś zjeść.

— Póź­niej.

— Aku­rat. Bę­dziesz miał póź­niej czas. I ochotę.

— Pa­trzcie — rzekł nagle Pięt­nastka.

Wiedźmin nad­cho­dził od strony głównej uliczki, wchodził mię­dzy stra­gany, zmierzał pro­sto na nich.

— Aha — po­wie­dział Civ­ril. — Ren­fri miała rację. Daj mi ku­szę, No­horn.

Zgarbił się, na­piął cię­ciwę, przydep­tując stopą strze­miączko. Sta­ran­nie uło­żył bełt w rowku. Wiedźmin szedł. Civ­ril uniósł ku­szę.

— Ani kroku dalej, wiedźmi­nie!

Ge­ralt za­trzymał się. Około czterdzie­stu kro­ków dzie­liło go od grupy.

— Gdzie jest Ren­fri?

Mie­sza­niec wy­krzywił swoją ładną twarz.

— Pod wieżą, składa cza­row­ni­kowi pewną pro­po­zycję. Wie­działa, że tu przyj­dziesz. Pole­ciła mi prze­ka­zać ci dwie rze­czy.

— Mów.

— Pierwsza rzecz to po­sła­nie, które brzmi: „Je­stem tym, czym je­stem. Wy­bie­raj. Albo ja, albo tamto dru­gie, mniejsze”. Masz ja­koby wie­dzieć, o co cho­dzi.

Wiedźmin kiw­nął głową, po­tem uniósł rękę, chwytając rę­ko­jeść mie­cza ster­czącą nad pra­wym bar­kiem. Klinga bły­snęła, opi­sując łuk nad jego głową. Wol­nym kro­kiem ru­szył w kie­runku grupy.

Civ­ril za­śmiał się pa­skudnie, zło­wrogo.

— Więc jed­nak. Ona i to przewi­działa, wiedźmi­nie. A za­tem zaraz otrzymasz drugą rzecz, którą pole­ciła ci prze­ka­zać. Pro­sto mię­dzy oczy.

Wiedźmin szedł. Pół­elf uniósł ku­szę do po­liczka. Zro­biło się bar­dzo cicho.

Szczęk­nęła cię­ciwa. Wiedźmin machnął mie­czem, roz­legł się prze­cią­gły jęk ude­rzo­nego me­talu, bełt wy­leciał w górę ko­zioł­kując, su­cho trza­snął o dach, za­dud­nił w ryn­nie. Wiedźmin szedł.

— Od­bił... — stęk­nął Pięt­nastka. — Od­bił w locie...

W kupę — sko­men­de­ro­wał Civ­ril. Syk­nęły mie­cze do­by­wane z po­chew, grupa zwarła się ra­mię do ra­mie­nia, naje­żyła ostrzami.

Wiedźmin przy­spie­szył kroku, jego chód, za­dzi­wia­jąco płynny i miękki, prze­szedł w bieg — nie na wprost, na kol­cza­stą od mie­czów grupę, ale w bok, okrą­żając ją po za­cie­śniającej się spi­rali.

Tavik nie wy­trzymał, rzu­cił się na spo­tka­nie, skra­cając dy­stans. Za nim sko­czyli bliź­niacy.

— Nie roz­bie­gać się! — wrzasnął Civ­ril krę­cąc głową, tra­cąc wiedź­mina z pola wi­dze­nia. Za­klął, od­sko­czył w bok wi­dząc, że grupa roz­pada się zu­peł­nie, kręci mię­dzy stra­gany w sza­leń­czym ko­ro­wo­dzie.

Tavik był pierwszy. Jesz­cze przed chwilą ści­gał wiedź­mina, teraz nagle do­strzegł, że ten mija go z lewej strony, bie­gnąc w prze­ciw­nym kie­runku. Zad­robił no­gami, by wy­ha­mo­wać, ale wiedźmin prze­mknął obok, nim zdą­żył unieść miecz. Tavik po­czuł silne ude­rze­nie tuż po­nad bio­drem. Od­krę­cił się i stwierdził, że pada. Już na kola­nach, zdzi­wiony spoj­rzał na swoje bio­dro i za­czął krzy­czeć.

Bliź­niacy jed­no­cze­śnie ata­kując pę­dzący na nich czarny, roz­ma­zany kształt, wpa­dli na sie­bie, zde­rzyli się bar­kami, na mo­ment tra­cąc rytm. Wy­star­czyło. Vyr, cięty przez całą sze­ro­kość piersi, zgiął się wpół, z opusz­czoną głową zro­bił jesz­cze parę kro­ków i runął na stra­gan z wa­rzy­wami. Ni­mir do­stał w skroń, za­wi­ro­wał w miej­scu i padł do rynsztoka, ciężko, bez­władnie.

Na rynku za­ko­tło­wało się od ucie­kają­cych prze­kup­niów, za­hur­ko­tały przewra­cane stra­gany, wzbił się kurz i krzyk. Tavik jesz­cze raz spró­bo­wał unieść się na roze­dr­ga­nych rę­kach, upadł.

Z lewej, Pięt­nastka! — ryk­nął No­horn, bie­gnąc pół­ko­lem, by zajść wiedź­mina z tyłu.

Pięt­nastka ob­rócił się szybko. Nie dość szybko. Do­stał raz, przez brzuch, wy­trzymał, zło­żył się do ciosu, wtedy do­stał drugi raz, w bok szyi, tuż pod ucho. Wy­prę­żony, po­stąpił cztery roz­koły­sane kroki i zwa­lił się na wó­zek pełen ryb. Wó­zek poto­czył się. Pięt­nastka zsu­nął się na bruk srebrzący się od łusek.

Civ­ril i No­horn ude­rzyli jed­no­cze­śnie z dwóch stron, elf za­ma­szy­stym cię­ciem z wy­soka, No­horn z przyklęku, ni­sko, pła­sko. Oba ciosy zo­stały spa­ro­wane, dwa me­ta­liczne szczęknię­cia zlały się w jedno. Civ­ril od­sko­czył, po­tknął się, utrzymał na no­gach, chwytając się drewnia­nej kon­strukcji stra­ganu. No­horn rzu­cił się i za­słonił go trzyma­nym pio­nowo mie­czem. Od­bił cios, tak silny, że rzu­ciło go w tył, mu­siał przyklęk­nąć. Pod­ry­wa­jąc się, zło­żył pa­radę, za wolno. Do­stał cię­cie przez twarz, sy­me­tryczne do starej bli­zny.

Civ­ril odbił się ple­cami od stra­ganu, prze­sko­czył pa­dają­cego No­horna, za­ata­ko­wał z pół­obrotu, obu­rącz, nie trafił, mo­mentalnie od­sko­czył. Nie po­czuł ude­rze­nia, nogi ugięły się pod nim, do­piero gdy po od­ru­cho­wej para­dzie usi­łował przejść od finty do ko­lej­nego ataku. Miecz wy­padł mu z ręki prze­ciętej po we­wnętrznej stro­nie, po­wy­żej łok­cia. Upadł na klęczki, po­trzą­snął głową, chciał wstać, nie zdo­łał. Opu­ścił głowę na ko­lana, tak za­marł w czerwo­nej ka­łuży, wśród po­roz­rzu­canej ka­pusty, ob­wa­rzan­ków i ryb.

Na ry­nek we­szła Ren­fri.

Nad­cho­dziła wolno miękkim, ko­cim kro­kiem, wy­mi­jając wózki i stra­gany. Tłum, który w uliczkach i pod ścia­nami do­mów bu­czał jak rój szer­szeni, ścichł. Ge­ralt stał nie­ru­chomo, z mie­czem w opusz­czo­nej ręce. Dziew­czyna zbli­żyła się na dzie­sięć kro­ków, za­trzymała. Zo­ba­czył, że pod ka­fta­ni­kiem ma kol­czugę, krótką, le­dwo za­kry­wa­jącą bio­dra.

— Do­ko­nałeś wy­boru — stwier­dziła. — Je­steś pe­wien, że wła­ści­wego?

— Nie bę­dzie tu dru­giego Tri­dam — rzekł Ge­ralt z wy­sił­kiem.

— Nie by­łoby. Stre­go­bor wy­śmiał mnie. Po­wie­dział, że mogę wy­mor­do­wać całe Blaviken i do­rzu­cić kilka oko­licz­nych wsi, a on i tak nie wyj­dzie z wieży. I ni­kogo, wli­cza­jąc w to cie­bie, tam nie wpu­ści. Co tak pa­trzysz? Tak, oszuka­łam cię. Całe życie oszuki­wa­łam, gdy było trzeba, dla­czego mia­łam robić wy­jątek dla cie­bie?

— Odejdź stąd, Ren­fri.

Za­śmiała się.

— Nie, Ge­ralt — wy­do­była miecz, szybko i zwinnie.

— Ren­fri.

— Nie, Ge­ralt. Ty do­ko­nałeś wy­boru. Kolej na mnie.

Jed­nym ostrym ru­chem ze­rwała spódnicę z bio­der, za­krę­ciła nią w po­wie­trzu, owi­jając ma­teriał do­okoła le­wego przedra­mie­nia. Ge­ralt cof­nął się, uniósł dłoń, skła­dając palce w Znak. Ren­fri za­śmiała się znowu, krótko, chra­pli­wie.

— Nic z tego, bia­ło­włosy. To się mnie nie ima. Tylko miecz.

— Ren­fri — po­wtó­rzył. — Odejdź. Jeśli skrzyżu­jemy ostrza, ja... już nie będę... mógł...

— Wiem — po­wie­działa. — Ale ja... Ja też nie mogę ina­czej. Po pro­stu nie mogę. Je­ste­śmy tym, czym jeste­śmy. Ty i ja.

Ru­szyła na niego lek­kim, roz­koły­sa­nym kro­kiem. W pra­wej ręce, wy­pro­sto­wa­nej, wy­cią­gniętej w bok, poły­ski­wał miecz, lewą wlo­kła spódnicę po ziemi. Ge­ralt cof­nął się o dwa kroki.

Sko­czyła, machnęła lewą ręką, spódnica furk­nęła w po­wie­trzu, w ślad za nią, przy­sło­niony, bły­snął miecz w oszczęd­nym, krót­kim cię­ciu. Ge­ralt od­sko­czył, tka­nina na­wet go nie mu­snęła, a klinga Ren­fri ze­śli­znęła się po uko­śnej para­dzie. Zri­po­sto­wał od­ru­chowo środ­kiem brzesz­czotu, związał obie klingi krót­kim młyńcem, pró­bując wy­trącić jej broń. To był błąd. Od­biła jego ostrze i od razu, z ugiętych kolan i roz­koły­sa­nych bio­der cięła, mie­rząc w twarz. Le­dwie zdo­łał spa­ro­wać to ude­rze­nie, od­sko­czył przed spa­da­jącą na niego ma­terią spódnicy. Za­wi­ro­wał w pi­ru­ecie, uni­kając mi­go­cącej w bły­ska­wicznych cię­ciach klingi, znowu od­sko­czył. Wpadła na niego, ci­snęła spódnicę pro­sto w oczy, cięła pła­sko, z bli­ska, z pół­obrotu. Umknął przed cio­sem, obra­cając się tuż przy niej. Znała tę sztuczkę. Ob­ró­ciła się wraz z nim i z bli­ska, tak że po­czuł jej od­dech, przeje­chała mu ostrzem przez pierś. Ból tar­gnął nim, ale nie za­kłó­cił rytmu. Ob­rócił się jesz­cze raz, w prze­ciwną stronę, odbił klingę le­cącą ku jego skroni, zro­bił szybką flintę i za­ata­ko­wał. Ren­fri od­sko­czyła, zło­żyła się do ude­rze­nia z góry. Ge­ralt, przyklę­kając w wy­pa­dzie, bły­ska­wicznie ciął ją z dołu, sa­mym koń­cem mie­cza, przez od­sło­nięte udo i pa­chwinę.

Nie krzyknęła. Pa­dając na ko­lano i na bok pu­ściła miecz, wpiła obie dło­nie w prze­cięte udo. Spomię­dzy pal­ców krew za­tęt­niła ja­snym strumie­niem na ozdobny pas, na ło­siowe buty, na brudny bruk. Tłum wci­śnięty w uliczki za­fa­lował i za­krzy­czał.

Ge­ralt schował miecz.

— Nie od­chodź... — jęk­nęła zwi­jając się w kłę­bek.

Nie od­po­wie­dział.

— Zimno... mi...

Nie od­po­wie­dział. Ren­fri jęk­nęła znowu, kuląc się jesz­cze bar­dziej. Krew wartkimi stru­myczkami wy­peł­niała jamki mię­dzy ka­mie­niami.

— Ge­ralt... Obejmij mnie...

Nie od­po­wie­dział.

Od­wró­ciła głowę i znie­ru­cho­miała z po­licz­kiem na bruku. Sztylet o bar­dzo wą­skim ostrzu, do tej pory skrywany pod cia­łem, wy­śli­znął się z jej martwie­ją­cych pal­ców.

Po chwili bę­dącej wieczno­ścią wiedźmin uniósł głowę na od­głos stu­kają­cej o bruk różdżki Stre­go­bora. Cza­ro­dziej zbli­żał się po­spiesznie, wy­mi­jając trupy.

— Ale jatki — za­sapał. — Wi­działem, Ge­ralt, wszystko wi­działem w krysztale...

Pod­szedł bliżej, po­chy­lił się. W po­włó­czy­stej czar­nej sza­cie, wsparty na po­so­chu, wy­glą­dał staro, bar­dzo staro.

— Wie­rzyć się nie chce — po­krę­cił głową. — Dzierzba cał­kiem nie­żywa.

Ge­ralt nie od­po­wie­dział.

— No, Ge­ralt — cza­ro­dziej wy­pro­sto­wał się. — Idź po wó­zek. Weź­miemy ją do wieży. Trzeba zro­bić sek­cję.

Spoj­rzał na wiedź­mina, nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi schylił się nad cia­łem.

Ktoś, kogo wiedźmin nie znał, się­gnął do rę­koje­ści mie­cza, wy­do­był go bar­dzo szybko.

— Do­tknij jej tylko, cza­row­niku — po­wie­dział ktoś, kogo wiedźmin nie znał. Tylko jej do­tknij, a twoja głowa po­leci na bruk.

— Co ty, Ge­ralt, oszalałeś? Je­steś ranny, w szoku! Sek­cja to je­dyny spo­sób, żeby stwierdzić...

— Nie do­tykaj jej!

Stre­go­bor, wi­dząc wzno­szoną klingę, od­sko­czył, machnął laską.

— Do­brze! — krzyknął. — Jak chcesz! Ale nigdy nie bę­dziesz wie­dział! Nigdy nie bę­dziesz miał pew­ności! Nigdy, sły­szysz, wiedźmi­nie?

— Precz.

— Jak chcesz — cza­ro­dziej od­wró­cił się, ude­rzył po­so­chem o bruk. — Wra­cam do Koviru, nie zo­stanę ani dnia o dłu­żej w tej dziu­rze. Chodź ze mną, nie zo­sta­waj tu. Ci lu­dzie ni­czego nie wie­dzą, wi­dzieli tylko, jak za­bi­jasz. A ty pa­skudnie za­bi­jasz, Ge­ralt. No, idziesz?

Ge­ralt nie od­po­wie­dział, na­wet nie pa­trzył na niego. Schował miecz. Stre­go­bor wzruszył ra­mio­nami, od­szedł szparkim kro­kiem, ryt­micznie po­stu­kując laską.

Z tłumu pole­ciał ka­mień, dźwięknął o bruk. Za nim drugi, przelatu­jąc tuż nad ra­mie­niem Ge­ralta. Wiedźmin wy­pro­sto­wany, uniósł obie dło­nie, wy­konał nimi szybki gest. Tłum za­szu­miał, ka­mie­nie pole­ciały gę­ściej, ale Znak od­py­chał je na boki — mi­jały cel chro­niony nie­wi­dzialnym obłym pan­ce­rzem.

— Dość!!! — ryk­nął Cal­de­meyn. — Ko­niec z tym, psiamać!

Tłum za­hu­czał jak fala przyboju, ale ka­mie­nie prze­stały, le­cieć. Wiedźmin stał nie­ru­chomo.

Wójt zbli­żył się do niego.

— Czy to — rzekł wskazując sze­ro­kim ge­stem na roz­rzu­cone po pla­cyku nie­ru­chome ciała — już wszystko? Tak wy­gląda mniejsze zło, które wy­bra­łeś? Czy już za­ła­twi­łeś, co uwa­żałeś za ko­nieczne?

— Tak — od­po­wie­dział Ge­ralt z wy­sił­kiem, nie od razu.

— Twoja rana jest po­ważna?

— Nie.

W ta­kim razie za­bie­raj się stąd.

— Tak — po­wie­dział wiedźmin. Stał jesz­cze chwilę, uni­kając wzroku wójta. Po­tem od­wró­cił się wolno, bar­dzo wolno.

— Ge­ralt.

Wiedźmin obej­rzał się.

— Nie wra­caj tu nigdy — po­wie­dział Cal­de­meyn. — Nigdy.

 


Głos rozsądku IV [top]

 

— Po­roz­ma­wiajmy, Iola.

Po­trze­buję tej roz­mowy. Mó­wią, że mil­cze­nie jest zło­tem. Może. Nie wiem, czy jest aż tyle warte. W każ­dym razie, ma swoją cenę. Trzeba za nie pła­cić.

To­bie jest ła­twiej, tak, nie za­prze­czaj. Ty prze­cież mil­czysz z wy­boru, ty z mil­cze­nia uczyniłaś ofiarę dla two­jej bo­gini. Nie wie­rzę w Me­litele, nie wie­rzę też w ist­nie­nie in­nych bo­gów, ale cenię twój wy­bór, twoją ofiarę, cenię i sza­nuję to, w co wie­rzysz. Bo twoja wiara i po­święcenie, cena mil­cze­nia, jaką pła­cisz, uczynią cię lep­szą, bar­dziej warto­ściową istotą. A przy­najmniej mogą cię taką uczynić. A moja nie­wiara nie może nic. Jest bez­silna.

Py­tasz, w co w ta­kim razie wie­rzę?

Wie­rzę w miecz.

Jak wi­dzisz, no­szę dwa. Każdy wiedźmin ma dwa mie­cze. Nie­życzliwi ma­wiają, że ten srebrny jest na po­twory, a ten z że­laza na ludzi. To oczywi­ście nie­prawda. Są po­twory, które można ugo­dzić wy­łącz­nie srebrnym ostrzem, ale ist­nieją i ta­kie, dla któ­rych za­bój­cze jest że­lazo. Nie, Iola, nie każde że­lazo, ale wy­łącz­nie to, które po­cho­dzi z me­te­orytu. Py­tasz, co to me­te­oryt? To spa­da­jąca gwiazda. Wi­działaś pew­nie nie­raz spa­da­jącą gwiazdę, krótką, świetlistą smugę na noc­nym nie­bie. Wi­dząc ją, wy­po­wia­dałaś za­pewne ja­kieś ży­cze­nie, może był to dla cie­bie ko­lejny po­wód, by wie­rzyć w bo­gów. Dla mnie me­te­oryt jest tylko ka­wa­łem me­talu, który spa­dając za­rywa się w zie­mię. Me­talu, z któ­rego można zro­bić miecz.

Mo­żesz, oczywi­ście, że mo­żesz, wziąć mój miecz do ręki. Wi­dzisz, jaki jest lekki? Na­wet ty uno­sisz go bez trudu. Nie! Nie do­tykaj ostrza, ska­le­czysz się. Jest ostrzejsze niż brzytwa. Musi takie być.

O tak, ćwi­czę czę­sto. W każ­dej wol­nej chwili. Nie wolno mi wyjść z wprawy. Tutaj, w naj­dal­szy za­kątek świątyn­nego parku, też przy­sze­dłem, by się roz­ru­szać, by wy­palić z mię­śni to pa­skudne, wredne drętwie­nie, które mnie opada, to krą­żące we mnie zimno. A ty mnie tu od­nala­złaś. Za­bawne, przez kilka dni to ja pró­bo­wa­łem od­na­leźć cie­bie. Roz­glą­da­łem się za tobą. Chciałem...

Po­trze­buję tej roz­mowy, Iola. Usiądźmy, po­roz­ma­wiajmy chwilę.

Ty mnie prze­cież w ogóle nie znasz, Iola.

Na­zy­wam się Ge­ralt. Ge­ralt z... Nie. Tylko Ge­ralt. Ge­ralt zni­kąd. Je­stem wiedźmi­nem.

Mój dom, to Kaer Mor­hen, Wiedź­miń­skie Sie­dliszcze. Stamtąd po­cho­dzę. Jest... Była taka wa­row­nia. Nie­wiele z niej zo­stało.

Kaer Mor­hen... Tam pro­du­ko­wało się ta­kich jak ja. Już się tego nie robi, a w Kaer Mor­hen już nikt nie mieszka. Nikt oprócz Ve­se­mira. Py­tasz, kim jest Ve­semir? Jest moim oj­cem. Dla­czego spo­glą­dasz na mnie ze zdu­mie­niem? Co w tym dziwnego? Każdy ma ja­kie­goś ojca. Moim jest Ve­semir. A że nie jest moim prawdzi­wym oj­cem, cóż z tego? Prawdzi­wego nie zna­łem, matki też nie. Nie wiem na­wet, czy żyją. I w gruncie rze­czy nie­wiele mnie to ob­cho­dzi.

Tak, Kaer Mor­hen... Prze­sze­dłem tam zwy­kłą mu­tację. Próba Traw, a po­tem to co zwy­kle. Hor­mony, zioła, za­ka­żenie wiru­sem. I od nowa. I jesz­cze raz. Do skutku. Po­dobno znio­słem Zmiany nad po­dziw do­brze, cho­ro­wa­łem bar­dzo krótko. Uznano mnie więc za nie­zwy­kle od­por­nego gów­nia­rza i wy­brano do pew­nych dal­szych, bar­dziej skompli­ko­wa­nych... eks­pe­ry­mentów. Z tym było go­rzej. Znacznie go­rzej. Ale, jak wi­dzisz, prze­ży­łem. Jako je­dyny z tych, któ­rych do owych eks­pe­ry­mentów wy­brano. Od tam­tego czasu mam białe włosy. Pełny za­nik pig­mentu. Jak to się mówi — sku­tek uboczny. Dro­biazg. Mało prze­szkadza.

Po­tem uczono mnie róż­nych rze­czy. Dość długo. Aż wreszcie nad­szedł dzień, w któ­rym opu­ści­łem Kaer Mor­hen i ru­szy­łem na szlak. Miałem już mój me­da­lion, o, wła­śnie ten. Znak Szkoły Wilka. Miałem też dwa mie­cze: srebrny i żela­zny. Oprócz mie­czy nio­słem jesz­cze z sobą prze­ko­nanie, za­pał, mo­ty­wa­cję i... wiarę. Wiarę w to, że je­stem po­trzebny i po­ży­teczny. Bo świat, Iola, miał ja­koby być pełen po­two­rów i bestii, a moim za­da­niem było chronić tych, któ­rym owe be­stie za­gra­żały. Gdy wy­ru­sza­łem z Kaer Mor­hen, ma­rzy­łem o spo­tka­niu z moim pierw­szym po­two­rem, nie mo­głem do­cze­kać się chwili, gdy stanę z nim oko w oko. I do­cze­ka­łem się.

Mój pierwszy po­twór, Iola, był łysy i miał wy­jąt­kowo brzydkie, po­psute zęby. Na­po­tka­łem go na go­ścińcu, gdzie do spółki z ko­leż­kami po­two­rami, ma­rude­rami z ja­kiejś armii za­trzymał chłopski wóz i wy­cią­gnął z tego wozu dziew­czynkę, może trzy­na­sto­letnia, a może na­wet nie. Ko­leż­ko­wie trzymali ojca dziew­czynki, a łysy zdzierał z niej su­kienkę i wrzesz­czał, że nad­szedł czas, by po­znała, co to ta­kiego praw­dziwy męż­czy­zna. Podje­cha­łem, zsia­dłem i po­wie­działem ły­semu, że dla niego rów­nież nad­szedł taki czas. Wy­da­wało mi się to sza­lenie dow­cipne. Łysy pu­ścił smarkulę i rzu­cił się na mnie z to­po­rem. Był bar­dzo po­wolny, ale wy­trzymały. Ude­rzy­łem go dwa razy, do­piero wtedy upadł. To nie były spe­cjal­nie czy­ste cię­cia, ale bar­dzo, po­wie­działbym, spektaku­larne, takie, że ko­leż­ko­wie ły­sego ucie­kli, wi­dząc, co wiedź­miń­ski miecz może zro­bić z czło­wieka...

Nie nu­dzę cię, Iola?

Po­trze­buję tej roz­mowy Na­prawdę jej po­trze­buję.

Na czym to ja sta­ną­łem? Aha, na moim pierw­szym szla­chet­nym czy­nie. Wi­dzisz, Iola, w Kaer Mor­hen wbito mi do głowy, bym się nie mie­szał do ta­kich zajść, bym je omijał z da­leka, nie bawił się w błęd­nego ryce­rza i nie wy­rę­czał stró­żów prawa. Ru­szy­łem na szlak nie po to, by się popi­sy­wać, ale by za pie­nią­dze wy­ko­ny­wać zle­cane mi prace. A ja wmiesza­łem się jak kto głupi, nie uje­chawszy na­wet pięć­dzie­się­ciu mil od pod­nóża gór. Czy wiesz, dla­czego to zro­bi­łem? Chciałem, by dziew­czyna za­law­szy się łzami wdzięcz­ności ca­ło­wała mnie, swego wy­bawcę, po rę­kach, a jej oj­ciec dzię­ko­wał mi na kola­nach. Tymcza­sem oj­ciec dziew­czyny uciekł ra­zem z ma­rude­rami, a dziew­czyna, na którą pole­ciała większość krwi ły­sego, po­rzy­gała się i do­stała ataku histe­rii, a gdy się do niej zbli­ży­łem, ze­mdlała ze stra­chu. Od tam­tego czasu wtrą­ca­łem się w po­dobne hi­storie już bar­dzo rzadko.

Ro­bi­łem swoje. Szybko na­uczyłem się jak. Podjeż­dża­łem do opłotków wsi, za­trzymy­wa­łem się pod pali­sa­dami osad i gro­dów. I cze­ka­łem. Jeśli pluto, zło­rze­czono i rzu­cano ka­mie­niami, od­jeż­dża­łem. Jeśli miast tego ktoś wy­cho­dził i da­wał mi zle­cenie, wy­ko­ny­wa­łem je.

Od­wie­dza­łem mia­sta i twierdze, szu­ka­łem orę­dzi przybija­nych do słu­pów na roz­staj­nych dro­gach. Szu­ka­łem wia­do­mo­ści: „Wiedź­min po­trzebny pil­nie”. A po­tem było zwy­kle ja­kieś uro­czy­sko, loch, ne­kro­polia lub ruiny, le­śny wą­wóz lub grota w gó­rach pełna kości i śmier­dząca pa­dliną. I było coś, co żyło tylko po to, by za­bijać. Z głodu, dla przyjem­ności, po­wo­do­wane czy­jąś cho­ro­bliwą wolą, z in­nych przy­czyn. Mantikora, wy­vern, mglak, ża­gnica, ży­ry­twa, prze­raza, leszy, wampir, ghul, graveir, wil­kołak, gi­ga­skor­pion, strzyga, zja­darka, ki­ki­mora, wipper. I był ta­niec w ciemno­ściach i cię­cie mie­cza. I był strach i wstręt w oczach tego, kto wrę­czał mi póź­niej za­płatę.

Błędy? A jakże. Po­peł­nia­łem.

Ale trzyma­łem się zasad. Nie, nie ko­deksu. Zwykłem nie­kiedy za­sła­niać się ko­dek­sem. Lu­dzie to lubią. Ta­kich, któ­rzy mają ja­kieś ko­deksy i kie­rują się nimi, sza­nuje się i po­waża.

Nie ma żad­nego ko­deksu. Nigdy nie uło­żono żad­nego wiedź­miń­skiego ko­deksu. Ja sobie swój wy­my­śli­łem. Zwyczaj­nie. I trzyma­łem się go. Zaw­sze...

Nie zaw­sze.

Bo było tak, iż wy­da­wa­łoby się, że nie ma miej­sca na żadne wąt­pli­wo­ści. Że nale­ża­łoby po­wie­dzieć sobie: „A co mnie to ob­cho­dzi, to nie moja sprawa, ja je­stem wiedźmi­nem”. Że nale­ża­łoby po­słu­chać głosu roz­sądku. Po­słu­chać in­stynktu, jeżeli nie tego, co dyktuje do­świad­cze­nie. A choćby i zwy­kły, naj­zwy­klej­szy strach.

Po­wi­nie­nem był po­słu­chać głosu roz­sądku, wtedy...

Nie po­słu­cha­łem.

My­śla­łem, że wy­bie­ram mniejsze zło. Wy­bra­łem mniejsze zło. Mniejsze zło! Je­stem Ge­ralt z Rivii. Zwany także Rzeźni­kiem z Blaviken.

Nie, Iola. Nie do­tykaj mo­jej ręki. Kontakt może wy­zwo­lić w tobie... Mo­żesz zo­ba­czyć...

A ja nie chcę, byś zo­ba­czyła. Nie chcę wie­dzieć. Znam moje prze­zna­cze­nie, które kręci mną jak wir. Moje prze­zna­cze­nie? Ono idzie za mną krok w krok, ale ja nigdy nie oglą­dam się za sie­bie.

Pętla? Tak, Nen­neke czuje to, zdaje się. Co mnie wtedy pod­ku­siło, tam w Cin­trze? Jak mo­głem tak głu­pio ry­zy­ko­wać?

Nie, nie i jesz­cze raz nie. Ja nigdy nie oglą­dam się za sie­bie. A do Cin­try nie wrócę nigdy, będę omijał Cin­trę jak gniazdo dżumy. Nigdy tam nie wrócę.

Ha, jeśli do­brze liczę, ten dzie­ciak mu­siał uro­dzić się w maju, gdzieś w oko­li­cach święta Bel­le­teyn. Gdyby tak było w isto­cie, to mie­liby­śmy do czy­nie­nia z inte­re­sują­cym zbie­giem oko­licz­ności. Bo Yen­nefer też uro­dziła się w Bel­le­teyn...

Chodźmy już, Iola. Zmierzcha już.

Dziękuję ci, że ze­chciałaś ze mną po­roz­ma­wiać.

Dziękuję ci, Iola.

Nie, nic mi nie jest. Czuję się do­brze.

Cał­kiem do­brze.

 


Kwestia ceny [top]

 

Wiedźmin miał nóż na gar­dle.

Leżał, pła­wiąc się w my­dli­nach, z głową od­rzu­coną do tyłu, na śli­ską kra­wędź drewnia­nej balii. W ustach czuł gorzki po­smak my­dła. Nóż, tępy jak sie­dem nie­szczęść, skro­bał go bole­śnie po jabłku Adama, z chrzęstem prze­su­wał się ku pod­bródkowi.

Bal­wierz, z miną arty­sty świado­mego na­ro­dzin arcy­dzieła, skrobnął jesz­cze raz, z czy­stej ma­niery, po czym otarł mu twarz ka­wał­kiem lnia­nego płótna zmo­czo­nym w czymś, co mo­gło być na­lewką na arcy­dzię­gielu.

Ge­ralt wstał, po­zwo­lił, by pa­cho­łek wylał na niego ce­brzyk wody, otrząsnął się, wy­szedł z ba­lii, zna­cząc ce­glaną podłogę śla­dami mo­krych stóp.

Ręcznik, panie — pa­cho­łek zerk­nął cie­ka­wie na jego me­da­lion.

— Dzięki.

— Tu jest odzienie — po­wie­dział Haxo. — Ko­szula, ga­cie, spodnie, wams. A tu buty.

O wszystkim po­my­śleli­ście, kasztela­nie. A we wła­snych bu­tach nie mógłbym pójść?

— Nie. Piwa?

— Chętnie.

Ubierał się po­woli. Do­tyk ob­cego, szorst­kiego, nie­przyjem­nego ubrania na spęczniałej skó­rze psuł mu hu­mor, ja­kiego na­brał, wy­le­gując się w gorą­cej wo­dzie.

— Kasztela­nie?

— Słu­cham was, panie Ge­ralt?

— Nie wie­cie aby, po co to wszystko? No, do czego je­stem tu po­trzebny?

— Nie moja rzecz — po­wie­dział Haxo, ze­zując na pa­choł­ków. — Do mnie na­leży ubrać was...

— Przebrać, chcieliście po­wie­dzieć.

— ...Ubrać i za­pro­wa­dzić na ucztę, do kró­lowej. Włóżcie wams, panie Ge­ralt. I ukryjcie pod nim wiedź­miń­ski me­da­lion.

— Tu leżał mój sztylet.

— Ale już nie leży. Jest w bez­piecznym miej­scu, tak jak oba wa­sze mie­cze i cały do­bytek. Tam, do­kąd idziecie, idzie się bez oręża.

Wiedźmin wzruszył ra­mio­nami, ob­cią­gając na sobie cia­sny pur­pu­rowy wams.

— Co to jest? — spy­tał, wskazując na haft na przodzie ubioru.

A wła­śnie — rzekł Haxo. — Był­bym za­po­mniał. Na czas uczty na­zy­wa­cie się wiel­możny Ravix z Czte­ro­roga. Jako ho­no­rowy gość, za­sią­dzie­cie po pra­wicy kró­lowej, ta­kie jest jej ży­cze­nie. A to na wamsie, to wasz herb. W polu zło­tym niedź­wiedź czarny, kro­czący, na nim panna w sza­cie błę­kit­nej, z wło­sami roz­puszczo­nymi i rę­koma wzniesio­nymi. Po­win­ni­ście to za­pa­mię­tać, ktoś z go­ści może mieć hyzia na punkcie he­ral­dyki, to się czę­sto zda­rza.

— Ja­sne, za­pa­mię­tam — po­wie­dział po­waż­nie Ge­ralt. — A Czte­roróg, gdzie leży?

— Do­sta­tecz­nie da­leko. Go­towi­ście? Mo­żemy iść?

— Mo­żemy. Po­wiedzcie jesz­cze, panie Haxo, z jakiej oka­zji ta uczta?

— Królewna Pavetta koń­czy pięt­na­ście lat, we­dle zwy­czaju zwa­lili się kon­ku­renci do jej ręki. Królowa Ca­lan­the chce ją wy­dać za ko­goś ze Skellige. Za­leży nam na przymie­rzu z wy­spia­rzami.

— Dla­czego aku­rat z nimi?

— Na tych, z któ­rymiw przymie­rzu, nie na­pa­dają tak czę­sto jak na in­nych.

— Istotny po­wód.

— Ale nie je­dyny. W Cin­trze, panie Ge­ralt, tra­dycja nie po­zwala na nie­wie­ście rządy. Nasz król Ro­egner zmarł był jakiś czas temu od mo­ro­wego po­wie­trza, a kró­lowa nie chce dru­giego męża. Na­sza pani Ca­lan­the mą­dra jest i sprawie­dliwa, ale co król, to król. Ten, kto ożeni się z kró­lewną, sią­dzie na tro­nie. Do­brze by było, żeby trafił się chłop na schwał. A ta­kich trzeba szu­kać na wy­spach. To twardy na­ród. Chodźmy już.

W po­łowie kruż­ganka ota­cza­ją­cego mały, pusty we­wnętrzny dzie­dzi­niec Ge­ralt za­trzymał się, ro­zej­rzał.

— Kasztela­nie — rzekł pół­gło­sem. — Je­ste­śmy sami. Mówcie, do czego kró­lowej wiedźmin. Mu­sicie coś wie­dzieć. Kto, jeśli nie wy?

— Do tego, co i wszystkim in­nym — burknął Haxo. — Cin­tra jest jak każdy je­den inny kraj, taka sama. Mamy tu i wil­ko­łaki, i ba­zy­liszki, a i mantikora się znaj­dzie, jak do­brze po­szu­kać. To i wiedźmin może się przydać.

— Nie kręć­cie, kasztela­nie. Py­tam, do czego kró­lowej wiedźmin na uczcie, i to prze­brany za błę­kit­nego niedźwie­dzia z roz­puszczo­nymi wło­sami.

Haxo też się ro­zej­rzał, a na­wet wy­chy­lił się przez balu­stradę kruż­ganka.

— Nie­do­brego coś się dzieje, panie Ge­ralt — mruknął. — Na zamku, zna­czy. Stra­szy coś.

— Co?

A co ma stra­szyć? Stra­szy­dło. Mó­wią, małe, gar­bate, kol­cza­ste jak jeż. Nocą po zamku łazi, brzęka łań­cu­chami. Po­ję­kuje i stęka w komna­tach.

— Wy­ście wi­dzieli?

— Nie — Haxo splu­nął. — I wi­dzieć nie chcę.

— Ple­cie­cie, kasztela­nie — skrzywił się wiedźmin. — To się kupy nie trzyma. Idziemy na zarę­czy­nową bie­siadę. I co ja mam tam robić? Czuwać, żeby spod stołu nie wy­sko­czył gar­bus i nie za­stę­kał? Bez broni? Wy­strojony jak bła­zen? Eee, panie Haxo.

A my­ślcie sobie, co chcecie — na­bur­mu­szył się kasztelan. — Ka­zali ni­czego wam nie mó­wić. Pro­sili­ście, to po­wie­działem. A wy, że plotę. Wielce­ście uprzejmi.

— Wy­baczcie, nie chciałem was ura­zić, kasztela­nie. Dzi­wi­łem się tylko...

— Prze­stań­cie się tedy dzi­wić — Haxo od­wró­cił głowę, nadal na­bur­mu­szony. — Nie jeste­ście od dzi­wie­nia. I do­brze wam radzę, pa­nie wiedźmin, jeśli kró­lowa roz­każe wam roz­dziać się do goła, po­ma­lo­wać sobie rzyć nie­bie­ską farbką i po­wie­sić się w sieni głową w dół jako kan­de­labr, to zrób­cie to bez zdziwie­nia i wa­hania. Ina­czej mogą was spo­tkać nieli­che przykro­ści. Po­jęli­ście?

— Po­jąłem. Idziemy, panie Haxo. Co­kol­wiek ma być, zgłodnia­łem po tej ką­pieli.

 

*   *   *

Nie li­cząc zdawko­wego, ce­re­mo­nial­nego po­zdrowie­nia, gdy po­wi­tała go jako „pana na Czte­ro­rogu”, kró­lowa Ca­lan­the nie za­mie­niła z wiedźmi­nem ani słowa. Uczta nie roz­po­czy­nała się, wciąż schodzili się bie­siad­nicy, gromko za­po­wia­dani przez he­rolda.

Stół był ogromny, pro­sto­kątny, mógł po­mie­ścić z górą czterdzie­stu chłopa. W jego szczycie zaj­mo­wała miej­sce Ca­lan­the, sie­dząc na tro­nie z wy­so­kim opar­ciem. Po jej pra­wej ręce za­sia­dał Ge­ralt, po lewej si­wo­włosy bard z lut­nią, zwany Dro­go­da­rem. Dwa szczytowe krze­sła po le­wicy kró­lowej po­zo­sta­wały wolne.

Na prawo od Ge­ralta, wzdłuż dłuż­szego boku stołu, za­sia­dali kasztelan Haxo i wo­je­woda o trud­nym do za­pa­mię­tania na­zwi­sku. Za nimi sie­dzieli go­ście z księ­stwa Attre — po­nury i mil­czący ry­cerz Rain­farn i po­zo­sta­jący pod jego opieką pu­co­ło­waty dwu­na­sto­latek, książę Windhalm, jeden z pre­ten­den­tów do ręki kró­lewny. Dalej — kolo­rowi i róż­no­barwni ryce­rze z Cin­try i oko­liczni wa­sale.

— Ba­ron Ey­lem­bert z Tigg! — ogło­sił he­rold.

— Kud­ku­dak! — mruknęła Ca­lan­the, szturcha­jąc Dro­go­dara. — We­soło bę­dzie.

Chudy i wą­saty, do­stat­nio odziany ry­cerz skło­nił się nisko, ale jego żywe, we­sołe oczy i błą­dzący po ustach uśmieszek za­prze­czały czo­ło­bit­ności.

— Wi­tajcie nam, panie Kud­ku­daku — rze­kła ce­re­mo­nial­nie kró­lowa. Naj­wy­raź­niej przydo­mek ba­rona zro­śnięty był z nim trwalej niż ro­dowe na­zwi­sko. — Rada wam je­stem za przybycie.

I jam rad z za­pro­sze­nia — oznajmił Kud­ku­dak i westchnął. — Cóż, rzucę okiem na kró­lewnę, je­śli po­zwo­lisz, kró­lowo. Trudno żyć sa­mot­nie, pani.

— Ejże, panie Kud­ku­daku — Ca­lan­the uśmiech­nęła się lekko, na­wi­jając lok wło­sów na palec. — Wszakże­ście żo­naty, jak nam do­brze wia­domo.

— Eee — żachnął się ba­ron. — Sama wiesz, pani, jaka ta moja żona sła­biutka i deli­katna, a te­raz w na­szych oko­li­cach ospa pa­nuje. Sta­wiam mój pas i miecz prze­ciwko sta­rym łap­ciom, że za rok bę­dzie na­wet po żało­bie.

— Biednyś, Kud­ku­daku, ale i szczę­ściarz z cie­bie zara­zem — Ca­lan­the uśmiech­nęła się jesz­cze milej. — Twoja żona rze­czy­wi­ście jest sła­biutka. Sły­sza­łam, że jak czasu ze­szłych żniw zdy­bała cię w stogu z dziewką, to go­niła cię z wi­dłami nie­całą milę, i nie do­go­niła. Mu­sisz ją le­piej kar­mić i ho­łubić, a i ba­czyć, by jej w nocy plecy nie zię­bły. A za rok, zo­ba­czysz, jak się po­prawi.

Kud­ku­dak po­smętniał, ale nie­zbyt prze­ko­ny­wa­jąco.

— Alu­zję zro­zu­mia­łem. Ale na uczcie zo­stać mogę?

— Rada będę, ba­ronie.

— Po­sel­stwo ze Skellige! — krzyknął he­rold, już so­lid­nie za­chryp­nięty.

Wy­spia­rze wkroczyli dziarskim, dud­nią­cym kro­kiem, we czte­rech, w lśniących, skó­rza­nych ku­bra­kach ob­szy­tych fo­czym fu­trem, prze­pa­sani szar­fami z kra­cia­stej wełny. Pro­wa­dził ich żyla­sty wo­jow­nik o ciemnej twa­rzy i orlim nosie, ma­jący u boku bar­czy­stego mło­dziana z rudą czu­pryną. Wszyscy skło­nili się przed kró­lową.

— Wielki to za­szczyt — rze­kła Ca­lan­the, lekko za­ru­mie­niona — witać po­now­nie na moim zamku świetnego ryce­rza, ja­kim jest Eist Tuir­seach ze Skellige. Gdyby nie do­brze znany fakt, że ży­wisz po­gardę dla ożenku, ucie­szy­ła­bym się na­dzieją, że może przyby­wasz ubie­gać się o moją Pavettę. Czyżby sa­mot­ność jed­nak do­ku­czyła ci, panie?

— Nie raz, piękna Ca­lan­the — od­rzekł sma­gło­licy wy­spiarz, uno­sząc na kró­lową błyszczące oczy. — Zbyt nie­bez­pieczne jed­nak wiodę ży­cie, by my­śleć o trwałym związku. Gdyby nie to... Pavetta jest mło­dziutką jesz­cze panną, nie­roz­kwi­tłym pączkiem, ale...

— Ale co, ryce­rzu?

— Nie­da­leko pada jabłko od ja­błoni — uśmiech­nął się Eist Tuir­seach, bły­ska­jąc bielą zę­bów. — Wy­star­czy spoj­rzeć na cie­bie, kró­lowo, by wie­dzieć, jaką pięk­no­ścią sta­nie się kró­lewna, gdy osią­gnie wiek, jaki po­winna mieć ko­bieta, by uszczęśli­wić wo­jow­nika. Tymcza­sem jed­nak o jej rękę winni ubie­gać się mło­dzieńcy. Tacy jak sio­strzeniec na­szego króla Brana, ten oto Crach an Cra­ite, który przybył tu w tym wła­śnie celu.

Crach, kło­niąc rudą głową, ukląkł przed kró­lową na jedno ko­lano.

— Ko­góż jesz­cze przywio­dłeś, Eist?

Krępy, krzepki męż­czy­zna z mio­tło­watą brodą i dry­blas z kobzą na ple­cach przyklę­kli obok Cra­cha an Cra­ite.

— Oto wa­leczny druid My­szo­wór, który, jak ja, jest przyja­cie­lem i do­radcą króla Brana. A to Draig Bon-Dhu, nasz sławny skald. Trzydzie­stu że­gla­rzy ze Skellige czeka zaś na po­dwórcu, pło­nąc na­dzieją, że piękna Ca­lan­the z Cin­try ukaże się im choć w oknie.

— Sia­daj­cie, szla­chetni go­ście. Ty, panie Tuir­seach, tu­taj.

Eist zajął wolne miej­sce przy węż­szym końcu stołu, od­dzielony od kró­lowej tylko pu­stym krze­słem i miej­scem Dro­go­dara. Po­zo­stali wy­spia­rze siedli ra­zem po lewej, po­mię­dzy mar­szał­kiem Vis­se­ger­dem a trójką sy­nów wła­dyki Streptu, na któ­rych wo­łano Po­mrów, Paszkot i Dzir­ży­górka.

— To mniej wię­cej wszyscy — kró­lowa prze­chy­liła się w stronę mar­szałka. — Za­czy­namy, Vis­se­gerd.

Mar­sza­łek kla­snął w dło­nie. Pa­choł­ko­wie, nio­sąc pół­miski i dzbany, dłu­gim sznu­rem ru­szyli ku sto­łowi, wi­tani rado­snym po­mru­kiem bie­siad­ni­ków.

Ca­lan­the pra­wie nie jadła, nie­chęt­nie trą­cała po­da­wane kąski srebrnym wi­del­cem. Dro­go­dar, prze­łknąwszy coś w po­śpie­chu, brzdąkał dalej na lutni. Po­zo­stali go­ście czy­nili na­to­miast praw­dziwe spu­sto­sze­nie wśród pie­czo­nych pro­siąt, ptactwa, ryb i małży, w czym przodo­wał rudy Crach an Cra­ite. Rain­farn z Attre srogo stro­fo­wał mło­dego księ­cia Wind­halma, raz na­wet dał mu po ła­pach za próbę się­gnię­cia po dzban z ja­błeczni­kiem. Kud­ku­dak, prze­ry­wa­jąc na mo­ment ogryzanie kości, ura­do­wał są­sia­dów na­śla­do­wa­niem gwizdu błot­nego żół­wia. Ro­biło się coraz we­selej. Wzno­szono pierwsze toa­sty, coraz bar­dziej nie­składne.

Ca­lan­the po­pra­wiła wą­ską złotą ob­ręcz na po­pie­la­tych, ufry­zo­wa­nych w loki wło­sach, ob­ró­ciła się lekko w stronę Ge­ralta za­ję­tego kru­sze­niem sko­rupy wiel­kiego czerwo­nego raka ociężnika.

— No, wiedźmi­nie — po­wie­działa. — Do­okoła jest już do­sta­tecz­nie gło­śno, aby­śmy mo­gli za­mie­nić dys­kret­nie kilka słów. Za­cznijmy od grzeczno­ści. Cie­szę się z po­zna­nia cie­bie.

— To od­wzajem­niona ra­dość, kró­lowo.

— Po grzeczno­ściach, kon­krety. Mam dla cie­bie pracę do wy­ko­nania.

— Do­my­ślam się. Rzadko kto za­pra­sza mnie na bie­siady z czy­stej sym­patii.

— Cóż, pew­nie nie jesteś inte­re­sują­cym part­ne­rem przy stole. Czy jest jesz­cze coś, czego się do­my­ślasz?

— Jest.

— Cóż to ta­kiego?

— Po­wiem ci, gdy do­wiem się, jakie za­danie masz dla mnie, kró­lowo.

— Ge­ralt — po­wie­działa Ca­lan­the, trą­cając pal­cami na­szyj­nik ze szmarag­dów, z któ­rych naj­mniejszy był wiel­kości ma­jo­wego chra­bąsz­cza — jak my­ślisz, jakie za­danie można mieć dla wiedź­mina? Co? Wy­ko­panie studni? Za­łata­nie dziury w da­chu? Utkanie go­be­linu przedsta­wia­ją­cego wszystkie po­zycje, ja­kie król Vri­dank i piękna Cerro wy­pró­bo­wali pod­czas nocy po­ślub­nej? Sam chyba wiesz naj­lepiej, na czym po­lega twoja pro­fesja.

— Tak, wiem. A teraz mogę po­wie­dzieć, czego się do­my­ślam, kró­lowo.

— Cie­ka­wam.

— Do­my­ślam się, że jak wielu in­nych, my­lisz mój za­wód z cał­kiem inną pro­fesją.

— Och — Ca­lan­the, na­chy­lona swo­bod­nie w kie­runku brzdąkają­cego na lutni Dro­go­dara, sprawiała wra­żenie za­my­ślo­nej i nie­obecnej. — A kimże, Ge­ralt, są ci inni, któ­rych jest tak wielu, a z któ­rymi byłeś ła­skaw zrównać mnie pod względem igno­ran­cji? I z jaką to pro­fesją mylą twój za­wód owi głupcy?

— Królowo — rzekł Ge­ralt spo­koj­nie — jadąc do Cin­try, spo­ty­ka­łem wie­śnia­ków, kup­ców, kra­sno­lu­dów do­mo­krąż­ców, ko­tla­rzy i drwali. Mó­wili mi o zja­darce, która gdzieś w tutej­szych la­sach ma swoją kry­jówkę, do­mek na pazu­rza­stym ku­rzym trój­nogu. Wspomi­nali o prze­razie gnieżdżą­cej się w gó­rach. O ża­gni­cach i sko­lo­pen­dro­mor­fach. Po­dobno znaj­dzie się i mantikora, jak do­brze po­szu­kać. Tyle za­dań, które mógłby wy­ko­nać wiedźmin, nie mu­sząc przy tym stroić się w cu­dze piórka i herby.

— Nie od­po­wie­działeś na moje pyta­nie.

— Królowo, nie wąt­pię, że przymie­rze ze Skellige, za­warte przez mał­żeń­stwo two­jej córki, jest Cin­trze po­trzebne. Możliwe też, że in­try­ganci, któ­rzy chcą temu prze­szkodzić, za­słu­gują na na­uczkę, i to w taki spo­sób, by władca nie był w to za­mie­szany. Pew­nie, że by­łoby naj­lepiej, by tę na­uczkę dał im nie znany ni­komu pan z Czte­ro­roga, który znik­nie po­tem ze sceny. A teraz od­po­wiem na twoje pyta­nie. My­lisz mój za­wód z pro­fesją na­jem­nego mor­dercy. Ci inni, któ­rych jest tak wielu, to ci, któ­rzy mają wła­dzę. Nie pierwszy raz wzywany je­stem na dwór na któ­rym pro­blemy władcy wy­ma­gają szybkich cio­sów mie­cza. Ale ja nigdy nie za­bija­łem ludzi dla pie­nię­dzy, nie­za­leż­nie, w do­brej czy złej sprawie. I nigdy tego robił nie będę.

At­mos­fera przy stole oży­wiała się w miarę jak uby­wało piwa. Rudy Crach an Cra­ite zna­lazł wdzięcz­nych słu­cha­czy do opo­wie­ści o bi­twie nad Thwyth. Na­kre­śliw­szy na stole mapę za po­mocą kości z mię­sem za­ma­cza­nej w sosie, na­nosił na nią sytu­ację tak­tyczną, wrzesz­cząc gło­śno. Kud­ku­dak, do­wo­dząc cel­ności swego prze­zwi­ska, za­gda­kał nagle jak naj­praw­dziwsza kwoka, bu­dząc po­wszechną we­so­łość wśród bie­siad­ni­ków, a kon­ster­nację wśród służby, prze­ko­nanej, że ptak, drwiąc z jej czuj­ności, do­stał się jakoś z dzie­dzińca na salę.

— Tak oto, los po­karał mnie na­zbyt do­myślnym wiedźmi­nem — Ca­lan­the uśmiech­nęła się, ale oczy miała zmrużone i złe. — Wiedźmi­nem, który bez cie­nia sza­cunku czy cho­ciażby zwy­kłej grzeczno­ści de­ma­skuje moje in­trygi i nie­cne, zbrodni­cze plany. Czy jed­nak fa­scy­nacja moją urodą i uj­mu­jącą oso­bo­wo­ścią nie przy­ćmiły przypad­kiem two­jego roz­sądku? Nigdy wię­cej tego nie rób, Ge­ralt. Nie od­zy­waj się w taki spo­sób do tych, któ­rzy mają wła­dzę. Nie­jeden nie za­po­mni ci ta­kich słów, a znasz kró­lów, wiesz, że mają różne środki. Sztylet. Tru­cizna. Loch. Roz­pa­lone kleszcze. Są setki, ty­siące spo­so­bów, po które się­gają kró­lowie zwy­kli mścić swoją ura­żoną dumę. Nie uwierzysz, Ge­ralt, jak łatwo jest ura­zić dumę nie­któ­rych władców. Rzadko który z nich znie­sie spo­koj­nie słowa ta­kie jak: „Nie”, „Nie będę” czy „Nigdy”. Mało tego, wy­star­czy ta­kiemu prze­rwać, gdy mówi, lub wtrą­cać nie­sto­sowne uwagi, i już ma się za­pew­nione ła­ma­nie ko­łem.

Królowa zło­żyła ra­zem białe, wą­skie dło­nie i lekko oparła na nich usta, ro­biąc efektowną pauzę. Ge­ralt nie prze­ry­wał i ni­czego nie wtrą­cał.

— Królowie — pod­jęła Ca­lan­the — dzielą lu­dzi na dwie kate­gorie. Jed­nym roz­ka­zują, a dru­gich ku­pują. Hoł­dują bo­wiem starej i ba­nal­nej prawdzie, że każ­dego można ku­pić. Każ­dego. To tylko kwe­stia ceny. Zga­dzasz się z tym? Ach, nie­po­trzebnie py­tam. Prze­cież jesteś wiedźmi­nem, wy­ko­nu­jesz swoją pracę i bie­rzesz za­płatę, w od­nie­sie­niu do cie­bie słowo „ku­pić” traci swój po­gar­dliwy wy­dźwięk. Również kwe­stia ceny to w twoim przy­padku rzecz oczywista, związana ze stop­niem trud­ności za­dania, ja­ko­ścią wy­ko­nania, mi­strzo­stwem. Także z twoją sławą, Ge­ralt. Dziado­wie na jar­mar­kach wy­śpiewują o czy­nach bia­ło­wło­sego wiedź­mina z Rivii. Je­śli cho­ciaż po­łowa z tego jest prawdą, to mogę zało­żyć, że cena two­ich usług nie jest mała. An­ga­żo­wa­nie cię do tak pro­stych i ba­nal­nych spraw, jak in­trygi pała­cowe czy mor­der­stwa, by­łoby trwonie­niem pie­nię­dzy. Można to za­ła­twić in­nymi, tań­szymi rę­kami.

— BRAAAK! Ghaaa-bra­aak! — za­ry­czał nagle Kud­ku­dak, zdo­by­wa­jąc huczny aplauz za imi­tację od­gło­sów ko­lej­nego zwie­rzę­cia. Ge­ralt nie wie­dział ja­kiego, ale nie chciałby nigdy cze­goś ta­kiego na­po­tkać. Od­wró­cił głowę, do­strzegając spo­kojne, ja­do­wicie zie­lone spoj­rze­nie kró­lowej. Dro­go­dar, z opusz­czoną głową i twa­rzą nie­wi­doczną zza za­słony si­wych wło­sów opa­dają­cych na ręce i in­strument, brzdąkał cicho na lutni.

— Ach, Ge­ralt — po­wie­działa Ca­lan­the, ge­stem za­bra­nia­jąc pa­choł­kowi do­le­wać do swojego pu­charu. — Ja mó­wię, a ty mil­czysz. Je­ste­śmy na uczcie, wszyscy chcemy do­brze się ba­wić. Za­baw mnie. Za­czyna mi bra­ko­wać two­ich cel­nych uwag i do­myślnych ko­mentarzy. Zdałby się też jeden z dru­gim komple­ment, hołd czy też za­pew­nie­nie o po­słu­szeń­stwie. Ko­lej­ność do­wolna.

— Cóż, kró­lowo — rzekł wiedźmin — nie­wąt­pli­wie je­stem mało inte­re­sują­cym part­ne­rem za sto­łem. Na­dzi­wić się nie mogę, że wła­śnie mnie wy­róż­niłaś za­szczytem zaj­mo­wa­nia tego miej­sca. Można wszak było po­sa­dzić tu ko­goś znacznie bar­dziej od­po­wiedniego. Każ­dego, kogo byś za­pra­gnęła. Wy­star­czyło tylko ko­muś roz­ka­zać lub ko­goś kupić. To tylko kwe­stia ceny.

— Mów, mów — Ca­lan­the od­chy­liła głowę do tyłu, przy­mknęła oczy, na­dając ustom po­zór mi­łego uśmiechu.

— Je­stem tedy za­szczycony i dumny, że to ja sie­dzę obok kró­lowej Ca­lan­the z Cin­try, któ­rej urodę przewyż­sza tylko jej mą­drość. Za rów­nie wielki za­szczyt uwa­żam, że kró­lowa ra­czyła sły­szeć o mnie i że na pod­sta­wie tego, co sły­szała, nie chce wy­ko­rzy­sty­wać mnie do ba­nal­nych spraw. Ze­szłej zimy książę Hro­barik, nie bę­dąc tak ła­skawy, pró­bo­wał wy­nająć mnie do szu­kania ślicznotki, która ma­jąc dość jego or­dy­nar­nych za­lo­tów, ucie­kła z balu, gu­biąc pan­to­felek. Trudno mi było go prze­ko­nać, że do tego po­trzebny jest wielki łow­czy, a nie wiedźmin.

Królowa słu­chała z za­gad­ko­wym uśmie­chem.

— Również inni władcy, ustę­pu­jący tobie, pani Ca­lan­the, pod względem mą­dro­ści, nie co­fali się przed pro­po­no­wa­niem mi ba­nal­nych za­dań. Głównie szło im o ba­nalne po­zba­wie­nie życia pa­sierba, oj­czyma, ma­co­chy, stryja, ciotki, trudno zli­czyć. Byli zda­nia, że to tylko kwe­stia ceny.

Uśmiech kró­lowej mógł oznaczać wszystko.

— Po­wta­rzam więc — Ge­ralt lekko skło­nił głowę — że nie po­sia­dam się z dumy, mo­gąc sie­dzieć obok cie­bie, pani. Duma zaś ogromnie wiele zna­czy dla nas, wiedźmi­nów. Nie uwierzysz, kró­lowo, jak wiele. Pe­wien wła­dyka ura­ził kie­dyś dumę wiedź­mina pro­po­zycją pracy, nie licu­jącą z ho­no­rem i wiedź­miń­skim ko­dek­sem. Co wię­cej, nie przyjął do wia­do­mo­ści grzecznej od­mowy, chciał po­wstrzymać wiedź­mina przed opusz­cze­niem swojego kasztelu. Wszyscy ko­mentujący po­tem to zda­rze­nie zgodnie twierdzili, że nie był to naj­lep­szy z po­my­słów tego wła­dyki.

— Ge­ralt — po­wie­działa Ca­lan­the po chwili mil­cze­nia. — My­liłeś się. Je­steś bar­dzo inte­re­sują­cym part­ne­rem przy stole.

Kud­ku­dak, otrzepując wąsy i przód ka­ftana z piw­nej piany, za­darł głowę i prze­szy­wa­jąco za­wył w wielce udat­nym na­śla­dow­nic­twie wil­czycy w cza­sie rui. Psy z dzie­dzińca i całej oko­licy za­wtó­ro­wały wy­ciem.

Je­den z braci ze Streptu, bo­dajże Dzir­ży­górka, za­mo­czywszy palec w piwie, po­pro­wa­dził grubą kre­chę do­okoła for­macji nary­so­wa­nej przez Cra­cha an Cra­ite.

— Błąd i nie­udolność! — za­wołał. — Nie nale­żało tak czy­nić! Tu, na skrzydło, trzeba było skie­ro­wać kon­nicę i ude­rzyć z flanki!

— Ha! — ryk­nął Crach an Cra­ite, wa­ląc ko­ścią o stół, zna­cząc twa­rze i tu­niki są­sia­dów kro­pel­kami sosu. — I osła­bić śro­dek? Klu­czową po­zycję? Nie­do­rzeczność!

— Tylko śle­piec lub chory na umy­śle nie ko­rzy­sta z ma­newru w takiej sytu­acji!

— Tak jest! Słusznie! — krzyknął Windhalm z Attre.

— Kto cię pyta, gów­nia­rzu?

— Sam jesteś gów­niarz!

— Za­mknij pysk, bo cię zdzielę tą ko­ścią!

— Siedź na rzyci i milcz, Crach — za­wołał Eist Tuir­seach, prze­ry­wa­jąc kon­wer­sację z Vis­se­ger­dem. — Do­syć tych kłótni. Hejże, panie Dro­go­dar! Szkoda wa­szego ta­lentu! Za­iste, wię­cej sku­pie­nia i po­wagi wy­maga słu­cha­nie wa­szej pięk­nej, acz ci­chej gędźby. Draigu Bon-Dhu, prze­stań żreć i żło­pać! Ni­komu za tym sto­łem nie za­im­po­nu­jesz ani jed­nym, ani dru­gim. Nadmij no swoje dudy i ura­duj nasze uszy po­rządną, wo­jacką mu­zyką. Za twoim po­zwole­niem, do­stojna Ca­lan­the!

— O, matko moja — szepnęła kró­lowa do Ge­ralta, uno­sząc na mo­ment wzrok ku skle­pie­niu w nie­mej rezy­gna­cji. Ale ski­nęła przy­zwalająco, uśmie­cha­jąc się wcale natu­ral­nie i życzliwie.

— Draigu Bon-Dhu — rzekł Eist. — Za­graj nam pieśń o bi­twie pod Cho­cie­bu­żem! Ta nie do­star­czy nam przy­najmniej wąt­pli­wo­ści co do tak­tycz­nych po­su­nięć do­wód­ców! Ani co do tego, kto okrył się tam nie­śmiertelną sławą! Zdrowie bo­ha­ter­skiej Ca­lan­the z Cin­try!

— Zdrowie! Chwała! — ry­czeli go­ście, speł­nia­jąc pu­chary i gli­niane czarki.

Dudy Draiga Bon-Dhu wy­dały z sie­bie zło­wro­gie bu­cze­nie, po­tem zaś buchnęły straszli­wym, prze­cią­głym, mo­du­lo­wa­nym ję­kiem. Bie­siad­nicy pod­jęli pieśń, wy­bija­jąc rytm, to jest tłu­kąc czym po­padło o stół. Kud­ku­dak chciwie wpatry­wał się w wór z ko­ziej skóry, nie­wąt­pli­wie urze­czony my­ślą o wciągnię­ciu wy­do­by­wa­ją­cych się z jego wnętrza prze­ra­żają­cych to­nów do swego re­per­tuaru.

— Cho­cie­buż — po­wie­działa Ca­lan­the, pa­trząc na Ge­ralta — moja pierwsza bitwa. Cho­ciaż lę­kam się wzbudzić obu­rze­nie i po­gardę dumnego wiedź­mina, wy­znam ci, że wówczas bili­śmy się o pie­nią­dze. Wróg pa­lił bo­wiem wsie, które pła­ciły nam da­niny, a my, nie­na­sy­ceni i chciwi, za­miast im na to po­zwo­lić, wy­ru­szy­liśmy w pole. Ba­nalny po­wód, ba­nalna bitwa, ba­nalne trzy ty­siące tru­pów roz­dzio­ba­nych przez kruki. I spójrz tylko — za­miast się wstydzić, sie­dzę dumna jak paw, że śpiewa się o mnie pie­śni. Na­wet jeżeli do tak okropnej, bar­ba­rzyń­skiej mu­zyki.

Znowu przywo­łała na twarz pa­rodię uśmiechu, peł­nego szczęścia i życzliwo­ści, unie­sie­niem pu­stego pu­charu od­po­wia­dając na toa­sty wzno­szone jak stół długi. Ge­ralt mil­czał.

— Kontynu­ujmy — Ca­lan­the przyjęła podane przez Dro­go­dara udko ba­żanta i za­częła je wdzięcz­nie ogryzać. — Jak mó­wi­łam, wzbudzi­łeś moje za­inte­re­so­wa­nie. Mó­wiono mi, że wy, wiedź­mini, to cie­kawa kasta, nie bar­dzo wie­rzy­łam. Te­raz wie­rzę. Przy ude­rze­niu wy­daje­cie dźwięk, świad­czący, że wy­kuto was ze stali, nie ule­piono z pta­siego gówna. Nie zmienia to jed­nak w ni­czym faktu, że jesteś tu, by wy­ko­nać za­danie. I wy­ko­nasz je bez mę­dr­ko­wa­nia.

Ge­ralt nie uśmiech­nął się lek­ce­wa­żąco i pa­skudnie, cho­ciaż miał wielką ochotę. Mil­czał nadal.

— My­śla­łam — mruknęła kró­lowa, zda­jąc się po­święcać całą uwagę wy­łącz­nie ba­żan­ciemu udku — że coś po­wiesz. Albo że się uśmiech­niesz. Nie? Tym lepiej. Czy naszą umowę mogę uwa­żać za za­wartą?

— Nie­ja­snych za­dań — rzekł su­cho wiedźmin — nie da się jasno wy­ko­nać, kró­lowo.

— Co tu jest nie­ja­snego? Prze­cież od razu wszyst­kiego się do­my­śliłeś. Rze­czy­wi­ście, mam plany od­no­śnie przymie­rza ze Skellige i co do mał­żeń­stwa mo­jej córki Pavetty. W przy­puszcze­niu, że plany te są za­gro­żone, rów­nież się nie po­my­liłeś, ani w tym, że je­steś mi po­trzebny, aby to za­gro­żenie wy­eli­mi­no­wać. Ale tu skończyła się twoja do­myślność. Su­po­zycja, że mylę twój za­wód z pro­fesją na­jem­nego zbira, wielce mnie ubo­dła. Przyjmij do wia­do­mo­ści, Ge­ralt, że zali­czam się do tych nie­wielu władców, któ­rzy wie­dzą do­kład­nie, czym zaj­mują się wiedź­mini i do czego na­leży ich an­ga­żo­wać. Z dru­giej strony, je­śli ktoś za­bija ludzi rów­nie wprawnie jak ty, cho­ciaż i nie dla pie­nię­dzy, nie po­wi­nien się dzi­wić, że tak wielu przypi­suje mu pro­fe­sjo­na­lizm w tej dzie­dzi­nie. Twoja sława wy­prze­dza cię, Ge­ralt, a jest ona gło­śniejsza od prze­klętej kobzy Draiga Bon-Dhu. I rów­nie mało w niej przyjem­nych nut.

Du­darz, choć nie mógł sły­szeć słów kró­lowej, za­koń­czył swój kon­cert. Bie­siad­nicy na­gro­dzili go cha­otyczną, wrza­skliwą owa­cją, po czym z no­wym za­pa­łem po­święcili się nisz­cze­niu zapa­sów jadła i pi­cia, roz­pa­miętywa­niu prze­biegu roz­ma­itych bitew i nie­przy­zwo­itym żar­tom o nie­wia­stach. Kud­ku­dak wy­da­wał gromkie od­głosy, nie spo­sób było jed­nak stwierdzić, czy była to imi­tacja ko­lej­nego zwie­rzę­cia, czy próba ulże­nia przełado­wa­nemu żo­łąd­kowi.

Eist Tuir­seach na­chy­lił się da­leko przez stół.

— Królowo — po­wie­dział — ist­nieją za­pewne ważne po­wody, dla któ­rych cały czas po­święcasz wy­łącz­nie panu z Czte­ro­roga, ale naj­wyż­sza pora, by­śmy uj­rzeli kró­lewnę Pavettę. Na co cze­kamy? Chyba nie na to, żeby Crach an Cra­ite się spił. A chwila ta jest bli­ska.

— Masz rację, jak zwy­kle, Eist — Ca­lan­the uśmiech­nęła się cie­pło. Ge­ralt nie prze­sta­wał się dzi­wić, jak bo­gaty był arse­nał jej uśmie­chów. — Rze­czy­wi­ście, mam z wielmoż­nym Ravixem nie­zwy­kle ważne sprawy do omówie­nia. Nie lękaj się, po­święcę czas i tobie. Ale znasz moją za­sadę: naj­pierw obo­wiązki, po­tem przyjem­ności. Pa­nie Haxo!

Uniosła dłoń, ski­nęła na kasztelana. Haxo wstał bez słowa, skło­nił się i szybko po­biegł po schodach, znik­nął w ciemnej gale­ryjce. Królowa znów od­wró­ciła się do wiedź­mina.

— Sły­sza­łeś? Roz­pra­wiamy zbyt długo. Je­śli Pavetta prze­stała już miz­drzyć się przed zwiercia­dłem, to za­raz tu bę­dzie. Nad­staw za­tem uszu, bo po­wta­rzać nie będę. Chcę osią­gnąć to, co sobie za­mie­rzy­łam, a co ty w miarę traf­nie od­ga­dłeś. Żad­nych in­nych roz­wią­zań być nie może. Co do cie­bie, to masz wy­bór. Mo­żesz zo­stać zmu­szony do działania moim roz­ka­zem... nad kon­se­kwencjami nie­po­słu­szeń­stwa nie uwa­żam za ce­lowe się roz­wo­dzić. Po­słu­szeń­stwo, ma się ro­zu­mieć, bę­dzie hoj­nie na­gro­dzone. Albo mo­żesz wy­świad­czyć mi płatną usługę. Za­uważ, że nie po­wie­działam: „Mogę cię kupić”, bo po­sta­no­wi­łam nie ura­żać two­jej wiedź­miń­skiej dumy. Prawda, że to ogromna róż­nica?

— Ogrom tej róż­nicy umknął jakoś mo­jej uwa­dze.

— Wy­tężaj więc bar­dziej uwagę, kiedy mó­wię do cie­bie. Róż­nica, mój drogi, po­lega na tym, że ku­po­wa­nemu płaci się we­dług wła­snego wi­dzi­misię, świad­czący usługę sam okre­śla jej cenę. Jasne?

W miarę. Za­łóżmy więc, że wy­bie­ram formę płat­nej usługi. Po­wi­nie­nem jed­nak chyba wie­dzieć, na czym ta usługa ma pole­gać?

— Nie, nie po­wi­nie­neś. Roz­kaz, i owszem, musi być kon­kretny i jed­no­znaczny. Co in­nego, jeśli mowa o płat­nej usłu­dze. Inte­re­suje mnie efekt. Nic wię­cej. To twoja sprawa, ja­kimi środ­kami mi go za­pew­nisz.

Ge­ralt, uno­sząc głowę, na­po­tkał czarne, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie My­szo­wora. Druid ze Skellige, nie spuszcza­jąc z wiedź­mina wzroku, kru­szył jak gdyby w za­my­śle­niu trzymany w dłoni ka­wa­łek chleba, upuszczał okru­szynki. Ge­ralt spoj­rzał w dół. Przed nim, na dę­bo­wej desce stołu, okruchy, ziarnka ka­szy i czerwo­nawe fragmen­ciki sko­rupy ociężnika poru­szały się szybko jak mrówki. Two­rzyły runy. Runy połą­czyły się — na mo­ment — w słowo. W pyta­nie.

My­szo­wór cze­kał, nie spuszcza­jąc z niego wzroku. Ge­ralt led­wie do­strzegal­nie kiw­nął głową. Druid opu­ścił po­wieki, z ka­mienną twa­rzą zmiótł okruszki ze stołu.

— Szla­chetni pa­no­wie! — za­wołał he­rold. — Pavetta z Cin­try!

Go­ście uci­chli, obra­cając głowy w stronę schodów.

Po­prze­dzana przez kasztelana i ja­sno­wło­sego pazia w szkarłat­nym ku­braczku, kró­lewna schodziła wolno, z opusz­czoną głową. Włosy miała identycz­nego ko­loru jak matka — po­pie­lato­szare, ale no­siła je sple­cione w dwa grube war­ko­cze, się­ga­jące poni­żej pasa. Oprócz dia­de­mika z mi­ster­nie rzeź­bioną gemmą i pa­ska z drobniut­kich zło­tych ogniwek, ści­ska­ją­cego na bio­drach długą srebrno­błę­kitną suk­nię, Pavetta nie no­siła żad­nych ozdób.

Eskorto­wana przez pazia, he­rolda, kasztelana i Vis­se­gerda, kró­lewna za­jęła wolne krze­sło po­mię­dzy Dro­go­da­rem a Eistem Tuir­seach. Ry­cer­ski wy­spiarz na­tychmiast zad­bał o jej pu­char i za­bawił roz­mową. Ge­ralt nie do­strzegł, by od­po­wia­dała wię­cej niż jed­nym sło­wem. Oczy miała stale spusz­czone, przykryte dłu­gimi rzę­sami, cały czas, na­wet pod­czas hała­śli­wych toa­stów, jakie syp­nęły się ku niej z róż­nych punktów stołu. Nie­wąt­pli­wie, jej uroda zro­biła wra­żenie na bie­siad­ni­kach — Crach an Cra­ite za­prze­stał wrzasków, w mil­cze­niu gapił się na Pavettę, za­po­mi­nając na­wet o kuflu piwa. Windhalm z Attre także poże­rał kró­lewnę wzrokiem, mie­niąc się róż­nymi od­cie­niami czerwieni, jak gdyby już tylko kilka zia­renek pia­sku w klep­sy­drze dzie­liło go od po­kła­dzin. W po­dej­rza­nym sku­pie­niu stu­dio­wali drobną twarz dziew­czynki rów­nież Kud­ku­dak i bra­cia ze Streptu.

— Aha — po­wie­działa ci­cho Ca­lan­the, naj­wy­raź­niej rada z efektu. — I co po­wiesz, Ge­ralt? Dziew­czyna wdała się w matkę, bez fał­szy­wej skromno­ści. Aż mi jej tro­chę szkoda dla tego ru­dego kloca, Cra­cha. Cała moja na­dzieja w tym, że może ze szczeniaka wy­ro­śnie ktoś klasy Eista Tuir­seach. Wszak to ta sama krew. Słu­chasz mnie, Ge­ralt? Cin­tra musi sprzymie­rzyć się ze Skellige, bo wy­maga tego inte­res pań­stwa. Moja córka po­winna po­ślu­bić od­po­wiednią osobę, bo to jest moja córka. To wła­śnie jest efekt, który mu­sisz mi za­pew­nić.

— Ja mam to za­pew­nić? Czy aby tak się stało, nie wy­star­czy twoja wola, kró­lowo?

— Sprawy mogą poto­czyć się tak, że nie wy­star­czy.

— Cóż może być sil­niej­sze od two­jej woli?

— Prze­zna­cze­nie.

— Aha. A za­tem ja, biedny wiedźmin, mam sta­wić czoło prze­zna­cze­niu sil­niej­szemu od kró­lew­skiej woli. Wiedźmin wal­czący z prze­zna­cze­niem! Cóż za iro­nia.

— Co tu jest iro­nią?

— Mniejsza z tym. Królowo, wy­gląda na to, że usługa, któ­rej żą­dasz, gra­niczy z nie­możliwo­ścią.

— Gdyby gra­ni­czyła z możliwo­ścią — wy­ce­dziła Ca­lan­the zza uśmiech­nię­tych warg — po­ra­dzi­ła­bym sobie z tym sama, nie po­trze­bo­wa­ła­bym sławnego Ge­ralta z Rivii. Prze­stań mę­dr­ko­wać. Wszystko jest do za­ła­twie­nia, to tylko kwe­stia ceny. Do cho­lery, w twoim wiedź­miń­skim cen­niku musi figu­ro­wać cena za to, co gra­niczy z nie­możliwo­ścią. Do­my­ślam się, że nie­mała. Za­pew­nisz mi efekt o któ­rym mó­wi­łam, a dam ci to, czego za­żą­dasz.

— Jak po­wie­działaś, kró­lowo?

— Dam, czego za­żą­dasz. Nie lubię, kiedy ktoś każe mi po­wta­rzać. Za­sta­na­wia mnie, wiedźmi­nie, czy przed każdą ro­botą, któ­rej się imasz, pró­bu­jesz znie­chę­cić zle­ce­nio­dawcę rów­nie usil­nie jak mnie? Czas ucieka. Od­po­wia­daj, tak lub nie?

— Tak.

— Le­piej. Le­piej, Ge­ralt. Twoje od­po­wie­dzi są już znacznie bliż­sze ide­ału, coraz bar­dziej przypo­mi­nają te, któ­rych oczekuję, gdy sta­wiam pyta­nia. A te­raz wy­cią­gnij dys­kret­nie lewą rękę i po­ma­caj za opar­ciem mo­jego tronu.

Ge­ralt wsu­nął dłoń pod żółto — nie­bie­skie udrapo­wa­nie.

Pra­wie na­tychmiast na­trafił na miecz, pła­sko przy­twier­dzony do obi­tego kur­dy­ba­nem opar­cia. Na do­brze mu znany miecz.

— Królowo — po­wie­dział cicho — po­mi­jając już to, co wcześniej mó­wi­łem o za­bija­niu ludzi, zda­jesz sobie oczywi­ście sprawę, że na prze­zna­cze­nie nie wy­star­czy mie­cza?

— Zdaję — Ca­lan­the od­wró­ciła głowę. — Po­trzebny jest jesz­cze wiedźmin trzyma­jący rę­ko­jeść. Jak wi­dzisz, za­dba­łam o to.

— Królowo...

— Ani słowa wię­cej, Ge­ralt. Zbyt długo już spi­sku­jemy. Pa­trzą na nas, a Eist robi się zły. Po­roz­ma­wiaj chwilę z kasztela­nem. Zjedz coś, wy­pij. Byle nie za dużo. Chcę, byś miał pewną rękę.

Usłuchał. Królowa włą­czyła się do roz­mowy, jaką wie­dli Eist, Vis­se­gerd i My­szo­wór przy mil­czą­cym i sen­nym udziale Pavetty. Dro­go­dar odło­żył lut­nię i nad­ra­biał opóźnie­nia w je­dze­niu. Haxo nie był roz­mowny. Wo­je­woda o trud­nym do za­pa­mię­tania na­zwi­sku, któ­remu obiły się wi­dać o uszy sprawy i pro­blemy Czte­ro­roga, spy­tał grzecznie, czy kla­cze do­brze się źre­bią. Ge­ralt od­po­wie­dział, że tak, że znacznie lepiej od ogie­rów. Nie był pe­wien, czy żart zo­stał do­brze ode­brany. Wo­je­woda nie za­da­wał wię­cej pytań.

Oczy My­szo­wora wciąż szu­kały kon­taktu z oczami wiedź­mina, ale okru­szynki na stole nie poru­szyły się wię­cej.

Crach an Cra­ite coraz bar­dziej za­przyjaź­niał się z dwoma braćmi ze Streptu. Trzeci, naj­młodszy, był już nie do użytku po pró­bie do­trzyma­nia tempa w piciu, jakie na­rzu­cił Draig Bon-Dhu. Skald, wy­glą­dało, wy­szedł z tej próby bez naj­mniej­szego szwanku.

Zgroma­dzeni w końcu stołu młodsi i mniej ważni ko­mesi, pod­ochoceni, za­into­no­wali fał­szy­wie znaną pio­senkę o ro­ga­tym ko­zio­łeczku i mściwej, po­zba­wio­nej po­czu­cia hu­moru ba­bu­leńce.

Kę­dzie­rzawy pa­cho­łek i ka­pitan straży w złoto — nie­bie­skich bar­wach Cin­try pod­bie­gli do Vis­se­gerda. Mar­sza­łek, zmarsz­czony, wy­słu­chał mel­dunku, wstał, sta­nął za tro­nem i na­chy­lając się nisko, wy­mru­czał coś do kró­lowej. Ca­lan­the rzu­ciła szybko okiem na Ge­ralta, od­po­wie­działa krótko, jed­nym sło­wem. Vis­se­gerd na­chy­lił się jesz­cze bar­dziej, za­szeptał, kró­lowa spoj­rzała na niego ostro, bez słowa pac­nęła otwartą dło­nią w opar­cie tronu. Mar­sza­łek skło­nił się, prze­kazał roz­kaz ka­pita­nowi straży. Ge­ralt nie do­sły­szał, co to był za roz­kaz. Doj­rzał jed­nak, że My­szo­wór poru­szył się nie­spo­koj­nie i spoj­rzał na Pavettę — kró­lewna sie­działa nie­ru­chomo, opu­ściw­szy głowę.

W halli roz­legły się cięż­kie, brzę­czące me­talem kroki, prze­bija­jąc się po­przez gwar u stołu. Wszyscy unie­śli i ob­rócili głowy.

Nad­cho­dząca po­stać za­kuta była w zbroję z kombina­cji żela­znych blach i tra­wio­nej w wo­sku skóry. Wy­pu­kły, gra­nia­sty, czarno i nie­bie­sko szmelco­wany na­pier­śnik za­cho­dził na seg­mento­wany far­tuch i krót­kie ochrania­cze na udach. Pan­cerne na­ra­mienniki je­żyły się od ostrych, sta­lo­wych cierni, rów­nież przyłbica z gę­sto kra­to­waną za­słoną, wy­cią­gniętą w kształt psiego py­ska, była usiana kol­cami jak łu­pina kasztana.

Chrzęsz­cząc i zgrzytając, dziwny gość zbli­żył się do stołu, sta­jąc nie­ru­chomo na wprost tronu.

— Do­stojna kró­lowo, szla­chetni pa­no­wie — przemó­wił przybysz zza za­słony hełmu, wy­ko­nując sztywny ukłon. — Wy­baczcie, że za­kłó­cam uro­czy­stą ucztę. Je­stem Jeż z Er­len­waldu.

— Witaj nam, Jeżu z Er­len­waldu — po­wie­działa wolno Ca­lan­the. — I zaj­mij miej­sce za sto­łem. W Cin­trze radzi jeste­śmy każ­demu go­ściowi.

— Dziękuję, kró­lowo — Jeż z Er­len­waldu skło­nił się jesz­cze raz, do­tknął piersi pię­ścią w że­laz­nej rę­ka­wicy. — Nie przyby­wam jed­nak do Cin­try jako gość, lecz ze sprawą ważną, a nie cier­piącą zwłoki. Jeśli kró­lowa Ca­lan­the ze­zwoli, wy­łożę moją sprawę na­tychmiast, nie mar­nując wa­szego czasu.

— Jeżu z Er­len­waldu — rze­kła ostro kró­lowa. — Chwa­lebna tro­ska o nasz czas nie usprawie­dli­wia braku sza­cunku. A ta­kim jest przema­wia­nie do mnie zza że­laz­nego rze­szota. Zdejm za­tem hełm. Znie­siemy ja­koś stratę czasu, jaki za­bie­rze ci ta czynność.

— Moja twarz, kró­lowo, musi na razie po­zo­stać za­krytą. Za twoim przy­zwole­niem.

Po ze­bra­nych prze­biegł gniewny szmer, po­mruk, ak­cen­to­wany tu i ów­dzie zmielo­nym w zę­bach prze­kleń­stwem. My­szo­wór, po­chy­lając głowę, bez­gło­śnie poru­szył war­gami. Wiedźmin wy­czuł, jak za­klę­cie na se­kundę na­elektry­zo­wało po­wie­trze, jak poru­szyło jego me­da­lio­nem. Ca­lan­the pa­trzyła na Jeża, mru­żąc oczy i po­stu­kując pal­cami po opar­ciu tronu.

— Przy­zwalam — rze­kła wreszcie. — Chcąc wie­rzyć, że po­wód, jaki tobą kie­ruje, jest do­sta­tecz­nie ważny. Mów za­tem, co cię sprowa­dza, Jeżu bez twa­rzy.

— Dzięki za przy­zwolenie — po­wie­dział przybysz. — Nie mo­gąc jed­nak znieść po­są­dze­nia o brak sza­cunku, wy­ja­śniam, że cho­dzi o ślub ry­cer­ski. Nie wolno mi od­kry­wać twa­rzy przed wy­bi­ciem pół­nocy.

Królowa nie­dba­łym unie­sie­niem dłoni po­twierdziła, że ak­cep­tuje wy­ja­śnie­nie. Jeż po­stąpił do przodu, chrzęsz­cząc kol­cza­stym pan­ce­rzem.

— Lat temu pięt­na­ście — oznajmił gło­śno — twój mał­żo­nek, pani Ca­lan­the, król Ro­egner, po­błą­dził był na ło­wach w Er­len­wal­dzie. Klu­cząc po wer­te­pach, spadł z ko­nia do jaru i zwichnął nogę. Leżał na dnie wą­wozu i wołał po­mocy, a od­po­wia­dał mu jeno syk żmij i wy­cie zbli­żają­cych się wil­koła­ków. Zgi­nąłby nie­za­wod­nie, gdyby nie po­moc, jaką mu oka­zano.

— Wiem, że tak było — po­twierdziła kró­lowa. — Je­śli i ty to wiesz, do­my­ślam się, że byłeś tym, kto mu tę po­moc oka­zał.

— Tak. Tylko dzięki mnie po­wró­cił cało i zdrowo do zamku. Do cie­bie, pani.

— Win­nam ci za­tem wdzięcz­ność, Jeżu z Er­len­waldu. Wdzięcz­ności tej nie umniejsza fakt, że Ro­egner, pan mego serca i łoża, od­szedł był już z tego świata. Rada bym za­pytać, w jaki spo­sób mo­gła­bym ci tę wdzięcz­ność oka­zać, lę­kam się jed­nak, że szla­chet­nego ryce­rza, skła­dają­cego ry­cer­skie ślu­bo­wa­nia, kie­rują­cego się we wszyst­kich po­stęp­kach pra­wem ry­cer­skim, takie pyta­nie może obra­zić. Za­kła­da­łoby bo­wiem, że po­moc, jakiej udzieliłeś kró­lowi, nie była bez­inte­re­sowna.

— Do­brze wiesz, kró­lowo, że nie była bez­inte­re­sowna. Wiesz także, że wła­śnie przy­cho­dzę po na­grodę, obie­caną mi przez króla za ura­to­wa­nie mu życia.

— Ach, tak? — Ca­lan­the uśmiech­nęła się, ale w jej oczach za­peł­gały zie­lone ogniki. — Znalazłeś więc króla na dnie jaru, bez­bronnego, ran­nego, wy­da­nego na pa­stwę żmij i po­two­rów. I do­piero wówczas, gdy obie­cał ci na­grodę, po­spie­szy­łeś mu z ra­tun­kiem? A gdyby nie chciał lub nie mógł obie­cać ci na­grody, zo­sta­wił­byś go tam, a ja do dzi­siaj nie wie­działabym, gdzie bie­leją jego kości? Ach jak szla­chet­nie. Bez ochyby, twoim po­stę­po­wa­niem kie­ro­wało wówczas ja­kieś szczególne ry­cer­skie ślu­bo­wa­nie.

Szmer wśród zgroma­dzo­nych przybrał na sile.

I dzi­siaj przyby­wasz po swoją na­grodę, Jeżu? — cią­gnęła kró­lowa, uśmie­cha­jąc się coraz bar­dziej zło­wieszczo. — Po pięt­nastu la­tach? Li­czysz pew­nie na od­setki od sumy, ja­kie naro­sły przez ten czas? Tu nie jest kra­sno­ludzki bank, Jeżu. Po­wia­dasz, na­grodę obie­cał ci Ro­egner? Cóż, trudno bę­dzie go tu ścią­gnąć, żeby się wy­płacił. Pro­ściej bę­dzie chyba po­słać cie­bie do niego, w za­światy. Tam się do­ga­dacie, co kto komu wi­nien. Zbyt ko­cha­łam mego mał­żonka, Jeżu, by móc prze­stać my­śleć o tym, że mo­głam utra­cić go już wówczas, pięt­na­ście lat temu, gdyby nie ze­chciał się z tobą tar­go­wać. Myśl o tym budzi u mnie nie­zbyt sym­pa­tyczne uczucia do two­jej osoby. Za­ma­sko­wany przyby­szu, czy wiesz, że w tej chwili tu, w Cin­trze, na moim zamku i w mo­jej mocy, je­steś rów­nie bez­radny i bliski śmierci jak Ro­egner, wtedy na dnie wą­wozu? Cóż mi za­pro­po­nu­jesz, jaką cenę, jaką na­grodę, je­żeli ci obie­cam, że wyj­dziesz stąd żywy?

Me­da­lion na szyi Ge­ralta za­drgał, za­wi­bro­wał. Wiedźmin rzu­cił szybkie spoj­rze­nie na My­szo­wora, na­po­tkał jego prze­ni­kliwy, wy­raź­nie za­nie­po­ko­jony wzrok. Po­krę­cił lekko głową, uniósł py­ta­jąco brwi. Druid za­prze­czył rów­nież, led­wie do­strzegal­nym ru­chem kę­dzie­rza­wej brody wskazał na Jeża. Ge­ralt nie był pe­wien.

— Twoje słowa, kró­lowo — za­wołał Jeż — obli­czone są na to, by mnie za­stra­szyć. I na to, by wzbudzić gniew ze­bra­nych tutaj szla­chet­nych pa­nów. Po­gardę twej uro­dzi­wej córki Pavetty. A nade wszystko, twoje słowa nie są praw­dziwe. I do­brze o tym wiesz!

— In­nymi słowy, kła­mię jak pies. — Na ustach Ca­lan­the wy­pełzł bar­dzo nie­ładny gry­mas.

— Do­brze wiesz, kró­lowo — cią­gnął nie­wzrusze­nie przybysz — co wy­da­rzyło się wówczas w Er­len­wal­dzie. Wiesz, że ura­to­wany Ro­egner sam, z wła­snej woli, za­przy­siągł dać mi to, czego tylko za­żą­dam. Wzywam wszyst­kich na świadków tego, co te­raz po­wiem! Kiedy król, wy­ra­to­wany ze złej przygody, od­pro­wa­dzony w po­bliże swego or­szaku, po raz wtóry spy­tał, czego żą­dam, od­po­wie­działem mu. Po­pro­siłem, by obie­cał od­dać mi to, co w domu zo­sta­wił, o czym nie wie i czego się nie spo­dziewa. I król za­przy­siągł, że tak się sta­nie. A po po­wro­cie do zamku za­stał cie­bie, Ca­lan­the, w po­łogu. Tak, kró­lowo, cze­ka­łem te pięt­na­ście lat, a od­setki od mo­jej na­grody ro­sły. Dziś, gdy pa­trzę na piękną Pavettę, wi­dzę, że cze­kanie się opła­ciło! Pa­no­wie i ryce­rze! Część z was przybyła do Cin­try, by pre­ten­do­wać do ręki kró­lewny. Oświad­czam, że­ście przybyli nada­rem­nie. Od dnia swoich na­ro­dzin, mocą kró­lew­skiej przy­sięgi, piękna Pavetta na­leży do mnie!

Wśród bie­siad­ni­ków wy­bu­chła wrzawa. Ktoś krzy­czał, ktoś klął, ktoś inny łupił pię­ścią o stół, przewra­cając na­czy­nia. Dzir­ży­górka ze Streptu wy­rwał nóż z bara­niej pie­czeni i wy­ma­chi­wał nim. Crach an Cra­ite, po­chy­lony, naj­wy­raź­niej pró­bo­wał, czy nie uda się wy­ła­mać deski z krzy­żaka stołu.

— To nie­sły­chane! — wrzesz­czał Vis­se­gerd. — Ja­kie masz do­wody? Do­wody?

— Twarz kró­lowej — za­wołał Jeż, wy­cią­gając dłoń w że­laz­nej rę­ka­wicy — jest naj­lep­szym do­wo­dem!

Pavetta sie­działa nie­ru­chomo, nie uno­sząc głowy. W po­wie­trzu gęst­niało coś bar­dzo dziwnego. Me­da­lion wiedź­mina szar­pał się na łań­cuszku pod wamsem. Zo­ba­czył, jak kró­lowa ge­stem przy­zwała sto­ją­cego za tro­nem pazia i szeptem wy­dała mu krótki roz­kaz. Ge­ralt nie do­sły­szał jaki. Za­sta­no­wiło go jed­nak zdziwie­nie ma­lu­jące się na twa­rzy chłopca i fakt, że roz­kaz mu­siał zo­stać po­wtó­rzony. Paź po­biegł ku wyj­ściu.

Wrzawa przy stole nie ci­chła. Eist Tuir­seach zwrócił się do kró­lowej.

— Ca­lan­the — rzekł spo­koj­nie. — Czy on mówi prawdę?

A na­wet jeżeli — wy­ce­dziła kró­lowa, przygry­zając wargi i sku­biąc zie­loną szarfę na ra­mie­niu — to co?

— Je­śli mówi prawdę — zmarsz­czył się Eist — obietnicy trzeba bę­dzie do­trzymać.

— Do­prawdy?

— Czy mam ro­zu­mieć — spy­tał po­nuro wy­spiarz — że rów­nie bez­tro­sko traktujesz wszystkie obietnice? W tej licz­bie i te, które tak do­brze wryły mi się w pa­mięć?

Ge­ralt, który nigdy nie spo­dziewał się uj­rzeć u Ca­lan­the głę­bo­kiego ru­mieńca, wil­got­nych oczu i drżą­cych warg, zo­stał za­sko­czony.

— Eist — szepnęła kró­lowa. — To co in­nego...

— Do­prawdy?

— Ach, ty psi synu! — roz­darł się nie­spo­dziewa­nie Crach an Cra­ite, zry­wa­jąc się z miej­sca. — Ostatni głu­pek, który twierdził, że coś zro­bi­łem nada­rem­nie, zo­stał oszczy­pany przez kraby na dnie za­toki Al­len­ker! Nie po to przypły­ną­łem tu ze Skellige, żeby wra­cać z ni­czym! Znalazł się kon­ku­rent, mać jego gam­ratka! Hola, niech ktoś przynie­sie mój miecz, i daj­cie zaraz tu że­lazo temu dur­niowi! Wnet oba­czymy, kto...

— Może byś się tak za­mknął, Crach? — rzekł zja­dli­wie Eist, opie­rając obie pię­ści o stół. — Draigu Bon-Dhu! Czy­nię cię od­po­wie­dzialnym za dal­sze za­cho­wa­nie kró­lew­skiego sio­strzeńca!

— Czy i mnie uci­szysz, Tu­irse­ach? — krzyknął Rain­farn z Attre wstając. — Kto ośmieli się po­wstrzymać mnie, przed zmy­ciem krwią zniewagi, jaką wy­rzą­dzono tu mo­jemu księ­ciu? I jego sy­nowi Windhal­mowi, je­dy­nemu, który godny jest ręki i łoż­nicy Pavetty! Przynie­ście mie­cze! Za­raz, tu na miej­scu, udo­wod­nię temu Je­żowi, czy jak go tam zwą, jak w Attre mścimy takie obe­lgi! Cie­kawe, czy znaj­dzie się ktoś lub coś, zdolne mnie przed tym po­wstrzymać?

— Owszem. Wzgląd na do­bre oby­czaje — po­wie­dział spo­koj­nie Eist Tuir­seach. — Nie godzi się wszczy­nać tu bitki ani wy­zwać ni­kogo, nie uzy­skawszy wpierw zgody pani tego domu. Cóż to, czy halla tro­nowa Cin­try to karczma, gdzie można prać się po py­skach i dźgać no­żami gdy tylko przyjdzie ochota?

Wszyscy znowu za­częli krzy­czeć jeden przez dru­giego, po­mstować i wy­ma­chi­wać rę­kami. Roz­gar­diasz ucichł jak ucięty no­żem, gdy w sali roz­legł się nagle krótki, wściekły ryk roz­ju­szo­nego żubra.

— Tak — po­wie­dział Kud­ku­dak, od­chrząkując i uno­sząc się z krze­sła — Eist się po­mylił. To już nie wy­gląda na­wet na karczmę. To coś na kształt zwie­rzyńca, dla­tego i żubr był na miej­scu. Do­stojna Ca­lan­the, ze­zwól, bym wy­po­wie­dział swój po­gląd na pro­blem, jaki tu mamy.

— Mnóstwo osób, jak wi­dzę — po­wie­działa prze­cią­gle Ca­lan­the — ma na ten pro­blem swoje po­glądy i wy­po­wiada je, na­wet bez mego ze­zwolenia. Dziwne, dla­czego nie cie­kawi was mój wła­sny? A we­dle mo­jego wła­snego po­glądu, prę­dzej ten cho­lerny za­mek za­wali mi się na głowę, niż od­dam Pavettę temu cu­da­kowi. Nie mam naj­mniej­szego za­miaru...

— Przy­sięga Ro­egnera... — za­czął Jeż, ale kró­lowa prze­rwała mu na­tychmiast, grzmot­nąw­szy o stół zło­tym pu­cha­rem.

— Przy­sięga Ro­egnera ob­cho­dzi mnie tyle co ze­szło­roczny śnieg! A co do cie­bie, Jeżu, to jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łam, czy ze­zwolę Cra­chowi lub Rain­far­nowi na spo­tka­nie z tobą na ubi­tej ziemi, czy po pro­stu roz­każę cię po­wie­sić. Prze­ry­wa­jąc mi, gdy mó­wię, w zna­czący spo­sób wpływasz na moją de­cyzję!

Ge­ralt, wciąż nie­po­ko­jony drganiem me­da­lionu, roz­glą­dając się po sali, na­po­tkał nagle oczy Pavetty, szmarag­do­wo­zie­lone jak oczy matki. Królewna nie kryła ich już pod dłu­gimi rzę­sami — wo­dziła nimi od My­szo­wora do wiedź­mina, nie zwracając uwagi na in­nych. My­szo­wór wier­cił się, schylony, coś mamrotał.

Kud­ku­dak, wciąż sto­jąc, chrząknął zna­cząco.

— Mów — ski­nęła kró­lowa. — Aby do rze­czy i w miarę krótko.

— Na roz­kaz, kró­lowo. Do­stojna Ca­lan­the i wy, ryce­rze! Za­iste, dziwne żą­danie po­sta­wił Jeż z Er­len­waldu kró­lowi Ro­egne­rowi, dziwnej na­grody za­żądał, gdy król za­de­kla­ro­wał mu speł­nie­nie każ­dego ży­cze­nia. Ale nie uda­wajmy, że nie sły­szeli­śmy już o ta­kich żą­da­niach, o sta­rym jak ludz­kość Pra­wie Nie­spo­dzianki. O cenie, któ­rej może żą­dać ten, kto ra­tuje czy­jeś życie w bez­na­dziejnej, zda­wa­łoby się, sytu­acji, kto speł­nia nie­możliwe, zda­wa­łoby się, ży­cze­nie. „Od­dasz mi to, co pierwsze wyj­dzie, aby cię po­witać”. Po­wie­cie, to może być pies, hala­bardnik przy bra­mie, na­wet te­ściowa, nie­cier­pli­wiąca się, by na­py­sko­wać wra­cają­cemu do domu zię­ciowi. Albo: „Od­dasz mi to, co w domu za­sta­niesz, a czego się nie spo­dziewasz”. Po dłu­giej po­dróży, mo­ści pa­no­wie, i nie­spo­dziewa­nym po­wro­cie bę­dzie to za­zwy­czaj gach w łóżku żony. Ale bywa, że bę­dzie to dziecko. Dziecko wskazane przez prze­zna­cze­nie.

— Streszczaj się, Kud­ku­dak — zmarsz­czyła brwi Ca­lan­the.

— Na roz­kaz. Pa­no­wie! Czy nie sły­szeli­ście o dzie­ciach wskazy­wa­nych przez prze­zna­cze­nie? Czy le­gen­darny bo­hater Za­tret Vo­ruta nie zo­stał jako dziecko od­dany kra­sno­lu­dom, bo był tym, kogo oj­ciec spo­tkał jako pierw­szego, wra­cając do wa­rowni? A Sza­lony Dei, który wy­mógł na po­dróżnym od­danie tego, co w domu zo­sta­wił, a o czym nie wie? Tą nie­spo­dzianką był sławny Su­pree, który póź­niej wy­zwo­lił Sza­lo­nego Dei od cią­żącej na nim klą­twy. Przypo­mnijcie sobie także Zivelenę, która zo­stała kró­lową Me­tinny za sprawą gnoma Rumple­stelta, a w za­mian obie­cała swoje pierwsze dziecko. Zivelena nie do­trzymała obietnicy, gdy Rumple­stelt przybył po na­grodę, cza­rami zmu­siła go do ucieczki. W nie­długi czas po­tem ona i dziecko zmarli na za­razę. Nie igra się bez­kar­nie z prze­zna­cze­niem!

— Nie strasz mnie, Kud­ku­daku — wy­krzywiła się Ca­lan­the. — Zbliża się pół­noc, pora stra­chów. Czy pa­mię­tasz jesz­cze ja­kieś le­gendy z two­jego nie­wąt­pli­wie trud­nego dzie­ciń­stwa? Je­śli nie, to sia­daj.

— Do­pra­szam się łaski — ba­ron pod­krę­cił długi wąs — by jesz­cze móc po­stać. Chciał­bym przypo­mnieć wszystkim jesz­cze jedną le­gendę. To stara, za­po­mniana le­genda, wszyscy­śmy ją chyba sły­szeli w na­szym trud­nym dzie­ciń­stwie. W tej le­gen­dzie kró­lowie do­trzymy­wali da­nych obietnic. A nas, bied­nych wa­sali, z kró­lami łączy jedy­nie kró­lew­skie słowo: na nim oparte są traktaty, przymie­rza, nasze przywi­leje, nasze lenna. I co? Mamy w to wszystko zwątpić? Zwątpić w nie­naru­szal­ność kró­lew­skiego słowa? Do­cze­kać się, że bę­dzie ono zna­czyło tyle co ze­szło­roczny śnieg? Za­iste, jeżeli tak ma być, to po trud­nym dzie­ciń­stwie czeka nas trudna sta­rość!

— Po czy­jej ty stro­nie sto­isz, Kud­ku­dak? — wrzasnął Rain­farn z Attre.

— Ci­cho! Niech mówi!

— Ten za­po­wie­trzony gda­kacz ob­raża ma­jestat!

— Ba­ron z Tigg ma rację!

— Ci­sza — po­wie­działa na­gle Ca­lan­the wstając. — Po­zwólcie mu skończyć.

— Pięknie dzię­kuję — skło­nił się Kud­ku­dak. — Alem wła­śnie skończył.

Za­padła cisza, dziwna po wrzawie, jaką do­piero co wy­wo­łały słowa ba­rona. Ca­lan­the stała nadal. Ge­ralt nie są­dził, żeby kto­kol­wiek oprócz niego do­strzegł drże­nie dłoni, którą po­tarła czoło.

— Moi pa­no­wie — po­wie­działa wreszcie — na­leży się wam wy­ja­śnie­nie. Tak, ten... Jeż... mówi prawdę. Ro­egner rze­czy­wi­ście za­przy­siągł mu to, czego się nie spo­dziewał. Wy­gląda, że nasz nie­od­ża­ło­wany król był cym­ba­łem w sprawach nie­wie­ścich i nie umiał li­czyć do dziewię­ciu. A mnie wy­znał prawdę do­piero na łożu śmierci. Bo wie­dział, co bym mu zro­biła, gdyby wcześniej przy­znał się do tej przy­sięgi. Wie­dział, do czego zdolna jest matka, któ­rej dzieckiem roz­po­rzą­dza się tak lek­ko­myślnie.

Ry­cerze i wielmoże mil­czeli. Jeż stał nie­ru­chomo jak żela­zny, kol­cza­sty po­sąg.

A Kud­ku­dak — pod­jęła Ca­lan­the — cóż, Kud­ku­dak przypo­mniał mi, że nie je­stem matką, ale kró­lową. Do­brze więc. Jako kró­lowa, jutro zwołam radę. Cin­tra nie jest tyra­nią. Rada za­de­cy­duje, czy przy­sięga nie­żyją­cego już króla ma prze­są­dzić los na­stęp­czyni tronu. Orzeknie czy na­leży ją i tron Cin­try od­dać przybłę­dzie, czy też po­stą­pić zgodnie z inte­re­sem kró­le­stwa.

Ca­lan­the za­mil­kła na chwilę, spoj­rzała koso na Ge­ralta.

A co się tyczy szla­chet­nych ryce­rzy, któ­rzy przybyli do Cin­try z na­dzieją na rękę kró­lewny... Po­zo­staje mi tylko wy­razić ubo­le­wa­nie z po­wodu sro­giego de­spektu i ujmy na ho­norze, ja­kich tu do­znali. Śmieszno­ści, jaką się okryli. Nie ja je­stem temu winna.

Wśród szmeru gło­sów, jaki przetoczył się po­mię­dzy go­śćmi, wiedźmin uło­wił szept Eista Tuir­seach.

— Na wszyst­kich bo­gów mo­rza — dy­szał wy­spiarz. — To się nie godzi. To jawne pod­że­ganie do roz­lewu krwi. Ca­lan­the, ty ich po pro­stu szczujesz...

— Za­milcz, Eist — syk­nęła wściekle kró­lowa. — Bo się roz­gniewam.

Czarne oczy My­szo­wora bły­snęły, gdy druid wskazał nimi Rain­farna z Attre, który spo­sobił się, by wstać, z po­nurą, skrzy­wioną twa­rzą. Ge­ralt zare­ago­wał na­tychmiast, wy­prze­dził go, wstał pierwszy, ha­ła­śli­wie trza­snąwszy krze­słem.

— Może nie­po­trzebne okaże się zwoływa­nie rady — po­wie­dział gło­śno i dźwięcz­nie.

Wszyscy za­mil­kli, pa­trząc na niego zdziwieni. Ge­ralt czuł na sobie szmarag­dowe spoj­rze­nie Pavetty, wzrok Jeża zza krat czar­nej przyłbicy, czuł też wzbiera­jącą jak fala po­wo­dzi Moc, tę­że­jącą w po­wie­trzu. Wi­dział, jak pod wpływem tej Mocy dym z po­chodni i ka­gan­ków za­czyna przybie­rać fan­ta­styczne kształty. Wie­dział, że My­szo­wór też to widzi. Wie­dział też, że nie widzi tego nikt inny.

— Po­wie­działem — po­wtó­rzył spo­koj­nie — że zwoływa­nie rady może oka­zać się nie­po­trzebne. Ro­zu­miesz, co mam na myśli, Jeżu z Er­len­waldu?

Kol­cza­sty ry­cerz po­stąpił dwa chrzęsz­czące kroki do przodu.

— Ro­zu­miem — po­wie­dział głu­cho zza za­słony hełmu. — Głupi by nie zro­zu­miał. Sły­sza­łem, co przed chwilą po­wie­działa miło­ściwa i szla­chetna pani Ca­lan­the. Znalazła świetny spo­sób na po­zby­cie się mnie. Przyjmuję twoje wy­zwa­nie, nie znany mi ryce­rzu!

— Nie przypo­mi­nam sobie — rzekł Ge­ralt — abym cię wy­zy­wał. Nie za­mie­rzam poje­dyn­ko­wać się z tobą, Jeżu z Er­len­waldu.

— Ge­ralt! — za­wo­łała Ca­lan­the, krzywiąc usta i za­po­mi­nając o ty­tu­ło­wa­niu wiedź­mina „szlachet­nym Ravixem”. — Nie prze­cią­gaj struny! Nie wy­sta­wiaj na próbę mo­jej cier­pli­wo­ści!

— Ani mo­jej — dodał zło­wrogo Rain­farn. Zaś Crach an Cra­ite tylko za­war­czał. Eist Tuir­seach po­kazał mu zaci­śniętą pięść wy­mownym ge­stem. Crach za­war­czał jesz­cze gło­śniej.

— Wszyscy sły­szeli — przemó­wił Ge­ralt — jak ba­ron z Tigg opo­wia­dał o sławnych bo­hate­rach ode­bra­nych ro­dzi­com na mocy ta­kich sa­mych przy­siąg, jaką wy­mógł Jeż na królu Ro­egne­rze. Dla­czego jed­nak, w ja­kim celu, ktoś żąda ta­kich przy­siąg? Znasz od­po­wiedź, Jeżu z Er­len­waldu. Taka przy­sięga zdolna jest stwo­rzyć po­tężną, nie­roze­rwalną więź prze­zna­cze­nia po­mię­dzy żą­dają­cym przy­sięgi a obiektem tejże, dzieckiem — nie­spo­dzianką. Dziecko takie, wskazane przez ślepy los, prze­zna­czone może być do rze­czy nie­zwy­kłych. Zdolne może być do ode­gra­nia nie­sły­cha­nie waż­nej roli w życiu tego, z kim zwiąże je los. Wła­śnie dla­tego, Jeżu, za­żą­dałeś od Ro­egnera ceny, któ­rej się dzi­siaj do­ma­gasz. Ty nie chcesz tronu Cin­try Chcesz za­brać kró­lewnę.

— Jest do­kład­nie tak, jak mó­wisz, nie znany mi ryce­rzu — roze­śmiał się gromko Jeż. — Tego wła­śnie się do­ma­gam! Od­daj­cie mi tę, która jest moim prze­zna­cze­niem!

— Tego — po­wie­dział Ge­ralt — trzeba bę­dzie do­wieść.

— Śmiesz w to wąt­pić? Po po­twierdze­niu przez kró­lową prawdzi­wo­ści mo­ich słów? Po tym, co sam przed chwilą po­wie­działeś?

— Tak. Bo nie po­wie­działeś nam wszyst­kiego. Ro­egner, Jeżu, znał moc Prawa Nie­spo­dzianki i wagę przy­sięgi, jaką zło­żył. A zło­żył ją, bo wie­dział, że prawo i zwy­czaj ma moc chroniącą takie przy­sięgi. Strzegącą, by speł­niały się tylko wtedy, gdy po­twierdzi je siła prze­zna­cze­nia. Twierdzę, Jeżu, że na razie nie masz do kró­lewny żad­nych praw. Zdo­bę­dziesz je do­piero wówczas, gdy...

— Gdy co?

— Gdy kró­lewna sama zgo­dzi się odejść z tobą. Tak sta­nowi Prawo Nie­spo­dzianki. To zgoda dziecka, nie ro­dzi­ców, po­twierdza przy­sięgę, do­wo­dzi, że dziecko rze­czy­wi­ście uro­dziło się w cie­niu prze­zna­cze­nia. To dla­tego wró­ciłeś po pięt­nastu la­tach, Jeżu. Taki bo­wiem wa­ru­nek wprowa­dził do przy­sięgi król Ro­egner.

— Kim jesteś?

— Je­stem Ge­ralt z Rivii.

— Kim jesteś, Ge­ralcie z Rivii, że chcesz uchodzić za wy­rocz­nię w kwe­stii zwy­cza­jów i praw?

— On zna to prawo le­piej niż kto­kol­wiek inny — po­wie­dział chra­pli­wie My­szo­wór — bo do niego je kie­dyś za­sto­so­wano. Jego kie­dyś za­brano z domu ro­dzi­ców, bo był tym, kogo jego oj­ciec nie spo­dziewał się za­stać w domu po po­wro­cie. Bo był prze­zna­czony do cze­goś in­nego. I mocą prze­zna­cze­nia zo­stał tym, kim jest.

A kim on jest?

— Wiedźmi­nem.

W ciszy, jaka za­pa­no­wała, ude­rzył dzwon z kor­de­gardy, po­nu­rym ak­cen­tem ogła­sza­jąc pół­noc. Wszyscy wzdry­gnęli się i po­de­rwali głowy My­szo­wór, pa­trząc na Ge­ralta zro­bił dziwną, za­sko­czoną minę. Ale naj­bar­dziej za­uwa­żal­nie wzdrygnął się i nie­spo­koj­nie poru­szył Jeż. Ręce w pan­cer­nych rę­ka­wi­cach opa­dły mu bez­władnie wzdłuż bo­ków, kol­cza­sty hełm za­koły­sał się nie­pew­nie.

Dziwna, nie­wia­doma Moc, wy­peł­nia­jąca hallę jak siwa mgła, zgęstniała rap­tow­nie.

— To prawda — po­wie­działa Ca­lan­the. — Obecny tu Ge­ralt z Rivii jest wiedźmi­nem. Jego za­wód go­dzien jest sza­cunku i po­wa­żania. Po­święcił się, aby strzec nas od po­tworności i koszma­rów, jakie pło­dzi noc, jakie zsy­łają zło­wro­gie, szko­dzące lu­dziom siły. On za­bija wszelkie stra­szy­dła i mon­stra, jakie czają się na nas po la­sach i ja­rach. Również i te, które mają czel­ność za­cho­dzić do na­szych sie­dzib.

Jeż mil­czał.

A za­tem — cią­gnęła kró­lowa, uno­sząc upierście­nioną dłoń — nie­chże do­kona się prawo, niech spełni się przy­sięga, któ­rej speł­nie­nia do­ma­gasz się, Jeżu z Er­len­waldu. Wy­biła pół­noc. Twój ślub już nie obo­wią­zuje. Zdejm przyłbicę. Za­nim moja córka wy­po­wie swoją wolę, za­nim zde­cy­duje o swoim prze­zna­cze­niu, niech ujrzy twoją twarz. Wszyscy pra­gniemy uj­rzeć twoją twarz.

Jeż z Er­len­waldu wolno pod­niósł opance­rzoną dłoń, szarpnął wią­zania hełmu, zdjął go, chwytając za żela­zny róg i ci­snął z brzę­kiem na po­sadzkę. Ktoś krzyknął, ktoś za­klął, ktoś ze świ­stem wciągnął po­wie­trze. Na twa­rzy kró­lowej po­jawił się zły, bar­dzo zły uśmiech. Uśmiech okrutnego try­umfu.

Znad sze­ro­kiej, pół­okrągłej bla­chy na­pier­śnika spo­glą­dały na nich dwa wy­pukłe, czarne guzki ślepi, umiej­sco­wione po obu stro­nach po­kry­tego ru­dawą szczeciną wy­dłu­żo­nego, tę­pego ryjka, uzbrojo­nego drgają­cymi wi­bry­sami, peł­nego ostrych, bia­łych kieł­ków. Głowa i kark sto­jącej po­środku halli po­staci je­żyły się grze­bie­niem krót­kich, sza­rych, ru­chli­wych kol­ców.

— Tak wła­śnie wy­glą­dam — przemó­wił stwór — o czym do­brze wie­działaś, Ca­lan­the. Ro­egner, opo­wia­dając o przygo­dzie, jaka przyda­rzyła mu się w Er­len­wal­dzie, nie mógł po­mi­nąć opisu tego, komu za­wdzięczał życie. Komu, po­mimo jego wy­glądu, za­przy­siągł, co za­przy­siągł. Do­brze przygo­to­wa­łaś się na moje przybycie, kró­lowo. Twoją wy­nio­słą i po­gar­dliwą od­mowę do­trzyma­nia słowa wy­tknęli ci wła­śni wa­sale. Gdy nie po­wio­dła się próba po­szczucia na mnie in­nych za­lot­ni­ków, mia­łaś jesz­cze w od­wo­dzie wiedź­mina mor­dercę, za­sia­dają­cego po pra­wicy, na po­do­rę­dziu. A na ko­niec po­spo­lite, ni­skie oszu­stwo. Chciałaś mnie upo­ko­rzyć, Ca­lan­the. Wiedz, że upo­ko­rzy­łaś sie­bie.

— Do­syć — Ca­lan­the wstała, oparła za­ci­śniętą pięść o bio­dro. — Skończmy z tym. Pavetto! Wi­dzisz, kto, a ra­czej co, stoi przed tobą i rości sobie do cie­bie pre­ten­sje. W myśl Prawa Nie­spo­dzianki i od­wiecz­nego zwy­czaju de­cyzja na­leży do cie­bie. Od­po­wiedz. Wy­star­czy jed­nego two­jego słowa. Po­wiesz: „Tak”, a sta­niesz się wła­sno­ści zdo­by­czą tego po­twora. Po­wiesz: „Nie”, a nigdy go już nie uj­rzysz.

Tęt­niąca w sali Moc ści­skała skro­nie Ge­ralta żela­zną obrę­czą, szu­miała w uszach, je­żyła włosy na karku. Wiedźmin pa­trzył na bie­le­jące knykcie pal­ców My­szo­wora, zaci­śnięte na brzegu stołu. Na cienką strużkę potu bie­gnącą w dół po po­liczku kró­lowej. Na okruszki chleba na stole, ru­sza­jące się jak ro­baczki, for­mu­jące runy, roz­ła­żące się i znowu gru­pu­jące w wy­raźny napis: UWAŻAJ!

— Pavetto! — po­wtó­rzyła Ca­lan­the. — Od­po­wiedz. Czy chcesz odejść z tym stwo­rze­niem?

Pavetta unio­sła głowę.

— Tak.

Moc prze­peł­nia­jąca salę za­wtó­ro­wała, dud­niąc głu­cho w łu­kach skle­pie­nia. Nikt, ab­so­lut­nie nikt nie wy­dał naj­mniej­szego dźwięku.

Ca­lan­the wolno, bar­dzo wolno opa­dła na tron. Jej twarz była zu­peł­nie bez wy­razu.

— Wszyscy sły­szeli — w ciszy roz­legł się spo­kojny głos Jeża. — Ty także, Ca­lan­the. I ty, wiedźmi­nie, chy­try, płatny zbóju. Moje prawa zo­stały do­wie­dzione. Prawda i prze­zna­cze­nie wzięły górę nad kłam­stwem i krę­tac­twem. Cóż wam po­zo­staje, szla­chetna kró­lowo, prze­brany wiedźmi­nie? Zimna stal?

Nikt się nie ode­zwał.

— Naj­chęt­niej — cią­gnął Jeż, poru­sza­jąc wi­bry­sami i kła­piąc ryj­kiem — na­tychmiast opu­ścił­bym to miej­sce wraz z Pavettą, ale nie od­mó­wię sobie pew­nej przyjem­ności. To ty, Ca­lan­the, przypro­wa­dzisz twoją córkę tutaj, gdzie stoję, i wło­żysz jej białą dłoń do mo­jej dłoni.

Ca­lan­the po­woli od­wró­ciła głowę w stronę wiedź­mina. W jej oczach był roz­kaz. Ge­ralt nie poru­szył się, czu­jąc i wi­dząc, jak skra­pla­jąca się w po­wie­trzu Moc kon­cen­truje się na nim. Tylko na nim. Już wie­dział. Oczy kró­lowej zwę­ziły się, usta drgnęły...

— Co?! Co ta­kiego? — zary­czał nagle Crach an Cra­ite, zry­wa­jąc z miej­sca. Białą dłoń. Do jego dłoni? Królewna z tym szczeci­nia­stym śmier­dzielem? Z tym... świńskim ry­jem?

A ja chciałem z nim wal­czyć jak z ryce­rzem! — za­wtó­ro­wał Rain­farn. — Z tym stra­szy­dłem, z tym by­dlę­ciem! Po­szczuć go psami! Psami!

— Straż! — wrzasnęła Ca­lan­the.

Po­tem już po­szło szybko. Crach an Cra­ite chwycił nóż ze stołu, z trza­skiem przewró­cił krze­sło. Po­słuszny roz­ka­zowi Eista Draig Bon-Dhu bez na­my­słu zdzielił go w po­tylicę sza­ła­mają od dud, z całej siły. Crach ru­nął na stół po­mię­dzy je­siotra w sza­rym sosie a krzywe wręgi że­ber, jakie zo­stały z pie­czo­nego dzika.

Rain­farn sko­czył ku Je­żowi, bły­ska­jąc wy­do­by­tym z rę­kawa sztyletem. Kud­ku­dak, zry­wa­jąc się, kop­nął zydel wprost pod jego nogi. Rain­farn zwinnie prze­sko­czył prze­szkodę, ale chwila zwłoki wy­star­czyła — Jeż zmylił go krót­kim zwo­dem i po­słał na ko­lana po­tęż­nym ude­rze­niem opance­rzo­nej pię­ści. Kud­ku­dak przypadł, by wy­rwać Rain­far­nowi sztylet, ale po­wstrzymał go książę Windhalm, cze­pia­jąc się jego uda ni­czym pies po­so­ko­wiec.

Od wej­ścia bie­gli strażnicy uzbrojeni w gi­zarmy i gle­wie. Ca­lan­the, wy­pro­sto­wana i groźna, wskazała im Jeża władczym, gwałtow­nym ge­stem. Pavetta za­częła krzy­czeć, Eist Tuir­seach kląć. Wszyscy po­zry­wali się z miejsc, nie bar­dzo wie­dząc, co robić.

— Za­bijcie go! — krzyknęła kró­lowa.

Jeż, fu­kając gniewnie i szczerząc kły, ob­rócił się ku ata­kują­cym strażni­kom. Był bez­bronny, ale za­kuty w kol­cza­stą stal, od któ­rej ze szczękiem od­biły się szpi­kulce gi­zarm. Ude­rze­nie rzu­ciło go jed­nak w tył, wprost na wstają­cego Rain­farna, który unie­ru­cho­mił go, chwytając za nogi. Jeż zary­czał, od­bija­jąc żela­znymi na­łok­ci­cami ciosy brzesz­czo­tów sy­piące się na jego głowę. Rain­farn dźgnął go sztyletem, ale ostrze ze­śli­zgnęło się po bla­chach na­pier­śnika. Strażnicy, krzy­żując drzewca, przyparli Jeża do rzeź­bio­nego ko­mina. Rain­farn, uwie­szony u jego pasa, od­szu­kał w pan­cerzu szczelinę i wbił w nią pu­ginał. Jeż zwi­nął się.

— Du­nyyyyyy!!! — wrzasnęła cienko Pavetta, wskakując na krze­sło.

Wiedźmin, z mie­czem w ręku, po­mknął ku wal­czą­cym przez stół, roz­trą­cając tale­rze, pół­miski i pu­chary. Wie­dział, że czasu jest nie­wiele. Pisk Pavetty na­bie­rał coraz bar­dziej nie­natu­ral­nego brzmienia. Rain­farn wznosił sztylet do ko­lej­nego pchnięcia.

Ge­ralt ciął, ska­cząc ze stołu, przyklę­kając. Rain­farn za­wył, zato­czył się na ścianę. Wiedźmin zawi­ro­wał, środ­kiem klingi chla­snął strażnika usi­łują­cego wbić ostry jęzor glewi po­mię­dzy far­tuch a na­pier­śnik Jeża. Strażnik runął na zie­mię, gu­biąc pła­ski hełm. Od wej­ścia bie­gli na­stępni.

— Nie godzi się! — zary­czał Eist Tuir­seach, chwytając za krze­sło. Z roz­ma­chem zdru­zgo­tał nie­po­ręczny me­bel o po­sadzkę, a z tym, co zo­stało mu w ręku, rzu­cił się na nad­bie­gają­cych.

Jeż, za­cze­piony dwoma jed­no­cze­śnie ha­kami gi­zarm, zwa­lił się ze szczękiem, za­krzy­czał i zafu­kał, wle­czony po po­sadzce. Trzeci strażnik przy­sko­czył, wzniósł gle­wię do pchnięcia. Ge­ralt ciął go w skroń sa­mym koń­cem mie­cza. Wlo­kący Jeża od­sko­czyli, rzu­cając gi­zarmy. Nad­bie­ga­jący od wej­ścia cofnęli się przed ułomkiem krze­sła świszczą­cym w ręku Eista ni­czym cza­ro­dziejski miecz Bal­mur w pra­wicy le­gen­dar­nego Za­treta Vo­ruty.

Pisk Pavetty osią­gnął szczyt i nagle jakby się za­łamał. Ge­ralt, czu­jąc, co się święci, padł pła­sko na zie­mię, ło­wiąc okiem zie­lon­kawy błysk. Po­czuł okropny ból w uszach usły­szał straszliwy huk i prze­raź­liwy krzyk wy­ry­wa­jący się z licz­nych gar­dzieli. A po­tem równy, jed­no­stajny, wi­bru­jący krzyk kró­lewny.

Stół, sie­jąc do­okoła za­stawą i ja­dłem, wznosił się wi­rując, cięż­kie krze­sła latały po halli roz­trza­sku­jąc się o ściany, ło­po­tały wzbijając chmury ku­rzu, go­be­liny i ar­rasy. Od wej­ścia sły­chać było ło­mot, wrzask i su­che trza­ski drzew­ców gi­zarm pę­kają­cych jak pa­tyki.

Tron, ra­zem z sie­dzącą na nim Ca­lan­the, pod­sko­czył i jak strzała po­mknął przez salę, z hu­kiem wy­rżnął o ścianę i roz­leciał się. Królowa osu­nęła się bez­władna jak szmaciana ku­kiełka. Eist Tuir­seach, le­dwo utrzymu­jąc się na no­gach, sko­czył ku niej, chwycił w ra­miona, wła­snym cia­łem za­słonił przed tłu­czą­cym o ściany i podłogę gra­dem.

Ge­ralt, ści­ska­jąc me­da­lion w dłoni, tak szybko, jak tylko mógł, pełzł w stronę, gdzie My­szo­wór, nie wia­domo ja­kim cu­dem wciąż na kola­nach, a nie na brzu­chu, uno­sił w górę krótką różdżkę z gło­go­wej ga­łęzi. Na końcu różdżki za­tknięta była szczurza czaszka. Na ścia­nie za ple­cami dru­ida go­belin przedsta­wia­jący oblę­żenie i po­żar twierdzy Or­tagor pło­nął naj­praw­dziwszym ogniem.

Pavetta wyła. Ob­ra­cając się, cięła krzykiem jak ba­tem wszystko i wszyst­kich. Kto­kol­wiek z le­żą­cych na podłodze pró­bo­wał się unieść, walił się i turlał, lub roz­płaszczał na ścia­nie. Na oczach Ge­ralta wiel­kie srebrne na­czy­nie do sosu, rzeź­bione w kształt wie­lo­wio­sło­wej nawy z za­dar­tym dzio­bem, świszcząc w po­wie­trzu, zwa­liło z nóg pró­bują­cego umykać wo­je­wodę o trud­nym do za­pa­mię­tania na­zwi­sku. Z po­wały ci­chutko sy­pał się tynk. Pod po­wałą krą­żył stół, roz­płasz­czony na nim Crach an Cra­ite miotał w dół ohydne prze­kleń­stwa.

Ge­ralt do­czoł­gał się do My­szo­wora, obaj przypadli za górką, którą li­cząc od dołu, two­rzyli Paszkot ze Streptu, be­czułka piwa, Dro­go­dar, krze­sło i lut­nia Dro­go­dara.

— To czy­sta, pier­wotna Moc! — wrzasnął druid, prze­krzykując har­mi­der i ło­mot. — Ona nad tym nie pa­nuje!

— Wiem! — od­wrzasnął Ge­ralt. Spa­da­jący nie wia­domo skąd pie­czony ba­żant, wciąż z kil­koma prę­go­wa­nymi pió­rami tkwiącymi w ku­prze, wy­rżnął go w plecy.

— Trzeba ją po­wstrzymać! Ściany za­czy­nają się ry­so­wać!

— Wi­dzę!

— Go­tów?

— Tak!

— Raz! Dwa! Te­raz!

Ude­rzyli ją jed­no­cze­śnie, Ge­ralt Zna­kiem Aard, My­szo­wór straszli­wym, trzy­stop­nio­wym za­klę­ciem, od któ­rego, wy­da­wa­łoby się, za­cznie się topić po­sadzka. Krzesło, na któ­rym sie­działa kró­lewna, roz­le­ciało się w drza­zgi. Pavetta jak gdyby tego nie za­uwa­żyła — wi­siała nadal w po­wie­trzu, we­wnątrz przejrzy­stej zie­lonej sfery. Nie prze­sta­jąc krzy­czeć, ob­ró­ciła ku nim głowę, a jej drobna twa­rzyczka skur­czyła się nagle w zło­wróżb­nym gry­ma­sie.

— Na wszystkie de­mony! — zary­czał My­szo­wór.

— Uwaga! — krzyknął wiedźmin, kuląc się. — Blo­kuj ją, My­szo­wór! Blo­kuj, bo bę­dzie po nas!

Stół rym­nął ciężko o podłogę, dru­zgo­cąc pod sobą krzy­żak i wszystko, co zna­lazło się pod spodem. Le­żący na stole Crach an Cra­ite pod­sko­czył pła­sko, na trzy łok­cie do góry. Do­okoła padał ciężki deszcz ta­lerzy i resztek jadła, eks­plo­do­wały w ze­tknięciu z po­sadzką kryszta­łowe ka­rafy. Urwany z muru gzyms za­hu­czał jak grom, wstrząsa­jąc po­sa­dami za­mczyska.

— Zwalnia wszystko! — za­krzy­czał My­szo­wór, ce­lując różdżką w kró­lewnę. — Zwalnia wszystko! Te­raz cała Moc pój­dzie na nas!

Ge­ralt ude­rze­niem mie­cza odbił le­cący pro­sto na dru­ida wielki dwu­zębny wi­delec.

— Blo­kuj, My­szo­wór!

Szmarag­dowe oczy po­słały w nich dwie zie­lone bły­ska­wice. Bły­ska­wice skrę­ciły się w ośle­pia­jące, wi­ru­jące leje, wiry, z wnętrza któ­rych ru­nęła na nich Moc, jak taran roz­sa­dza­jąc cza­szki, ga­sząc oczy, pora­żając dech. Wraz z Mocą syp­nęło się na nich szkło, ma­jo­lika, pół­miski, świecz­niki, kości, nad­gry­zione bo­chenki chleba, deski, desz­czułki i tlące się po­lana z pale­niska. Krzycząc dziko niby wielki głu­szec przeleciał nad ich gło­wami kasztelan Haxo. Ogromny łeb go­to­wa­nego kar­pia roz­bry­znął się na piersi Ge­ralta, na zło­tym polu, niedźwie­dziu i pan­nie z Czte­ro­roga.

Po­przez trzę­sące ścia­nami halli za­klę­cia My­szo­wora, po­przez wła­sny krzyk i wy­cie ran­nych, huk, brzęk i ło­mot, po­przez wy­cie Pavetty, wiedźmin usły­szał nagle naj­straszliw­szy dźwięk, jaki dane mu było kie­dy­kol­wiek usły­szeć.

Kud­ku­dak klę­cząc dusił rę­kami i ko­la­nami dudy Draiga Bon-Dhu. Sam zaś, prze­krzykując po­tworne od­głosy wy­do­by­wa­jące się z mie­cha, od­rzu­ciw­szy głowę do tyłu, wył i ry­czał, kwi­czał i skrzeczał, be­czał i kwi­lił w mie­sza­ninie gło­sów wszyst­kich zna­nych, nie­zna­nych, do­mo­wych, dzi­kich i mi­tycz­nych zwie­rząt.

Pavetta za­mil­kła prze­ra­żona, pa­trząc na ba­rona z sze­roko otwartymi ustami. Moc ze­lżała rap­tow­nie.

— Te­raz! — ryk­nął My­szo­wór, wy­ma­chu­jąc różdżką. Te­raz, wiedźmi­nie!

Ude­rzyli ją. Zie­lon­kawa sfera ota­cza­jąca kró­lewnę pę­kła pod ude­rze­niem jak my­dlana bańka, próżnia mo­mentalnie we­ssała sza­le­jącą po halli Moc. Pavetta klapnęła ciężko na po­sadzkę i roz­pła­kała się.

Po chwili ci­szy dzwonią­cej w uszach po nie­daw­nym pan­de­mo­nium, po­przez ru­mo­wi­sko i zniszcze­nie, przez po­ła­mane sprzęty i bez­władne ciała, z tru­dem i mo­zo­łem za­częły prze­bijać się głosy.

— Cu­ach op arse, ghoul y ba­dra­igh mal an cu­ach — po­wta­rzał Crach an Cra­ite, plu­jąc krwią pły­nącą z przygry­zio­nej wargi.

— Opa­nuj się, Crach — po­wie­dział z wy­sił­kiem My­szo­wór, otrzepując przód ubioru z gry­cza­nej ka­szy. — Tu są ko­biety.

— Ca­lan­the. Umiło­wana. Moja. Ca­lan­the! — po­wta­rzał Eist Tuir­seach w prze­rwach po­mię­dzy po­ca­łun­kami. Królowa otworzyła oczy, ale nie pró­bo­wała wy­zwo­lić się z jego uści­sku.

— Eist. Lu­dzie pa­trzą — po­wie­działa.

A niech pa­trzą.

— Czy ktoś ze­chciałby mi obja­śnić, co to było? — spy­tał mar­sza­łek Vis­se­gerd, wy­czoł­gując się spod ze­rwa­nego ar­rasu.

— Nie — po­wie­dział wiedźmin.

— Me­dyka! — krzyknął cienko Windhalm z Attre, schylony nad Rain­far­nem.

— Wody! — wołał jeden z braci ze Streptu, Dzir­ży­górka, du­sząc wła­snym ka­fta­nem tlący się go­belin. — Wody, prę­dzej!

I piwa! — wy­chrypiał Kud­ku­dak.

Kilku mo­gą­cych jesz­cze ustać na no­gach ryce­rzy pró­bo­wało unieść Pavettę, ta jed­nak od­trą­ciła ich ręce, wstała sama i chwiej­nym kro­kiem po­szła w stronę ko­mina, przy któ­rym sie­dział oparty ple­cami o ścianę Jeż, nie­zręcznie usi­łując po­zbyć się po­ma­za­nych krwią blach pan­cerza.

— Dzi­siej­sza mło­dzież! — par­sknął My­szo­wór, pa­trząc w ich stronę. — Wcześnie za­czy­nają! Tylko jedno im w gło­wie.

— Że co?

— Cóż to, nie wiesz, wiedźmi­nie, że dziewica, zna­czy się nie tknięta, nie mo­głaby uży­wać Mocy?

— Pal dia­bli jej dzie­wictwo — mruknął Ge­ralt. — Skąd u niej w ogóle takie zdol­ności? Z tego, co wiem, ani Ca­lan­the, ani Ro­egner...

— Odziedzi­czyła z prze­sko­kiem, ani chybi — rzekł druid. — Jej babka, Ada­lia, pod­no­siła most zwo­dzony ru­chem brwi. Hej, Ge­ralt, po­patrz no! Ona wciąż nie ma dość!

Ca­lan­the, cią­gle uwie­szona na ra­mie­niu Eista Tuir­seach, wskazała ran­nego Jeża strażni­kom. Ge­ralt i My­szo­wór zbli­żyli się szybko, ale nie­po­trzebnie. Strażnicy od­sko­czyli od pół­leżą­cej po­staci, cofnęli się szep­cząc i mru­cząc.

Po­tworny pysk Jeża roz­ma­zał się, roz­mył, za­czął tracić kontury Kolce i szczecina fa­lując zmieniły się w czarne lśniące, krę­cone włosy i brodę, oka­la­jące bladą, kan­cia­stą mę­ską twarz, ozdobioną wy­dat­nym no­sem.

— Co... — za­jąk­nął się Eist Tuir­seach. — Kto to? Jeż?

— Duny — po­wie­działa miękko Pavetta. Ca­lan­the, z zaci­śniętymi ustami, od­wró­ciła głowę.

— Za­klęty? — za­mru­czał Eist. — Ale jak...

— Wy­biła pół­noc — po­wie­dział wiedźmin. — Wła­śnie w tej chwili. Dzwon, który sły­szeli­śmy wcześniej, był nie­po­ro­zu­mie­niem i po­myłką. Dzwon­nika. Prawda, Ca­lan­the?

— Prawda, prawda — stęk­nął męż­czy­zna o imieniu Duny, od­po­wia­dając za­miast kró­lowej, która zresztą nie miała za­miaru od­po­wia­dać. — Może jed­na­ko­woż za­miast roz­pra­wiać, ktoś po­może ścią­gnąć ze mnie te bla­chy i we­zwie me­dyka. Ten sza­le­niec Rain­farn dziabnął mnie pod żebro.

— Po co nam me­dyk? — po­wie­dział My­szo­wór, wyjmu­jąc różdżkę.

— Do­syć — Ca­lan­the wy­pro­sto­wała się, dumnie uno­sząc głowę. — Do­syć tego. Jak już bę­dzie po wszystkim, chcę was wi­dzieć w mo­jej komnacie. Wszyst­kich, jak tu sto­icie. Eist, Pavetta, My­szo­wór, Ge­ralt i ty... Duny. My­szo­wór?

— Tak, kró­lowo.

— Czy ta twoja różdżka... Stłu­kłam sobie krę­go­słup. I oko­lice.

— Na roz­kaz, kró­lowo.

 

*   *   *

— ...klątwa — cią­gnął Duny, trąc skro­nie. — Od uro­dze­nia. Nigdy nie do­wie­działem się, jaka była przy­czyna, kto mi to zro­bił. Od pół­nocy do świtu nor­malny człowiek, od świtu... wi­dzie­liście co. Akerspa­ark, mój oj­ciec, chciał to ukryć. W Ma­echt lu­dzie są za­bo­bonni, czary i klą­twy w ro­dzi­nie kró­lew­skiej mo­głyby się oka­zać fa­talne dla dy­nastii. Z dworu za­brał mnie jeden z ry­cerzy ojca, wy­cho­wał, we dwójkę włó­czy­liśmy się po świecie, błędny ry­cerz z gierm­kiem, po­tem, gdy on zgi­nął, po­dró­żo­wa­łem sam. Już nie pa­mię­tam, od kogo usły­sza­łem, że od klą­twy może mnie wy­swo­bo­dzić dziecko — nie­spo­dzianka. Krótko po tym spo­tka­łem Ro­egnera. Dalej wie­cie.

— Dalej wiemy, względnie do­my­ślamy się — ki­w­nęła głową Ca­lan­the. — Zwłaszcza tego, że nie cze­kałeś na uzgod­nione z Ro­egne­rem pięt­na­ście lat i wcześniej za­wró­ciłeś głowę mo­jej córce. Pavetta! Od jak dawna?

Królewna opu­ściła głowę i unio­sła jeden palec.

— No, pro­szę. Ty mała cza­row­nico. Pod sa­mym moim no­sem! Niech no ja się tylko do­wiem, kto go wpuszczał nocą do zamku! Niech no do­biorę się do dam dworu, z któ­rymi cho­dzi­łaś zbie­rać pier­wiosnki. Pier­wiosnki, cho­lera! No i co ja mam z wami teraz zro­bić?

— Ca­lan­the... — za­czął Eist.

— Po­mału, Tuir­seach. Jesz­cze nie skończy­łam. Duny, sprawa mocno się skompli­ko­wała. Je­steś z Pavettą od roku, i co? I nic. To zna­czy, że od nie­wła­ści­wego ojca wy­tar­go­wa­łeś przy­sięgę. Prze­zna­cze­nie za­drwiło z cie­bie. Cóż za iro­nia, jak ma­wia obecny tu Ge­ralt z Rivii.

— Do licha z prze­zna­cze­niem, przy­się­gami i iro­nią — wy­krzywił się Duny — Ko­cham Pavettę i ona mnie ko­cha, tylko to się liczy. Nie mo­żesz, kró­lowo, sta­wać na dro­dze do na­szego szczęścia.

— Mogę, Duny, mogę, i to jesz­cze jak — uśmiech­nęła się Ca­lan­the jed­nym ze swoich nie­za­wod­nych uśmie­chów. — Na twoje szczęście, nie chcę. Mam pe­wien dług wo­bec cie­bie, Duny. Za tamto, wiesz. By­łam zde­cy­do­wana... Po­win­nam cię pro­sić o wy­ba­cze­nie, ale ja tego bar­dzo nie lubię. A więc daję ci Pavettę i bądźmy kwita. Pavetta? Nie roz­my­śliłaś się aby?

Królewna za­prze­czyła, z za­pa­łem krę­cąc głową.

— Dzięki, pani. Dzięki — uśmiech­nął się Duny. — Je­steś mą­drą i wiel­ko­duszną kró­lową.

— Pew­nie, że tak. I piękną.

I piękną.

— Mo­żecie oboje zo­stać w Cin­trze, jeśli chcecie. Tu­tejsi lu­dzie są mniej za­bo­bonni od miesz­kań­ców Ma­echt i prędko się przy­zwy­czają. Zresztą, na­wet jako Jeż byłeś dość sym­pa­tyczny. Tyle że na tron nie mo­żesz na razie li­czyć. Mam za­miar jesz­cze tro­chę po­rzą­dzić u boku no­wego króla Cin­try. Szla­chetny Eist Tuir­seach ze Skellige uczynił mi pewną pro­po­zycję.

— Ca­lan­the...

— Tak, Eist, zga­dzam się. Jesz­cze nigdy nie wy­słu­cha­łam miło­snego wy­zna­nia, leżąc na podłodze wśród szczątków wła­snego tronu, ale... Jak ty to po­wie­działeś, Duny? Tylko to się liczy i niech nikt lepiej nie staje na dro­dze do mo­jego szczęścia, do­brze radzę. A wy, co się tak gapi­cie? Nie je­stem jesz­cze taka stara, jak są­dzi­cie, pa­trząc na moją pra­wie za­mężną córkę.

— Dzi­siej­sza mło­dzież — za­mru­czał My­szo­wór. — Nie­da­leko pada jabłko...

— Co tam mamro­czesz, cza­row­niku?

— Nic, pani.

— To do­brze. Przy oka­zji, My­szo­wór, mam dla cie­bie pro­po­zycję. Pavetta po­trze­bo­wać bę­dzie na­uczyciela. Po­winna się na­uczyć, jak ob­cho­dzić się ze swoim szczegól­nym da­rem. Lu­bię ten za­mek, wo­lała­bym, żeby stał, jak stoi. Przy na­stęp­nym ataku histe­rii mo­jej zdol­nej córki może się roz­le­cieć. Co ty na to, dru­idzie?

— Za­szczyt to dla mnie.

— Ja my­ślę — kró­lowa od­wró­ciła głowę w stronę okna. — Świta już. Pora...

Raptow­nie od­krę­ciła się w stronę, gdzie Pavetta i Duny szeptali do sie­bie, trzyma­jąc się za ręce i nie­led­wie sty­kając się czo­łami.

— Duny!

— Tak, kró­lowo?

— Sły­szysz? Świta! Jest już jasno! A ty...

Ge­ralt spoj­rzał na My­szo­wora, My­szo­wór na Ge­ralta i obaj za­częli się śmiać.

A wam co tak we­soło, cza­row­nicy? Czy nie wi­dzi­cie...

— Wi­dzimy, wi­dzimy — za­pew­nił Ge­ralt.

— Cze­kali­śmy, aż sama zo­ba­czysz — par­sknął My­szo­wór. — Cie­ka­wiło mnie, kiedy się poła­piesz.

W czym?

— Zdjęłaś klą­twę. Ty ją zdjęłaś — rzekł wiedźmin. — W mo­men­cie, gdy wy­rze­kłaś: „Daję ci Pavettę”, speł­niło się prze­zna­cze­nie.

— Do­kład­nie — po­twierdził druid.

— Na bo­gów — rzekł wolno Duny. — Więc na­resz­cie. Psia­krew, my­śla­łem, że się będę bar­dziej cie­szył, że za­grają ja­kieś surmy albo co... Przyzwy­cza­jenie. Królowo! Dzięki. Pavetta, sły­szysz?

— Mhm — po­wie­działa kró­lewna, nie uno­sząc po­wiek.

— Tym sa­mym — wes­tchnęła Ca­lan­the, pa­trząc na Ge­ralta zmę­czo­nym wzrokiem — wszystko do­brze się koń­czy. Prawda, wiedźmi­nie? Klątwa zdjęta, szy­kują się dwa we­sela, re­mont halli tro­no­wej po­trwa z mie­siąc, czte­rech za­bi­tych, ran­nych bez liku, Rain­farn z Attre led­wie dy­cha. Ra­dujmy się. Czy wiesz, wiedźmi­nie, że był mo­ment, gdy mia­łam ochotę ka­zać cię...

— Wiem.

— Ale teraz mu­szę od­dać ci sprawie­dli­wość. Żą­da­łam efektu i mam efekt. Cin­tra sprzymie­rza się ze Skellige. Moja córka nie naj­go­rzej wy­cho­dzi za mąż. Przez chwilę my­śla­łam sobie, to wszystko i tak by się speł­niło zgodnie z prze­zna­cze­niem, na­wet jeśli nie ścią­gnę­ła­bym cię na tę ucztę i nie po­sa­dziła obok sie­bie. Ale my­liłam się. Prze­zna­cze­nie mógł od­mie­nić sztylet Rain­farna. A Rain­farna po­wstrzymał miecz w ręku wiedź­mina. Za­pra­co­wa­łeś uczciwie, Ge­ralt. Te­raz kwe­stia ceny. Mów, czego żą­dasz.

— Za­raz — po­wie­dział Duny, ma­cając za­ban­da­żo­wany bok. — Kwestia ceny, mó­wicie. To ja je­stem dłuż­ni­kiem, do mnie na­leży...

— Nie prze­ry­waj mi, zię­ciu — zmrużyła oczy Ca­lan­the. — Twoja te­ściowa nie znosi, gdy się jej prze­rywa. Za­pa­mię­taj to. I wiedz, że żad­nym dłuż­ni­kiem nie jesteś. Tak się składa, że byłeś czymś w ro­dzaju przed­miotu umowy, jaką za­war­łam z Ge­ral­tem z Rivii. Mó­wi­łam, jeste­śmy kwita i nie wi­dzę sensu, że­bym mu­siała cię za to w nie­skończo­ność prze­pra­szać. Ale umowa obo­wią­zuje mnie nadal. No, Ge­ralt. Twoja cena.

— Do­brze — rzekł wiedźmin. — Pro­szę o twoją zie­loną szarfę, Ca­lan­the. Niech zaw­sze przypo­mina mi kolor oczu naj­pięk­niej­szej ze zna­nych mi kró­lo­wych.

Ca­lan­the za­śmiała się, od­pięła z szyi na­szyj­nik ze szmarag­dami.

— Ta bły­skotka — po­wie­działa — ma ka­mie­nie we wła­ściw­szym od­cie­niu. Za­cho­waj ją wraz z mi­łym wspo­mnieniem.

— Czy mogę coś po­wie­dzieć? — spy­tał skromnie Duny.

— Ależ tak, zię­ciu, pro­szę, pro­szę.

— Dalej twierdzę, że to ja je­stem twoim dłuż­ni­kiem wiedźmi­nie. To mo­jemu życiu za­gra­żał sztylet Rain­farna. Mnie za­tłu­kliby strażnicy, gdyby nie ty. Jeśli jest mowa o ja­kiej­kol­wiek cenie, ja ją po­wi­nie­nem za­pła­cić. Za­rę­czam, że mnie na to stać. Czego żą­dasz, Ge­ralt?

— Duny — po­wie­dział wolno Ge­ralt. — Wiedźmin, któ­remu sta­wia się takie pyta­nie, musi pro­sić, by je po­wtó­rzono.

— Po­wta­rzam więc. Bo, wi­dzisz, je­stem twoim dłuż­ni­kiem jesz­cze z in­nego po­wodu. Gdy do­wie­działem się tam w halli, kim jesteś, nie­na­wi­dzi­łem cię i my­śla­łem o tobie bar­dzo źle. Miałem cię za ślepe, żądne krwi na­rzę­dzie, za ko­goś, kto bez­myślnie i bez­na­miętnie za­bija, ociera klingę z krwi i li­czy pie­nią­dze. A prze­ko­na­łem się, że za­wód wiedź­mina rze­czy­wi­ście go­dzien jest sza­cunku. Bro­nisz nas nie tylko przed Złem cza­ją­cym się w mroku, ale i przed tym, które tkwi w nas sa­mych. Szkoda, że jest was tak mało.

Ca­lan­the uśmiech­nęła się. Po raz pierwszy tej nocy Ge­ralt skłonny był uznać, że był to uśmiech natu­ralny.

— Ład­nie po­wie­dział mój zięć. Mu­szę do tej wy­po­wie­dzi do­dać dwa słowa. Do­kład­nie dwa. Wy­bacz, Ge­ralt.

A ja — po­wie­dział Duny — po­wta­rzam. Czego żą­dasz?

— Duny — rzekł po­waż­nie Ge­ralt — Ca­lan­the, Pavetto. I ty, prawy ry­cerzu Tuir­seach, przy­szły królu Cin­try. Aby zo­stać wiedźmi­nem, trzeba uro­dzić się w cie­niu prze­zna­cze­nia, a bar­dzo nie­wielu tak się rodzi. Dla­tego jest nas tak mało. Sta­rze­jemy się, gi­niemy, a nie mamy komu prze­ka­zy­wać na­szej wie­dzy, na­szych zdol­ności. Bra­kuje nam na­stęp­ców. A ten świat pełen jest Zła, które tylko czeka, by nas za­bra­kło.

— Ge­ralt — szepnęła Ca­lan­the.

— Tak, nie my­lisz się, kró­lowo. Duny! Dasz mi to, co już po­sia­dasz, a o czym nie wiesz. Wrócę do Cin­try za sześć lat, by spraw­dzić, czy prze­zna­cze­nie było dla mnie ła­skawe.

— Pavetto — Duny sze­roko otworzył oczy. — Ty chyba nie...

— Pavetto! — za­wo­łała Ca­lan­the. — Czy ty... Czy ty je­steś...

Królewna spu­ściła oczy i za­czerwie­niła się. A po­tem od­po­wie­działa.

 


Głos rozsądku V [top]

 

— Ge­ralt! Hej! Je­steś tu?

Uniósł głowę znad po­żół­kłych szorstkich stron Hi­storii świata Ro­de­ricka de Novembre, cie­ka­wego, choć nieco kon­tro­wer­syj­nego dzieła, które stu­dio­wał od wczoraj.

— Je­stem. Co się stało, Nen­neke? Po­trze­bu­jesz mnie?

— Masz go­ścia.

— Znowu? Kto tym ra­zem? Diuk He­re­ward we wła­snej oso­bie?

— Nie. Tym ra­zem to Ja­skier, twój kumpel, ta po­wsi­noga, ten tru­teń i nie­rób, ów ka­płan sztuki, świecąca jasno gwiazda bal­lady i miło­snego wier­sza. Jak zwy­kle opromie­niony sławą, na­dęty jak świński pę­cherz i śmier­dzący pi­wem. Chcesz się z nim wi­dzieć?

— Oczywi­ście. Prze­cież to mój przyjaciel.

Nen­neke żachnęła się, wzruszyła ra­mio­nami.

— Nie ro­zu­miem tej przyjaźni. On jest twoim ab­so­lut­nym prze­ci­wień­stwem.

— Prze­ci­wieństwa przy­cią­gają się.

— Naj­wy­raź­niej. O, pro­szę, nad­cho­dzi — wskazała ru­chem głowy. — Twój słynny po­eta.

— On na­prawdę jest słyn­nym poetą, Nen­neke. Nie bę­dziesz chyba twierdzić, że nie sły­sza­łaś jego bal­lad.

— Sły­sza­łam — skrzywiła się ka­płanka. — A jakże. Cóż, nie znam się na tym, być może umiejęt­ność swo­bod­nego prze­ska­ki­wa­nia od wzrusza­jącej liryki do ob­sce­nicz­nego świństwa to wła­śnie jest talent. Mniejsza z tym. Wy­bacz, ale nie do­trzymam wam to­wa­rzy­stwa. Nie je­stem dziś w na­stroju ani do jego po­ezji, ani do jego wul­gar­nych żar­tów.

Z ko­ryta­rza roz­legł się perli­sty śmiech, brzęk lutni, na progu bi­blioteki sta­nął Ja­skier w li­lio­wym ku­braczku z ko­ron­ko­wymi man­kie­tami i ka­pelu­siku na ba­kier. Na wi­dok Nen­neke tru­ba­dur ukłonił się prze­sad­nie, za­mia­tając po­sadzkę przypię­tym do ka­pelu­sika cza­plim pió­rem.

— Moje głę­bokie uszano­wa­nie, czci­godna matko — za­kwi­lił kre­tyń­sko. — Chwała Wielkiej Me­litele i jej ka­płan­kom, kry­ni­com cnoty i mą­dro­ści...

— Prze­stań pie­przyć, Ja­skier — par­sk­nęła Nen­neke. — I nie ty­tułuj mnie matką. Wiedz, że na myśl, iż mógłbyś być moim sy­nem, ogarnia mnie zgroza.

Od­wró­ciła się na pię­cie i wy­szła sze­lesz­cząc po­włó­czy­stą szatą. Ja­skier ro­biąc mał­pie miny spa­ro­dio­wał ukłon.

— Nic się nie zmieniła — rzekł po­god­nie. — Nadal komplet­nie nie ro­zu­mie się na żar­tach. Wściekła się na mnie, bo po przyjeź­dzie po­ga­wę­dzi­łem chwilę z fur­tianką, taką mi­lutką blon­dynką o dłu­gich rzę­sach, z dziewi­czą kosą się­ga­jącą zgrabnej du­peczki, któ­rej nie uszczyp­nąć by­łoby grze­chem. Więc uszczyp­ną­łem, a Nen­neke, która wła­śnie na­de­szła... A, co tam. Witaj, Ge­ralt.

— Witaj, Ja­skier. Skąd wie­działeś, że tu je­stem?

Poeta wy­pro­sto­wał się, pod­cią­gnął spodnie.

— By­łem w Wy­zimie — po­wie­dział. — Usłysza­łem o strzydze, do­wie­działem się, że zo­stałeś ranny Do­my­śli­łem się, do­kąd mo­głeś poje­chać na re­kon­wa­le­scen­cję. Jak wi­dzę, jesteś już zdrów?

— Do­brze wi­dzisz. Ale spró­buj wy­tłu­ma­czyć to Nen­neke. Sia­daj, po­ga­wę­dzimy.

Ja­skier usiadł, zaj­rzał do księgi le­żącej na pul­picie.

— Hi­storia? — uśmiech­nął się. — Ro­de­rick de Novembre? Czytałem, czy­tałem. Gdy stu­dio­wa­łem w aka­de­mii w Oxenfur­cie, hi­storia zaj­mo­wała dru­gie miej­sce na li­ście mo­ich ulu­bio­nych przed­miotów.

— Co było na pierw­szym miej­scu?

— Geo­gra­fia — rzekł po­waż­nie poeta. — Atlas świata był większy i ła­twiej było za nim ukryć gą­sio­rek wódki.

Ge­ralt za­śmiał się su­cho, wstał, wyjął z re­gału Ar­kana ma­gii i al­che­mii Lu­ni­niego i Tyrssa i wy­cią­gnął na światło dzienne ukryte za opa­słym tomi­skiem pę­kate, ople­cione słomą na­czy­nie.

— Oho — po­we­selał wy­raź­nie bard. — Mą­drość i na­tchnienie, jak wi­dzę, nadal kryją się w księ­go­zbio­rach. Oo­och! To lubię! Na śliw­kach, prawda? Tak, to jest al­che­mia, co się zo­wie. Oto ka­mień filo­zo­ficzny, prawdzi­wie wart stu­diów. Twoje zdrowie, bra­cie. Ooo­och, mocna, jak za­raza!

— Co cię tu sprowa­dza? — Ge­ralt przejął gą­sio­rek od poety, łyk­nął i roz­kaszlał się, ma­cając za­ban­da­żo­waną szyję. — Do­kąd zmierzasz?

— Do­nikąd. To zna­czy, mógłbym udać się tam, do­kąd ty się uda­jesz. Mógłbym ci po­to­wa­rzy­szyć. Długo my­ślisz tu za­ba­wić?

— Nie­długo. Lo­kalny diuk dał mi do zro­zu­mie­nia, że nie je­stem mile wi­dziany w jego wło­ściach.

— He­re­ward? — Ja­skier znał wszyst­kich kró­lów, ksią­żąt, wła­dy­ków i se­nio­rów od Ja­rugi po Góry Smocze. — Gwiżdż na niego. Nie od­waży się za­drzeć z Nen­neke, z bo­ginią Me­litele. Lud pu­ściłby mu kasztel z dy­mem.

— Nie chcę kło­po­tów. A sie­dzę tu już i tak za długo. Jadę na po­łu­dnie, Ja­skier. Da­leko na po­łu­dnie. Tutaj nie znajdę ro­boty. Cy­wili­zacja. Na cho­lerę tu ko­muś wiedźmin? Gdy py­tam o ja­kieś zaję­cie, pa­trzą na mnie jak na dzi­wo­ląga.

— Co też ty wy­ga­du­jesz. Jaka tam cy­wili­zacja. Przepra­wi­łem się przez Bu­inę ty­dzień temu, a ja­dąc przez kraj, na­słu­cha­łem się prze­róż­nych opo­wie­ści. Po­dobno są tu wod­niki, wi­juny, prze­razy, la­tawce, wszelkie możliwe świństwo. Po­wi­nie­neś mieć ro­boty po uszy.

— Opowie­ści to i ja sły­sza­łem. Po­łowa jest albo zmy­ślona, albo prze­sa­dzona. Nie, Ja­skier. Świat się zmienia. Coś się koń­czy.

Poeta po­cią­gnął z gą­siorka, zmrużył oczy, westchnął ciężko.

— Znowu za­czy­nasz pła­kać nad twym smutnym, wiedź­miń­skim lo­sem? I fi­lozo­fo­wać przy tym? Do­strzegam zgubne skutki nie­wła­ści­wych lek­tur. Bo na to, że świat się zmienia, wpadł na­wet ten stary pier­dziel Ro­de­rick de Novembre. Owa zmien­ność świata to, na­wia­sem mó­wiąc, je­dyna teza z jego traktatu, z którą można zgo­dzić się bez za­strzeżeń. Ale nie jest to teza na tyle od­krywcza, byś mnie tu nią mu­siał ra­czyć, przybie­rając przy tym minę my­śli­ciela, z którą ci ab­so­lut­nie nie do twa­rzy.

Ge­ralt, za­miast od­po­wie­dzieć, łyk­nął z gą­siorka.

— Tak, tak — westchnął po­now­nie Ja­skier. — Świat się zmienia, słońce za­cho­dzi, a wódka się koń­czy. Co się jesz­cze, twoim zda­niem, koń­czy? Wspomi­nałeś coś o koń­cze­niu, filo­zofie.

— Dam ci parę przykła­dów — rzekł Ge­ralt po chwili mil­cze­nia. — Z ostatnich dwóch mie­sięcy spę­dzo­nych na tym brzegu Bu­iny. Któ­regoś dnia pod­jeż­dżam, pa­trzę, most. Pod mo­stem sie­dzi troll, od każ­dego prze­cho­dzą­cego żąda opłaty. Tym, któ­rzy od­ma­wiają, przetrąca nogę, a cza­sem i obie. Idę więc do wójta, ile mi dacie, py­tam, za tego trolla. Wójt otwiera gębę ze zdu­mie­nia. Jak to, pyta, a kto bę­dzie most na­pra­wiał, jak trolla nie sta­nie? Troll dba o most, na­pra­wia go re­gu­lar­nie w pocie czoła, so­lid­nie, jak się pa­trzy. Ta­niej wy­pada więc pła­cić mu myto. Jadę więc dalej, pa­trzę, wi­dło­gon. Nie­duży, bę­dzie z pięć ar­szy­nów od czubka nosa do końca ogona. Leci, nie­sie w szponach owcę. Jadę do wsi, ile, py­tam, za­pła­cicie za gada. Chłopi na ko­lana, nie, wo­łają, to ulu­biony smok naj­młodszej córki na­szego ba­rona, jak mu łuska z grzbietu spadnie, to ba­ron sioło spali, a nas ze skóry obe­drze. Jadę dalej, a robi mi się coraz głodniej. Roz­py­tuję o pracę, owszem, jest, ale jaka? Temu złap ru­sałkę, temu nimfę, owemu dzi­wo­żonę... Po­głu­pieli do­szczętnie, po wsiach pełno dziewek jak rzepy, a im się chce nie­ludek. Inny prosi, bym zabił woj­siłka i do­star­czył mu kostkę z jego dłoni, bo zmielona i wsy­pana do po­lewki po­dobno wzmaga po­ten­cję...

— To aku­rat bujda — wtrą­cił Ja­skier. — Pró­bo­wa­łem. Nie wzmaga nic a nic, a po­lewce na­daje smak wy­waru z onuc. No, ale jeśli lu­dzie w to wie­rzą i są skłonni pła­cić...

— Nie będę za­bijał woj­sił­ków. Ani in­nych nie­szkodli­wych stwo­rzeń.

— To bę­dziesz cho­dził głodny. Chyba, że zmienisz pracę.

— Na jaką?

— Na byle jaką. Zo­stań ka­pła­nem. Był­byś nie­zły z twoimi skru­pu­łami, z twoją mo­ral­no­ścią, z twoją wie­dzą o natu­rze ludzi i wszelkiej rze­czy. To, że nie wie­rzysz w żad­nych bo­gów, pro­blemu sta­no­wić nie po­winno. Mało znam ka­pła­nów, któ­rzy wie­rzą. Zo­stań ka­pła­nem i prze­stań się uża­lać nad sobą.

— Nie uża­lam się. Stwier­dzam fakty.

Ja­skier zało­żył nogę na nogę i z za­inte­re­so­wa­niem przyjrzał się star­tej ze­lówce.

— Przypo­mi­nasz mi, Ge­ralt, sę­dzi­wego ry­baka, który pod ko­niec życia od­krył, że ryby śmierdzą, a od wody cią­gnie i łamie w ko­ściach. Bądź kon­se­kwentny. Ga­danie i żale ni­czego nie po­pra­wią. Ja, gdy­bym stwierdził, że skończył się po­pyt na po­ezję, za­wie­sił­bym lut­nię na kołku i zo­stał ogrodni­kiem. Ho­do­wał­bym róże.

— Pie­przysz. Do ta­kiego wy­rze­cze­nia nie był­byś zdolny.

— Cóż — zgo­dził się poeta, nadal wpa­trzony w ze­lówkę — może i nie był­bym. Ale nasze pro­fesje róż­nią się nieco. Po­pyt na po­ezję i dźwięk strun lutni nie spadnie nigdy. Z twoim za­wo­dem jest go­rzej. Wy, wiedź­mini, sami prze­cież po­zba­wia­cie się pracy, stop­niowo, ale stale. Im lepiej i su­mienniej pra­cuje­cie, tym mniej ma­cie do ro­boty. Prze­cież wa­szym ce­lem, racją wa­szego ist­nie­nia jest świat bez po­two­rów, świat spo­kojny i bez­pieczny Czyli świat, w któ­rym wiedź­mini są zbędni. Pa­ra­doks, prawda?

— Prawda.

— Dawniej, gdy były jesz­cze jed­no­rożce, ist­niała cał­kiem liczna grupa dziew­czyn, które pie­lę­gno­wały cnotę, by móc je łowić. Pa­mię­tasz? A szczuroła­po­wie z fu­jar­kami? Wszyscy bili się wręcz o ich usługi. A wy­koń­czyli ich al­che­micy, wy­naj­dując sku­teczne trutki, na to nało­żyło się po­wszechne udomo­wie­nie ko­tów, fre­tek i łasic. Zwier­zaczki były tań­sze, mil­sze i nie chlały tyle piwa. Do­strzegasz ana­logie?

— Do­strzegam.

— Ko­rzy­staj więc z cu­dzych do­świad­czeń. Pra­wiczki od jed­no­roż­ców, gdy stra­ciły pracę, na­tychmiast się roz­pra­wi­czyły. Nie­które, pra­gnąc odbić sobie lata wy­rze­czeń, sze­roko za­sły­nęły po­tem z tech­niki i za­pału. Szczuro­ła­po­wie... No, tych ra­czej nie na­śla­duj, bo jak jeden mąż roz­pili się i ze­szli na dzia­dów. Cóż, wy­gląda, że teraz przy­szła kolej na wiedźmi­nów. Czytasz Ro­de­ricka de Novembre? Są tam, o ile pa­mię­tam, wzmianki o wiedźmi­nach, o tych pierw­szych, któ­rzy za­częli jeź­dzić po kraju ja­kieś trzy­sta lat temu. W cza­sach, kiedy chłopi wy­cho­dzili żąć zbrojnymi ku­pami, wsie ota­czano po­trój­nym ostroko­łem, ka­ra­wany ku­piec­kie przypo­mi­nały przemar­sze wojsk za­cięż­nych, a na wa­łach nie­licz­nych gro­dów dzień i noc stały go­towe do strzału kata­pulty. Bo my, lu­dzie, byli­śmy tu in­tru­zami. Tą zie­mią wła­dały smoki, mantikory, gryfy i am­fis­beny, wampiry, wil­ko­łaki i strzygi, ki­ki­mory, chi­mery i la­tawce. I trzeba było im tę zie­mię od­bie­rać po ka­wałku, każdą do­linę, każdą przełęcz, każdy bór i każdą po­lanę. I udało nam się to nie bez nie­oce­nio­nej po­mocy wiedźmi­nów. Ale te czasy mi­nęły, Ge­ralt, mi­nęły bez­pow­rot­nie. Ba­ron nie po­zwala za­bić wi­dło­gona, bo to pew­nie ostatni dra­ko­nid w pro­mie­niu ty­siąca mil i nie budzi już grozy, lecz współczu­cie i no­stal­gię za mi­nio­nym cza­sem. Troll pod mo­stem zżył się z ludźmi, to już nie po­twór, któ­rym stra­szy się dzieci, to relikt i lo­kalna atrakcja, w do­datku po­ży­teczna. A prze­razy, mantikory, am­fiis­beny? Sie­dzą w ma­tecz­ni­kach i nie­do­stęp­nych gó­rach...

— Miałem więc rację. Coś się koń­czy. Czy ci się to po­doba, czy nie, coś się koń­czy.

— Nie po­doba mi się to, że pra­wisz ba­nalne ko­mu­nały. Nie po­doba mi się mina, z jaką to czy­nisz. Co się z tobą dzieje? Nie po­znaję cię, Ge­ralt. Ech, za­raza, jedźmy co ry­chlej na to po­łu­dnie, do tych dzi­kich kra­jów. Gdy zarą­biesz parę po­two­rów, to za­raz ci mi­nie chandra. A po­two­rów tam po­dobno nie­mało. Po­wia­dają, że je­śli starą babkę zmę­czy tam życie, to idzie sama — sa­miuteńka po chrust do lasu, nie bio­rąc ze sobą ro­ha­tyny. Skutek gwa­ran­to­wany. Po­wi­nie­neś osiąść tam na stałe.

— Może po­wi­nie­nem. Ale nie osiądę.

— Dla­czego? Tam wiedźmi­nowi ła­twiej zaro­bić.

— Za­robić ła­twiej — Ge­ralt łyk­nął z gą­siorka. — Ale wy­dać trud­niej. Do tego jada się tam pę­czak i proso, piwo ma smak szczyn, dziew­czyny się nie myją, a ko­mary gryzą.

Ja­skier zare­cho­tał do­no­śnie, opie­rając po­tylicę o re­gał, o oprawne w skórę grzbiety ksiąg.

— Proso i ko­mary! To mi przypo­mina naszą pierwszą wspólną wy­prawę na kra­niec świata — po­wie­dział. — Pa­mię­tasz? Po­zna­liśmy się na fe­sty­nie w Gu­lecie i na­mó­wiłeś mnie...

— To ty mnie na­mó­wiłeś. Mu­siałeś prze­cież wiać z Gu­lety co koń wy­sko­czy, bo dziewczę, które wy­chę­do­żyłeś pod po­dium dla mu­zy­kan­tów, miało czte­rech ro­słych braci. Szu­kali cię po ca­łym mie­ście, gro­żąc, że cię wy­wa­łaszą i wy­ta­rzają w smole i tro­ci­nach. Dla­tego się do mnie wtedy przy­cze­piłeś.

A ty o mało z por­tek nie wy­sko­czy­łeś z rado­ści, żeś zna­lazł kompana. Do tamtych pór mo­głeś w dro­dze po­ga­dać wy­łącz­nie z ko­niem. Ale niech ci bę­dzie, masz rację, było jak mó­wisz. Mu­sia­łem wtedy fak­tycz­nie znik­nąć na jakiś czas, a Do­lina Kwiatów wy­da­wała mi się w sam raz do tego celu. Miał to być prze­cież kra­niec za­mieszka­nego świata, for­poczta cy­wili­zacji i No­wego, naj­dalej wy­su­nięty punkt na gra­nicy dwóch światów... Pa­mię­tasz?

— Pa­mię­tam, Ja­skier.

 


Kraniec świata [top]

 

Ja­skier zszedł ostrożnie ze schodków karczmy, nio­sąc dwie ocie­ka­jące pianą stą­gwie. Klnąc pod no­sem, prze­ci­snął się przez grupkę tło­czą­cych się wo­kół cie­kaw­skich dzie­cia­ków. Prze­szedł sko­sem przez po­dwó­rze, omijając kro­wie placki.

Do­okoła wy­sta­wio­nego na maj­dan stołu, przy któ­rym wiedźmin roz­ma­wiał ze sta­rostą, ze­brało się już kil­ku­nastu osadni­ków. Poeta po­sta­wił kufle, usiadł. Z miej­sca zo­rientował się, że w cza­sie jego krót­kiej nie­obecności roz­mowa nie po­su­nęła się do przodu na­wet o piędź.

— Je­stem wiedźmi­nem, panie sta­rosto — po­wtó­rzył po raz nie wia­domo który Ge­ralt, ocie­rając usta z piw­nej piany. — Ni­czym nie han­dluję. Nie zaj­muję się za­cią­giem do woj­ska i nie umiem le­czyć no­saci­zny. Je­stem wiedźmi­nem.

— Taka pro­fesja — wy­jaśnił po raz nie wia­domo który Ja­skier. — Wiedźmin, ro­zu­mie­cie? Strzygi za­bija i upiory. Wszelkie plu­ga­stwo tępi. Za­wo­dowo, za pie­nią­dze. Poj­mu­jecie, sta­rosto?

— Aha! — czoło sta­rosty zo­rane głę­bo­kimi bruzdami cięż­kiego my­śle­nia wy­gła­dziło się. — Wiedźmin! Trzeba było tak od razu!

— No wła­śnie — po­twierdził Ge­ralt. — Od razu za­tem za­py­tam: znaj­dzie się tu w oko­licy jakaś ro­bota dla mnie?

— Aaaa — sta­rosta znowu za­czął my­śleć, w spo­sób za­uwa­żalny. — Ro­bota? Niby te... No... Ży­wio­łaki? Pyta­cie, są li tu ży­wio­łaki?

Wiedźmin uśmiech­nął się i kiw­nął głową, trąc knykciem swę­dzącą od ku­rzu po­wiekę.

— Są — do­szedł do wniosku sta­rosta po dłuż­szej chwili. — Spójrzcie tylko tam, wi­dzi­cie te góry? Tam elfy mieszkają, tam jest ich­nie kró­le­stwo. Pa­łace ich­nie, po­wia­dam wam, całe są ze szczerego złota. Oho, panie! Elfy, po­wia­dam wam. Zgroza. Kto tam pój­dzie, ten już nie wraca.

— Tak są­dzi­łem — rzekł Ge­ralt chłodno. — Wła­śnie dla­tego wcale się tam nie wy­bie­ram.

Ja­skier zare­cho­tał bez­czel­nie. Sta­rosta, zgodnie z oczeki­wa­niami Ge­ralta, my­ślał długo.

— Aha — rzekł wreszcie. — Ano, tak. Ale są tu i inne ży­wio­łaki. Z el­fiej kra­iny wi­dać lezą do nas. O, panie, jest ich a jest. Zli­czyć trudno. A naj­gor­sza to Mora bę­dzie, do­brze mó­wię, lud­ko­wie?

„Ludko­wie” oży­wili się, oble­gli stół ze wszyst­kich stron.

— Mora — rzekł jeden. — Tak, tak, pra­wie sta­rosta gada. Blada dziewica, onaż po cha­łu­pach cho­dzi o brza­sku a dzie­ciaki od tego mrą.

I cho­chliki — dodał drugi, żoł­dak z miej­sco­wej strażnicy. — Ko­niom grzywy plą­czą po staj­niach!

I nie­topy­rze! Nie­topy­rze tu są!

I wiły! Przez nie człeka kro­sta ob­sy­puje!

Na­stępne kilka mi­nut upłynęło na in­ten­syw­nym wyli­cza­niu po­two­rów na­przy­krzają­cych się oko­licz­nym wło­ścia­nom swymi nie­cnymi uczyn­kami lub samą tylko eg­zy­ste­neją. Ge­ralt i Ja­skier do­wie­dzieli się o błę­da­kach i ma­mu­nach, przez które uczciwy chłop nie może trafić do dom w pija­nym wi­dzie, o la­ta­wicy, co lata i kro­wom mleko spija, o bie­gają­cej po lesie gło­wie na paję­czych no­gach, o choboł­dach no­szą­cych kra­śne cza­peczki i o groźnym szczupaku, który wy­rywa bieli­znę z rąk pio­rą­cych bab, a tylko pa­trzeć, jak weźmie się za same baby. Nie obyło się jak zwy­kle bez tego, by nie poin­for­mo­wano ich, że stara Na­rad­kowa lata nocą na ożogu, a w dzień płody spę­dza, że mły­narz fał­szuje mąkę pro­chem z żołę­dzi, a nie­jaki Duda, mó­wiąc o kró­lew­skim wło­darzu, na­zwał tegoż zło­dziejem i swołoczą.

Ge­ralt wy­słu­chał spo­koj­nie, ki­wa­jąc głową w uda­nym sku­pie­niu, zadał kilka pytań doty­czą­cych głównie dróg i to­po­grafii te­renu, po czym wstał i ski­nął na Ja­skra.

— No, to by­waj­cie, do­brzy lu­dzie — po­wie­dział. — Ry­chło wrócę, wtedy zo­ba­czymy, co da się zro­bić.

Od­je­chali w mil­cze­niu wzdłuż cha­łup i pło­tów, od­pro­wa­dzani przez ja­zgo­czące psy i wrzesz­czące dzieci.

— Ge­ralt — ode­zwał się Ja­skier, sta­jąc w strzemio­nach i zry­wa­jąc do­rodne jabłko z ga­łęzi wy­sta­jącej poza ogrodze­nie sadu. — Całą drogę na­rze­kałeś, że coraz to trud­niej przy­cho­dzi ci zna­leźć zaję­cie. A z tego, co przed chwilą sły­sza­łem, wy­nika, że bę­dziesz tu pra­co­wał do zimy, i to bez wy­tchnienia. Ty zaro­bił­byś tro­chę gro­sza, ja miałbym piękne te­maty do bal­lad. Dla­czego więc, wy­tłu­macz mi, je­dziemy dalej?

— Nie zaro­bił­bym tu ani sze­ląga, Ja­skier.

— Dla­czego?

— Dla­tego, że w tym, co oni mó­wili, nie było słowa prawdy.

— Co pro­szę?

— Ża­den ze stwo­rów, o któ­rych mó­wili, nie ist­nieje.

— Żar­tu­jesz chyba! — Ja­skier wy­pluł pestkę i rzu­cił ogryz­kiem w ła­cia­tego kun­dla, szczegól­nie za­wziętego na pę­ciny koni. — Nie, to nie­możliwe. Przyglą­da­łem się tym lu­dziom, a ja się na lu­dziach znam. Oni nie kła­mali.

— Nie — zgo­dził się wiedźmin. — Nie kła­mali. Głę­boko wie­rzyli we wszystko. Co nie zmienia faktu.

Poeta mil­czał czas jakiś.

— Ża­den z tych po­two­rów... Ża­den? To być nie może. Coś z tego, co wy­mie­nili, musi tu być. Cho­ciaż jedno! Przyznaj.

— Przyznaję. Jedno tu jest z pew­no­ścią.

— Ha! Co?

— Nie­topy­rze.

Wy­je­chali za ostatnie płoty, na go­ści­niec wśród za­go­nów żół­tych od rze­paku i fa­lują­cych na wie­trze ła­nów zboża. Drogą, w prze­ciw­nym kie­runku, cią­gnęły wy­ła­do­wane wozy. Bard przełożył nogę przez łęk sio­dła, oparł lut­nię o ko­lano i wy­brzdękiwał na stru­nach tę­skne me­lodie, od czasu do czasu ma­cha­jąc ręką ku chi­cho­czą­cym, pod­ka­sa­nym dziewo­jom, wę­dru­ją­cym po­bo­czami z gra­biami na krzepkich ra­mio­nach.

— Ge­ralt — po­wie­dział nagle. — Prze­cież po­twory są. Może nie jest ich tyle co nie­gdyś, może nie czają się za każ­dym drzewem w le­sie, ale prze­cież są. Ist­nieją. Czemu więc przypisać, że lu­dzie do­dat­kowo wy­my­ślają takie które nie ist­nieją? Mało tego, wie­rzą w to, co wy­my­ślają? Hę? Ge­ralcie z Rivii, słynny wiedźmi­nie? Nie za­sta­na­wia­łeś się nad przy­czyną?

— Za­sta­na­wia­łem, słynny po­eto. I znam tę przy­czynę.

— Cie­ka­wym.

— Lu­dzie — Ge­ralt od­wró­cił głowę — lubią wy­my­ślać po­twory i po­tworności. Sami sobie wy­dają się wtedy mniej po­tworni. Gdy piją na umór, oszukują, kradną, leją żonę lej­cami, mo­rzą gło­dem babkę sta­ruszkę, tłuką sie­kierą schwyta­nego w paści lisa lub szpi­kują strzałami ostatniego po­zo­sta­łego na świecie jed­no­rożca, lu­bią my­śleć, że jed­nak po­tworniej­sza od nich jest Mora wcho­dząca do chat o brza­sku. Wtedy ja­koś lżej im się robi na sercu. I ła­twiej im żyć.

— Za­pa­mię­tałem — po­wie­dział Ja­skier po chwili mil­cze­nia. — Do­biorę rymy i ułożę o tym bal­ladę.

— Ułóż. Ale nie licz na wielki po­klask.

Je­chali wolno, ale wkrótce stra­cili z oczu ostatnie cha­łupy osady. Nie­ba­wem po­ko­nali linię zale­sio­nych wzgórz.

— Ha — Ja­skier wstrzymał konia, ro­zej­rzał się. — Spójrz, Ge­ralt. Czyż tu nie pięk­nie? Idylla, niech mnie dia­bli. Oko się ra­duje!

Te­ren za wzgó­rzami opa­dał ła­god­nie w kie­runku rów­nych, pła­skich pól po­cię­tych mo­zaiką róż­no­kolo­ro­wych upraw. Po­środku, okrągłe i re­gu­larne jak listek koni­czyny, szkliły się plosa trzech je­zior okolo­nych ciemnymi pa­sami ol­cho­wych zaro­śli. Ho­ry­zont wy­ty­czała za­mglona, sina linia gór wznoszą­cych się nad czarną, bez­kształtną poła­cią boru.

— Je­dziemy, Ja­skier.

Go­ści­niec wiódł pro­sto ku je­zio­rom wzdłuż gro­bli i ukrytych w ol­szy­nach sta­wów peł­nych roz­kwa­ka­nych ka­czek krzy­żó­wek, cyra­nek, cza­pli i per­ko­zów. Bo­gactwo pie­rza­stego zwie­rza dzi­wiło przy wi­docznych wszędzie śla­dach działalno­ści czło­wieka — gro­ble były zad­bane, obło­żone fa­szyną, prze­pusty wzmoc­nione ka­mie­niami i ba­lami. Mni­chy przy sta­wach, wcale nie prze­gniłe, we­soło ciur­kały wodą. W nad­je­zior­nych trzcinach wi­dać było czółna i po­mo­sty, a z plos ster­czały drągi za­sta­wio­nych sieci i wię­cie­rzy.

Ja­skier obej­rzał się nagle.

— Ktoś je­dzie za nami — po­wie­dział pod­nie­cony. — Na wo­zie!

— Nie­sły­chane — za­drwił wiedźmin, nie oglą­dając się. — Na wo­zie? A ja my­śla­łem, że tu­tejsi jeż­dżą na nie­topy­rzach.

— Wiesz, co ci po­wiem? — warknął tru­ba­dur. — Im bliżej krańca świata, tym bar­dziej wy­ostrza ci się dow­cip. Strach po­my­śleć, do czego to doj­dzie!

Je­chali nie­spiesznie, a że za­przę­żony w dwójkę sro­ka­tych koni wóz był pusty, do­gonił ich więc szybko.

— Pppprrrr! — po­wo­żący męż­czy­zna wstrzymał konie tuż za nimi. Nosił ko­żuch na gołą skórę i miał włosy aż po brwi. — Bo­gów chwalę, miło­ściwi!

I my — od­rzekł Ja­skier, bie­gły w oby­czaju — ich chwalimy.

— Je­śli chcemy — mruknął wiedźmin.

— Zwę się Po­krzywka — oznajmił woź­nica. — Przyglą­da­łem się wam, jake­ście ze sta­rostą z Gór­nej Po­sady ga­dali. Wiem, że­ście wiedźmin.

Ge­ralt pu­ścił wo­dze, po­zwo­lił kla­czy po­pry­chać na przy­drożne po­krzywy.

— Sły­sza­łem — cią­gnął męż­czy­zna w ko­żu­chu — jak wam sta­rosta ba­jędy pra­wili. Miarko­wa­łem wa­szą minę i nie dziwno mi było. Dawnom ta­kich bredni i łży nie sły­chi­wał.

Ja­skier za­śmiał się. Ge­ralt pa­trzył na chłopa bacznie, nic nie mó­wiąc. Chłop, zwany Po­krzywką, chrząknął.

— Nie chcieliby­ście się nająć do prawdzi­wej, po­rząd­nej ro­boty, panie wiedźmin? — spy­tał. — Miałbym coś dla was.

— Cóż ta­kiego?

Po­krzywka nie spu­ścił oczu.

O inte­re­sach na go­ścińcu źle się gada. Jedźmy do mnie, do Dol­nej Po­sady. Tam po­ga­damy. Prze­cie i tak tam­tędy wam droga.

— Skąd ta pew­ność?

— Stąd, że tu nie masz innej drogi, a wa­sze konie w tamtę stronę py­skiem, nie chwostem ob­ró­cone.

Ja­skier za­śmiał się po­now­nie.

— Co na to po­wiesz, Ge­ralt?

— Nic — rzekł wiedźmin. — Na go­ścińcu źle się gada. W drogę tedy, mo­ści Po­krzywka.

— Tro­czcie konie do drabki i sied­nijcie na wóz — za­pro­po­no­wał chłop. — Wy­god­niej bę­dzie. Po co rzyć na kul­bace mę­czyć?

— Święta prawda.

Wdrapali się na wóz. Wiedźmin z roz­ko­szą wy­cią­gnął się na sło­mie. Ja­skier, bojąc się wi­dać po­bru­dzić swój ele­gancki zie­lony ku­brak, usiadł na desce. Po­krzywka cmoknął na konie, we­hikuł za­tur­kotał po umocnio­nej ba­lami gro­bli.

Przeje­chali przez most na zaro­śniętym grą­że­lami i rzęsą ka­nale, mi­nęli pas sko­szo­nych łąk. Dalej, jak okiem się­gnąć, cią­gnęły się uprawne pola.

— Wie­rzyć się nie chce, że to kra­niec świata, ko­niec cy­wili­zacji — po­wie­dział Ja­skier. — Rzuć tylko okiem, Ge­ralt. Żyto jak złoto, a w tej ku­ku­ry­dzy scho­wałby się chłop na ko­niu. Albo ta rzepa, zo­bacz, jaka ogrom­nia­sta.

— Znasz się na rol­nic­twie?

— My, poeci, mu­simy znać się na wszystkim — rzekł wy­nio­śle Ja­skier. — W prze­ciw­nym razie kompro­mi­to­wali­by­śmy się, pi­sząc. Uczyć się trzeba, mój drogi, uczyć. Od rol­nic­twa za­leży los świata, do­brze więc znać się na rol­nic­twie. Rol­nic­two karmi, ubiera, chroni od chłodu, do­star­cza roz­rywki i wspomaga sztukę.

Z tą roz­rywką i sztuką tro­chę prze­sa­dzi­łeś.

A go­rzałkę z czego się pędzi?

— Ro­zu­miem.

— Mało ro­zu­miesz. Ucz się. Spójrz, te fio­le­towe kwiatki. To łubin.

— Po prawdzie, to jest wyka — wtrą­cił Po­krzywka. — Łu­binu­ście nie wi­dzieli, czy jak? Ale w jed­nym utra­fili­ście, panie. Ro­dzi się tu wszystko na po­tęgę i ro­śnie, aż miło. Dla­tego i mó­wią: Do­lina Kwiatów. Dla­tego się tu nasi dzia­do­wie po­sie­dlili, el­fów stąd wprzód wy­że­nąw­szy.

— Do­lina Kwiatów, czyli Dol Bla­thanna — Ja­skier trącił łok­ciem wy­cią­gniętego na sło­mie wiedź­mina. — Uważasz? El­fów wy­że­nąw­szy, ale daw­nej elfiej na­zwy nie uznawszy za ko­nieczne zmie­niawszy. Brak fan­tazji. A jak żyje się tu wam z el­fami, go­spo­darzu? Ma­cie ich prze­cież w gó­rach za mie­dzą.

— Nie mie­szamy się jedni do dru­gich. Oni sobie, my sobie.

— Naj­lep­sze wyj­ście — rzekł poeta. — Prawda, Ge­ralt?

Wiedźmin nie od­po­wie­dział.

 

*   *   *

— Dzięki za po­czę­stu­nek — Ge­ralt obli­zał ko­ścianą łyżkę i wło­żył ją do pu­stej miski. — Dzięki sto­krotne, go­spo­darze. A teraz, jeśli po­zwo­licie, przej­dziemy do rze­czy.

— Ano, można — zgo­dził się Po­krzywka. — Co, Dhun?

Dhun, star­szy Dol­nej Po­sady, ogromny męż­czy­zna o po­nu­rym wej­rze­niu, ski­nął na dziewki, te po­spiesznie ze­brały ze stołu na­czy­nia i opu­ściły świetlicę ku wy­raź­nemu ża­lowi Ja­skra, który od po­czątku bie­siady szczerzył do nich zęby i zmu­szał do chi­cho­tów nie­wy­brednymi żar­tami.

— Słu­cham tedy — rzekł Ge­ralt, pa­trząc w okno, zza któ­rego do­bie­gał stuk sie­kier i od­głos pi­ło­wa­nia. Na po­dwó­rzu wrzała ja­kaś ro­bota przy drewnie, ostry ży­wiczny za­pach do­cierał aż do izby — Mówcie, w czym się tu wam mogę przydać.

Po­krzywka spoj­rzał na Dhuna. Star­szy osady kiw­nął głową, od­chrząknął.

— Ano, to jest tak — po­wie­dział. — Jest tu ta­kie jedno pole...

Ge­ralt kop­nął pod sto­łem Ja­skra, który już szy­ko­wał się do zło­śli­wego ko­mentarza.

— Pole — kontynu­ował Dhun. — Do­brze mó­wię, Po­krzywka? Le­żało to pole długi czas odłogiem, ale za­ora­lim je i teraz sa­dzimy ta­mój ko­nopie, chmiel i len. Ka­wał pola, po­wia­dam wam. Aż po sam bór sięga...

I co? — nie wy­trzymał poeta. — Co jest na tym polu?

— Ano — Dhun uniósł głowę, po­dra­pał się za uchem. — Ano, gra­suje tam dia­boł.

— Co? — par­sknął Ja­skier. — Co ta­kiego?

— Prze­cie mó­wię. Dia­boł.

— Jaki dia­boł?

A jaki ma być? Dia­boł i tyle.

— Dia­błów nie ma!

— Nie wtrą­caj się, Ja­skier — rzekł Ge­ralt spo­koj­nym gło­sem. — A wy mówcie dalej, mo­ści Dhun.

— Prze­cie mó­wię: dia­boł.

— To już wiem. — Ge­ralt, gdy chciał, po­trafił być nie­sły­cha­nie cier­pliwy. — Po­wiedzcie, jak wy­gląda, skąd się wziął, w czym wam prze­szkadza. Po kolei, jeśli łaska.

— Ano — Dhun uniósł sę­katą dłoń i jął wyli­czać, po kolei od­gi­nając palce, z wiel­kim tru­dem. — Po kolei, jako żywo, mą­dry z was człek. Ano, tak. Wy­gląda to on, panie, jak dia­boł, wy­pisz wy­ma­luj dia­boł. Skąd się wziął? Ano zni­kąd. Bęc, trzask, prask i pa­trzym: dia­boł. A prze­szkadzać to on nam po prawdzie nie za­nadto prze­szkadza. Bywa na­wet, że po­maga.

— Po­maga? — zare­cho­tał Ja­skier, usi­łując wy­cią­gnąć mu­chę z piwa. — Dia­beł?

— Nie wtrą­caj się, Ja­skier. Mówcie dalej, panie Dhun. W jaki to spo­sób po­maga wam ten, jak po­wia­dacie...

— Dia­boł — po­wtó­rzył z naci­skiem kmieć. — Ano, po­maga tak: grunt użyźnia, glebę wzrusza, krety tępi, ptaki pło­szy, rzepy i bu­ra­ków do­gląda. A i liszkę, co się w ka­pu­ście lę­gnie, zjada. Ale ka­pustę takoż po prawdzie zjada. Nic, ino by żarł. Jak to dia­boł.

Ja­skier znowu za­re­cho­tał, po czym pstryknął pal­cami i strzelił zmo­czoną w piwie mu­chą w kota śpią­cego przy pale­nisku. Kot otworzył jedno oko i spoj­rzał na barda z wy­rzu­tem.

— Wszelakoż — rzekł spo­koj­nie wiedźmin — go­towi­ście mi za­pła­cić, by po­zbyć się tego dia­bła, czy tak? In­nymi słowy, nie chcecie go w oko­licy?

A któżby — Dhun spoj­rzał na niego po­nuro — chciał dia­boła na oj­co­wiź­nie? Na­sza to zie­mia z dziada-pra­dziada, z kró­lew­skiego na­dania i nic dia­bo­łowi do niej. Pluć nam na jego po­moc, co to, sami rąk nie mamy? A to, panie wiedźmin, nie dia­boł, a zło­śliwe bydlę i w gło­wie ma, z prze­pro­sze­niem, na­srane tak, że wy­trzymać ciężko. Nie wie­dzieć rano, co mu wie­czo­rem do łba strzeli. A to, panie, w stud­nię na­pa­sku­dzi, a to za dziewką goni, stra­szy, grozi, że dup­czył bę­dzie. Kradnie, panie, chu­dobę i spyżę. Niszczy a psuje, na­przykrza się, na gro­bli ryje, doły kopie jak piż­mo­wiec albo bo­ber jaki, woda z jed­nego stawu ze szczętem ucie­kła i kar­pie po­snęły. We stogu lulkę palił, kurwi syn, z dy­mem pu­ścił wszystko siano...

— Ro­zu­miem — prze­rwał Ge­ralt. — Więc jed­nak prze­szkadza.

— Nie — po­krę­cił głową Dhun. — Nie prze­szkadza. Psoci jeno, ot co.

Ja­skier od­wró­cił się do okna, tłu­miąc śmiech. Wiedźmin mil­czał.

— A, co tu ga­dać — ode­zwał się mil­czący do tej pory Po­krzywka. — Wy­ście są wiedźmin, nie? To zrób­cie z tym dia­błem po­rzą­dek. Szu­kali­ście ro­boty w Gór­nej Po­sa­dzie, sam sły­sza­łem. To i ma­cie ro­botę. Za­pła­cimy wam, ile trza. Ale zważcie, nie chcemy, aby­ście dia­bła ubili. Co to, to nie.

Wiedźmin uniósł głowę i uśmiech­nął się pa­skudnie.

— In­tere­su­jące — po­wie­dział. — Rzekłbym, nie­co­dzienne.

— Co? — zmarsz­czył się Dhun.

— Nie­co­dzienny wa­ru­nek. Skąd tyle miło­sier­dzia?

— Nie lza ubi­jać — Dhun zmarsz­czył się jesz­cze bar­dziej — bo w tej Do­linie...

— Nie lza i już — prze­rwał Po­krzywka. — Złapcie go tylko, pa­nie, albo wy­goń­cie za siódmą górę. A przy za­pła­cie nie ukrzyw­dzimy was.

Wiedźmin mil­czał, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

— Przybije­cie ugodę? — spy­tał Dhun.

— Naj­pierw chciałbym mu się przyjrzeć, temu wa­szemu dia­błu.

Kmiecie po­pa­trzyli po sobie.

— Wa­sze prawo — po­wie­dział Po­krzywka, po czym wstał. — I wa­sza wola. Dia­boł no­cami hula po całej oko­licy, ale we dnie sie­dzi gdzieś w ko­no­piach. Albo wśród sta­rych wierzb na ba­gni­sku. Tam se go mo­żecie oglądnąć. Nie bę­dziemy was na­glić. Chcecie wy­po­cząć, wy­po­czy­waj­cie jak długo wola. Wy­gody ni ja­dła wam nie po­ską­pimy, we­dle prawa go­ściny. By­waj­cie.

— Ge­ralt — Ja­skier ze­rwał się z zydla, wyj­rzał na po­dwórko, na od­da­lają­cych się od chaty kmieciów. — Prze­staję zgoła ro­zu­mieć. Nie mi­nął dzień od chwili, gdy roz­ma­wia­liśmy o wyima­gi­no­wa­nych po­two­rach, a ty nagle an­ga­żu­jesz się do ło­wie­nia dia­błów. A o tym, że wła­śnie dia­bły to wy­my­sły, że to stwo­rze­nia mi­tyczne, wie prze­cież każdy, wy­jąw­szy wi­dać ciemnych kmiotków. Co ma oznaczać twój nie­spo­dziewany zapał? Za­kła­dam, zna­jąc cię tro­chę, że nie zni­żyłeś się do za­ła­twie­nia nam tym spo­so­bem noc­legu, wiktu i opie­runku?

— Rze­czy­wi­ście — skrzywił się Ge­ralt. — Wy­gląda na to, że mnie już tro­chę znasz, śpiewaku.

W ta­kim razie nie ro­zu­miem.

— Co tu jest do ro­zu­mie­nia?

— Dia­błów nie ma! — wrzasnął poeta, de­fini­tyw­nie wy­bija­jąc kota ze snu. — Nie ma! Dia­bły nie ist­nieją, do dia­bła!

— Prawda — uśmiech­nął się Ge­ralt. — Ale ja, Ja­skier, nigdy nie mo­głem oprzeć się po­kusie po­pa­trze­nia na coś co nie ist­nieje.

 

*   *   *

— Jedno jest pewne — mruknął wiedźmin ob­rzu­ciw­szy wzrokiem roz­ta­cza­jącą się przed nimi splątaną ko­no­pianą dżunglę. — Głupi ten dia­beł nie jest.

Z czego to wno­sisz? — za­cie­kawił się Ja­skier. — Z faktu, że sie­dzi w nie­prze­by­tym gąsz­czu? Byle zając ma na to dość ro­zumu.

— Cho­dzi o spe­cjalne wła­ści­wo­ści ko­nopi. Tak ogromne pole emituje silną aurę an­ty­ma­giczną. Większość za­klęć by­łaby tu bez­uży­teczna. A tam, spójrz, wi­dzisz te tyczki? To chmiel. Pol­leny z szy­szek chmielu mają po­dobne działanie. Za­łożę się, że to nie przypa­dek. Łaj­dak wy­czuwa aurę i wie, że jest tu bez­pieczny.

Ja­skier od­kaszlnął, po­pra­wił spodnie.

— Cie­ka­wym — po­wie­dział, dra­piąc się w czoło pod ka­pelu­si­kiem — jak też się do tego za­bie­rzesz, Ge­ralt. Nigdy cię jesz­cze nie wi­działem przy pracy. Za­kła­dam, że wiesz co nieco o chwytaniu dia­błów. Sta­ram się przypo­mnieć so­bie nie­które sta­ro­żytne bal­lady. Była taka jedna, o dia­ble i babie, nie­przy­zwo­ita, ale za­bawna. Baba, uwa­żasz...

— Da­ruj mi babę, Ja­skier.

— Jak chcesz. Chciałem być po­mocny, nic wię­cej. A sta­ro­żyt­nych przy­śpiewek nie na­leży lek­ce­wa­żyć, tkwi w nich na­gro­ma­dzona przez po­kole­nia mą­drość. Jest bal­lada o pa­robku imieniem Yo­lop, który...

— Prze­stań ga­dać. Czas za­brać się do ro­boty. Za­pra­co­wać na wikt i opie­ru­nek.

— Co chcesz zro­bić?

— Po­myszkuję tro­chę w ko­no­piach.

— Ory­gi­nalne — par­sknął tru­ba­dur. — Choć nie­wy­rafi­no­wane.

A ty, jak byś się do tego za­brał?

— In­teli­gent­nie — nadął się Ja­skier. — Sprytnie. Z na­gonką, dla przykładu. Wy­pę­dził­bym dia­bła z chaszczy, a w czy­stym polu do­gnał­bym go konno, wziął na arkan. Co o tym są­dzisz?

— Wcale cie­kawa kon­cep­cja. Kto wie, może i do za­sto­so­wa­nia, jeśli ze­chciałbyś uczestni­czyć, bo do takiej ope­racji trzeba co naj­mniej dwóch. Ale na razie jesz­cze nie po­lu­jemy. Na razie chcę się zo­rientować, co to ta­kiego jest, ów dia­beł. Dla­tego mu­szę po­szpe­rać w ko­no­piach.

— Hej! — bard do­piero teraz za­uwa­żył. — Nie wziąłeś mie­cza!

A po co? Też znam bal­lady o dia­błach. Ani baba, ani pa­ro­bek imieniem Yo­lop nie uży­wali mie­czy.

— Hmm... — Ja­skier ro­zej­rzał się. — Mu­simy pchać się w sam śro­dek tej gę­stwiny?

— Ty nie mu­sisz. Mo­żesz wra­cać do wsi i cze­kać tam na mnie.

— O, nie — za­pro­te­sto­wał poeta. — Mam stra­cić taką oka­zję? Też chcę zo­ba­czyć dia­bła, prze­ko­nać się, czy rze­czy­wi­ście jest taki straszny, jak go ma­lują. Py­tałem, czy ko­niecznie mu­simy prze­dzie­rać się po­przez ko­nopie, skoro tam jest ścieżka.

— Faktycz­nie — Ge­ralt przy­słonił oczy dło­nią. — Jest ścieżka. Sko­rzy­stajmy z niej.

A jeśli to dia­bla ścieżka?

— Tym lepiej. Nie na­cho­dzimy się zbyt­nio.

— Wiesz, Ge­ralt — pa­plał bard, kro­cząc za wiedźmi­nem wą­ską, nie­równą ście­żynką wśród ko­nopi. — Zaw­sze my­śla­łem, że „dia­beł” to tylko taka me­ta­fora, wy­my­ślona, żeby było jak kląć. „Diabli nadali”, „niech to dia­bli”, „do dia­bła”. My tak mó­wimy we wspólnym. Ni­ziołki, gdy wi­dzą nad­jeż­dża­ją­cych gości, mó­wią: „Znowu ko­goś dia­bli niosą”. Kra­sno­ludy klną: „Düvvel hoáel”, gdy im się coś nie uda, a kiep­ski to­war na­zy­wają: „Dü­vvel­sheyss”. A w Star­szej Mo­wie jest takie po­wie­dzonko: „A d'yaebl aép arse”, co zna­czy...

— Wiem, co to zna­czy. Prze­stań pleść, Ja­skier.

Ja­skier za­milkł, zdjął ozdo­biony cza­plim piór­kiem ka­pelu­sik, po­wa­chlował się nim i wy­tarł spo­cone czoło. W gę­stwi­nie pa­no­wało cięż­kie, wil­gotne, duszne go­rąco, potę­go­wane jesz­cze wi­szą­cym w po­wie­trzu za­pa­chem kwitną­cych traw i chwastów. Ścieżka za­krę­cała lekko, a tuż za za­krę­tem koń­czyła się nie­dużą, wy­dep­taną w ziel­sku po­lanką.

— Spójrz, Ja­skier.

W sa­mym cen­trum po­lanki leżał duży, pła­ski ka­mień, na nim stało kilka gli­nia­nych mi­se­czek. Mię­dzy mi­secz­kami rzu­cała się w oczy wy­pa­lona pra­wie do końca ło­jowa świeczka. Ge­ralt wi­dział przykle­jone do plac­ków roz­to­pio­nego tłuszczu ziarna ku­ku­ry­dzy i bobu, jak rów­nież inne nie­roz­po­zna­walne pestki i na­sionka.

— Tak przy­puszcza­łem — mruknął. — Składają mu ofiary.

W sa­mej rze­czy — rzekł poeta, wskazując na świeczkę. — I palą dia­błu oga­rek. Ale kar­mią go, jak wi­dzę, zia­ren­kami, niby ja­kie­goś czy­żyka. Za­raza, co za cho­lerny chlew. Wszystko tu aż lepi się od miodu i dziegciu. Co...

Dal­sze słowa barda za­głu­szyło groźne i do­no­śne be­cze­nie. W ko­no­piach coś za­szu­ściło i za­tu­pało, po czym z gę­stwiny wy­łonił się naj­dziwniej­szy stwór, ja­kiego Ge­ral­towi zda­rzyło się oglą­dać.

Stworze­nie miało nieco po­wy­żej sąż­nia wzrostu, wy­łu­pia­ste oczy, kozie rogi i brodę. Również usta, ru­chliwe, po­dzielone i miękkie, przywo­dziły na myśl żu­jącą kozę. Dolna część ciała stwora po­kryta była dłu­gim, gę­stym ciemno­ru­dym wło­sem aż po roz­wi­dlone ra­cice. Dzi­wo­ląg wy­po­sa­żony był też w długi, za­koń­czony pędzla­stym kuta­sem ogon, któ­rym ener­gicz­nie za­mia­tał.

— Uk! Uk! — szczeknął po­twór, prze­bie­rając raci­cami. — Czego tu? Precz, precz, bo na rogi we­zmę, uk, uk!

— Kop­nął cię ktoś kie­dyś w rzyć, ko­ziołku? — nie wy­trzymał Ja­skier.

— Uk! Uk! Be­eeeee! — za­be­czał koź­loróg. Trudno było oce­nić, czy było to po­twierdze­nie, za­prze­cze­nie czy też be­cze­nie dla sa­mej jeno sztuki.

— Za­milcz, Ja­skier — warknął wiedźmin. — Ani słowa.

— Ble­ble­ble­be­eeeee! — za­gul­gotał wściekle stwór, przy czym warga ro­ze­szła się sze­roko, uka­zując żółte koń­skie zęby. — Uk! Uk! Uk! Bleube­eeubleu­uu­be­eeee!

— Jak naj­bar­dziej — kiw­nął głową Ja­skier. — Kata­rynka i dzwone­czek są twoje. Gdy bę­dziesz szedł do domu, mo­żesz je za­brać.

— Prze­stań, do cho­lery — syk­nął Ge­ralt. — Psu­jesz wszystko. Za­cho­waj dla sie­bie głu­pie żarty...

— Żarty!!! — ryk­nął do­no­śnie koź­loróg i pod­sko­czył. — Żarty, beee, be­eee! Nowi żar­tow­nisie przy­szli, co? Przynieśli kulki że­lazne? Ja wam dam kulki że­lazne, łaj­da­ko­wie wy, uk, uk, uk! Żar­tów się wam za­chciało, be­eee? Ma­cie żarty! Ma­cie wa­sze kulki! Ma­cie!

Stwór pod­sko­czył i machnął gwałtow­nie ręką. Ja­skier za­wył i usiadł na ścieżce, trzyma­jąc się za czoło. Stwór za­be­czał, za­machnął się po­now­nie. Koło ucha Ge­ralta coś świ­snęło.

— Ma­cie wa­sze kulki! Be­eee!

Ca­lowej śred­nicy żela­zna kulka rąb­nęła wiedź­mina w ra­mię, na­stępna tra­fiła Ja­skra w ko­lano. Poeta za­klął szpetnie i rzu­cił się do ucieczki. Ge­ralt nie cze­kając sko­czył za nim, a kulki świszczały mu nad głową.

— Uk! Uk! Be­eee! — wrzasnął koź­loróg, pod­ska­kując. — Ja wam dam kulki! Żar­tow­nisie za­srani!

Kulka za­świszczała w po­wie­trzu. Ja­skier za­klął jesz­cze szpetniej, chwytając się za po­tylicę. Ge­ralt rzu­cił się w bok, po­mię­dzy ko­nopie, ale nie uniknął poci­sku, który trafił go w ło­patkę. Trzeba było przy­znać, dia­beł rzu­cał za­trwa­ża­jąco cel­nie i wy­da­wał się mieć nie­prze­brany za­pas kulek. Wiedźmin, klu­cząc wśród gę­stwiny, usły­szał jesz­cze triumfalne be­cze­nie zwy­cię­skiego dia­bła, a zaraz po­tem świst ko­lejnej kulki, bluź­nier­stwo i tu­pot nóg Ja­skra zmy­kają­cego ścieżką.

A po­tem za­padła cisza.

 

*   *   *

— No wiesz, Ge­ralt — Ja­skier przyłożył do czoła schło­dzoną w wia­drze pod­kowę. — Tego się nie spo­dziewa­łem. Taka ro­gata po­kraka z ko­zią brodą, taki cap ko­smaty, a po­gonił cię jak ja­kie­goś chłystka. A ja obe­rwa­łem w łeb. Zo­bacz, ja­kiego mam guza!

— Po­ka­zu­jesz mi go po raz szó­sty. Nie wy­gląda cie­ka­wiej ani­żeli za pierw­szym.

— Miły jesteś. A my­śla­łem, że będę przy tobie bez­pieczny!

— Nie pro­siłem, byś łaził za mną w ko­nopie. Pro­siłem na­to­miast, byś trzymał za zę­bami twój nie­wy­pa­rzony ję­zyk. Nie po­słu­cha­łeś, teraz cierp. W mil­cze­niu, jeśli łaska, bo wła­śnie nad­cho­dzą.

Do świetlicy we­szli Po­krzywka i zwa­listy Dhun. Za nimi dreptała si­wiu­teńka i po­krę­cona jak pre­cel ba­bu­leńka pro­wa­dzona przez ja­sno­wło­sego i prze­raź­liwie chu­dego podlotka.

— Mo­ści Dhun, mo­ści Po­krzywka — za­czął wiedźmin bez wstępów. — Za­nim wy­ruszy łem, py­tałem, czy pró­bo­wali­ście już sami coś przedsię­wziąć względem tego wa­szego dia­bła. Po­wie­dzie­liście, że nie robi­liście ni­czego. Mam po­wody przy­puszczać, że było ina­czej. Cze­kam na wy­ja­śnie­nia.

Osadnicy po­mru­czeli mię­dzy sobą, po czym Dhun po­ka­słał w pięść i po­stąpił krok.

— Pra­wi­ście, panie. Wy­ba­cze­nia pro­sim. Ze­łgali­śmy, bo wstyd nas żarł. Chcieli­śmy sami dia­boła prze­chy­trzyć, sprawić, by po­szedł sobie od nas precz...

— Ja­kim spo­so­bem?

U nas w Do­linie — rzekł wolno Dhun — już daw­niej ob­ja­wiały się stra­szy­dła. Smoki lata­jące, wi­juny ziemne, bur­da­łaki, upiory, pa­jąki ogrom­nia­ste i żmije różne. A my za­wżdy spo­sobu na plu­ga­stwo wszelkie w na­szej księ­dze szu­kali.

W jakiej księ­dze?

— Po­każ­cie księgę, babko. Księgę, mó­wię. Księgę! Krew mnie za­leje zaraz! Głu­cha, by pień! Lille, rzek­nij babce, żeby księgę po­ka­zała!

Ja­sno­włosa dziew­czyna wy­szarpnęła wielką księgę ze szponia­stych pal­ców sta­ruszki i po­dała ją wiedźmi­nowi.

W księ­dze tej — cią­gnął Dhun — którą w ro­dzie na­szym mamy od nie­pa­miętnych cza­sów, są spo­soby na wszystkie po­twory, czary i cu­dactwa, jakie na świecie były, są albo będą.

Ge­ralt ob­rócił w dło­niach cięż­kie, grube, obro­słe tłu­stym ku­rzem tomi­sko. Dziew­czyna wciąż stała przed nim, mnąc dłońmi far­tu­szek. Była star­sza, niż po­cząt­kowo przy­puszczał — zmyliła go jej fili­gra­nowa po­stać, tak różna od krzepkiej po­stury in­nych dziew­cząt z osady, za­pewne jej ró­wie­śni­czek.

Po­łożył księgę na stole i od­wró­cił ciężką drewnianą okładkę.

— Rzuć na to okiem, Ja­skier.

— Pierwsze Runy — oce­nił bard, za­glą­dając mu przez ra­mię, z pod­kową cią­gle przyło­żoną do czoła. — Naj­star­sze pi­smo uży­wane do czasu wprowa­dze­nia no­wo­cze­snego al­fa­betu. Oparte jesz­cze na ru­nach el­fich i kra­sno­ludz­kich ide­ogramach. Za­bawna składnia, ale tak wówczas mó­wiono. Cie­kawe ry­ciny i ilu­mi­nacje. Nie­czę­sto widzi się coś ta­kiego, Ge­ralt, a je­żeli już, to w bi­bliote­kach świątyn­nych, nie po wsiach na krańcu świata. Na wszyst­kich bo­gów, skąd to ma­cie, wło­ścia­nie ko­chani? Chyba nie chcecie nam wmówić, że umiecie to czy­tać? Babko? Umiesz czy­tać Pierwsze Runy? Umiesz czy­tać ja­kie­kol­wiek runy?

— Cze­goooo?

Ja­sno­włosa dziew­czyna zbli­żyła się do babki i szepnęła jej coś wprost do ucha.

— Czytać? — sta­ro­winka po­ka­zała w uśmiechu bez­zębne dzią­sła. — Ja? Nie, zło­ciutki. Tej sztuki nie po­sia­dła żem.

— Ob­ja­śnij­cie mi — rzekł Ge­ralt zimno, od­wra­cając się do Dhuna i Po­krzywki — ja­kim spo­so­bem ko­rzy­sta­cie z księgi, nie umiejąc czy­tać ru­nów?

— Naj­star­sza babka za­wżdy wie, co w księ­dze stoi — rzekł po­nuro Dhun. — A tego, co wie, uczy jaką młodą, gdy już jej pora do ziemi. Sami ba­czy­cie, że na­szej babce już pora. Babka tedy przygar­nęła Lille i uczy ją. Ale póki co, babka naj­lepiej wie.

— Stara wiedźma i młoda wiedźma — mruknął Ja­skier.

— Je­śli do­brze ro­zu­miem — po­wie­dział Ge­ralt z nie­do­wie­rza­niem — babka zna całą księgę na pa­mięć? Czy tak? Bab­ciu?

— Całą nie, gdzieżby tam — od­rze­kła babka, znowu za po­śred­nic­twem Lille — jeno to, co podle ob­razka stoi.

— Aha — Ge­ralt otworzył księgę na chy­bił trafił. Wid­nie­jący na nad­dar­tej stro­nicy obra­zek przedsta­wiał cęt­ko­waną świ­nię z ro­gami w kształcie liry. — Po­chwalcie się za­tem, bab­ciu. Co tu jest napi­sane?

Babka za­mla­skała, przyjrzała się ryci­nie, po czym za­mknęła oczy.

— Tur ro­gaty albo tau­rus — wy­re­cy­to­wała. — Przez nie­uków ziu­brem zwany błęd­nie. Rogi ma i bo­dzie niemi...

— Dość. Bar­dzo do­brze, za­iste — wiedźmin przewró­cił kilka le­pią­cych się stron. — A tu?

— Po­chmurniki a pła­net­niki roz­maite są. Te deszcz leją, tamte wia­ter sieją, owamte pio­runy miotają. Chceszli uro­dzaj od nich uchronić, weźmij nóż żela­zny, nowy, łajna my­siego łuty trzy, cza­pli siwej smalcu...

— Do­brze, brawo. Hmm... A tu? Co to jest?

Ry­cina przedsta­wiała roz­czo­chrane stra­szy­dło na ko­niu, z ogrom­nymi śle­piami i jesz­cze więk­szymi zę­bami. W pra­wej ręce stra­szy­dło dzierżyło po­kaźny miecz, w lewej wór pie­nię­dzy.

— Wiedźmak — za­mamlała babka. — Przez nie­któ­rych wiedźmi­nem zwany. Wzywać go nie­bez­piecznie barzo, wżdy trzeba, bo gdy prze­ciw po­tworu a plu­ga­stwu ni­czym nie ura­dzi, wiedźmak ura­dzi. Ba­czyć aby trzeba...

— Wy­star­czy — mruknął Ge­ralt. — Wy­star­czy, bab­ciu. Dziękuję.

— Nie, nie — za­pro­te­sto­wał Ja­skier ze zło­śli­wym uśmie­chem. — Jak tam dalej idzie? Wielce cie­kawa to księga! Mówcie, bab­ciu, mówcie.

— Eee... Ba­czyć aby trzeba, coby wiedź­maka nie do­tykać, bo od tego opar­szy­wieć można. A dziewki przed nim kryć, bo wiedźmak chu­tliwy jest po­nad miarę wszelką...

— Zga­dza się, wy­pisz wy­ma­luj — za­śmiał się poeta, a Lille, jak wy­dało się Ge­ral­towi, uśmiech­nęła się led­wie za­uwa­żal­nie.

— ...chocia wiedźmak wielce chciwy a na złoto łasy — mamro­tała babka, mru­żąc oczy — nie dać onemu wię­cej jak: za utopca srebrny grosz abo pół­torak. Za ko­to­łaka: srebrne gro­sze dwa. Za wą­pie­rza: srebrne gro­sze cztery...

— To były czasy — mruknął wiedźmin. — Dziękuję, babko. A teraz po­każ­cie nam, gdzie tu o dia­ble mowa i cóż to księga o dia­błach po­wiada. Tym ra­zem wię­cej rad bym usły­szeć, bom cie­kaw, ja­kiego to spo­sobu na niego uży­liście.

— Uważaj, Ge­ralt — za­chi­cho­tał Ja­skier. — Za­czy­nasz wpa­dać w ten żar­gon. To za­raź­liwa ma­niera.

Babka, z tru­dem opa­no­wu­jąc drże­nie ręki, przewró­ciła kilka stro­nic. Wiedźmin i po­eta schylili się nad sto­łem. W sa­mej rze­czy, na ryci­nie figu­ro­wał miotacz kulek, ro­gaty, wło­chaty, ogo­nia­sty i zło­śli­wie uśmiech­nięty.

— Dia­boł — wy­re­cy­to­wała babka. — Ta­koż zwany ro­kita albo si­lvan. Prze­ciw chu­dobie a do­mo­wej ga­dzi­nie szkodnik wielki i uprzy­krzony. Chceszli go z opola wy­gonić, tako uczyń...

— No, no — za­mru­czał Ja­skier.

— Weźmij orze­chów jedną przygarść — cią­gnęła babka, wo­dząc pal­cem po per­ga­mi­nie. — Weźmij zasię kulek żela­znych przygarść drugą. Miodu ła­giewkę, dziegciu drugą. My­dła sza­rego faskę, twa­rogu drugą. Kędy dia­boł sie­dzi pójdź nocną porą. A jeść po­cznij orze­chy. Wraz dia­boł, któ­ren ła­komy jest, przybieży i spyta, smaczne li. Wonczas daj onemu kulki że­lazne...

A żeby was cho­lera — mruknął Ja­skier. — A żeby was po­krę­ciło...

— Ci­cho — rzekł Ge­ralt. — No, bab­ciu. Dalej.

— ...zębów nadła­mawszy, dia­boł, ba­czywszy, jak miód jesz, takoż miodu za­pra­gnie. Daj onemu dziegciu, a sam twa­róg jedz. Po­sły­szysz nie­ba­wem, jak dia­bo­łowi we wnętrzu bur­czy a kur­czy, ale po­zór daj, ja­koby to nic. A ze­chce dia­boł twa­rogu, daj onemu my­dła. Po my­dle zasię dia­boł nie zdzierży...

— Do­szli­ście do my­dła? — prze­rwał Ge­ralt z ka­mienną twa­rzą, od­wra­cając się w stronę Dhuna i Po­krzywki.

A gdzie tam — stęk­nął Po­krzywka. — Aby do kulek. Och, panie, dał on nam bobu, gdy kulkę ugryznął...

A kto wam kazał — roz­sier­dził się Ja­skier — da­wać mu tyle kulek? Stoi w księ­dze, żeby jeno przygarść. A wy jemu wór onych kulek dali! Wy jemu amu­nicji na dwa roki bez mała przy­spo­rzyli, durni wy!

— Uważaj — uśmiech­nął się wiedźmin. — Wpadasz w żar­gon. To za­raź­liwe.

— Dziękuję.

Ge­ralt rap­tow­nie uniósł głowę, spoj­rzał w oczy sto­jącej obok babki dziew­czyny. Lille nie spu­ściła wzroku. Oczy miała jasne i wściekle nie­bie­skie.

— Dla­czego skła­dacie dia­błu ofiary w po­staci ziarna? — spy­tał ostro. — Prze­cież wi­dać, że to ty­powy ro­śli­no­żerca.

Lille nie od­po­wie­działa.

— Za­da­łem ci pyta­nie, dziew­czyno. Nie bój się, od roz­mowy ze mną nie par­szy­wieje się.

— Nie py­tajcie jej o nic, panie — ode­zwał się Po­krzywka z wy­raź­nym za­kło­pota­niem w gło­sie. — Lille... Ona... Dziwna jest. Nie od­po­wie wam, nie przymu­szaj­cie jej.

Ge­ralt nadal pa­trzył w oczy Lille, a Lille nadal nie spuszczała wzroku. Po­czuł dreszcz bie­gnący po ple­cach, wpełza­jący na kark.

— Dla­czego nie po­szli­ście na dia­bła z kło­ni­cami i wi­dłami? — uniósł głos. — Dla­czego nie za­sta­wili­ście na niego paści? Gdy­by­ście tylko ze­chcieli, jego kozi łeb byłby już za­tknięty na kiju jako stra­szy­dło na wrony. Mnie uprzedzili­ście, bym go nie pró­bo­wał zabić. Dla­czego? Ty im tego za­bro­niłaś, prawda, Lille?

Dhun wstał z ławy. Głową nie­mal się­gał po­wały.

— Wyjdź, dziewko — warknął. — Za­bierz babkę i wyjdź stąd.

— Kto to jest, mo­ści Dhun? — pod­jął wiedźmin, gdy za babką i Lille za­mknęły się drzwi. — Kim jest ta dziew­czyna? Dla­czego cie­szy się u was większym sza­cun­kiem niż ta cho­lerna księga?

— Nie wa­sza rzecz — Dhun spoj­rzał na niego, a w spoj­rze­niu tym nie było przyjaźni. — Mą­dre nie­wia­sty u sie­bie w mia­stach prze­śla­duj­cie, u sie­bie stosy pod­pa­lajcie. U nas tego nie było i nie bę­dzie.

— Nie zro­zu­mie­liście mnie — rzekł wiedźmin zimno.

— Bom się i nie starał — warknął Dhun.

— Za­uwa­ży­łem to — wy­ce­dził Ge­ralt, też nie siląc się na ser­deczność. — Ale jedną pod­sta­wową rzecz racz­cie zro­zu­mieć, mo­ści Dhun. Nadal nie wiąże nas żadna umowa, nadal nie zo­bo­wią­za­łem się wo­bec was do ni­czego. Nie ma­cie pod­staw do mniema­nia, że ku­pili­ście sobie wiedź­mina, który za srebrny grosz albo pół­torak zrobi to, czego wy zro­bić nie umiecie. Albo nie chcecie. Albo nie wolno wam. Otóż nie, mo­ści Dhun. Nie ku­pili­ście sobie jesz­cze wiedź­mina i nie my­ślę, żeby wam się to udało. Nie przy wa­szej nie­chęci do ro­zu­mie­nia.

Dhun mil­czał, mie­rząc Ge­ralta po­nu­rym wej­rze­niem. Po­krzywka za­chrząkał, po­wier­cił się na ławie, szu­rając łap­ciami po kle­pisku, po­tem nagle wy­pro­sto­wał się.

— Pa­nie wiedźmin — po­wie­dział. — Nie sierdźcie się. Po­wiemy wam, co i jak. Dhun?

Star­szy osady kiw­nął przy­zwalająco, usiadł.

— Ja­ke­śmy tu je­chali — za­czął Po­krzywka — ba­czy­liście, jak tu wszystko ro­śnie, jakie się tu zbiory udają. Ta­kie się tu nie­raz uho­duje, o ja­kie gdzie in­dziej trudno albo i w ogóle nie uświad­czysz. Tak tedy u nas sa­dzonki a siewne ziarno ważna rzecz, my i da­ninę tym pła­cim, i sprzeda­jem, i mie­niamy się...

— Co to ma wspólnego z dia­błem?

— Ma. Dia­boł daw­niej aby na­przykrzał się i głu­pie figle płatał, aż tu za­czął ziarno wy­kra­dać na po­tęgę. Z po­czątku za­czę­liśmy mu nosić po troszku na ka­mień w ko­no­piach, my­śle­lim, nażre się i da po­kój. Nic z tego: kradł dalej, aż trzesz­czało. A jake­śmy przed nim za­pasy kryć po­częli po skle­pach i szo­pach na trzy spu­sty za­mknio­nych, to on wściekł się, panie, ry­czał, be­czał, „uk-uk” wołał, a kiedy on „uk-uk”, tedy lepiej nogi za pas. Gro­ził, że...

— ...dupczył bę­dzie — wtrą­cił Ja­skier z ru­basznym uśmie­chem.

— To też — przytaknął Po­krzywka. — A i o czerwo­nym kurze na­po­mknął. Długo by ga­dać, nie mógł kraść, to za­żądał da­niny Ka­zał sobie ziarno i inne do­bro nosić wo­rami ca­łymi. Wtedy pra­wie że­śmy się zeź­lili i za­mia­ro­wali­śmy mu ogo­nia­stą rzyć przetrze­pać. Ale...

Kmieć chrząknął, spu­ścił głowę.

— Nie trza krę­cić — ode­zwał się nagle Dhun. — Źle­śmy wiedź­mina oce­nili. Ga­daj wszystko, Po­krzywka.

— Babka za­bro­niła dia­bła bić — po­wie­dział szybko Po­krzywka — aleć prze­cie wiemy, że to Lille, bo babka... Babka tylko to gada, co jej Lille każe. A my... Wie­cie sami, panie wiedźmin. My się słu­chamy.

— Za­uwa­ży­łem — Ge­ralt skrzywił usta w uśmiechu. — Babka po­trafi tylko trząść brodą i mię­dlić tekst, któ­rego sama nie ro­zu­mie. A na dziew­czynę ga­picie się jak na po­sąg bo­gini, z otwartymi gę­bami, uni­kacie jej oczu, ale pró­buje­cie zga­dy­wać jej ży­cze­nia. A jej ży­cze­nia to dla was roz­kazy. Kto to jest, ta wa­sza Lille?

— Prze­cie od­ga­dli­ście, panie. Wieszczka. No, Mą­dra, zna­czy. Ale nie mówcie o tym ni­komu. Pro­simy was. Gdyby tak do wło­darza do­szło, albo, nie daj­cie bo­go­wie, do na­miestnika...

— Nie oba­wiaj­cie się — rzekł po­waż­nie Ge­ralt. — Wiem w czym rzecz, i nie zdra­dzę was.

Tra­fia­jące się po wsiach dziwne ko­biety i dziew­częta, na­zy­wane wieszcz­kami lub Mą­drymi, nie cie­szyły się zbyt­nią sym­patią wielmo­żów, któ­rzy zbie­rali da­niny i cią­gnęli zyski z rol­nic­twa. Rol­nicy zaw­sze za­się­gali rady wiesz­czek, w każ­dej nie­led­wie sprawie. Wie­rzyli im ślepo i bez­gra­nicz­nie. Po­dej­mo­wane zaś na gruncie ta­kich po­rad de­cyzje były czę­sto ab­so­lut­nie sprzeczne z po­li­tyką pa­nów i wła­dy­ków. Ge­ralt sły­szał o przypad­kach wręcz ra­dy­kal­nych i nie­zro­zu­miałycho wy­bija­niu ca­łych stad zaro­do­wych, za­prze­sta­niu siewu lub zbioru, a na­wet o mi­gra­cjach ca­łych wsi. Władcy tępili więc „za­bo­bon”, czę­sto nie prze­bie­rając w środ­kach. To­też kmiecie bar­dzo szybko na­uczyli się ukrywać Mą­dre. Ale słu­chać ich rad nie prze­stali. Bo jedno, jak do­wo­dziło do­świad­cze­nie, nie ule­gało wąt­pli­wo­ści — na dłuż­szą metę zaw­sze oka­zy­wało się, że Mą­dre miały słuszność.

— Lille nie zwo­liła nam dia­boła ubić — cią­gnął Po­krzywka. — Ka­zała zro­bić tak, jak księga każe. Jak wie­cie, nie wy­szło. Były już kło­poty z wło­da­rzem. Gdy­śmy mniej niż zwy­kle ziarna w da­ninę od­dali, gębę by roz­warł, krzy­czał, po­mstował. O dia­ble to­śmy mu na­wet nie pi­snęli, bo wło­darz srogi jest i na żar­tach zna się okrutnie mało. I wtedy wy­ście się na­pato­czyli. Py­talim Lille, czy można was... nająć...

I co?

— Rze­kła przez babkę, że wpierw musi na was spoj­rzeć.

I spoj­rzała.

— Spoj­rzała. I uznała was, wiemy to, umiemy po­znać, co Lille uznaje, a czego nie.

— Nie po­wie­działa do mnie ani słowa.

— Do ni­kogo, prócz babki, nigdy słowa nie po­wie­działa. Ale gdyby was nie uznała, do świetlicy nie we­szłaby za nic.

— Hm... — za­sta­no­wił się Ge­ralt. — To cie­kawe. Wieszczka, która za­miast wiesz­czyć, mil­czy. Skąd ona wzięła się u was?

— Nie wiemy, panie wiedźmin — mruknął Dhun. — Ale z babką, jak to pa­mię­tają starsi, ta­koż było. Za­po­przednia babka też przygar­nęła dziewkę ma­ło­mówną, taką, co się zja­wiła nie wie­dzieć skąd. A ta dziewka, to te­raz wła­śnie nasza babka. Dziad mój ma­wiali, że babka się od­radza tym spo­so­bem. Iście niby mie­siąc na nie­bie od­radza się i coraz to nowa jest. Nie śmiejcie się...

— Nie śmieję się — po­krę­cił głową Ge­ralt. — Za wiele wi­działem, by śmieszyły mnie takie rze­czy. Nie my­ślę też wścibiać nosa w wa­sze sprawy, mo­ści Dhun. Py­tania moje zmierzają do ustalenia związku mię­dzy Lille a dia­błem. Sami już chyba zro­zu­mie­liście, że taki związek ist­nieje. Je­żeli więc za­leży wam na wa­szej wieszczce, to względem dia­bła mogę wam po­dać jeden je­dyny spo­sób: mu­sicie go po­lubić.

— Wie­cie, panie — rzekł Po­krzywka — to nie tylko o dia­boła idzie. Lille ni­czego nie po­zwala krzyw­dzić. Żad­nego stworu.

— Oczywi­ście — wtrą­cił Ja­skier. — Wiejskie wieszczki wy­wo­dzą się z tego sa­mego pnia co dru­idzi. A taki druid gdy giez ssie z niego krew, to mu jesz­cze ży­czy smacz­nego.

— Utra­fili­ście — uśmiech­nął się lekko Po­krzywka. — Utra­fili­ście w sedno. Toż samo było u nas z dzi­kami, co wa­rzywniki ryły. I co? Wy­gląd­nijcie oknem: wa­rzywniki jak ma­lo­wa­nie. Spo­sób się zna­lazł, Lille na­wet nie wie jaki. Czego oczy nie wi­dzą, tego sercu nie żal. Poj­mu­jecie?

— Poj­muję — mruknął Ge­ralt. — A jakże. Ale nic z tego. Lille czy nie, wasz dia­beł to si­lvan. Nie­zwy­kle rzad­kie, ale ro­zumne stwo­rze­nie. Nie za­biję go, mój ko­deks tego za­bra­nia.

— Je­śli on ro­zumny — ode­zwał się Dhun — to prze­mówcie mu do ro­zumu.

W sa­mej rze­czy — pod­chwycił Po­krzywka. — Je­śli dia­boł ma ro­zum, zna­czy kradnie ziarno we­dle ro­zumu. To wy, panie wiedźmin, do­wiedzcie się, o co jemu cho­dzi. Prze­cież on tego ziarna nie żre, wżdy nie tyle. To po co mu ziarno? Na złość nam czyni, czy jak? Czego on chce? Do­wiedzcie się i wy­pędźcie go z oko­licy ja­kimś wiedź­miń­skim spo­so­bem. Zro­bicie to?

— Spróbuję — zde­cy­do­wał się Ge­ralt. — Ale...

— Ale co?

— Wa­sza księga, dro­dzy moi, jest prze­sta­rzała. Ro­zu­mie­cie, do czego zmierzam?

— Tak po prawdzie — burknął Dhun — to nie bar­dzo.

— Wy­tłu­ma­czę wam. Otóż, mo­ści Dhun, mo­ści Po­krzywka, jeśli li­czy­liście, że moja po­moc bę­dzie was koszto­wała srebrny grosz albo pół­torak, to­ście się cho­ler­nie po­my­lili.

 

*   *   *

— Hej!

Z gę­stwiny do­biegł sze­lest, gniewne „uk-uk” i po­trza­ski­wa­nie ty­czek.

— Hej! — po­wtó­rzył wiedźmin, prze­zor­nie ukryty. — Po­każ no się, ro­kita.

— Sam jesteś ro­kita.

— Więc jak? Dia­beł?

— Sam jesteś dia­beł — koź­loróg wy­sta­wił głowę z ko­nopi, szczerząc zęby. — Czego chcesz?

— Po­ga­dać.

— Kpisz, czy jak? My­ślisz, że nie wiem, ktoś ty taki? Chłopi wy­najęli cię, byś mnie stąd wy­rzu­cił, co?

— Zga­dza się — przy­znał Ge­ralt obo­jętnie. — I o tym wła­śnie chciałem po­ga­wę­dzić. A nuż się do­ga­damy?

— Tu cię boli — za­be­czał dia­beł. — Chciałbyś wy­kpić się ta­nim kosztem, co? Bez wy­siłku? Nie ze mną takie nu­mery, beee! Ży­cie, czło­wieku, to współza­wod­nic­two. Wy­grywa lep­szy. Chcesz ze mną wy­grać, udo­wod­nij, że je­steś lep­szy. Za­miast do­ga­dy­wa­nia się, za­wody. Zwy­cięzca po­dyktuje wa­runki. Pro­po­nuję wy­ścig, stąd do starej wierzby na gro­bli.

— Nie wiem, gdzie jest gro­bla ani gdzie jest stara wierzba.

— Gdy­byś wie­dział, to bym nie pro­po­no­wał wy­ścigu. Lu­bię za­wody, ale nie lubię prze­gry­wać.

— Za­uwa­ży­łem. Nie, nie bę­dziemy się ści­gać. Go­rąco dzi­siaj.

— Szkoda. Może więc zmie­rzymy się w inny spo­sób? — dia­beł wy­szczerzył żółte zęby i pod­niósł z ziemi spory po­lny ka­mień. — Czy znasz grę w „Kto gło­śniej huk­nie?” Ja hu­kam pierwszy. Za­mknij oczy.

— Mam inną pro­po­zycję.

— Za­mie­niam się w słuch.

— Wy­nie­siesz się stąd bez za­wo­dów, wy­ści­gów i hu­kania. Sam, bez przymusu.

— Wsadź taką pro­po­zycję a d'yeabl aép arse — dia­beł wy­kazał zna­jo­mość Star­szej Mowy. — Nie wy­niosę się stąd. Mnie się tu po­doba.

— Ale za bar­dzo tu na­roz­ra­bia­łeś. Prze­sa­dzi­łeś z żar­tami.

— Düv­ve­lsh­eyss ci do mo­ich żar­tów. — Si­lvan, jak się oka­zało, znał rów­nież kra­sno­ludzki. — A twoja pro­po­zycja też warta jest tyle co Düv­vels­heyss. Nig­dzie się nie wy­niosę. Chyba że mnie po­ko­nasz w ja­kiejś grze. Dać ci szansę? Za­ba­wimy się w za­gadki, jeśli nie lu­bisz gier siło­wych. Za­raz za­dam ci za­gadkę, je­śli ją od­gad­niesz, wy­gra­łeś, a ja się wy­no­szę. Jeśli ci się nie uda, ja zo­staję, a ty się wy­no­sisz. Wy­tęż po­my­ślu­nek, bo za­gadka nie jest łatwa.

Za­nim Ge­ralt zdą­żył za­pro­te­sto­wać, dia­beł za­be­czał, po­tupał raci­cami, sma­gnął zie­mię ogo­nem i wy­re­cy­tował:

 

Ró­żowe li­steczki, peł­niut­kie strą­czeczki,
Ro­śnie w miękkiej gli­nie nie opo­dal rzeczki,
Na dłu­giej łody­dze na­kra­piany kwiat,
Nie po­kazuj kotu, boby zaraz zjadł.

 

— No, co to jest? Zgadnij.

— Poję­cia nie mam — przy­znał obo­jętnie wiedźmin, na­wet nie usi­łując się za­sta­na­wiać. — Może pnący gro­szek?

— Źle. Przegra­łeś.

A jak brzmi pra­wi­dłowe roz­wią­zanie? Co ma... hm... na­kra­piane strą­czeczki?

— Ka­pusta.

— Słu­chaj — warknął Ge­ralt. — Za­czy­nasz działać mi na nerwy.

— Uprze­dza­łem — zare­cho­tał dia­beł — że za­gadka nie jest łatwa. Trudno. Wy­gra­łem, zo­staję. A ty od­cho­dzisz. Że­gnam pana ozię­ble.

— Jesz­cze chwila — wiedźmin skry­cie wło­żył rękę do kie­szeni. — A moja za­gadka? Mam chyba prawo do re­wanżu?

— Nie — za­pro­te­sto­wał dia­beł. — Niby z ja­kiej racji? Prze­cież mógłbym nie od­gad­nąć. Masz mnie za głupka?

— Nie — po­krę­cił głową Ge­ralt. — Mam cię za zło­śli­wego, aro­ganckiego bę­cwała. Za­raz za­ba­wimy się w cał­kiem nową, nie znaną ci grę.

— Ha! Więc jed­nak! Co to za gra?

— Gra na­zywa się — rzekł wiedźmin wolno — „Nie rób dru­giemu, co tobie nie­miło”. Nie mu­sisz za­my­kać oczu.

Ge­ralt zgar­bił się w bły­ska­wicznym za­ma­chu, ca­lowa żela­zna kulka świ­snęła ostro w po­wie­trzu i z trza­skiem wy­rżnęła dia­bła pro­sto mię­dzy rogi. Stwór ru­nął na wznak jak tra­fiony gro­mem. Ge­ralt dłu­gim szczupa­kiem rzu­cił się mię­dzy tyki i chwycił go za ko­smatą nogę. Si­lvan za­be­czał i wierzgnął, wiedźmin ukrył głowę za ra­mie­niem, ale i tak za­dzwoniło mu w uszach, bo dia­beł, mimo nik­czemnej po­stury, kopał z siłą zło­śli­wego muła. Spróbo­wał uca­pić wierzga­jącą ra­cicę, ale nie zdo­łał. Koźloróg za­trze­potał, za­młó­cił po ziemi rę­kami i kop­nął go po­now­nie, pro­sto w czoło. Wiedźmin za­klął czu­jąc, jak noga dia­bła wy­myka mu się z pal­ców. Obaj, roz­łą­czywszy się, poto­czyli się w różne strony, z trza­skiem przewra­cając tyczki i plą­cząc się w ko­no­pia­nych pną­czach.

Dia­beł ze­rwał się pierwszy i za­szar­żo­wał, opusz­cza­jąc ro­gaty łeb. Ale Ge­ralt też już stał pew­nie na no­gach i bez wy­siłku uniknął ataku, chwycił stwora za róg, szarpnął mocno, zwa­lił na zie­mię i przy­gniótł ko­la­nami. Dia­beł za­be­czał i plu­nął mu pro­sto w oczy, i to w taki spo­sób, ja­kiego nie po­wsty­dziłby się wiel­błąd do­tknięty śli­no­to­kiem. Wiedźmin od­ru­chowo cof­nął się, nie puszcza­jąc jed­nak dia­blich ro­gów. Si­lvan, pró­bując miotać głową, wierzgnął oby­dwoma ko­py­tami naraz i — co dziwniej­sze — oby­dwoma trafił. Ge­ralt za­klął brzydko, ale nie zwolnił chwytu. Po­de­rwał dia­bła z ziemi, przyparł do trzeszczą­cych ty­czek i z całej siły kop­nął w ko­smate ko­lano, po czym schylił się i na­pluł mu pro­sto do ucha. Dia­beł za­wył i za­kła­pał tę­pymi zę­bami.

— Nie rób dru­giemu... — wy­dy­szał wiedźmin — ... co tobie nie­miło! Gramy dalej?

— Ble­ble­ble­eeeee!!! — dia­beł bul­gotał, wył i pluł za­cie­kle, ale Ge­ralt krzepko dzierżył go za rogi i dusił łeb ku do­łowi, dzięki czemu plu­nię­cia tra­fiały we wła­sne dia­ble ra­cice, drące zie­mię, wzbijające chmury ku­rzu i ziel­ska.

Na­stępne kilka mi­nut upłynęło na in­ten­syw­nej sza­mo­tani­nie, wy­mia­nie obelg i kop­nia­ków. Ge­ralt, o ile w ogóle mógł się z cze­goś ra­do­wać, to wy­łącz­nie z faktu, że nikt go nie widzi, scena bo­wiem przedsta­wiała się iście kre­tyń­sko.

Im­pet ko­lej­nego kop­niaka roze­rwał obu wal­czą­cych i ci­snął nimi w prze­ciwne strony, w gąszcz ko­nopi. Dia­beł po­now­nie wy­prze­dził wiedź­mina — ze­rwał się i rzu­cił do ucieczki, za­uwa­żal­nie kusztyka­jąc. Ge­ralt, dy­sząc i ocie­rając twarz, rzu­cił się w po­ścig. Przedarli się przez ko­nopie, wpa­dli w chmiel. Wiedźmin usły­szał tętent galo­pują­cego konia. Od­głos, któ­rego oczekiwał.

— Tutaj, Ja­skier! Tutaj! — wrzasnął. — W chmielu!

Na­gle zo­ba­czył pierś wierz­chowca tuż przed sobą, a w na­stęp­nej chwili zo­stał naje­chany. Od­bił się od konia jak od skały i ru­nął na wznak, od ude­rze­nia o zie­mię po­ciemniało mu w oczach. Po­mimo to zdo­łał od­tur­lać się w bok, za chmie­lowe tyki, uni­kając ko­pyt. Ze­rwał się zwinnie, ale w tym mo­men­cie naje­chał go drugi jeź­dziec, po­now­nie oba­lając. A po­tem nagle ktoś zwa­lił się na niego, przy­gwoździł do ziemi.

A po­tem był błysk i prze­ni­kliwy ból w po­ty­licy.

I ciemność.

 

*   *   *

Na ustach miał pia­sek. Gdy chciał go wy­pluć, zo­rientował się, że leży twa­rzą do ziemi. Gdy chciał się poru­szyć, zo­rientował się, że jest związany. Uniósł lekko głowę. Sły­szał głosy.

Leżał na le­śnej ściółce, tuż obok pnia so­sny. O ja­kieś dwa­dzie­ścia kro­ków stało kilka roz­kul­ba­czo­nych koni. Wi­dział je zza pie­rza­stych pa­proci, nie­do­kład­nie, ale jeden z tych koni był bez wąt­pie­nia kasztanką Ja­skra.

— Trzy worki ku­ku­ry­dzy — usły­szał. — Do­brze, Torque. Bar­dzo do­brze. Spi­sałeś się.

— To jesz­cze nie wszystko — po­wie­dział be­kliwy głos, mo­gący być wy­łącz­nie gło­sem dia­bła si­lvana. — Spójrz na to, Ga­larr. Niby fa­sola, ale zu­peł­nie biała. I jaka wielka! A to, to się na­zywa rze­pak. Oni z tego robią olej.

Ge­ralt mocno za­ci­snął po­wieki i po­now­nie otworzył oczy. Nie, to nie był sen. Dia­beł i Ga­larr, kim­kol­wiek był, po­słu­gi­wali się Star­szą Mową, ję­zy­kiem el­fów. Ale słowa „ku­ku­rydza”, „fa­sola” i „rze­pak” użyte były we wspólnym.

A to? Co to jest? — spy­tał ten na­zy­wany Ga­lar­rem.

— Sie­mię lniane. Len, poj­mu­jesz? Ko­szule się robi z lnu. To jest dużo tań­sze niż je­dwab i bar­dziej od­porne. Spo­sób ob­róbki jest, jak mi się zdaje, dość skompli­ko­wany, ale wy­ba­dam, co i jak.

— Byle się tylko przyjął ten twój len, byle nie zmarniał nam jak rzepa — po­skar­żył się Ga­larr, nadal po­słu­gując się cu­dacznym vo­lapü­kiem. — Po­staraj się o nowe sa­dzonki rzepy, Torque.

— Nie ma stra­chu — bek­nął dia­beł. — Tu z tym nie ma pro­blemu, tu wszystko ro­śnie jak cho­lera. Do­star­czę wam, nie bój się.

I jesz­cze jedno — po­wie­dział Ga­larr. — Do­wiedz się wreszcie, na czym po­lega ta ich trój­po­lówka.

Wiedźmin ostrożnie uniósł głowę i spró­bo­wał się ob­rócić.

— Ge­ralt... — usły­szał szept. — Ock­nąłeś się?

— Ja­skier... — od­szepnął. — Gdzie my... Co z nami...

Ja­skier tylko stęk­nął z cicha. Ge­ralt miał dość. Za­klął, wy­prę­żył się i przewró­cił na bok.

Na środku po­lany stał dia­beł, no­szący, jak to już wie­dział, dźwięczne imię Torque. Był za­jęty ła­do­wa­niem na konie wor­ków, sa­ków i ju­ków. W czynności tej po­ma­gał mu szczupły, wy­soki męż­czy­zna mo­gący być wy­łącz­nie Ga­lar­rem. Ten, usły­szawszy ruch wiedź­mina, od­wró­cił się. Jego włosy były czarne z wy­raź­nym od­cie­niem gra­natu. Miał ostre rysy twa­rzy i wiel­kie, błyszczące oczy. I szpi­cza­sto za­koń­czone uszy.

Ga­larr był el­fem. El­fem z gór. Czy­stej krwi Aén Se­idhe, przedsta­wi­cie­lem Star­szego Ludu.

Ga­larr nie był jedy­nym el­fem w za­sięgu wzroku. Na skraju po­lany sie­działo ich jesz­cze sze­ściu. Je­den za­jęty był wy­be­be­sza­niem ju­ków Ja­skra, drugi brzdąkał na lutni tru­ba­dura. Po­zo­stali, ze­brani do­okoła roz­wią­za­nego worka, zaj­mo­wali się łap­czy­wym poże­ra­niem rzepy i su­ro­wej mar­chwi.

— Van­adáin, To­ru­viel — po­wie­dział Ga­larr, wskazując jeń­ców ru­chem głowy. — Ved­rái! Enn'le!

Torque pod­sko­czył i za­be­czał.

— Nie, Ga­larr! Nie! Fi­lavandrel za­bro­nił! Za­po­mniałeś?

— Nie, nie za­po­mniałem. — Galar prze­rzu­cił dwa związane worki przez grzbiet konia. — Ale trzeba spraw­dzić, czy nie roz­luź­nili pęt.

— Czego chcecie od nas? — jęk­nął tru­ba­dur, pod­czas gdy któ­ryś z el­fów, przy­gniótłszy go do ziemi kola­nem spraw­dzał wę­zły — Dla­czego nas wię­zicie? O co wam cho­dzi? Je­stem Ja­skier, poe...

Ge­ralt usły­szał od­głos ude­rze­nia. Ob­rócił się, wy­krę­cił głowę.

Sto­jąca nad Jas­krem elfka miała czarne oczy i kru­cze włosy, buj­nie opa­da­jące na ra­miona, tyko na skro­niach za­ple­cione w dwa cie­niut­kie war­ko­czyki. No­siła krótki skó­rzany ka­bacik na luź­nej ko­szuli z zie­lonej sa­tyny i ob­cisłe weł­niane leg­ginsy wpusz­czone w jeź­dzieckie buty. Bio­dra miała owi­nięte kolo­rową chu­stą się­ga­jącą po­łowy ud.

— Que glosse? — spy­tała, pa­trząc na wiedź­mina i ba­wiąc się rę­koje­ścią dłu­giego sztyletu u pasa. — Que l'en pavienn, ell'ea?

— Nell'ea — za­prze­czył. — T'en pavienn, Aén Se­idhe.

— Sły­sza­łeś? — elfka ob­ró­ciła się w stronę to­wa­rzy­sza, wy­so­kiego Se­idhe, który nie za­dając sobie trudu spraw­dza­nia wię­zów Ge­ralta brzdąkał na lutni Ja­skra z obo­jęt­nym wy­ra­zem po­cią­głej twa­rzy. — Sły­sza­łeś, Van­adáin? Mał­po­lud po­trafi mó­wić! Po­trafi na­wet być bez­czelny!

Se­idhe wzruszył ra­mio­nami. Pióra de­ko­ru­jące jego kurtkę za­sze­le­ściły.

— Jesz­cze jeden po­wód, by go za­kne­blo­wać, To­ru­viel.

Elfka po­chy­liła się nad Ge­ral­tem. Miała dłu­gie rzęsy, nie­natu­ral­nie bladą cerę i spierzch­nięte, spę­kane wargi. No­siła długi na­szyj­nik z rzeź­bio­nych ka­wał­ków złotej brzozy na­wle­czo­nych na rze­myk kil­ka­krot­nie owi­nięty wo­kół szyi.

— No, po­wiedz coś jesz­cze, mał­po­lu­dzie — syk­nęła. — Zo­ba­czymy, na co stać twoją przywy­kłą do szczekania krtań.

— Cóż to, po­trze­bu­jesz pre­tek­stu — wiedźmin z wy­sił­kiem ob­rócił się na plecy, wy­pluł pia­sek — by ude­rzyć związa­nego? Bij bez pre­tek­stu, prze­cież wi­działem, że to lu­bisz. Ulżyj sobie.

Elfka wy­pro­sto­wała się.

— Na tobie już sobie ulżyłam, i to wówczas, gdy mia­łeś wolne ręce — po­wie­działa. — To ja roz­je­cha­łam cię ko­niem i da­łam po łbie. Wiedz, że to rów­nież ja z tobą skończę, gdy czas przyjdzie.

Nie od­po­wie­dział.

— Naj­chęt­niej pchnęła­bym cię z bli­ska, pa­trząc w oczy — cią­gnęła elfka. — Ale ogromnie śmierdzisz, czło­wieku. Za­strzelę cię z łuku.

— Twoja wola — wiedźmin wzruszył ra­mio­nami, na ile po­zwalały mu na to pęta. — Zro­bisz, co ze­chcesz, szla­chetna Aén Se­idhe. Do związa­nego i nie­ru­cho­mego celu po­win­naś trafić.

Elfka sta­nęła nad nim w roz­kroku, po­chy­liła się, bły­snęła zę­bami.

— Po­win­nam — syk­nęła. — Tra­fiam, w co ze­chcę. Ale mo­żesz być pe­wien, że nie zgi­niesz od pierw­szej strzały. Ani od dru­giej. Po­sta­ram się, byś czuł, że umierasz.

— Nie pod­chodź tak bli­sko — wy­krzywił się, uda­jąc wstręt. — Ogromnie śmierdzisz, Aén Se­idhe.

Elfka od­sko­czyła, za­koły­sała się w wą­skich bio­drach i z roz­ma­chem kop­nęła go w udo. Ge­ralt skur­czył się i zwi­nął wi­dząc, w które miej­sce za­mie­rza go kop­nąć po­now­nie. Udało mu się, do­stał w bio­dro, ale tak, że aż zęby mu za­dzwoniły.

Sto­jący obok wy­soki elf kwitował kop­nię­cia ostrymi akordami na stru­nach lutni.

— Zo­staw go, To­ru­viel! — za­be­czał dia­beł. — Zwa­rio­wa­łaś? Ga­larr, każ jej prze­stać!

— Tha­esse! — wrzasnęła To­ru­viel i kop­nęła wiedź­mina raz jesz­cze. Wy­soki Se­idhe gwałtow­nie szarpnął struny, jedna pękła z prze­cią­głym ję­kiem.

— Dość tego! Dość, na bo­gów! — roz­darł się ner­wowo Ja­skier, sza­mo­cząc i ci­ska­jąc w po­wro­zach. — Dla­czego znę­casz się nad nim, głu­pia dziwko? Zo­stawcie nas w spo­koju! A ty zo­staw w spo­koju moją lut­nię, do­brze?

To­ru­viel od­wró­ciła się ku niemu ze złym gry­ma­sem na spę­ka­nych ustach.

— Mu­zyk! — warknęła. — Człowiek, a mu­zyk! Lut­nista!

Bez słowa wy­cią­gnęła in­strument z rąk wy­so­kiego elfa i z roz­ma­chem roz­trza­skała lut­nię o pień so­sny, rzu­ciła oplątane stru­nami resztki na pierś Ja­skra.

— Na kro­wim rogu ci grać, dzi­kusie, nie na lutni.

Poeta zbladł śmiertelnie, wargi mu za­drżały. Ge­ralt, czu­jąc ro­snącą gdzieś w środku zimną wście­kłość, przy­cią­gnął wzrokiem czarne oczy To­ru­viel.

— Co się tak ga­pisz? — syk­nęła elfka, po­chy­lając się. — Brudny mał­po­lu­dzie! Chcesz, bym wy­kłuła ci te ga­dzie oczy?

Jej na­szyj­nik za­wisł tuż nad nim. Wiedźmin wy­prę­żył się, po­de­rwał na­głym rzu­tem, chwycił na­szyj­nik zę­bami i tar­gnął po­tęż­nie, kur­cząc nogi i wy­krę­cając się w bok. To­ru­viel stra­ciła rów­no­wagę, zwa­liła się na niego. Ge­ralt miotnął się w wię­zach jak wy­cią­gnięta na brzeg ryba, przy­gniótł sobą elfkę, od­rzu­cił głowę w tył tak, że aż chrupnęło mu w krę­gach szyj­nych i z całej siły ude­rzył ją czo­łem w twarz. To­ru­viel za­wyła, za­chły­snęła się.

Bru­talnie ścią­gnęli go z niej, wlo­kąc za ubranie i włosy, unie­śli. Któ­ryś ude­rzył go, po­czuł, jak pier­ście­nie tną skórę na kości po­licz­ko­wej, las przed oczyma za­tań­czył i po­pły­nął. Do­strzegł, jak To­ru­viel zrywa się na klęczki, zo­ba­czył krew pły­nącą jej z nosa i ust. Elfka wy­szarpnęła sztylet z po­chwy, ale nagle zał­kała, zgar­biła się, chwyciła za twarz i opu­ściła głowę mię­dzy ko­lana.

Wy­soki elf w przybra­nej pstroka­tymi pió­rami kurtce wyjął sztylet z jej ręki, pod­szedł do pod­trzymy­wa­nego wiedź­mina. Uśmiechał się, uno­sząc ostrze. Ge­ralt wi­dział go już na czerwono, krew z czoła roz­cię­tego o zęby To­ru­viel za­le­wała mu oczodół.

— Nie! — za­be­czał Torque, do­pa­dając do elfa i wie­sza­jąc się u jego ręki. — Nie za­bijaj! Nie!

— Voe'rle, Vanadáin — roz­legł się nagle dźwięczny głos. — Quéss aén? Caélm, evelliénn! Ga­larr!

Ge­ralt ob­rócił głowę na tyle, na ile po­zwalała mu wczepiona w jego włosy pięść.

Koń, który wje­chał na po­lankę, był śnieżno­biały, grzywę miał długą, miękką, je­dwa­bistą jak włosy ko­biety. Włosy jeźdźca sie­dzą­cego w bo­ga­tym sio­dle były iden­tyczne w kolo­rze, ścią­gnięte na czole opa­ską wy­sa­dzaną szafi­rami.

Torque, po­be­kując, do­padł konia, uchwycił się strzemie­nia i za­sypał bia­ło­wło­sego elfa po­to­kiem wy­mowy. Se­idhe prze­rwał mu władczym ge­stem, ze­sko­czył z sio­dła. Zbli­żył się do pod­trzymy­wa­nej przez dwóch el­fów To­ru­viel, ostrożnie odjął jej od twa­rzy za­krwa­wioną chustkę. To­ru­viel jęk­nęła roz­dzie­ra­jąco. Se­idhe po­krę­cił głową, od­wró­cił się w stronę wiedź­mina, pod­szedł bliżej. Jego czarne, pa­lące oczy, błyszczące ni­czym gwiazdy w po­bla­dłej twa­rzy, były sino pod­krą­żone, jak gdyby przez kilka nocy z rzędu nie za­znał snu.

— Ką­sasz na­wet związany — po­wie­dział cicho w po­zba­wio­nym ak­centu wspólnym. — Jak ba­zyli­szek. Wy­cią­gnę z tego wnioski.

— To­ru­viel za­częła — za­be­czał dia­beł. — Ko­pała go, związa­nego, jakby ro­zum stra­ciła...

Elf znowu na­kazał mu ge­stem mil­cze­nie. Na jego krótki roz­kaz inni Se­idhe za­wle­kli wiedź­mina i Ja­skra pod sosnę, przykrę­po­wali pa­sami do pnia. Po­tem wszyscy uklę­kli przy leżą­cej To­ru­viel, za­sła­nia­jąc ją. Ge­ralt sły­szał, jak w pew­nej chwili krzyknęła, sza­mo­cząc się w ich rę­kach.

— Nie chciałem tego — po­wie­dział dia­beł, nadal sto­jący obok nich. — Nie chciałem, czło­wieku. Nie wie­działem, że oni się po­jawią aku­rat wtedy, gdy my... Gdy cie­bie ogłu­szyli, a twego druha wzięli na po­wróz, pro­siłem, by was po­rzu­cili tam, w chmielu. Ale...

— Nie mo­gli zo­sta­wić świadków — mruknął wiedźmin.

— Chyba nas nie za­biją? — jęk­nął Ja­skier. — Chyba nas nie...

Torque mil­czał, poru­sza­jąc miękkim no­sem.

— Cholera — zaję­czał znowu po­eta. — Za­biją nas? O co tu cho­dzi, Ge­ralt? Świad­kami czego byli­śmy?

— Nasz koź­lo­rogi przyjaciel wy­peł­nia w Do­linie Kwiatów szczególną misję. Prawda, Torque? Na pole­cenie el­fów kradnie na­siona, sa­dzonki, wie­dzę rol­niczą... Co jesz­cze, dia­ble?

— Co się da — bek­nął Torque. — Wszystko, czego po­trze­bują. A po­każ mi taką rzecz, któ­rej oni nie po­trze­bują. Oni gło­dują w gó­rach, zwłaszcza zimą. A o rol­nic­twie nie mają poję­cia. Za­nim udomo­wią zwie­rzynę czy drób, za­nim co­kol­wiek wy­ho­dują na po­let­kach... Oni nie mają na to czasu, czło­wieku.

— Gówno mnie ob­cho­dzi ich czas. Co ja im zro­bi­łem? — za­ję­czał Ja­skier. — Co ja im zro­bi­łem złego?

— Po­myśl do­brze — po­wie­dział bia­ło­włosy elf, zbli­żyw­szy się bez­sze­lest­nie — a być może sam zdo­łasz sobie od­po­wie­dzieć na to pyta­nie.

— On po pro­stu mści się za wszystkie krzywdy, ja­kich elfy do­znały od ludzi — uśmiech­nął się krzywo wiedźmin. — Jest mu bez róż­nicy, na kim się mści. Nie daj się zwieść jego szla­chet­nej po­staci i wy­szu­kanej mo­wie, Ja­skier. On ni­czym nie różni się od tej czar­no­okiej, która nas sko­pała. Musi na kimś wy­ła­do­wać swoją bez­silną nie­na­wiść.

Elf pod­niósł strza­skaną lut­nię Ja­skra. Przez chwilę pa­trzył w mil­cze­niu na znisz­czony in­strument, wreszcie od­rzu­cił go w krzaki.

— Gdy­bym chciał dać upust nie­na­wiści lub chęci ze­msty — po­wie­dział, ba­wiąc się rę­ka­wi­cami z miękkiej, białej skóry — wpadłbym do do­liny nocą, spalił osady i wy­rżnął miesz­kań­ców. Dziecin­nie łatwe, oni na­wet nie wy­sta­wiają straży. Nie wi­dzą i nie sły­szą nas, gdy cho­dzą do lasu. Czy może być coś prost­szego, coś ła­twiej­szego niż szybka, cicha strzała zza drzewa? Ale my nie urzą­dzamy na was po­lo­wań. To ty, czło­wieku o dziwnych oczach, urzą­dzi­łeś po­lo­wa­nie na na­szego przyja­ciela, si­lvana Torque.

— Eeee, prze­sada — bek­nął dia­beł. — Jakie tam po­lo­wa­nie. Za­ba­wili­śmy się tro­chę...

— To wy, lu­dzie, nie­na­wi­dzi­cie wszyst­kiego, co różni się od was, choćby tylko kształtem uszu — cią­gnął spo­koj­nie elf, nie zwracając na koź­lo­roga uwagi. — Dla­tego ode­brali­ście nam naszą zie­mię, wy­pę­dzili­ście nas z na­szych do­mów, wy­parli­ście w dzi­kie góry. Za­jęli­ście naszą Dol Bla­thanna, Do­linę Kwiatów. Je­stem Fi­lavandrel aén Fid­hail ze Srebrnych Wież, z rodu Fele­aor­nów z Bia­łych Okrętów. Obecnie, wy­gnany i wy­szczuty na kra­niec świata, je­stem Fi­lavandrel z Krańca Świata.

— Świat jest wielki — mruknął wiedźmin. — Mo­żemy się po­mie­ścić. Jest dość miej­sca.

— Świat jest wielki — po­wtó­rzył elf. — To prawda, czło­wieku. Ale wy­ście zmienili ten świat. Po­cząt­kowo zmieniali­ście go siłą, po­stę­po­wali­ście z nim tak, jak ze wszystkim, co wpa­dło wam w ręce. Te­raz wy­gląda na to, że świat za­czął się do was do­pa­so­wy­wać. Ugiął się przed wami. Uległ wam.

Ge­ralt nie od­po­wie­dział.

— Torque po­wie­dział prawdę — cią­gnął Fi­lavandrel. — Tak, gło­du­jemy. Tak, grozi nam za­głada. Słońce świeci in­aczej, po­wie­trze jest inne, woda nie jest już tą wodą, którą była. To, co nie­gdyś jedli­śmy, czego uży­wali­śmy, ginie, kar­ło­wa­cieje, mar­nieje. My­śmy nigdy nie uprawiali ziemi, nie darli­śmy jej w prze­ci­wieństwie do was, ludzi, mo­ty­kami i ra­dłami. Wam zie­mia płaci krwawy ha­racz. Nas ob­da­ro­wy­wała. Wy wy­dzie­racie ziemi jej skarby siłą. Dla nas zie­mia ro­dziła i kwi­tła, bo ko­chała nas. Cóż, żadna mi­łość nie trwa wiecznie. Ale my chcemy przetrwać.

— Za­miast kraść ziarno, można je kupić. Tyle, ile bę­dzie­cie po­trze­bo­wali. Wciąż ma­cie mnó­stwo rze­czy uwa­ża­nych przez ludzi za nie­zwy­kle cenne. Mo­żecie han­dlo­wać.

Fi­lavandrel uśmiech­nął się po­gar­dli­wie.

Z wami? Nigdy.

Ge­ralt zmarsz­czył twarz, kru­sząc za­schniętą na po­liczku krew.

— Niech was dia­bli, ra­zem z wa­szą aro­gan­cją i po­gardą. Nie chcąc współżyć, ska­zuje­cie się sami na za­gładę. Współżyć, uło­żyć się, to wa­sza je­dyna szansa.

Fi­lavandrel po­chy­lił się mocno do przodu, oczy mu roz­bły­sły.

— Współżyć na wa­szych wa­run­kach? — spy­tał zmienio­nym, ale wciąż spo­koj­nym gło­sem. — Uznawszy wa­szą do­mi­nację? Utra­ciw­szy toż­sa­mość? Współżyć jako kto? Nie­wol­nicy? Pa­riasi? Współżyć z wami zza mu­rów, któ­rymi od­gra­dza­cie się od nas w mia­stach? Współżyć z wa­szymi ko­bie­tami i iść za to na stry­czek? Względnie pa­trzeć, co spo­tyka na każ­dym kroku dzieci bę­dące skut­kiem ta­kiego współży­cia? Dla­czego uni­kasz mo­jego wzroku, dziwny czło­wieku? Jak tobie układa się współży­cie z bliź­nimi, od któ­rych prze­cież róż­nisz się nieco?

— Ra­dzę sobie — wiedźmin spoj­rzał mu pro­sto w oczy. — Ja­koś sobie radzę. Bo mu­szę. Bo in­nego wyj­ścia nie mam. Bo jakoś zmo­głem w sobie py­chę i dumę z in­ności, bo zro­zu­mia­łem, że py­cha i duma, choć jest obroną przed inno­ścią, jest obroną żało­sną. Bo zro­zu­mia­łem, że słońce świeci in­aczej, bo coś się zmienia, a nie ja je­stem osią tych zmian. Słońce świeci in­aczej i bę­dzie świecić, nic nie da po­ry­wa­nie się na nie z mo­tyką. Trzeba ak­cep­to­wać fakty, el­fie, trzeba się tego na­uczyć.

— Tego wła­śnie pra­gnie­cie, prawda? — Fi­lavandrel starł nad­garstkiem pot, który wy­stąpił na blade czoło nad bia­łymi brwiami. — To chcecie na­rzu­cić in­nym? Przeko­nanie, że oto nad­szedł wasz czas, wa­sza, ludzka era i epoka, że to, co robi­cie in­nym ra­som, jest rów­nie natu­ralne jak wschody i za­chody słońca? Że wszyscy mu­szą się z tym po­go­dzić, za­ak­cep­to­wać to? I ty mnie za­rzu­casz py­chę? A czym są po­glądy, które gło­sisz? Dla­czego wy, lu­dzie, nie zda­cie sobie wreszcie sprawy z faktu, że w wa­szym pa­no­wa­niu nad światem jest aku­rat tyle natu­ral­ności, ile we wszach roz­mno­żo­nych w ko­żu­chu? Z rów­nym skut­kiem mógłbyś pro­po­no­wać mi współży­cie z wszami, z rów­nym sku­pie­niem słu­chał­bym wszy, gdyby w za­mian za uznanie ich zwierzch­nic­twa wy­ra­żały zgodę na wspólne ko­rzy­sta­nie z ko­żu­cha.

— Nie trać więc czasu na dys­kusję z ta­kim nie­przyjem­nym in­sek­tem, elfie — rzekł wiedźmin, z tru­dem pa­nując nad gło­sem. — Dziwi mnie, jak bar­dzo pra­gniesz w takiej wszy jak ja wzbudzić po­czu­cie winy i skru­chę. Je­steś żało­sny, Fi­lavandrel. Je­steś roz­go­ry­czony, spra­gniony ze­msty i świadom wła­snej bez­siły. Dalej, pchnij mnie mie­czem. Ze­mścij się na całej ludz­kiej rasie. Zo­ba­czysz, jak ci ulży. Kop­nij mnie przedtem w jaja lub w zęby, jak ta twoja To­ru­viel.

Fi­lavandrel od­wró­cił głowę.

— To­ru­viel jest chora — po­wie­dział.

— Znam tę cho­robę i jej ob­jawy — Ge­ralt splu­nął przez ra­mię. — To, co jej za­apli­ko­wa­łem, po­winno po­móc.

— Rze­czy­wi­ście, ta roz­mowa nie ma sensu — Fi­lavandrel wstał. — Przykro mi, ale mu­simy was zabić. Ze­msta nie ma tu nic do rze­czy, to roz­wią­zanie czy­sto prak­tyczne. Torque musi nadal wy­ko­ny­wać swoje za­dania, a nikt nie ma prawa po­dej­rze­wać, dla kogo to robi. Nie stać nas na wojnę z wami, a na han­del i wy­mianę nie damy się na­brać. Nie jeste­śmy aż tak na­iwni, by nie wie­dzieć, czyją for­pocztę sta­no­wią wasi kupcy. Kto za nimi przy­cho­dzi. I ja­kiego ro­dzaju współży­cie przynosi.

— El­fie — ode­zwał się cicho mil­czący do tej chwili Ja­skier. — Mam przyjaciół. Lu­dzi, któ­rzy da­dzą za nas okup. Jeśli ze­chcesz, także w for­mie żyw­ności. W każ­dej for­mie. Po­myśl o tym. Prze­cież te ukra­dzione na­siona was nie ura­tują...

— Nic ich już nie ura­tuje — prze­rwał mu Ge­ralt. — Nie płaszcz się przed nim, Ja­skier, nie bła­gaj go. To bez­ce­lowe i po­ża­ło­wa­nia godne.

— Jak na ko­goś, kto żyje tak krótko — uśmiech­nął się wy­mu­sze­nie Fi­lavandrel — wy­ka­zu­jesz za­ska­ku­jącą po­gardę śmierci, czło­wieku.

— Raz matka ro­dziła i raz się umiera — po­wie­dział spo­koj­nie wiedźmin. — Fi­lozo­fia w sam raz dla wszy, prawda? A twoja dłu­go­wiecz­ność? Żal mi cie­bie, Fi­lavandrel.

Elf uniósł brwi.

— Wy­jaśnij, dla­czego.

— Je­ste­ście żało­śnie śmieszni, wy, z ukradzio­nymi wo­recz­kami na­sion na jucz­nych ko­niach, z garstką ziarna, z tą odrobiną, dzięki któ­rej chcecie przetrwać. I z tą wa­szą misją, która ma od­wró­cić wa­sze myśli od bli­skiej za­głady. Bo ty prze­cież wiesz, że to już ko­niec. Nic nie wzejdzie i nie uro­dzi się na pła­sko­wy­żach, nic was już nie ura­tuje. Ale jeste­ście dłu­go­wieczni, bę­dzie­cie żyli długo, bar­dzo długo, w aro­gancko wy­bra­nej izo­lacji, coraz mniej liczni, co­raz słabsi, co­raz bar­dziej zgorzk­niali. I ty wiesz, co się wówczas sta­nie, Fi­lavandrel. Wiesz, że wtedy zroz­pa­czeni mło­dzieńcy o oczach stu­let­nich star­ców i dziew­czyny, prze­kwi­tłe, ja­łowe i chore, ta­kie jak To­ru­viel, po­pro­wa­dzą w do­liny tych, któ­rzy jesz­cze będą mo­gli utrzymać w gar­ści mie­cze i łuki. Zej­dzie­cie w kwitnące do­liny na spo­tka­nie ze śmiercią, pra­gnąc umierać god­nie, w walce, a nie na bar­ło­gach, na które po­walą was ane­mia, gruźlica i szkorbut. Wtedy, dłu­go­wieczny Aén Se­idhe, przypo­mnisz so­bie mnie. Przypo­mnisz so­bie, że było mi cię żal. I zro­zu­miesz, że mia­łem rację.

— Czas po­każe, kto miał rację — rzekł cicho elf. — I tu tkwi przewaga dłu­go­wieczno­ści. Ja mam szansę się o tym prze­ko­nać. Choćby dzięki tej ukradzio­nej gar­stce ziarna. Ty takiej szansy mieć nie bę­dziesz. Umrzesz za chwilę.

— Oszczędź cho­ciaż jego — Ge­ralt wskazał Ja­skra ru­chem głowy — Nie, nie z pa­te­tycz­nego miło­sier­dzia. Z roz­sądku. O mnie nikt się nie upomni, ale jego będą chcieli po­mścić.

— Mar­nie oce­niasz mój roz­są­dek — po­wie­dział z ocią­ga­niem elf. — Jeśli on prze­żyje dzięki to­bie, bez wąt­pie­nia po­czuje się w obo­wiązku po­mścić cię.

— Mo­żesz być pe­wien! — wy­buchnął Ja­skier, blady jak śmierć. — Mo­żesz być pe­wien, su­kin­synu. Zabij mnie też, bo obie­cuję ci, w in­nym razie po­de­rwę prze­ciw wam cały świat. Zo­ba­czysz, na co stać wszy z ko­żu­cha! Wy­koń­czymy was, choćby­śmy mieli zrównać z zie­mią te wa­sze góry! Mo­żesz być tego pe­wien!

— Aleś ty głupi, Ja­skier — westchnął wiedźmin.

— Raz matka ro­dziła i raz się umiera — rzekł hardo po­eta, przy czym efekt har­dości psuły nieco zęby dzwoniące jak ka­sta­niety.

— To prze­sądza sprawę — Fi­lavandrel wyjął rę­ka­wice zza pasa i na­cią­gnął je. — Czas za­koń­czyć ten epi­zod.

Na jego krótki roz­kaz elfy z łu­kami ustawiły się na­prze­ciw. Zro­biły to szybko, naj­wy­raź­niej cze­kały na to już od dawna. Je­den, jak za­uwa­żył wiedźmin, wciąż jesz­cze żuł rzepę. To­ru­viel, z ustami i no­sem za­ban­da­żo­wa­nymi na krzyż pa­sami tka­niny i brzo­zo­wej kory, sta­nęła obok łucz­ni­ków. Bez łuku.

— Za­wią­zać wam oczy? — spy­tał Fi­lavandrel.

— Odejdź — wiedźmin od­wró­cił głowę. — Idź sobie...

A d'yeabl aép arse — do­koń­czył Ja­skier, dzwoniąc zę­bami.

— O, nie! — za­be­czał nagle dia­beł, pod­bie­gając i za­sła­nia­jąc sobą ska­zań­ców. — Ro­zum wam od­jęło? Fi­lavandrel! Nie tak się umawia­liśmy! Nie tak! Miałeś ich wy­wieźć w góry, przetrzy­mać gdzieś w ja­ski­niach, do­póki nie skoń­czymy tu...

— Torque — po­wie­dział elf. — Nie mogę. Nie mogę ry­zy­ko­wać. Wi­działeś, co on zro­bił To­ru­viel, związany? Nie mogę ry­zy­ko­wać.

— Nie ob­cho­dzi mnie, co mo­żesz, a czego nie! Co wy sobie wy­obra­żacie? Są­dzi­cie, że po­zwolę wam na mord? Tu, na mo­jej ziemi? Tuż obok mo­jej osady? Wy prze­klęci dur­nie! Za­bie­rajcie się stąd ra­zem z wa­szymi łu­kami, bo was na rogi we­zmę, uk, uk!

— Torque — Fi­lavandrel oparł ręce o pas. — To, co mu­simy zro­bić, to ko­nieczność.

— Dü­vvelsheyss, a nie ko­nieczność!

— Odejdź na bok, Torque.

Koźloróg po­trzą­snął uszami, za­be­czał jesz­cze gło­śniej, wy­bału­szył oczy i zgiął ło­kieć w po­pu­lar­nym wśród kra­sno­lu­dów obe­lży­wym ge­ście.

— Nie bę­dzie­cie tu ni­kogo mor­do­wać! Wsiadaj­cie na konie i wy­no­ście się w góry, za przełęcze! W prze­ciw­nym razie mu­sicie zabić i mnie!

— Bądź roz­sądny — po­wie­dział wolno bia­ło­włosy elf. — Je­żeli zo­sta­wimy ich przy życiu, lu­dzie do­wie­dzą się o tobie, o tym, co ro­bisz. Do­padną cię i za­mę­czą. Znasz ich prze­cież.

— Znam — bek­nął dia­beł, wciąż za­sła­nia­jąc sobą Ge­ralta i Ja­skra. — Wy­cho­dzi na to, że znam ich lepiej niż was! I nie wiem, za­iste, z kim lepiej trzymać! Ża­łuję, że się z wami sprzymie­rzy­łem, Fi­lavandrel!

— Sam tego chciałeś — rzekł zimno elf, dając znak łucz­ni­kom. — Sam tego chciałeś, Torque. L'sparelleán! Evellienn!

Elfy wy­cią­gnęły strzały z koł­cza­nów.

— Odejdź, Torque — rzekł Ge­ralt, zaci­ska­jąc zęby. — To nie ma sensu. — Odejdź na bok.

Dia­beł, nie ru­sza­jąc się z miej­sca, po­kazał mu kra­sno­ludzki gest.

— Sły­szę... mu­zykę... — za­szlo­chał nagle Ja­skier.

— To się zda­rza — rzekł wiedźmin, pa­trząc na groty strzał. — Nie przejmuj się. To ża­den wstyd zgłu­pieć ze stra­chu.

Twarz Fi­lavandrela zmieniła się, skur­czyła w dziwnym gry­ma­sie. Bia­ło­włosy Se­idhe od­wró­cił się gwałtow­nie krzyknął na łucz­ni­ków, krótko, urwanie. Łucznicy opu­ścili broń.

Na po­lanę we­szła Lille.

To nie było już chude wiej­skie dziewczę w zgrzebnej su­kie­neczce. Przez pora­sta­jące po­lanę trawy szła — nie, nie szła — pły­nęła ku nim Królowa, pro­mienna, zło­to­włosa, pło­mienno­oka, za­chwyca­jąca Królowa Pól ude­ko­ro­wana gir­lan­dami kwiatów, kło­sów, pę­ków ziół. U jej le­wego boku dreptał na sztyw­nych no­gach jelo­nek, u pra­wego sze­leścił wielki jeż.

— Dana Mé­adbh — po­wie­dział z czcią Fi­lavandrel. A po­tem po­chy­lił głowę i uklęknął.

Klęknęły też po­zo­stałe elfy, po­woli, jakby z ocią­ga­niem jeden po dru­gim pa­dały na ko­lana, po­chy­lały głowy ni­sko, z czcią. Ostatnią, która uklę­kła, była To­ru­viel.

— Haél, Dana Mé­adbh — po­wtó­rzył Fi­lavandrel.

Lille nie od­po­wie­działa na po­zdrowie­nie. Za­trzymała się kilka kro­ków przed el­fem, po­wio­dła błę­kit­nym spoj­rze­niem po Ja­skrze i Ge­ralcie. Torque, choć rów­nież po­chy­lony, zgięty w ukłonie, na­tychmiast za­brał się do roz­cina­nia wię­zów. Ża­den z Se­idhe nie poru­szył się.

Lille wciąż stała przed Fi­lavandre­lem. Nie ode­zwała się, nie wy­dała naj­mniej­szego dźwięku, ale wiedźmin wi­dział zmiany na twa­rzy elfa, wy­czu­wał ota­cza­jącą ich aurę i nie miał wąt­pli­wo­ści, że mię­dzy parą do­ko­ny­wała się wy­miana myśli. Dia­beł po­cią­gnął go nagle za rę­kaw.

— Twój przyjaciel — za­be­czał cicho — zde­cy­do­wał się ze­mdleć. Ry­chło w czas. Co robić?

— Daj mu parę razy po gębie.

Z roz­ko­szą.

Fi­lavandrel wstał z kolan. Na jego roz­kaz elfy bły­ska­wicznie rzu­ciły się sio­dłać konie.

— Chodź z nami, Dana Me­abdh — po­wie­dział bia­ło­włosy elf. — Je­steś nam po­trzebna. Nie opuszczaj nas, Od­wieczna. Nie po­zba­wiaj nas twej miło­ści. Zgi­niemy bez niej.

Lille wolno po­krę­ciła głową, wskazała na wschód, w stronę gór. Elf skło­nił się, mnąc w dłoni zdo­bione wo­dze swego bia­ło­grzywego wierz­chowca.

Pod­szedł Ja­skier, blady i onie­miały, pod­trzymy­wany przez si­lvana. Lille spoj­rzała na niego, uśmiech­nęła się. Po­pa­trzyła w oczy wiedź­mina, pa­trzyła długo. Nie po­wie­działa ani słowa. Słowa nie były po­trzebne.

Większość el­fów była już w sio­dłach, gdy zbli­żyli się Fi­lavandrel i To­ru­viel. Ge­ralt spoj­rzał w czarne oczy elfki wi­doczne znad ban­daży.

— To­ru­viel... — za­czął. I nie do­koń­czył.

Elfka kiw­nęła głową. Zdjęła z łęku sio­dła lut­nię, wspaniały in­strument z lek­kiego, kunsz­tow­nie intar­sjo­wa­nego drewna, ze smu­kłym, rzeź­bio­nym gry­fem. Bez słowa wrę­czyła lut­nię Ja­skrowi. Poeta przyjął in­strument, skło­nił się. Również bez słowa, ale jego oczy mó­wiły wiele.

— Że­gnaj, dziwny czło­wieku — po­wie­dział cicho Fi­lavandrel do Ge­ralta. — Masz rację. Słowa nie są po­trzebne. Ni­czego nie zmienią.

Ge­ralt mil­czał.

— Po dłuż­szym za­sta­no­wie­niu — dodał Se­idhe — do­sze­dłem do wniosku, że mia­łeś słuszność. Wtedy, gdy było ci nas żal. Do zo­ba­cze­nia za­tem. Do zo­ba­cze­nia wkrótce, w dniu, w któ­rym zej­dziemy w do­liny, by umierać z god­no­ścią. Bę­dziemy wówczas roz­glą­dać się za tobą, ja i To­ru­viel. Nie za­wiedź nas.

Przez dłuż­szą chwilę pa­trzyli na sie­bie w mil­cze­niu. A po­tem wiedźmin od­po­wie­dział krótko i pro­sto:

— Po­sta­ram się.

 

*   *   *

— Na bo­gów, Ge­ralt — Ja­skier prze­stał grać, przytulił lut­nię, do­tknął jej po­licz­kiem. — To drewno samo śpiewa! Te struny żyją! Co za cu­downy ton! Cholera, za tę lu­teńkę parę kop­nia­ków i tro­chę stra­chu to bar­dzo niska cena. Po­zwo­lił­bym się ko­pać od świtu do zmierzchu, gdy­bym wie­dział, co do­stanę. Ge­ralt? Czy ty mnie w ogóle słu­chasz?

— Trudno was nie sły­szeć — wiedźmin uniósł głowę znad księgi, spoj­rzał na dia­bła, który nadal zaja­dle pi­skał na dzi­wacznej fu­jarce zmonto­wa­nej z ka­wał­ków trzciny o róż­nej dłu­gości. — Sły­szę was, cała oko­lica was sły­szy.

— Düv­vels­heyss, a nie oko­lica — Torque odło­żył fu­jarkę. — Pust­ko­wie i tyle. Dzicz. Za­dupie. Ech, żal mi mo­ich ko­nopi!

— Ko­nopi mu żal — za­śmiał się Ja­skier, ostrożnie pod­krę­cając mi­ster­nie rzeź­bione kołki lutni. — Trzeba było sie­dzieć w gąsz­czu jak mysz pod mio­tłą, za­miast stra­szyć dziewki, nisz­czyć gro­ble i pa­sku­dzić w stud­nie. My­ślę, że te­raz bę­dziesz ostroż­niej­szy i za­nie­chasz figli, co, Torque?

— Ja lubię figle — oświad­czył dia­beł, szczerząc zęby. — I życia sobie bez nich nie wy­obra­żam. Ale niech wam bę­dzie, obie­cuję, że na no­wych tere­nach będę ostroż­niej­szy. Będę fi­glo­wał po­wściągli­wiej.

Noc była po­chmurna i wietrzna, wi­cher kładł trzciny, szu­miał w gałę­ziach krzewów, wśród któ­rych roz­ło­żyli obóz. Ja­skier do­rzu­cił chru­stu do ognia. Torque wier­cił się na le­go­wi­sku, opę­dza­jąc ogo­nem od ko­ma­rów. W je­zio­rze z plu­skiem rzu­ciła się ryba.

— Całą naszą wy­prawę na kra­niec świata opi­szę w bal­la­dzie — oświad­czył Ja­skier. — I cie­bie też w niej opi­szę, Torque.

— Nie myśl, że ci to uj­dzie na su­cho — warknął dia­beł. — Ja wtedy też napi­szę bal­ladę i opi­szę cie­bie, i to tak, że przez dwa­na­ście lat nie bę­dziesz się mógł po­ka­zać w przy­zwo­itym to­wa­rzy­stwie. Uważaj tedy Ge­ralt?

— Co?

— Wy­czy­tałeś coś cie­ka­wego w tej księ­dze, którą nie­cnie wy­łu­dzi­łeś od kmiotków?

— Owszem.

— To prze­czy­taj i nam, póki się jesz­cze ogień nie wy­palił.

— Tak, tak — Ja­skier za­brzę­czał na dźwięcz­nych stru­nach lutni To­ru­viel. — Prze­czy­taj, Ge­ralt.

Wiedźmin oparł się na łok­ciu, przy­su­wa­jąc księgę bli­żej ogni­ska.

— Uj­rzeć ją można — za­czął — let­nim cza­sem, od Dni Maju i Czerwia aż po dni Paź­dzie­rza, ale naj­czę­ściej zda­rza się to we Święto Sierpu, które pra­sta­rzy zwali: „Lam­mas”. Ob­jawia się ona jako Panna Ja­sno­włosa, we kwiatach cała, a wszystko, co żywe, po­dąża za nią i lgnie do niej, za­jedno, zielę czy zwierz. Dla­tego i imię jej jest Ży­wia. Pra­sta­rzy zwą ją: „Da­na­mebi” i czczą ją wielce. Na­wet Bro­daci, cho­ciaż we wnętrzu gór, nie wśród pól mieszkają, sza­nują ją i imionują: „Bloëme­nmagde”.

— Da­na­mebi — mruknął Ja­skier. — Dana Me­abdh, Panna Polna.

— Kędy Ży­wia stąp­nie, zie­mia kwitnie i rodzi, i buj­nie lę­gnie się wszelaki stwór, taka jej moc. Ludy wszystkie ofiary jej skła­dają z uro­dzaju, w na­dziei płonnej, że ich, nie cu­dzą dzie­dzinę Ży­wia od­wie­dzi. Bo mó­wią też, że kie­dyś na ko­niec osią­dzie Ży­wia wśród tego ludu, który się nad inne wy­bije, ale są to, ot, bab­skie baje. Bo pra­wie mę­drcy po­wia­dają, że Ży­wia zie­mię jeno ko­cha i to, co ro­śnie na niej i żyje, jed­nako, bez róż­nicy, płonka to naj­mniejsza czy ro­bak naj­lich­szy, a ludy wszelkie dla niej nie wię­cej zna­czą niźli owa naj­chudsza płonka, bo prze­cie i tak przeminą kie­dyś, a nowe po nich, inne przyjdą ple­miona. A Ży­wia wieczną jest, była i bę­dzie, zaw­sze, po ko­niec wie­ków.

— Po ko­niec wie­ków! — za­śpiewał tru­ba­dur i za­brzę­czał na lutni. Torque dołą­czył się wy­so­kim tre­lem na swej trzcino­wej pisz­czałce. — Bądź po­zdro­wiona, Panno Polna! Za uro­dzaj, za kwiaty w Dol Bla­thanna, ale i za skórę niżej pod­pisa­nego, którą oca­liłaś przed po­dziu­ra­wie­niem gro­tami strzał. Wie­cie, coś wam po­wiem.

Prze­stał grać, objął lut­nię jak dziecko i po­smutniał.

— Chyba nie wspomnę w bal­la­dzie o el­fach i o trud­no­ściach, z ja­kimi przy­szło im się bo­rykać. Nie za­bra­kłoby mę­tów chęt­nych do ru­sze­nia w góry... Po co przy­spie­szać...

Tru­ba­dur za­milkł.

— Do­kończ — rzekł gorzko Torque. — Chciałeś po­wie­dzieć: przy­spie­szać to, co nie­uchronne. Nie­uniknione.

— Nie mówmy o tym — prze­rwał Ge­ralt. — Po co o tym mó­wić? Słowa nie są po­trzebne. Bierzcie przykład z Lille.

— Ko­mu­ni­ko­wała się z el­fem tele­pa­tycz­nie — mruknął bard. — Czułem to. Prawda, Ge­ralt? Ty prze­cież wy­czu­wasz taką ko­mu­nika­cję. Po­jąłeś, o czym... Co prze­ka­zy­wała el­fowi.

— Co nieco.

O czym mó­wiła?

O na­dziei. O tym, że wszystko się od­na­wia i nie prze­sta­nie od­na­wiać.

— Tylko tyle?

— Wy­star­czyło.

— Hm... Ge­ralt? Lille mieszka we wsi, wśród lu­dzi. Czy są­dzisz, że...

— ...że wśród nich zo­sta­nie? Tu, w Dol Bla­thanna? Może. Je­żeli...

— Je­żeli co?

— Je­żeli lu­dzie okażą się tego godni. Je­żeli kra­niec świata po­zo­sta­nie krań­cem świata. Je­żeli bę­dziemy re­spektować gra­nicę. No, dość tego ga­dania, chłopcy. Czas spać.

— Prawda. Pół­noc bli­sko, ogień przygasa. Po­sie­dzę jesz­cze, zaw­sze naj­lepiej ukła­dało mi się rymy przy do­ga­sają­cym ogniu. A po­trze­buję dla mo­jej bal­lady ty­tułu. Ład­nego ty­tułu.

— Może „Kraniec świata”?

— Ba­nalne — par­sknął poeta. — Na­wet jeśli to fak­tycz­nie kra­niec, trzeba to miej­sce okre­ślić ina­czej. Me­tafo­rycz­nie. Za­kła­dam, że wiesz, co to me­ta­fora, Ge­ralt? Hm... Niech po­my­ślę... „Tam, gdzie...” Cholera. „Tam, gdzie...”

— Do­bra­noc — po­wie­dział dia­beł.

 


Głos rozsądku VI [top]

 

Wiedźmin roz­sznu­ro­wał ko­szulę, od­kleił mo­kry len od karku. W ja­skini było bar­dzo cie­pło, wręcz go­rąco, w po­wie­trzu wi­siała ciężka, mo­kra para skra­pla­jąca się na omszałych gła­zach i ba­zal­to­wych pły­tach ścian.

Wszędzie do­okoła były ro­śliny. Wy­ra­stały z wy­ku­tych w podłożu, wy­peł­nio­nych tor­fem za­głę­bień, z wiel­kich skrzyń, koryt i do­nic. Pięły się po ska­łach, po drewnia­nych rusztowa­niach i tycz­kach. Ge­ralt przyglą­dał się cie­ka­wie, roz­po­zna­jąc nie­które rzad­kie okazy — te, które wchodziły w skład wiedź­miń­skich le­ków i elik­sirów, ma­gicz­nych fil­trów i cza­ro­dziejskich de­koktów. I inne, jesz­cze rzad­sze, któ­rych wła­ści­wo­ści mógł się jedy­nie do­my­ślać. I ta­kie, któ­rych w ogóle nie znał i na­wet o nich nie sły­szał. Wi­dział oble­pia­jące ściany ja­skini poła­cie gwiezdo­list­nego no­strixu, wy­le­wa­jące się z ogrom­nych donic zbite kule dęto­głowu, pędy are­narii ob­sy­pane jago­dami czerwo­nymi jak krew. Roz­po­zna­wał mię­siste, grubo żył­ko­wane liście sko­ro­celu, bor­do­wo­złote owale nie­zmiaru i ciemne strzałki piło­rytki. Do­strzegał przytu­lony do ka­miennych brył pie­rza­sty mech sta­wi­krew, poły­sku­jące bulwy wro­niego oka i ty­gry­sio prąż­ko­wane płatki stor­czyka my­si­chwosta.

W za­cie­nio­nej czę­ści groty wy­brzu­szały się czapy grzyba szyt­naćca, szare jak polne ka­mie­nie. Nie opo­dal rósł się­ży­gron, ziele zdolne zneutrali­zo­wać każdą znaną tok­synę lub jad. Wy­sta­jące z wpusz­czo­nych w grunt, głę­bo­kich skrzyń żół­to­szare, nie­po­zorne miotełki zdra­dzały ra­nog, ko­rzeń o sil­nych i uni­wer­sal­nych wła­ści­wo­ściach lecz­ni­czych.

Śro­dek ja­skini zaj­mo­wały ro­śliny wodne. Ge­ralt wi­dział ka­dzie pełne ro­gatka i żół­wio­wej rzęsy i ba­seny po­kryte zbi­tym ko­żu­chem wgłębki, po­żywki dla pa­so­żyt­ni­czego ostryżu. Szklane zbiorniki pełne po­krę­co­nych kłą­czy halu­cy­no­gen­nego dwu­grotu, smu­kłych ciemno­zie­lo­nych kryptoko­ryn i kłę­bów ni­cień­ców. Błot­niste, za­mu­lone ko­ryta, ho­dowle nie­zli­czo­nych ple­śnia­ków, glo­nów, ple­śni i ba­gien­nych poro­stów.

Nen­neke, zaka­saw­szy rę­kawy ka­płań­skiej szaty, wy­jęła z ko­szyka no­życe i ko­ściane grabki i bez słowa przy­stą­piła do pracy. Ge­ralt przy­siadł na ła­weczce po­mię­dzy słu­pami światła wpa­dają­cego przez wiel­kie kryszta­łowe płyty w skle­pie­niu ja­skini.

Ka­płanka mru­czała i nu­ciła pod no­sem, zwinnie za­głę­bia­jąc ręce w gę­stwinę li­ści i pę­dów, szybko szczękała no­ży­cami, za­peł­niała ko­szyk pę­kami ziel­ska. Po­pra­wiała pod­trzymu­jące ro­śliny tyczki i ramki, od czasu do czasu wzruszała zie­mię trzonkiem gra­bek. Nie­kiedy, mamro­cząc gniewnie, wy­ry­wała ze­schłe lub prze­gniłe ło­dyżki, ci­skała je do zbiorni­ków hu­musu na po­żywkę dla grzybów i in­nych, łu­sko­wa­tych i wę­żowo skrę­co­nych ro­ślin, któ­rych wiedźmin nie znał. Nie był na­wet pe­wien czy w ogóle były to ro­śliny — wy­da­wało mu się, że poły­sku­jące kłą­cza poru­szały się lekko, wy­cią­gając w stronę rąk ka­płanki wło­so­wate od­nóżki.

Było cie­pło. Bar­dzo cie­pło.

— Ge­ralt?

— Słu­cham — zwalczył ogarnia­jącą go sen­ność. Nen­neke, ba­wiąc się no­ży­cami, pa­trzyła na niego zza wiel­kich pie­rza­stych liści mu­cho­krzewu.

— Nie wy­jeż­dżaj jesz­cze. Zo­stań. Kilka dni dłu­żej.

— Nie, Nen­neke. Czas już ru­szać mi w drogę.

— Co cię tak pędzi? He­re­war­dem przejmo­wać się nie mu­sisz. A ten włó­czy­kij Ja­skier niech je­dzie sam na zła­ma­nie karku. Zo­stań, Ge­ralt.

— Nie, Nen­neke.

Ka­płanka szczęknęła no­ży­cami.

— Czy dla­tego tak ci spieszno, by opu­ścić świątynię, bo boisz się że ona cię tu od­naj­dzie?

— Tak — przy­znał nie bez opo­rów. — Zga­dłaś.

— To nie była by­najmniej trudna za­gadka — mruknęła. — Ale uspokój się. Yen­nefer była tu już. Dwa mie­siące temu. Nie wróci tak prędko, bo po­kłó­ciły­śmy się. Nie, nie o cie­bie, o cie­bie na­wet nie py­tała.

— Nie py­tała?

— Tu cię boli — za­śmiała się ka­płanka. — Je­steś ego­cen­try­kiem jak każdy męż­czy­zna. Nie ma ni­czego gor­szego niż brak za­inte­re­so­wa­nia, prawda? Niż obo­jęt­ność? Ale nie, nie za­ła­muj się. Znam Yen­nefer za do­brze. Nie py­tała o nic, ale roz­glą­dała się bacznie, szu­kając tu two­ich śla­dów. A jest na cie­bie po­tęż­nie wściekła, wy­czu­łam to.

O co się po­kłó­ciły­ście?

O nic, co mo­głoby cię ob­cho­dzić.

I tak wiem.

— Nie sądzę — rze­kła spo­koj­nie Nen­neke, po­pra­wia­jąc tyczki. — Twoja wie­dza o niej jest bar­dzo po­wierz­chowna. Jej wie­dza o tobie, na­wia­sem mó­wiąc, rów­nież. To dość ty­powe dla związku, jaki was łączy lub łą­czył. Oby­dwojga nie stać na nic oprócz silnie emo­cjo­nal­nej oceny skut­ków przy jed­no­cze­snym igno­ro­wa­niu przy­czyn.

— Ona była tu, aby pró­bo­wać się le­czyć — stwierdził chłodno. — O to się po­kłó­ciły­ście, przy­znaj.

— Ni­czego nie przy­znam.

Wiedźmin pod­niósł się, sta­nął w peł­nym świetle, pod jedną z kryształo­wych tafli w skle­pie­niu groty.

— Po­zwól tu na mo­ment, Nen­neke. Rzuć na to okiem.

Roz­su­płał tajną kie­szonkę w pasie, wy­do­był ma­leń­kie za­wi­niątko, mi­nia­tu­rową sa­kie­weczkę z ko­ziej skóry, wy­sypał za­wartość na dłoń.

— Dwa dia­menty, rubin, trzy ładne ne­fryty, inte­re­su­jący agat. — Nen­neke znała się na wszystkim. — Ile cię koszto­wały?

— Dwa i pół ty­siąca te­mer­skich ore­nów. Za­płata za strzygę z Wy­zimy.

— Za po­szar­paną szyję — skrzywiła się ka­płanka. — Cóż, kwe­stia ceny. Ale do­brze zro­biłeś, obra­cając go­tówkę w te świeci­dełka. Oren stoi słabo, a ceny ka­mieni w Wy­zimie nie są wy­sokie, za bli­sko do kra­sno­ludz­kich ko­palni w Ma­ha­ka­mie. Jeśli sprzedasz te ka­myki w Novigra­dzie, do­sta­niesz co naj­mniej pięć­set novi­gradzkich ko­ron, a ko­rona to obecnie sześć i pół orena i zwyżkuje.

— Chciał­bym, że­byś to wzięła.

W de­pozyt?

— Nie. Ne­fryty za­cho­waj dla świątyni jako, dajmy na to, moją ofiarę dla bo­gini Me­litele. A po­zo­stałe ka­mie­nie... są dla niej. Dla Yen­nefer. Od­daj jej, gdy od­wie­dzi cię po­now­nie, co pew­nie sta­nie się nie­ba­wem.

Nen­neke spoj­rzała mu pro­sto w oczy.

— Nie ro­biła­bym tego na twoim miej­scu. Wierz mi, roz­wście­czysz ją jesz­cze bar­dziej, o ile można bar­dziej. Zo­staw wszystko tak, jak jest, bo ni­czego już nie jesteś w sta­nie ani po­pra­wić, ani po­lep­szyć. Uciekając od niej za­cho­wa­łeś się... no, na­zwijmy to, w spo­sób nie­spe­cjal­nie godny doj­rza­łego męż­czy­zny. Pró­bując zma­zy­wać wła­sną winę klej­no­tami, za­cho­wasz się jak męż­czy­zna mocno, mocno przejrzały. Na­prawdę nie wiem, któ­rego typu męż­czyzn go­rzej nie zno­szę.

— Była zbyt za­bor­cza — mruknął, od­wra­cając twarz. — Nie mo­głem tego znieść. Trakto­wała mnie jak...

— Prze­stań — po­wie­działa ostro. — Nie wy­pła­kuj mi się na po­dołku. Nie je­stem twoją matką, ile razy mam po­wta­rzać? Twoją po­wiernicą też nie za­mie­rzam być. Gówno mnie ob­cho­dzi, jak cię trakto­wała, a to, jak ty trakto­wa­łaś ją, ob­cho­dzi mnie jesz­cze mniej. A po­śred­ni­czyć ani wrę­czać jej tych głu­pich ka­my­ków nie mam naj­mniej­szego za­miaru. Je­żeli chcesz być dur­niem, bądź nim bez mo­jego po­śred­nic­twa.

— Nie zro­zu­mia­łaś mnie. Nie my­ślę jej prze­bła­gi­wać ani prze­ku­py­wać. Je­stem jej jed­nak coś wi­nien, a ku­racja, jakiej ona chce się pod­dać, jest po­dobno bar­dzo kosztowna. Chcę jej po­móc, to wszystko.

— Je­steś większym głup­cem, niż my­śla­łam — Nen­neke pod­nio­sła ko­szyk z ziemi. — Kosz­towna ku­racja? Po­moc? Ge­ralt, dla niej te twoje ka­myczki to dro­biazg nie warty plu­nię­cia. Czy ty wiesz, ile Yen­nefer po­trafi zain­ka­so­wać za usu­nię­cie ciąży u wiel­kiej damy?

— To aku­rat wiem. Jak i to, że za wy­le­cze­nie bez­płodności bie­rze jesz­cze wię­cej. Szkoda, że sobie sa­mej nie po­trafi po­móc pod tym względem. Dla­tego szuka po­mocy u in­nych, także u cie­bie.

— Jej nikt nie po­może, to ab­so­lut­nie nie­możliwe. Jest cza­ro­dziejką. Jak większość ma­gi­czek ma za­trofi­zo­wane, zu­peł­nie nie­wy­dolne go­nady i to jest nie­od­wra­calne. Nigdy nie bę­dzie mo­gła mieć dziecka.

— Nie wszystkie cza­ro­dziejki są upo­śle­dzone pod tym względem. Wiem coś o tym, ty wiesz o tym rów­nież.

— Owszem — Nen­neke zmrużyła oczy — Wiem.

— Nie może być re­gułą coś, od czego są wy­jątki. Nie ser­wuj mi aby, pro­szę, ba­nal­nych nie­prawd o wy­jąt­kach, które re­guły po­twierdzają. Po­wiedz mi coś o wy­jąt­kach jako ta­kich.

O wy­jąt­kach — od­rze­kła chłodno — można po­wie­dzieć wy­łącz­nie jedno. Że są. Wię­cej nic. A Yen­nefer... Cóż, nie­stety, wy­jąt­kiem nie jest. Przy­najmniej nie pod względem upo­śle­dze­nia, o któ­rym mó­wimy Bo pod in­nymi wzglę­dami trudno o większy wy­jątek niż ona.

— Cza­ro­dziejom — Ge­ralt nie przejął się chło­dem ani alu­zją — uda­wało się już wskrze­szać zmarłych. Znam udo­ku­mento­wane przypadki. A wskrze­sza­nie zmarłych jest trud­niej­sze niż cof­nię­cie atro­fii na­rzą­dów lub or­ga­nów, jak mi się zdaje.

— Źle ci się zdaje. Bo ja nie znam ani jed­nego udo­ku­mentowa­nego, w pełni uda­nego przy­padku cof­nię­cia atro­fii lub rege­nera­cji gru­czo­łów do­krewnych. Ge­ralt, wy­star­czy już, to już za­czyna przypo­mi­nać kon­sy­lium. Ty się na tym nie znasz, ja się znam. I je­żeli ci mó­wię, że Yen­nefer za­pła­ciła za pewne zdol­ności utratą in­nych, to tak jest.

— Je­żeli to aż tak oczywiste, nie ro­zu­miem, dla­czego ona wciąż stara się...

— Ty bar­dzo mało ro­zu­miesz — prze­rwała ka­płanka. — Cholernie mało. Prze­stań przejmo­wać się dole­gli­wo­ściami Yen­nefer, po­myśl o wła­snych. Twój or­ga­nizm też pod­dano zmianom, które są nie­od­wra­calne. Dzi­wisz się jej, a co po­wiesz o sobie sa­mym? Dla cie­bie też po­winno być oczywiste, że nigdy nie bę­dziesz człowie­kiem, a prze­cież cią­gle sta­rasz się nim być. Po­peł­nia­jąc ludz­kie błędy. Błędy, któ­rych wiedźmin po­peł­niać nie po­wi­nien.

Oparł się o ścianę ja­skini, otarł pot z brwi.

— Nie od­po­wia­dasz — stwier­dziła fakt Nen­neke, uśmie­cha­jąc się lekko. — Nie dzi­wię się. Nie­łatwo dys­ku­tuje się z gło­sem roz­sądku. Ty jesteś chory, Ge­ralt. Je­steś nie­peł­no­sprawny. Źle re­agu­jesz na elik­siry. Masz przy­spie­szone tętno, zwolnioną ako­mo­dację oka, opóźnione reak­cje. Nie wy­cho­dzą ci naj­prostsze Znaki. I ty chcesz ru­szać na szlak? Ty mu­sisz się le­czyć. Ko­nieczna jest tera­pia. A przed nią trans.

— To dla­tego przy­słałaś do mnie Iolę? W ra­mach tera­pii? Dla uła­twie­nia transu?

— Głupi je­steś!

— Nie aż tak.

Nen­neke od­wró­ciła się, wsu­nęła ręce po­mię­dzy mię­siste ło­dygi nie zna­nych wiedźmi­nowi pną­czy.

— No, niech ci bę­dzie — rze­kła swo­bod­nie, — Tak, przy­sła­łam ją do cie­bie. W ra­mach tera­pii. I po­wiem ci, że się udało. Dużo lepiej re­ago­wa­łeś na­za­jutrz. By­łeś spo­koj­niej­szy. Oprócz tego Iola też po­trze­bo­wała tera­pii. Nie złość się.

— Nie złoszczę się na te­rapię ani na Iolę.

— Ale na głos roz­sądku, który sły­szysz?

Nie od­po­wie­dział.

— Ko­nieczny jest trans — po­wtó­rzyła Nen­neke, ob­rzu­cając wzrokiem swój ja­ski­niowy ogródek. — Iola jest go­towa. Na­wią­zała z tobą kon­takt fi­zyczny i psy­chiczny. Je­żeli chcesz wy­jeż­dżać, zróbmy to dziś w nocy.

— Nie. Nie chcę. Zro­zum, Nen­neke, w tran­sie Iola może za­cząć wiesz­czyć. Pro­ro­ko­wać, czy­tać przy­szłość.

O to wła­śnie cho­dzi.

— Wła­śnie. A ja nie chcę znać przy­szło­ści. Jak mógłbym robić to, co robię, gdy­bym ją znał? Zresztą, ja ją i tak znam.

— Je­steś pe­wien?

Nie od­po­wie­dział.

— No, do­brze — wes­tchnęła. — Chodźmy już. Aha, Ge­ralt? Nie chcę być nie­dy­skretna, ale po­wiedz mi... Po­wiedz, jak wy­ście się po­znali? Ty i Yen­nefer? Jak to się za­częło?

Wiedźmin uśmiech­nął się.

— Za­częło się od tego, że ja i Ja­skier nie mie­liśmy ni­czego na śnia­danie i po­sta­no­wili­śmy na­łowić ryb.

— Mam ro­zu­mieć, że za­miast ryby zło­wiłeś Yen­nefer?

— Opowiem ci, jak to było. Ale może po wie­cze­rzy, bo zgłodnia­łem nieco.

— Chodźmy więc. Mam już wszystko, czego po­trze­bo­wa­łam.

Wiedźmin ru­szył do wyj­ścia, po­wiódł jesz­cze raz wzrokiem po ja­ski­nio­wej cie­plarni.

— Nen­neke?

— Aha?

— Po­łowa z tego, co tu masz, to ro­śliny, które nie rosną już nig­dzie na świecie. Nie mylę się, prawda?

— Nie my­lisz się. Wię­cej niż po­łowa.

— Czym to wy­tłu­ma­czyć?

— Je­śli po­wiem, że łaską bo­gini Me­litele, pew­nie ci to nie wy­star­czy?

— Pew­nie nie.

— Tak są­dzi­łem — Nen­neke uśmiech­nęła się. — Wi­dzisz, Ge­ralt, to nasze jasne słońce cią­gle jesz­cze świeci. Ale już nie tak, jak daw­niej. Chcesz, po­czy­taj sobie księgi. Je­żeli zaś nie chce ci się tracić na to czasu, to może za­do­woli cię wy­ja­śnie­nie, że kryształ, z któ­rego zro­biony jest dach, działa jak filtr. Eli­mi­nuje za­bój­cze pro­mie­nie, któ­rych coraz wię­cej w świetle sło­necznym. Dla­tego rosną tu ro­śliny, któ­rych nig­dzie na świecie dziko ro­sną­cych nie zo­ba­czysz.

— Zro­zu­mia­łem — kiw­nął głową wiedźmin. — A my, Nen­neke? Co z nami? Na nas też świeci słońce. Czy i my nie po­win­ni­śmy schronić się pod taki dach?

W zasa­dzie po­win­ni­śmy — wes­tchnęła ka­płanka. — Ale...

— Ale co?

— Już za późno.

 


Ostatnie życzenie [top]

 

Sum wy­sta­wił nad po­wierzchnię wą­saty łeb, tar­gnął się z mocą, za­chla­pał, wzburzył wodę, bły­snął bia­łym brzu­chem.

— Uważaj, Ja­skier! — krzyknął wiedźmin, za­pie­rając się ob­ca­sami w mo­kry piach. — Trzymaj, do cho­lery!

— Trzymam... — stęk­nął poeta. — Matko, ależ po­twór! Le­wia­tan, nie ryba! Ale bę­dzie je­dze­nia, bo­go­wie!

— Po­puszczaj, po­puszczaj, bo linka pęk­nie!

Sum przymu­ro­wał do dna, na­głym ata­kiem ru­szył pod prąd, w kie­runku za­kola rzeki. Linka za­sy­czała, rę­ka­wice Ja­skra i Ge­ralta za­dy­miły.

— Cią­gnij, Ge­ralt, cią­gnij! Nie po­puszczaj, bo za­plą­cze się w ko­rze­nie!

— Linka pęk­nie!

— Nie pęk­nie! Cią­gnij!

Zgarbili się, po­cią­gnęli. Linka z sy­kiem cięła wodę, wi­bro­wała, siała kro­pel­kami poły­sku­ją­cymi jak rtęć w bla­sku wscho­dzą­cego słońca. Sum nagle wy­nu­rzył się, za­ko­tło­wał pod samą po­wierzchnią, na­pię­cie sznura ze­lżało. Za­częli szybko wy­bie­rać luz.

— Uwę­dzimy go — za­sapał Ja­skier. — Za­wie­ziemy do wsi i ka­żemy uwę­dzić. A z łba ugotu­jemy zupę!

— Uważaj!

Czując pod brzu­chem pły­ciznę, sum wy­walił się z wody do po­łowy dwu­sąż­nio­wego ciel­ska, tar­gnął łbem, chla­snął pła­skim ogo­nem i ostro runął w głę­binę. Z rę­ka­wic za­dy­miło się po­now­nie.

— Cią­gnij, cią­gnij! Na brzeg go, su­kin­syna!

— Linka aż trzeszczy! Po­puść, Ja­skier!

— Wy­trzyma, nie bój się! Z łba... ugotu­jemy zupę...

Przywle­czony znowu w po­bliże plaży sum za­ko­tło­wał się i za­tar­gał wściekle, jakby na znak, że tak łatwo do garnka wsa­dzić się nie da. Bry­zgi pole­ciały na sążeń w górę.

— Skórę sprzedamy... — Ja­skier, za­pie­rając się, cią­gnął linkę obu­rącz, czerwony z wy­siłku. — A wąsy... Z wą­sów zro­bimy...

Nikt nigdy nie do­wie­dział się, co też poeta za­mie­rzał zro­bić z su­mich wą­sów. Linka pę­kła z trza­skiem, a obaj ry­bacy, stra­ciw­szy rów­no­wagę, zwa­lili się na mo­kry pia­sek.

A niech cię cho­lera! — wrzasnął Ja­skier, aż echo za­dud­niło po wi­kli­nach. — Tyle żar­cia prze­padło! A bo­daj­byś zdechł, sumi synu!

— Mó­wi­łem — Ge­ralt otrzepał spodnie. — Mó­wi­łem, żeby nie cią­gnąć na siłę. Spie­przyłeś sprawę, ko­lego. Ry­bak z cie­bie jak z ko­ziej rzyci trąba.

— Nie­prawda — obu­rzył się tru­ba­dur. — To, że ten po­twór w ogóle wziął, to moja za­sługa.

— Cie­kawe. Pal­cem nie kiw­nąłeś, by po­móc mi za­sta­wić sznur. Gra­łeś na lutni i dar­łeś gębę na całą oko­licę, wię­cej nic.

— My­lisz się — wy­szczerzył zęby Ja­skier. — Bo wi­dzisz, gdy za­sną­łeś, zdjąłem z haka pę­draki i za­cze­pi­łem zde­chłą wronę, którą zna­la­złem w krza­kach. Chciałem rano zo­ba­czyć twoją minę, gdy tę wronę wy­cią­gniesz. A sum zła­pał się na wronę. Na twoje pę­draki gówno by wzięło.

— Wzięło, wzięło — wiedźmin splu­nął do wody, na­wi­jając sznur na drewniane wi­dełki. — Ale się urwało, boś cią­gnął jak kto głupi. Za­miast ga­dać, zwiń resztę sznu­rów. Słońce już wze­szło, pora w drogę. Idę się pa­ko­wać.

— Ge­ralt!

— Czego?

— Na dru­gim sznu­rze też coś jest... Nie, psia­krew, tylko się za­cze­piło. Cholera, trzyma jak ka­mień, nie dam rady! Noo, po­szło... Ha, ha, zo­bacz, co cią­gnę! To chyba wrak szkuty z cza­sów króla De­zmoda! Ale wiel­kie gówno! Zo­bacz, Ge­ralt!

Ja­skier, rzecz jasna, prze­sa­dzał, wy­cią­gnięty z wody kłąb prze­gni­łych po­wro­zów, resztek sieci i wo­doro­stów był po­kaźny, ale da­leko mu było do roz­mia­rów szkuty z cza­sów le­gen­dar­nego króla. Bard roz­rzu­cił kłę­bo­wi­sko na plaży i za­czął grze­bać w nim czubkiem buta. Wo­doro­sty aż ru­szały się od pija­wek, kiełży i ma­łych racz­ków.

— Ha! Po­patrz, co zna­la­złem!

Ge­ralt zbli­żył się, za­cie­ka­wiony. Znalezi­skiem oka­zał się ob­tłu­czony ka­mionkowy dzban, coś w ro­dzaju dwu­uchej am­fory, za­plą­tany w sieć, czarny od zgniłych glo­nów, ko­lonu chru­ści­ków i śli­ma­ków, ocie­ka­jący śmierdzą­cym mu­łem.

— Ha! — za­krzyknął znowu dumnie Ja­skier. — Czy ty wiesz, co to jest?

— Owszem. To jest stary gar­nek.

— My­lisz się — oświad­czył tru­ba­dur, ka­wał­kiem drewna odrapując z dzbana muszle i ska­mie­niałą, zbryloną glinę. — To jest ni mniej, ni wię­cej, tylko za­cza­ro­wany dzban. W środku zaś sie­dzi dżinn, który spełni moje trzy ży­cze­nia.

Wiedźmin par­sknął.

Mo­żesz się śmiać — Ja­skier do­koń­czył odrapy­wa­nia, schylił się i opłukał am­forę. — Ale na czo­pie jest pie­częć, a na pie­częci cza­ro­dziejski znak.

— Jaki? Po­każ.

A jużci — po­eta ukrył dzbanek za ple­cami. — Jesz­cze czego, chciałbyś. Ja to zna­la­złem i po­trzebne mi są wszystkie ży­cze­nia.

— Nie ru­szaj tej pie­częci! Zo­staw to!

— Puść, mó­wię! To moje!

— Ja­skier, uwa­żaj!

— Aku­rat!

— Nie do­tykaj! O, jasna cho­lera!

Z dzbanka, który pod­czas sza­mo­ta­niny upadł na pia­sek, buchnął czerwony, świetlisty dym.

Wiedźmin od­sko­czył i rzu­cił się w stronę bi­waku po miecz. Ja­skier, skrzyżo­wawszy ręce na piersi, na­wet nie drgnął.

Dym za­tętnił, sku­pił się w nie­re­gu­larną kulę wi­szącą na wy­so­kości głowy po­ety. Kula przybrała kształt ka­ry­katu­ral­nej, bez­nosej głowy z wiel­kimi śle­piami i czymś w ro­dzaju dzioba. Głowa miała około sąż­nia śred­nicy.

— Dżinnie! — przemó­wił Ja­skier, tup­nąw­szy nogą. — Ja cię wy­zwo­liłem i od nynie jam jest twym pa­nem. Moje ży­cze­nia...

Głowa za­kła­pała dzio­bem, który nie był wcale dzio­bem, ale czymś na kształt ob­wi­słych, zde­for­mo­wa­nych i zmienno­kształt­nych warg.

— Uciekaj! — wrzasnął wiedźmin. — Uciekaj, Ja­skier!

— Moje ży­cze­nia — kontynu­ował poeta — są na­stę­pu­jące Po pierwsze, nie­chaj co ry­chlej szlag trafi Valdo Marxa, tru­ba­dura z Ci­daris. Po dru­gie, w Caelf mieszka hra­bianka Vir­ginia, która nie chce ni­komu dać. Niech mnie da. Po trze­cie...

Nikt nigdy nie do­wie­dział się, jakie było trze­cie ży­cze­nie Ja­skra. Po­tworna głowa wy­ło­niła z sie­bie dwie jesz­cze po­tworniej­sze łapy i chwyciła barda za gar­dło. Ja­skier za­skrzeczał.

Ge­ralt do­padł głowy w trzech sko­kach, za­machnął się srebrnym mie­czem i ciął od ucha, przez śro­dek. Po­wie­trze za­wyło, głowa buchnęła dy­mem i gwałtow­nie uro­sła, po­dwajając swą śred­nicę. Po­tworna pasz­cza, teraz rów­nież znacznie większa, roz­warła się, za­kła­pała i wi­zgnęła, łapy za­tar­gały szar­pią­cym się Jas­krem i przy­gniotły go do ziemi.

Wiedźmin zło­żył palce w Znak Aard i wła­do­wał w głowę mak­sy­malną ilość ener­gii, jaką udało mu się zmo­bili­zo­wać. Energia, ma­te­riali­zując się w ota­cza­jącej głowę po­świacie jako ośle­pia­jący pro­mień, ude­rzyła w cel. Huk­nęło tak, że Ge­ralta za­kłuło w uszach, a od wsy­sa­nego przez im­plo­zję po­wie­trza aż za­szu­miały wi­kliny. Po­twór zary­czał ogłu­sza­jąco, jesz­cze bar­dziej urósł, ale pu­ścił poetę, wzbił się w górę, za­ko­łował, od­leciał nad po­wierzchnię wody, wy­ma­chu­jąc ła­pami.

Wiedźmin rzu­cił się, by od­cią­gnąć Ja­skra leżą­cego bez ru­chu. W tym mo­men­cie jego palce na­tra­fiły na za­grze­bany w pia­sku okrągły przedmiot.

Była to mo­siężna pie­częć ozdobiona zna­kiem zła­ma­nego krzyża i dziewię­cio­ra­miennej gwiazdy.

Wi­sząca nad rzeką głowa na­brała już wiel­kości stogu siana. Rozwarta, ry­cząca pasz­cza przypo­mi­nała zaś wrota sto­doły śred­nich roz­mia­rów. Wy­cią­gnąwszy łap­ska, po­twór za­ata­ko­wał.

Ge­ralt, zu­peł­nie nie wie­dząc, co robić, ści­snął pie­częć w pię­ści i wy­sta­wia­jąc rękę w kie­runku na­past­nika, wy­wrzesz­czał for­mułę eg­zor­cy­zmu, któ­rej na­uczyła go kie­dyś pewna ka­płanka. Nigdy dotąd tej for­muły nie uży­wał, al­bo­wiem w za­bo­bony pryncy­pial­nie nie wie­rzył.

Efekt prze­szedł jego oczeki­wa­nia.

Pie­częć zasy­czała i roz­grzała się gwałtow­nie, pa­rząc dłoń. Gi­gan­tyczna głowa za­marła w po­wie­trzu, za­wisła nie­ru­chomo nad rzeką. Wi­siała tak przez chwilę, wreszcie za­wyła, zary­czała i roz­wiała się w pul­su­jący kłąb dymu, w wielką, kłę­bia­stą chmurę. Chmura za­wiz­żała cienko i z nie­sa­mo­witą prędko­ścią po­mknęła w górę rzeki, zo­sta­wia­jąc na po­wierzchni wody wzburzoną smugę. W ciągu kilku se­kund zni­kła w od­dali, tylko woda nio­sła jesz­cze czas jakiś uci­cha­jące wy­cie.

Wiedźmin przypadł do poety kulą­cego się na pia­sku.

— Ja­skier? Ży­jesz? Ja­skier, cho­lera! Co z tobą?

Poeta za­sza­mo­tał głową, za­trze­pał rę­kami i otworzył usta do wrzasku. Ge­ralt wy­krzywił się i zmrużył oczy — Ja­skier miał szkolony, do­no­śny tenor, a pod wpływem prze­stra­chu po­trafił się­gnąć gło­sem nie­by­wa­łych reje­strów. Ale tym, co wy­rwało się z krtani barda, był led­wie sły­szalny, ochrypły skrzek.

— Ja­skier! Co z tobą? Ode­zwij się!

— Hhhh... eeee... kheee... khhuuu­rwa...

— Boli cię coś? Co z tobą? Ja­skier!

I Ihhh... Khuuu...

— Nic nie mów. Jeśli wszystko w po­rządku, kiw­nij głową.

Ja­skier wy­krzywił się i z wiel­kim tru­dem kiw­nął, a na­tychmiast po tym prze­krę­cił się na bok, zwi­nął i zwy­miotował krwią, du­sząc się i kaszląc.

Ge­ralt za­klął.

 

*   *   *

— Na bo­gów! — strażnik cof­nął się i opu­ścił la­tar­nię. — Co z nim?

— Przepuść nas, do­bry czło­wieku — rzekł cicho wiedźmin, pod­trzymu­jąc sku­lo­nego w sio­dle Ja­skra. — Spieszno nam. Prze­cież wi­dzisz.

— Wi­dzę — przełknął ślinę strażnik, pa­trząc na bladą twarz poety i jego za­chla­pany czarną skrzepłą krwią pod­bró­dek. — Ranny? Pa­skudnie to wy­gląda, pa­nie.

— Spie­szę się — po­wtó­rzył Ge­ralt. — Je­ste­śmy w dro­dze od świ­tania. Prze­puśćcie nas, pro­szę.

— Nie mo­żemy — po­wie­dział drugi strażnik. — Przez bramę tylko od wschodu do za­chodu słońca. Po nocy nie lza. Taki roz­kaz. Nie lza ni­komu, chyba że ze zna­kiem od króla albo bur­mi­strza. Albo jeśli her­bowy szlachcic.

Ja­skier za­skrzeczał, skulił się jesz­cze bar­dziej, opie­rając czoło o grzywę konia, za­dy­gotał, za­trząsł się, szarpnął w su­chym wy­miotnym od­ru­chu. Po roz­gałę­zio­nym, za­krze­płym de­seniu na szyi wierz­chowca po­cie­kła ko­lejna strużka.

— Lu­dzie — po­wie­dział Ge­ralt naj­spo­koj­niej jak umiał. — Prze­cież wi­dzi­cie, że źle z nim. Mu­szę zna­leźć ko­goś, kto go wy­leczy. Prze­puśćcie nas, pro­szę.

— Nie pro­ście — strażnik wsparł się na hala­bar­dzie. — Roz­kaz jest roz­kaz. Prze­puszczę was, to pójdę pod prę­gierz i po­gonią mnie precz ze służby, co wtedy dzie­cia­kom dam jeść? Nie, panie, nie mogę. Ścią­gnij­cie druha z konia i daj­cie go do izby do bar­ba­kanu. Opa­trzymy go, do świtu wy­trzyma, jeśli tak mu pi­sane. To już nie­długo.

— Tu nie wy­star­czy opa­tru­nek — zgrzytnął zę­bami wiedźmin. — Po­trzebny jest uzdrowi­ciel, ka­płan, zdolny me­dyk...

— Ta­ko­wego i tak po nocy nie zbu­dzi­liby­ście — rzekł drugi strażnik. — Tyle dla was mo­żemy uczynić, by­ście nie mu­sieli do świ­tania pod bramą ko­czo­wać. W izbie cie­pło, a i zło­żyć ran­nego też bę­dzie na czym, lek­cej mu bę­dzie niźli na kul­bace. Daj­cie, po­mo­żemy wam ścią­gnąć go z konia.

W izbie we­wnątrz bar­ba­kanu rze­czy­wi­ście było cie­pło, duszno i przytulnie. Ogień we­soło trza­skał w ko­mi­nie, a za ko­mi­nem zaja­dle ćwierkotał świerszcz.

Przy cięż­kim, kwa­dra­to­wym stole za­sta­wio­nym dzbanami i ta­le­rzami sie­działo trzech męż­czyzn.

— Wy­baczcie, wiel­możni — po­wie­dział pod­trzymu­jący Ja­skra strażnik — że wam prze­szka­dzamy... Tu­szę, nie bę­dzie­cie prze­ciwni... Ten tu ry­cerz, hmm... I drugi, ra­nion, tedy my­śla­łem...

— Do­brze my­ślałeś — je­den z męż­czyzn od­wró­cił ku nim szczupłą, ostrą, wy­razi­stą twarz, wstał. — Dalej, kładźcie go na wy­rko.

Męż­czy­zna był el­fem. Po­dob­nie jak drugi, sie­dzący przy stole. Obaj, jak wskazy­wało ich odzienie, bę­dące cha­rak­tery­styczną mie­szanką ludz­kiej i elfiej mody, byli el­fami osia­dłymi, za­sy­mi­lo­wa­nymi. Trzeci męż­czy­zna, z wy­glądu naj­star­szy, był człowie­kiem. Ry­ce­rzem, wno­sząc z ubioru i szpako­wa­tych wło­sów ob­cię­tych tak, by pa­so­wały pod hełm.

— Je­stem Chi­re­adan — przedsta­wił się wyż­szy z el­fów, ten o wy­razi­stej twa­rzy. Jak zwy­kle u przedsta­wi­cieli Star­szego Ludu, nie spo­sób było oce­nić jego wieku, mógł rów­nie do­brze mieć dwa­dzie­ścia jak i sto dwa­dzie­ścia lat. — A to mój krewniak Err­dil. Ten zaś szlachcic to ry­cerz Vra­timir.

— Szlachcic — mruknął Ge­ralt, ale uważniej­sze spoj­rze­nie na herb wy­ha­fto­wany na tu­nice roz­wiało jego na­dzieje: czte­ro­dzielna tar­cza ze zło­tymi li­liami prze­cięta była na skos srebrnym bal­kiem. Vra­timir po­cho­dził nie tylko z nie­pra­wego łoża, ale i z mie­sza­nego, ludzko-nie­ludz­kiego związku. Jako taki, choć her­bowy, nie mógł uwa­żać się za peł­no­prawnego szlachcica i nie­wąt­pli­wie nie przy­słu­giwał mu przywilej prze­kra­cza­nia bram mia­sta po zmierzchu.

— Nie­stety — uwa­dze elfa nie uszło spoj­rze­nie wiedź­mina — i my mu­simy cze­kać tu na świt. Prawo nie zna wy­jąt­ków, przy­najmniej nie dla ta­kich jak my. Za­pra­szamy do kompanii, panie ryce­rzu.

— Ge­ralt z Rivii — przedsta­wił się wiedźmin. — Je­stem wiedźmi­nem, nie ryce­rzem.

— Co z nim? — Chi­re­adan wskazał na Ja­skra, któ­rego tym­cza­sem strażnicy zło­żyli na bar­łogu. — Wy­gląda to na za­tru­cie. Je­żeli to za­tru­cie, mogę mu po­móc. Mam przy sobie do­bre le­kar­stwo.

Ge­ralt usiadł, po czym szybko zdał oględną rela­cję z wy­da­rze­nia nad rzeką. Elfy po­pa­trzyły po sobie. Szpako­waty ry­cerz po­strzykał śliną przez zęby, marszcząc twarz.

— Nie­sa­mo­wite — rzekł Chi­re­adan. — Co to mo­gło być?

— Dżinn z bu­telki — mruknął Vra­timir. — Jak w baśni...

— Nie­zu­peł­nie — Ge­ralt wskazał na skur­czo­nego na wy­rku Ja­skra. — Nie znam żad­nej baśni, która tak by się koń­czyła.

— Ob­raże­nia tego bie­daka — po­wie­dział Chi­re­adan — są ewi­dent­nie ma­gicz­nej na­tury. Obawiam się, że moje me­dy­ka­menty nie na wiele się zda­dzą. Ale mogę mu przy­najmniej ulżyć w cier­pie­niu. Da­wa­łeś mu już jakiś lek, Ge­ralt?

— Elik­sir prze­ciw­bó­lowy.

— Chodź, po­mo­żesz mi. Pod­trzymasz mu głowę.

Ja­skier wy­pił chciwie zmieszane z wi­nem le­kar­stwo, za­krztusił się ostatnim ły­kiem, za­rzęził, opluł skó­rzaną po­duszkę.

— Ja go znam — po­wie­dział drugi z el­fów, Err­dil. — To Ja­skier, tru­ba­dur i poeta. Wi­działem go kie­dyś, gdy śpiewał na dwo­rze króla Et­haina w Cida­ris.

— Tru­ba­dur — po­wtó­rzył Chi­re­adan, pa­trząc na Ge­ralta. — Nie­do­brze. Bar­dzo nie­do­brze. On ma pora­żone mię­śnie szyi i krtań. Za­czy­nają się zmiany w stru­nach gło­so­wych. Trzeba jak naj­szybciej prze­rwać działanie czaru, bo ina­czej... To może być nie­od­wra­calne.

— To zna­czy... Czy to zna­czy, że nie bę­dzie mógł mó­wić?

— Mó­wić, tak. Może. Ale nie śpiewać.

Ge­ralt, nie mó­wiąc ani słowa, usiadł przy stole, oparł czoło na zaci­śniętych pię­ściach.

— Cza­ro­dziej — po­wie­dział Vra­timir. — Ko­nieczny jest lek ma­giczny lub za­klę­cie uzdrawia­jące. Mu­sisz go za­wieźć do ja­kie­goś in­nego mia­sta, wiedźmi­nie.

— Jak to? — Ge­ralt uniósł głowę. — A tu, w Rinde? Nie ma tu cza­ro­dzieja?

W całej Re­danii trudno o ma­gi­ków — rzekł ry­cerz. — Prawda, pa­no­wie elfy? Od czasu, gdy król He­ribert nało­żył zbó­jecki po­datek na czary, ma­gicy boj­ko­tują sto­licę i te mia­sta, które są gor­liwe w wy­peł­nia­niu kró­lew­skich za­rzą­dzeń. A rajcy z Rinde, jak sły­sza­łem, słyną z gor­liwo­ści w tej mie­rze. Prawda? Chi­re­adan, Err­dil, mam rację?

— Masz — po­twierdził Err­dil. — Ale... Chi­re­adan, można?

— Na­wet trzeba — rzekł Chi­re­adan, pa­trząc na wiedź­mina. — Nie ma co robić z tego ta­jem­nicy, i tak wszyscy o tym wie­dzą, całe Rinde. W mie­ście, Ge­ralt, bawi chwilowo pewna cza­ro­dziejka.

— Za­pewne in­co­gnito?

— Nie­zbyt — uśmiech­nął się elf. — Osoba, o któ­rej mó­wię, to wielka in­dy­wi­du­alistka. Lek­ce­waży za­równo boj­kot, któ­rym Rada Cza­ro­dziejów obło­żyła Rinde, jak i za­rzą­dze­nia tutej­szych raj­ców, a wy­cho­dzi na tym zna­ko­micie, bo boj­kot po­wo­duje, że jest tu ogromny po­pyt na ma­giczne usługi. Oczywi­ście, cza­ro­dziejka nie płaci żad­nego po­datku.

A rada miej­ska to tole­ruje?

— Cza­ro­dziejka mieszka w re­zy­den­cji pew­nego kupca, fak­tora han­dlo­wego z Novi­gradu, który jest jed­no­cze­śnie ty­tu­lar­nym am­ba­sado­rem. Nikt nie może jej tam ru­szyć. Jest w azylu.

— To bar­dziej areszt do­mowy niż azyl — po­pra­wił Err­dil. — Ona jest tam praktycz­nie uwięziona. Ale nie na­rzeka na brak klientów. Bo­ga­tych klientów. Na raj­ców de­mon­stra­cyj­nie bimba, urzą­dza bale i hu­lanki...

— Rajcy zaś wściekają się, pod­bu­rzają prze­ciw niej kogo zdo­łają, psują jej opi­nię jak mogą — do­dał Chi­re­adan. — Roz­puszczają o niej obrzy­dliwe plotki, pew­nie w na­dziei że hie­rar­cha z Novi­gradu za­broni kup­cowi udzielać jej azylu.

— Nie lubię pchać pal­ców mię­dzy takie drzwi — mruknął Ge­ralt. — Ale nie mam wy­boru. Jak na­zywa się ten ku­piec — am­ba­sador?

— Beau Ber­rant. — Wiedźmi­nowi wy­dało się, że Chi­re­adan skrzywił się, wy­mie­nia­jąc na­zwi­sko. — Cóż, rze­czy­wi­ście, to twoja je­dyna szansa. A ra­czej je­dyna szansa tego bie­daka, który jęczy tam na łóżku. Ale czy cza­ro­dziejka ze­chce ci po­móc... Nie wiem.

— Uważaj, gdy bę­dziesz tam szedł — rzekł Err­dil. — Szpicle bur­mi­strza ob­ser­wują dom. Gdyby cię za­trzymali, wiesz, co robić. Pie­niądz otwiera wszelkie drzwi.

— Pójdę, gdy tylko otworzą bramy. Jak na­zywa się cza­ro­dziejka?

Ge­ral­towi wy­dało się, że do­strzega na wy­razi­stej twa­rzy Chi­re­adana lekki ru­mie­niec. Ale mógł to być wy­łącz­nie od­blask ognia z ko­mina.

— Yen­nefer z Ven­ger­bergu.

 

*   *   *

— Pan śpi — po­wtó­rzył odźwierny, pa­trząc na Ge­ralta z góry. Był wyż­szy o głowę i bli­sko dwu­krot­nie szer­szy w ba­rach. — Głu­chy jesteś, włó­częgo? Pan śpi, mó­wię.

A niech sobie śpi — zgo­dził się wiedźmin. — Mam inte­res nie do two­jego pana, ale do damy, która tu prze­bywa.

— Masz inte­res, po­wia­dasz — odźwierny, jak się oka­zało, był człowie­kiem dow­cip­nym, co za­dzi­wiało u ko­goś tej po­stury i apa­rycji. — To idź, po­wsi­nogo, do za­m­tuza i zrób z niego uży­tek. Wy­no­cha.

Ge­ralt od­piął od pasa sa­kiewkę i zwa­żyłw dłoni, trzyma­jąc za rze­myki.

— Nie prze­ku­pisz mnie — rzekł dumnie cer­ber.

— Nie za­mie­rzam.

Odźwierny był za po­tężny, by mieć re­fleks po­zwalający uchylić się lub za­sło­nić przed szybkim cio­sem zwy­kłego czło­wieka. Przed cio­sem wiedź­mina nie zdo­łał na­wet przy­mknąć oczu. Ciężka sa­kiewka z me­ta­licz­nym trza­skiem wy­rżnęła go w skroń. Ru­nął na drzwi, chwytając się obu­rącz ościeżnicy. Ge­ralt ode­rwał go od niej kop­nia­kiem w ko­lano, pchnął bar­kiem i zdzielił sa­kiewką jesz­cze raz. Oczy odźwier­nego zmętniały i roz­bie­gły się w prze­ko­micznym zezie, nogi zło­żyły się pod nim jak dwa scy­zo­ryki. Wiedźmin, wi­dząc, jak drab, choć już pra­wie bez zmy­słów, maca jesz­cze do­okoła rę­kami, wal­nął go z roz­ma­chem po raz trzeci, pro­sto w cie­mię.

— Pie­niądz — mruknął — otwiera wszelkie drzwi.

W sieni było ciemnawo. Zza drzwi po lewej do­bie­gało gromkie chra­panie. Wiedźmin zaj­rzał tam ostrożnie. Na roz­ko­pa­nym wy­rku spała, gwiżdżąc no­sem, otyła ko­bieta w noc­nej ko­szuli za­dar­tej po­wy­żej bio­der. Nie był to naj­pięk­niej­szy wi­dok. Ge­ralt wciągnął odźwier­nego do iz­debki i za­mknął drzwi na sko­bel.

Po pra­wej były ko­lejne drzwi, pół­otwarte, a za nimi ka­mienne schodki pro­wa­dzące w dół. Wiedźmin już miał je mi­nąć, gdy z dołu do­bie­gło go nie­wy­raźne prze­kleń­stwo ło­mot i su­chy trzask pę­kają­cego na­czy­nia.

Po­miesz­cze­nie było wielką kuchnią, pełną uten­sy­liów, pachnącą zio­łami i smolnym drewnem. Na ka­miennej podłodze, wśród odłam­ków gli­nia­nego dzbanka, klę­czał zu­peł­nie goły męż­czy­zna z nisko opusz­czoną głową.

— Sok jabł­kowy, psia mać — po­wie­dział beł­ko­tli­wie krę­cąc głową jak baran, który omyłkowo ubódł mur for­tecy. — Sok... jabł­kowy. Gdzie... Gdzie jest służba?

— Słu­cham? — spy­tał grzecznie wiedźmin.

Męż­czy­zna uniósł głowę i przełknął ślinę. Oczy miał błędne i mocno prze­krwione.

— Ona chce soku z ja­błek — oświad­czył, po czym, uno­sząc się z wy­raź­nym tru­dem, usiadł na na­kry­tej ko­żu­chem skrzyni i oparł się o piec. — Mu­szę... za­nieść na górę, bo...

— Czy mam przyjem­ność z kup­cem Beau Ber­ran­tem?

— Ci­szej — skrzywił się bole­śnie męż­czy­zna. — Nie wrzeszcz. Słu­chaj, tam w be­czułce... Sok. Z ja­błek. Nalej w coś... i po­móż mi wejść na schody, do­brze?

Ge­ralt wzruszył ra­mio­nami, po­tem po­kiwał głową ze współczu­ciem. Sam ra­czej uni­kał alko­ho­lo­wych eks­ce­sów, ale stan, w ja­kim znaj­do­wał się ku­piec, nie był mu cał­ko­wicie obcy. Od­na­lazł wśród na­czyń dzban i cy­nowy ku­bek na­czer­pał soku z be­czułki. Usłyszał chra­panie i od­wró­cił się. Goły męż­czy­zna spał, zwiesiw­szy głowę na pierś.

Wiedźmin miał przez chwilę ochotę polać go so­kiem i roz­bu­dzić, ale roz­my­ślił się. Wy­szedł z kuchni, nio­sąc dzban. Ko­ry­tarz koń­czył się cięż­kimi, intar­sjo­wa­nymi drzwiami. Wszedł ostrożnie, uchylając je tylko na sze­ro­kość po­zwalającą wśli­znąć się do środka. Było ciemnawo, roz­sze­rzył więc źre­nice. I zmarsz­czył nos.

W po­wie­trzu wi­siał ciężki za­pach kwa­śnieją­cego wina, świec i przejrza­łych owo­ców. I jesz­cze cze­goś, co przypo­mi­nało mie­szankę woni bzu i agre­stu.

Ro­zej­rzał się. Stół na środku komnaty dźwigał praw­dziwe po­bo­jowi­sko dzbanków, ka­raf, pu­cha­rów, srebrnych tale­rzy i pater, pół­mi­sków i sztućców opraw­nych w kość sło­niową. Zmięta, zsu­nięta ser­weta za­lana była wi­nem, pełna fio­leto­wych plam, sztywna od wo­sku, który ściekł ze świeczni­ków. Łu­piny po­ma­rań­czy ja­skrawiły się niby kwiaty wśród pe­stek śli­wek i brzo­skwiń, ogonków gru­szek i ko­stro­pa­tych, obranych z wi­no­gron szy­puł. Je­den pu­char był przewró­cony i roz­bity. Drugi był cały, w po­łowie pełny, ster­czała z niego kość in­dyka. Obok pu­charu stał czarny pan­to­felek na wy­so­kim ob­casie. Zro­biony był ze skóry ba­zy­liszka. Nie ist­niał droż­szy su­ro­wiec mo­gący być wy­ko­rzy­stany w szewstwie.

Drugi pan­to­felek leżał pod krze­słem na rzu­conej nie­dbale czar­nej sukni z bia­łymi fal­ban­kami i ha­ftem o kwieci­stym mo­tywie.

Ge­ralt stał przez chwilę nie­zde­cy­do­wany, wal­cząc z uczuciem za­że­no­wa­nia, z chę­cią, by od­wró­cić się na pię­cie i wyjść. Ale to oznacza­łoby, że cer­ber w sieni obe­rwał zu­peł­nie nie­po­trzebnie. Wiedźmin nie lubił robić cze­go­kol­wiek nie­po­trzebnie. W rogu komnaty do­strzegł krę­cone schody.

Na stop­niach zna­lazł cztery zwiędłe białe róże i ser­wetkę po­pla­mioną wi­nem i kar­mi­nową po­madką. Za­pach bzu i agre­stu nara­stał.

Schody wio­dły do sy­pialni, któ­rej podłogę po­kry­wała wielka ko­smata skóra. Na skó­rze le­żała biała ko­szula z ko­ron­ko­wymi man­kie­tami i kil­ka­na­ście bia­łych róż. I czarna poń­czo­cha.

Druga poń­czo­cha zwi­sała z jed­nego z czte­rech rzeź­bio­nych słup­ków pod­trzymu­ją­cych ko­pula­sty bal­da­chim nad ło­żem. Rzeźby na słup­kach wy­obra­żały nimfy i fau­nów, w róż­nych po­zy­cjach. Nie­które po­zycje były inte­re­su­jące. Nie­które idiotycz­nie śmieszne. Wiele się po­wta­rzało. Ogólnie rzecz bio­rąc.

Ge­ralt chrząknął gło­śno, pa­trząc na mnó­stwo czar­nych lo­ków wi­docznych spod ada­maszko­wej koł­dry. Koł­dra poru­szyła się i jęk­nęła. Ge­ralt chrząknął jesz­cze gło­śniej.

— Beau? — spy­tało nie­wy­raź­nie mnó­stwo czar­nych lo­ków. — Przynio­słeś sok?

— Przynio­słem.

Spod czar­nych lo­ków ob­ja­wiła się blada trój­kątna twarz, fioł­kowe oczy i wą­skie, lekko skrzy­wione wargi.

— Oo­och... — wargi skrzywiły się jesz­cze bar­dziej. — Oo­och... Umrę z pra­gnie­nia...

— Pro­szę.

Ko­bieta usia­dła, wy­grze­bując się z po­ścieli. Miała ładne ra­miona i zgrabną szyję, na szyi czarną ak­sa­mitkę z gwiaździ­stym, skrzącym się od bry­lan­tów klej­no­tem. Oprócz ak­sa­mitki nie miała na sobie ni­czego.

— Dziękuję — wy­jęła mu ku­bek z ręki, wy­piła chciwie, po­tem unio­sła ręce i do­tknęła skroni. Koł­dra zsu­nęła się jesz­cze bar­dziej. Ge­ralt od­wró­cił wzrok. Grzecznie, ale nie­chęt­nie.

— Kim ty wła­ści­wie jesteś? — spy­tała czar­no­włosa ko­bieta, mru­żąc oczy i za­kry­wa­jąc się koł­drą. — Co tu ro­bisz? Gdzie, do cho­lery, jest Ber­rant?

— Na które pyta­nie mam od­po­wie­dzieć naj­pierw?

Mo­mentalnie po­ża­łował ironii. Ko­bieta unio­sła dłoń, z pal­ców wy­strzeliła zło­cista smuga. Ge­ralt zare­ago­wał od­ru­chowo, skła­dając obie dło­nie w Znak He­lio­tropu, wy­chwycił czar tuż przed twa­rzą, ale wy­ła­do­wa­nie było tak silne, że ci­snęło go w tył, na ścianę. Osu­nął się na podłogę.

— Nie trzeba! — za­wołał wi­dząc, że ko­bieta unosi rękę po­now­nie. — Pani Yen­nefer! Przyby­wam w po­koju, bez złych za­mia­rów!

Od strony schodów do­biegł tupot, w drzwiach sy­pialni za­ma­ja­czyły po­sta­cie słu­żą­cych.

— Pani Yen­nefer!

— Odejdźcie — roz­ka­zała im spo­koj­nie cza­ro­dziejka. — Nie jeste­ście mi już po­trzebni. Płaci się wam za pil­no­wa­nie domu. Ale skoro ten osobnik zdo­łał jed­nak tu wejść, zajmę się nim sama. Przekaż­cie to panu Ber­ran­towi. A dla mnie pro­szę przygo­to­wać ką­piel.

Wiedźmin wstał z tru­dem. Yen­nefer przyglą­dała mu się w mil­cze­niu, mru­żąc oczy.

— Od­biłeś moje za­klę­cie — po­wie­działa wreszcie. — Nie jesteś cza­ro­dziejem, to wi­dać. Ale zare­ago­wa­łeś nie­zwy­kle szybko. Mów, kim jesteś, przyby­wa­jący w po­koju nie­zna­jomy. I radzę, mów prędko.

— Je­stem Ge­ralt z Rivii. Wiedźmin.

Yen­nefer wy­chy­liła się z łoża, chwytając wy­rzeź­bio­nego na słu­pie fauna za fragment ana­tomii nie­źle przy­sto­so­wany do chwytania. Nie spuszcza­jąc wzroku z Ge­ralta, pod­nio­sła z podłogi płaszcz z fu­trza­nym koł­nie­rzem. Owi­nąw­szy się nim szczelnie, wstała. Nie spie­sząc się na­lała sobie jesz­cze jeden ku­bek soku, wy­piła duszkiem, od­kaszlnęła, zbli­żyła się. Ge­ralt dys­kret­nie po­ma­so­wał krzyże, które przed mo­mentem bole­śnie ze­tknęły się ze ścianą.

— Ge­ralt z Rivii — po­wtó­rzyła cza­ro­dziejka, pa­trząc na niego zza czar­nych rzęs. — Jak się tu do­stałeś? I w ja­kim celu? Ber­ran­towi, mam na­dzieję, nie zro­biłeś krzywdy?

— Nie. Nie zro­bi­łem. Pani Yen­nefer, po­trze­buję twej po­mocy.

— Wiedźmin — mruknęła, pod­cho­dząc jesz­cze bliżej, szczelniej otu­lając się płaszczem. — Nie dość, że pierwszy, któ­rego wi­dzę z bli­ska, to nie kto inny, a sławny Biały Wilk. Sły­sza­łam o tobie to i owo.

— Wy­obra­żam sobie.

— Nie wiem, co sobie wy­obra­żasz — zie­wnęła, po czym przy­su­nęła się jesz­cze bliżej. — Po­zwo­lisz? — do­tknęła dło­nią jego po­liczka, zbli­żyła twarz, spoj­rzała mu w oczy. Zaci­snął szczęki. — Źre­nice od­ru­chowo do­pa­so­wują ci się do światła, czy też mo­żesz je zwę­żać lub roz­sze­rzać za­leż­nie od woli?

— Yen­nefer — po­wie­dział spo­koj­nie. — Je­cha­łem do Rinde cały dzień, nie za­trzymu­jąc się. Cze­ka­łem ca­lutką noc na otwarcie bram. Da­łem po cze­repie odźwier­nemu, który nie chciał mnie tu wpu­ścić. Nie­grzecznie i na­tręt­nie za­kłó­ciłem ci sen i spo­kój. A wszystko to dla­tego, że mój przyjaciel po­trze­buje po­mocy, któ­rej wy­łącz­nie ty mo­żesz udzielić. Udziel jej, pro­szę, a po­tem, jeśli ze­chcesz, po­roz­ma­wiamy o mu­ta­cjach i aber­ra­cjach.

Cofnęła się o krok, nie­ład­nie skrzywiła usta.

O ja­kiego ro­dzaju po­moc cho­dzi?

O rege­nera­cję ma­gicz­nie pora­żo­nych na­rzą­dów. Gar­dła, krtani i strun gło­so­wych. Po­raże­nie takie, jakby spo­wo­do­wane przez szkarłatną mgłę. Lub bar­dzo po­dobne.

— Po­dobne — po­wtó­rzyła. — Krótko mó­wiąc, to nie szkarłatna mgła ma­gicz­nie pora­ziła twego przyja­ciela. Co to za­tem było? Mówże, wy­rwana ze snu o świ­cie nie mam ani siły, ani ochoty, by son­do­wać ci mózg.

— Hmm... Naj­lepiej bę­dzie, jeśli za­cznę od po­czątku...

— O, nie — prze­rwała. — Jeśli to aż tak skompli­ko­wane to wstrzymaj się nieco. Nie­smak w ustach, po­tar­gane włosy, zle­pione po­wieki i inne po­ranne nie­do­god­ności silnie ograni­czają moje zdol­ności per­cep­cyjne. Zejdź na dół do łaźni w piw­nicy. Za­raz tam będę i wtedy wszystko mi opo­wiesz.

— Yen­nefer, nie chciałbym być na­trętny, ale czas nagli. Mój przyjaciel...

— Ge­ralt — prze­rwała ostro. — Wy­la­złam dla cie­bie z łóżka, a nie za­mie­rza­łam tego zro­bić przed po­łu­dniowym dzwonem. Je­stem go­towa zre­zy­gno­wać ze śnia­dania. Wiesz, dla­czego? Bo przynio­słeś mi sok jabł­kowy. Spie­szy­łeś się, głowę za­przątało ci cier­pie­nie przyja­ciela, wdarłeś się tu przemocą, bi­jąc ludzi po cze­re­pach, a mimo to po­święciłeś myśl spra­gnionej ko­bie­cie. Ują­łeś mnie tym i nie­wy­klu­czone, że ci po­mogę. Ale z wody i my­dła nie zre­zy­gnuję. Idź. Pro­szę.

— Do­brze.

— Ge­ralt.

— Słu­cham — za­trzymał się w progu.

— Sko­rzy­staj z oka­zji i sam też się wy­kąp. Po za­pa­chu je­stem w sta­nie do­my­ślić się nie tylko rasy i wieku, ale i ma­ści two­jego konia.

 

*   *   *

We­szła do łaźni w mo­men­cie, gdy Ge­ralt, sie­dząc goły na ma­leń­kim zy­delku, po­lewał się wodą z ce­berka. Chrząknął i skromnie ob­rócił się ty­łem.

— Nie krę­puj się — po­wie­działa, rzu­cając narę­cze odzieży na wie­szak. — Nie mdleję na wi­dok na­giego męż­czy­zny. Triss Me­ri­gold, moja przyja­ciółka, ma­wia, że je­śli się wi­działo jed­nego, to wi­działo się wszyst­kich.

Wstał, owi­nąw­szy się ręcz­ni­kiem w bio­drach.

— Piękna bli­zna — uśmiech­nęła się Yen­nefer, pa­trząc na jego pierś. — Co to było? Wpadłeś pod piłę w tar­taku?

Nie od­po­wie­dział. Cza­ro­dziejka nadal przyglą­dała mu się, za­lot­nie prze­krzywia­jąc głowę.

— Pierwszy wiedźmin, któ­rego mogę obej­rzeć z bli­ska, i to roze­bra­nego do ro­sołu. Oho! — po­chy­liła się, nad­sta­wia­jąc ucha. — Sły­szę twoje serce. Bar­dzo wolny rytm. Po­tra­fisz kon­tro­lo­wać wy­dzielanie adre­na­liny? Ach, wy­bacz za­wo­dową cie­ka­wość. Je­steś, zdaje się, dziwnie drażliwy na punkcie cech wła­snego or­gani­zmu. Zwykłeś te ce­chy okre­ślać sło­wami, któ­rych bar­dzo nie lubię, po­pa­dając przy tym w pa­te­tyczny sar­kazm, któ­rego nie lubię jesz­cze bar­dziej.

Nie od­po­wie­dział.

— No, ale dość o tym. Moja ką­piel sty­gnie — Yen­nefer uczyniła ruch, jakby chciała zrzu­cić płaszcz, za­wa­hała się. — Ja się będę ką­pała, ty bę­dziesz opo­wia­dał. Oszczę­dzimy czas. Ale... Nie chcę cię pe­szyć, a poza tym pra­wie się nie znamy. A za­tem, przez wzgląd na przy­zwo­itość...

— Od­wrócę się — za­pro­po­no­wał nie­pew­nie.

— Nie. Mu­szę wi­dzieć oczy tego, z kim roz­ma­wiam. Mam lep­szy po­mysł.

Usłyszał wy­po­wia­dane za­klę­cie, po­czuł drgnięcie me­da­lionu i zo­ba­czył czarny płaszcz, miękko osu­wa­jący się na po­sadzkę. A po­tem usły­szał plusk wody.

— Te­raz ja nie wi­dzę two­ich oczu, Yen­nefer — po­wie­dział. — A szkoda.

Nie­wi­dzialna cza­ro­dziejka par­sk­nęła, za­chlu­po­tała w kadzi.

— Opowia­daj.

Ge­ralt skończył mo­co­wać się z wciąga­nymi pod ręcz­nik spodniami, usiadł na ławie. Do­pi­nając klamry bu­tów, zre­la­cjo­no­wał przygodę nad rzeką, skra­cając do mi­ni­mum opis walki z su­mem. Yen­nefer nie wy­glą­dała na ko­goś, kogo może inte­re­so­wać ry­bo­łów­stwo.

Gdy do­szedł do mo­mentu, w któ­rym stwór — ob­łok wy­do­stał się z dzbana, wielka gąbka my­dląca nie­wi­dzialność za­marła.

— No, no — usły­szał. — In­tere­su­jące. Dżinn za­mknięty w bu­telce.

— Jaki tam dżinn — za­opo­no­wał. — To była jakaś od­miana szkarłatnej mgły. Ja­kiś nowy, nie­znany ro­dzaj...

— Nowy a nie­znany ro­dzaj za­słu­guje, by go jakoś na­zwać — rze­kła nie­wi­dzialna Yen­nefer. — Dżinn to na­zwa nie gor­sza od in­nych. Konty­nuuj, pro­szę.

Usłuchał. My­dliny w kadzi pie­niły się za­wzięcie w trak­cie dal­szego ciągu opo­wie­ści, woda przele­wała się przez kra­wędź. W pew­nej chwili coś przykuło jego wzrok. Przypa­trzył się uważniej i do­strzegł za­rysy i kształty uka­zane przez my­dło po­kry­wa­jące nie­wi­dzialność. Za­rysy i kształty po­chło­nęły go tak, że za­nie­mó­wił.

— Opowia­daj! — po­na­glił go głos do­bie­ga­jący z ni­cości spo­nad zary­sów. — Co było dalej?

— To wszystko — po­wie­dział. — Przepę­dzi­łem tego, jak mó­wisz, dżinna...

— Ja­kim spo­so­bem? — Czerpak uniósł się i wylał wodę. My­dło zni­kło, kształty też. Ge­ralt westchnął.

— Za­klę­ciem — po­wie­dział. — Do­kład­niej, eg­zor­cy­zmem.

— Ja­kim? — Czerpak znowu wylał wodę. Wiedźmin za­czął pil­niej ob­ser­wo­wać czynności czer­paka, bo woda choć na krótko, rów­nież uka­zy­wała to i owo. Po­wtó­rzył za­klę­cie, zgodnie z za­sadą bez­pie­czeń­stwa za­stę­pując gło­skę „e” wde­chem. Są­dził że za­im­po­nuje cza­ro­dziejce zna­jo­mo­ścią tej za­sady, zdziwił się więc, sły­sząc z ka­dzi sza­leń­czy śmiech.

— Co w tym jest śmiesz­nego?

— Ten twój eg­zor­cyzm... — Ręcznik sfru­nął z kołka i za­czął gwałtow­nie wy­cie­rać resztki za­ry­sów. — Triss po­pła­cze się ze śmiechu, gdy jej o tym opo­wiem! Kto cię tego na­uczył, wiedźmi­nie? Tego... za­klę­cia?

— Pewna ka­płanka z chramu Hul­dry. To tajny język świątynny...

— Dla kogo tajny, dla tego tajny. — Ręcznik chla­snął o brzeg kadzi, woda bry­znęła na po­sadzkę, ślady bo­sych stóp za­zna­czyły kroki cza­ro­dziejki. — To nie było żadne za­klę­cie, Ge­ralt. Nie ra­dzi­ła­bym ci też po­wta­rzać tych słów w in­nych świąty­niach.

— Je­śli nie za­klę­cie, to co to było? — spy­tał pa­trząc, jak dwie czarne poń­czo­chy two­rzą, jedną po dru­giej, zgrabne nogi z po­wie­trza.

— Dowcipne po­wie­dze­nie. — Majtki z fal­ban­kami opięły się na nico­ści w nie­zwy­kle inte­re­su­jący spo­sób. — Choć nieco nie­cen­zu­ralne.

Biała ko­szula z wiel­kim ża­bo­tem w kształcie kwiatu furk­nęła w górę i utworzyła kształty. Yen­nefer, jak za­uwa­żył wiedźmin, nie no­siła żad­nych fisz­bi­no­wych fi­dry­gałek uży­wa­nych zwy­kle przez ko­biety. Nie mu­siała.

— Ja­kie po­wie­dze­nie? — spy­tał.

— Mniejsza z tym.

Ze sto­jącej na stołku czworo­kąt­nej kryształo­wej bu­telki wy­sko­czył ko­rek. W łaźni za­pachniało bzem i agre­stem. Ko­rek opi­sał kilka krę­gów i wskoczył na miej­sce. Cza­ro­dziejka za­pięła man­kiety ko­szuli, wciągnęła suk­nię i zmateria­lizo­wała się.

— Za­pnij mnie — od­wró­ciła się ple­cami, cze­sząc włosy szyl­kre­to­wym grze­bie­niem. Grzebień, jak za­uwa­żył, miał długi i za­ostrzony kolec mo­gący w po­trze­bie z po­wo­dze­niem za­stą­pić sztylet.

Za­piął jej suk­nię wy­ra­cho­wa­nie po­woli, ha­ftkę po ha­ftce, cie­sząc się za­pa­chem jej wło­sów opa­dają­cych czarną ka­skadą do po­łowy ple­ców.

— Wra­cając do bu­tel­ko­wego stwora — po­wie­działa Yen­nefer, przypi­nając do uszu bry­lan­towe kol­czyki — to oczywi­stym jest, że nie to twoje śmieszne „za­klę­cie” zmu­siło go do ucieczki. Bliż­sza prawdy wy­daje się hi­po­teza, że wy­ła­do­wał wście­kłość na twoim kompanie i uciekł, znu­dziwszy się po pro­stu.

— Prawdo­po­dob­nie — zgo­dził się Ge­ralt po­nuro. — Nie sądzę bo­wiem, by pole­ciał do Cida­ris uka­tru­pić Valdo Marxa.

— Kto to jest Valdo Marx?

— Tru­ba­dur, który uważa mo­jego kompana, rów­nież poetę i mu­zyka, za ule­ga­jące gu­stom mo­tło­chu bez­ta­len­cie.

Cza­ro­dziejka od­wró­ciła się z dziwnym bły­skiem we fioł­ko­wych oczach.

— Czyżby twój przyjaciel zdą­żył wy­po­wie­dzieć ży­cze­nie?

— Na­wet dwa. Oba po­twornie głu­pie. Dla­czego py­tasz? Prze­cież to ewi­dentna bzdura, to speł­nia­nie ży­czeń przez ge­niu­sze, d'jinni, du­chy lampy...

— Ewi­dentna bzdura — po­wtó­rzyła Yen­nefer z uśmie­chem. — Oczywi­ście. To wy­mysł, po­zba­wiona sensu ba­jęda, tak jak wszystkie le­gendy, w któ­rych do­bre du­chy i wróżki speł­niają ży­cze­nia. Bajki takie wy­my­ślane są przez bied­nych pro­staczków, któ­rzy na­wet ma­rzyć nie mogą o tym, by swe liczne ży­cze­nia i pra­gnie­nia za­spo­kajać w dro­dze wła­snej ak­tyw­ności. Cie­szy mnie, że nie nale­żysz do ta­ko­wych, Ge­ralcie z Rivii. Je­steś mi przez to bliż­szy du­chowo. Ja, gdy cze­goś pra­gnę, nie ma­rzę, lecz działam. I zaw­sze zdo­by­wam to, czego pra­gnę.

— Nie wąt­pię. Je­steś go­towa?

— Je­stem go­towa — cza­ro­dziejka do­pięła rze­myki trze­wiczków, wstała. Na­wet na ob­ca­sach nie była im­po­nu­jąco wy­soka. Po­trzą­snęła wło­sami, które, jak stwierdził, za­cho­wały ma­low­niczy, roz­bu­rzony i wi­jący się nie­ład po­mimo za­wziętego cze­sania.

— Mam pyta­nie, Ge­ralt. Pie­częć, która za­my­kała butlę... Czy twój przyjaciel ma ją nadal?

Wiedźmin za­sta­no­wił się. Pie­częć miał nie Ja­skier, ale on sam, i to przy sobie. Ale do­świad­cze­nie uczyło, że cza­ro­dziejom nie nale­żało mó­wić za wiele.

— Hmm... Są­dzę, że tak — zmylił ją co do przy­czyny zwłoki w od­po­wie­dzi. — Tak, chyba ma. A co? Czy ta pie­częć jest ważna?

— Dziwne pyta­nie — po­wie­działa ostro — jak na wiedź­mina, spe­cjali­stę od nad­przy­ro­dzo­nych po­tworności. Ko­goś, kto po­wi­nien był wie­dzieć, że taka pie­częć jest ważna na tyle, by jej nie do­tykać. I nie po­zwo­lić do­tykać przyja­cie­lowi.

Zaci­snął szczęki. Cios był celny.

— Cóż — Yen­nefer zmieniła ton na znacznie ła­god­niej­szy. — Nie ma nie­omylnych ludzi, nie ma też nie­omylnych wiedźmi­nów, jak wi­dać. Każdy może się po­my­lić. No, mo­żemy ru­szać w drogę. Gdzie znaj­duje się twój to­wa­rzysz?

— Tu, w Rinde. W domu nie­ja­kiego Err­dila. Elfa.

Spoj­rzała na niego bacznie.

U Err­dila? — po­wtó­rzyła, krzywiąc wargi w uśmiechu. — Wiem, gdzie to jest. Jak mniemam, prze­bywa tam rów­nież jego ku­zyn, Chi­re­adan?

— Zga­dza się. A co...

— Nic — prze­rwała, unio­sła ręce, za­mknęła oczy. Me­da­lion na szyi wiedź­mina za­tętnił, szarpnął łań­cuszkiem.

Na wil­got­nej ścia­nie łaźni roz­bły­snął świetlisty zarys przypo­mi­na­jący drzwi, w ob­ra­mo­wa­niu któ­rych kłę­biła się fos­fory­zu­jąca mleczna ni­cość.

Wiedźmin za­klął z cicha. Nie lubił ma­gicz­nych por­tali i po­dró­żo­wa­nia za ich po­mocą.

— Czy mu­simy... — chrząknął. — To nie­da­leko...

— Nie mogę cho­dzić po uli­cach tego mia­sta — ucięła. — Nie prze­pa­dają tu za mną, mogą ze­lżyć, ob­rzu­cić ka­mie­niami, a może i czymś gor­szym. Kilka osób psuje mi tu sku­tecz­nie opi­nię, są­dząc, że robi to bez­kar­nie. Nie bój się, moje por­tale są bez­pieczne.

Ge­ralt był świad­kiem, jak kie­dyś przez bez­pieczny por­tal przele­ciała po­łowa prze­cho­dzą­cego. Dru­giej po­łowy nie od­nale­ziono nigdy. Przypad­ków, gdy ktoś wszedł w por­tal i wszelki słuch o nim zagi­nął, znał kilka.

Cza­ro­dziejka po raz ko­lejny po­pra­wiła włosy, przypięła do pa­ska wy­szy­waną per­łami sa­kiewkę. Sa­kiewka wy­da­wała się za mała, by po­mie­ścić co­kol­wiek oprócz gar­ści mie­dzia­ków i po­madki do ust, ale Ge­ralt wie­dział, że nie jest to zwy­kła sa­kiewka.

— Obejmij mnie. Mocniej, nie je­stem z por­ce­lany. W drogę!

Me­da­lion za­wi­bro­wał, coś bły­snęło i Ge­ralt zna­lazł się nagle wśród czar­nej nico­ści, w prze­ni­kli­wym zim­nie. Ni­czego nie wi­dział, nie sły­szał, nie czuł. Zimno było jedy­nym, co reje­stro­wały zmy­sły.

Chciał za­kląć, ale nie zdą­żył.

 

*   *   *

— Mija go­dzina, od kiedy tam we­szła — Chi­re­adan ob­rócił sto­jącą na stole klep­sydrę. — Za­czy­nam się nie­po­koić. Czyżby z gar­dłem Ja­skra było aż tak źle? Nie są­dzisz, że nale­ża­łoby zaj­rzeć tam do nich na górę?

W dość wy­raźny spo­sób nie ży­czyła sobie tego — Ge­ralt dopił ku­bek zio­ło­wego na­pitku, krzywiąc się nie­miło­sier­nie. Cenił i lu­bił osia­dłych el­fów za inte­li­gen­cję, spo­kojną re­zerwę i spe­cy­ficzne po­czu­cie hu­moru, ale ich upodobań względem jadła i na­poju nie ro­zu­miał i nie po­dzielał. — Nie za­mie­rzam jej prze­szkadzać, Chi­re­adan. Ma­gia wy­maga czasu. Niech to trwa choćby i dobę, byle Ja­skier ozdrowiał.

— Cóż, masz słuszność.

Z po­miesz­cze­nia obok roz­legał się stuk młotków. Err­dil, jak się oka­zało, mieszkał w opusz­czo­nej go­spo­dzie, którą kupił, za­mie­rzał od­no­wić i pro­wa­dzić wraz z żoną, ci­chutką i ma­ło­mówną elfką. Ry­cerz Vra­timir, który po nocy wspólnie spę­dzo­nej w kor­de­gar­dzie przylgnął do kompanii, sa­mo­rzut­nie za­ofe­ro­wał po­moc w pra­cach re­monto­wych. We­spół z mał­żeń­stwem za­brał się za od­na­wia­nie bo­azerii na­tychmiast, gdy uspokoiło się za­mie­sza­nie, wy­wo­łane na­głym a spektaku­lar­nym ob­ja­wie­niem się wiedź­mina i Yen­nefer wy­ska­kują­cych ze ściany w bły­sku por­talu.

— Je­śli mam być szczery — pod­jął Chi­re­adan — nie spo­dziewa­łem się, że tak łatwo ci pój­dzie. Yen­nefer nie na­leży do osób szczegól­nie sponta­nicz­nych, jeśli cho­dzi o nie­sie­nie po­mocy. Kło­poty bliź­nich nie bul­wer­sują jej zbyt­nio i nie za­kłó­cają snu. Krótko mó­wiąc, nie sły­sza­łem, by kie­dy­kol­wiek po­mo­gła ko­mu­kol­wiek bez­inte­re­sow­nie. Cie­kawe, jaki ma inte­res w tym, by po­móc tobie i Ja­skrowi.

— Nie prze­sa­dzasz? — uśmiech­nął się wiedźmin. — Nie zro­biła na mnie aż tak złego wra­żenia. Wyższość, owszem, lubi de­mon­stro­wać, ale w po­rów­naniu z in­nymi cza­ro­dziejami, z całą tą aro­gancką bandą, jest cho­dzą­cym wdzię­kiem i wcieloną życzliwo­ścią.

Chi­re­adan rów­nież się uśmiech­nął.

— To tro­chę tak — po­wie­dział — jak­byś uwa­żał, że skor­pion jest ład­niej­szy niż pająk, bo ma taki śliczny ogo­nek. Uważaj, Ge­ralt. Nie jesteś pierw­szym, który tak ją oce­nia, nie wie­dząc, że z wdzięku i urody uczyniła broń. Oręż, któ­rym po­słu­guje się nader zręcznie i bez skru­pu­łów. Co oczywi­ście nie umniejsza faktu, że jest fa­scy­nu­jąco uro­dziwą ko­bietą. Nie za­prze­czysz, prawda?

Ge­ralt spoj­rzał by­stro na elfa. Już po raz drugi wy­dało mu się, że do­strzega na jego twa­rzy ślad ru­mieńca. Zdziwiło go to nie mniej niż słowa Chi­re­adana. Elfy czy­stej krwi nie zwy­kły za­chwycać się ludz­kimi ko­bie­tami. Na­wet tymi bar­dzo pięk­nymi. Yen­nefer zaś, choć na swój spo­sób atrakcyjna, za pięk­ność uchodzić nie mo­gła.

Gu­sta gu­stami, ale w isto­cie mało kto okre­ślał cza­ro­dziejki jako „uro­dziwe”. Wszyst­kie wy­wo­dziły się wszak z krę­gów spo­łecz­nych, w któ­rych wy­łącz­nym prze­zna­cze­niem córek było za­mąż­pój­ście. Któż po­my­ślałby o tym, by ska­zy­wać córkę na lata żmudnej nauki i tor­tury zmian so­ma­tycz­nych, gdy można było wy­dać ją za mąż i ko­rzystnie się spo­wi­no­wa­cić? Kto ży­czył sobie mieć w ro­dzi­nie cza­ro­dziejkę? Po­mimo re­spektu, ja­kim cie­szyli się ma­gicy, ro­dzina cza­ro­dziejki nie miała z niej naj­mniejszej ko­rzy­ści, bo za­nim dziew­czyna ukończyła edu­kację, z ro­dziną prze­sta­wało łą­czyć ją co­kol­wiek — li­czyło się wy­łącz­nie kon­fra­ter­stwo. Dla­tego cza­ro­dziejkami zo­sta­wały wy­łącz­nie córki ma­jące ze­rowe szanse na zna­le­zie­nie męża.

W prze­ci­wieństwie do ka­pła­nek i dru­idek, które nie­chęt­nie brały brzydkie lub kale­kie dziew­czynki, cza­ro­dzieje przyjmo­wali każdą, która zdra­dzała pre­dys­po­zycje. Je­śli zaś dziecko prze­cho­dziło przez sito pierw­szych lat ter­mi­no­wa­nia, wkraczała ma­gia — pro­stu­jąca i wy­rów­nu­jąca nogi, repe­ru­jąca źle zro­śnięte ko­ści, łata­jąca zaję­cze wargi, usu­wa­jąca bli­zny, zna­miona i ślady po ospie. Młoda cza­ro­dziejka sta­wała się „atrak­cyjna”, bo wy­ma­gał tego pre­stiż jej pro­fesji. Re­zul­tatem były pseudo­ładne ko­biety o złych i zim­nych oczach brzydul. Brzydul nie­zdol­nych za­po­mnieć o swej brzydocie przy­sło­niętej ma­giczną ma­ską, ukrytej nie dla­tego, by je uszczęśli­wić, a wy­łącz­nie dla pre­stiżu pro­fesji.

Nie, Ge­ralt nie ro­zu­miał Chi­re­adana. Jego oczy, oczy wiedź­mina, reje­stro­wały zbyt wiele szczegó­łów.

— Nie, Chi­re­adan — od­po­wie­dział na pyta­nie. — Nie za­prze­czę. Dziękuję ci też za ostrzeże­nie. Ale tu cho­dzi wy­łącz­nie o Ja­skra. Ucierpiał przy mnie, w mo­jej obecności. Nie zdo­łałem go oca­lić, nie umiałem mu po­móc. Gdy­bym wie­dział, że to go ule­czy, usiadłbym na skor­pio­nie go­łym tył­kiem.

— Tego wła­śnie mu­sisz się strzec naj­bar­dziej — uśmiech­nął się za­gad­kowo elf — Bo Yen­nefer o tym wie, a lubi wy­ko­rzy­sty­wać taką wie­dzę. Nie ufaj jej, Ge­ralt. Jest nie­bez­pieczna.

Nie od­po­wie­dział.

Na górze skrzypnęły drzwi. Yen­nefer sta­nęła przy schodach wsparta na balu­stra­dzie gale­ryjki.

— Wiedźmi­nie, czy mógłbyś tu na chwilę przyjść?

— Oczywi­ście.

Cza­ro­dziejka oparła się ple­cami o drzwi jed­nego z nie­wielu jako tako ume­blo­wa­nych po­koi, w któ­rym umiesz­czono cier­pią­cego tru­ba­dura. Wiedźmin pod­szedł, przyglą­dając się w mil­cze­niu. Wi­dział jej lewe ra­mię, odrobinę wyż­sze od pra­wego. Nos, odrobinę za długi. Usta, nieco zbyt wą­skie. Pod­bró­dek, troszkę zbyt cof­nięty. Brwi, za mało re­gu­larne. Oczy...

Wi­dział zbyt wiele szczegó­łów. Zu­peł­nie nie­po­trzebnie.

— Co z Ja­s­krem?

— Wąt­pisz w moje umiejęt­ności?

Nadal pa­trzył. Miała fi­gurę dwu­dzie­sto­latki, choć jej prawdzi­wego wieku wolał nie zga­dy­wać. Po­ru­szała się z natu­ralną, nie­wy­mu­szoną gra­cją. Nie, nie spo­sób było zgadnąć, jaka była daw­niej, co w niej po­pra­wiono. Prze­stał się nad tym za­sta­na­wiać, sensu to nie miało żad­nego.

— Twój uta­len­to­wany druh bę­dzie zdrowy — po­wie­działa. — Od­zy­ska swe zdol­ności wo­kalne.

— Masz moją wdzięcz­ność, Yen­nefer.

Uśmiech­nęła się.

— Bę­dziesz miał spo­sob­ność ją oka­zać.

— Czy mogę zaj­rzeć tam do niego?

Mil­czała chwilę, przyglą­dając mu się z dziwnym uśmie­chem, bęb­niąc pal­cami po fra­mu­dze drzwi.

— Oczywi­ście. Wejdź.

Me­da­lion na szyi wiedź­mina za­czął ostro, ryt­micznie drgać.

W cen­tral­nym punkcie podłogi le­żała pło­nąca mlecznym światłem szklana kula wiel­kości ma­łego ar­buza. Kula wy­ty­czała śro­dek dziewię­cio­ra­miennej gwiazdy, pre­cy­zyj­nie wy­tra­so­wa­nej, się­gają­cej ra­mio­nami ką­tów i ścian komnatki. W gwiazdę wpi­sany był wy­ma­lo­wany czerwoną farbą pen­ta­gram. Końce pen­ta­gramu ozna­czone były czar­nymi świecami tkwiącymi w lich­ta­rzach o dzi­wacznym kształcie. Czarne świece pło­nęły rów­nież na wez­gło­wiu łóżka, na któ­rym spo­czy­wał okryty ba­ra­nimi skó­rami Ja­skier. Poeta od­dy­chał spo­koj­nie, nie rzęził już i nie char­czał, z jego twa­rzy znikł gry­mas bólu, za­stą­piony idiotycz­nym, peł­nym szczęścia uśmie­chem.

— Śpi — po­wie­działa Yen­nefer. — I śni.

Ge­ralt przyjrzał się wzo­rom wy­kre­ślo­nym na podłodze. Ukryta w nich ma­gia była wy­czu­walna, ale wie­dział, że była to ma­gia śpiąca, nie roz­bu­dzona. Przywo­dziła na myśl szmer od­de­chu drzemią­cego lwa, ale da­wała poję­cie o tym, czym może być lwi ryk.

— Co to jest, Yen­nefer?

— Pu­łapka.

— Na kogo?

— Na cie­bie, chwilowo — cza­ro­dziejka prze­krę­ciła klucz w zamku, ob­ró­ciła go w dłoni. Klucz znikł.

— Tak więc, je­stem schwytany — po­wie­dział zimno. — Co teraz? Bę­dziesz na­sta­wać na moją cnotę?

— Nie po­chle­biaj sobie — Yen­nefer usia­dła na brzegu łóżka. Ja­skier, wciąż kre­tyń­sko uśmiech­nięty, zaję­czał cicho. Był to bez wąt­pie­nia jęk roz­ko­szy.

O co tu cho­dzi, Yen­nefer? Je­śli to gra, to nie znam reguł.

— Wspomi­na­łam ci — za­częła — że zaw­sze zdo­by­wam to, czego pra­gnę. Tak się zaś składa, że za­pra­gnę­łam cze­goś, co ma Ja­skier. Od­biorę mu to i roz­sta­niemy się. Nie oba­wiaj się, nie sta­nie mu się żadna krzywda...

— Cu­dactwa, które ustawiłaś na podłodze — prze­rwał — służą do wy­wo­ły­wa­nia de­mo­nów. Tam, gdzie wy­wo­łuje się de­mony, zaw­sze staje się ko­muś krzywda. Nie po­zwolę na to.

— ...włos mu z głowy nie spadnie — kontynu­owała cza­ro­dziejka, nie zwracając żad­nej uwagi na jego słowa. — Gło­sik bę­dzie miał jesz­cze pięk­niej­szy i bę­dzie bar­dzo za­do­wo­lony, wręcz szczęśliwy. Wszyscy bę­dziemy szczęśliwi. I roz­sta­niemy się, bez żalu, ale i bez uraz.

— Ach, Vir­ginio — za­ję­czał Ja­skier, nie otwierając oczu. — Piękne są twe piersi, de­li­kat­niej­sze niźli puch łabę­dzi... Vir­ginio...

— Ro­zum mu od­jęło? Ma­jaczy?

— Śni — uśmiech­nęła się Yen­nefer. — Jego ma­rze­nie speł­nia się we śnie. Wy­son­do­wa­łam mu mózg do sa­mego dna. Wiele tam nie było. Tro­chę świństw, kilka ma­rzeń mnó­stwo po­ezji. Mniejsza z tym. Pie­częć, którą za­czo­po­wana była butla z dżin­nem, Ge­ralt. Wiem, że to nie tru­ba­dur ją ma, ale ty. Po­pro­szę o nią.

— Do czego ci ta pie­częć?

— Jak by tu od­po­wie­dzieć na twoje pyta­nie? — cza­ro­dziejka uśmiech­nęła się za­lot­nie. — Spró­bujmy może tak: gówno cię to ob­cho­dzi, wiedźmi­nie. Za­do­wala cię taka od­po­wiedź?

— Nie — uśmiech­nął się rów­nież, i rów­nie pa­skudnie. — Nie za­do­wala. Ale nie rób sobie z tego po­wodu wy­rzu­tów, Yen­nefer. Nie­łatwo mnie za­do­wolić. Jak do tej pory uda­wało się to wy­łącz­nie oso­bom się­gają­cym wy­żej niż prze­cięt­ność.

— Szkoda. Po­zo­sta­niesz za­tem nie­za­do­wo­lony. Twoja strata. Pie­częć, po­pro­szę. Nie rób min nie pa­sują­cych do twego typu urody i kar­nacji. Jeśli nie za­uwa­żyłeś, to wiedz, że wła­śnie za­częło się od­wdzię­cza­nie, które jesteś mi wi­nien. Pie­częć jest pierwszą ratą ceny za głos śpiewaka.

— Jak wi­dzę, roz­ło­żyłaś cenę na wiele rat — po­wie­dział zimno. — Do­brze. Mo­głem się tego spo­dziewać i spo­dziewa­łem się. Ale niech to bę­dzie uczciwy han­del, Yen­nefer. Ja ku­pi­łem twoją po­moc. I ja za­płacę.

Skrzywiła wargi w uśmiechu, ale jej fioł­kowe oczy po­zo­stały nie zmrużone i zimne.

— Co do tego, wiedźmi­nie, nie po­wi­nie­neś mieć wąt­pli­wo­ści.

— Ja — po­wtó­rzył. — Ale nie Ja­skier. Za­bie­ram go stąd w bez­pieczne miej­sce. Uczyniw­szy to, wrócę, za­płacę drugą ratę i dal­sze. Bo jeżeli cho­dzi o pierwszą...

Się­gnął do se­kret­nej kie­szonki w pasie, wy­do­był mo­siężną pie­częć ze zna­kiem gwiazdy i zła­ma­nego krzyża.

— Pro­szę, weź. Nie jako ratę. Przyjmij to od wiedź­mina w do­wód wdzięcz­ności za to, że choć wy­ra­cho­wa­nie, ale po­trakto­wa­łaś go życzliwiej, niż zro­bi­łaby to większość two­ich kon­fra­trów. Przyjmij to jako do­wód do­brej woli, który po­wi­nien prze­ko­nać cię, że zad­baw­szy o bez­pie­czeń­stwo przyja­ciela wrócę tu, by pła­cić. Nie do­strzegłem skor­piona wśród kwiatów, Yen­nefer. Go­tów je­stem pła­cić za moją nie­uwagę.

— Piękna prze­mowa — cza­ro­dziejka skrzyżo­wała ręce na piersi. — Wzrusza­jąca i pa­te­tyczna. Szkoda, że da­remna. Ja­skier jest mi po­trzebny i zo­sta­nie tu.

— On już raz był bli­sko tego, co za­mie­rzasz tu ścią­gnąć. — Ge­ralt wskazał na wzory na podłodze. — Gdy za­koń­czysz dzieło i ścią­gniesz tu dżinna, po­mimo two­ich obietnic Ja­skier ucierpi z pew­no­ścią, może jesz­cze go­rzej niż po­przednio. Bo wszakże to o stwora z bu­telki ci idzie, prawda? Za­mie­rzasz za­władnąć nim, zmu­sić, by ci słu­żył? Nie mu­sisz od­po­wia­dać, wiem, gówno mnie to ob­cho­dzi. A rób sobie, co chcesz, ścią­gnij tu sobie na­wet dzie­sięć de­mo­nów. Ale bez Ja­skra. Jeśli nara­zisz Ja­skra, to nie bę­dzie to już uczciwy han­del, Yen­nefer, i nie masz prawa za ta­kowy żą­dać za­płaty. Nie po­zwolę...

Urwał.

— Cie­ka­wiło mnie, kiedy po­czu­jesz — za­chi­cho­tała cza­ro­dziejka.

Ge­ralt na­piął mię­śnie, wy­tężył całą wolę, zaci­ska­jąc szczęki do bólu. Nie po­mo­gło. Był jak spa­rali­żo­wany, jak ka­mienny po­sąg, jak wbity w zie­mię słup. Nie mógł poru­szyć na­wet pal­cem w bucie.

— Wie­działam, że po­tra­fisz odbić czar rzu­cony wprost — po­wie­działa Yen­nefer. — Wie­działam też, że nim co­kol­wiek przedsię­weź­miesz, bę­dziesz sta­rał się za­im­po­no­wać mi elo­kwencją. Ty ga­dałeś, a za­wie­szony nad tobą urok działał i po­woli cię łamał. Te­raz mo­żesz już tylko mó­wić. Ale nie mu­sisz mi już im­po­no­wać. Wiem, że jesteś elo­kwentny. Dal­sze wy­siłki w tym kie­runku po­psują wła­sny efekt.

— Chi­re­adan... — po­wie­dział z wy­sił­kiem, wciąż pró­bując wal­czyć z ma­gicz­nym pa­rali­żem. — Chi­re­adan zo­rientuje się, że coś knu­jesz. Zo­rientuje się ry­chło, na­bie­rze po­dej­rzeń lada chwila, bo nie ufa ci, Yen­nefer. Nie ufał ci od po­czątku...

Cza­ro­dziejka po­wio­dła dło­nią w sze­ro­kim ge­ście. Ściany komnaty za­ma­zały się i na­brały jed­no­litej męt­no­sza­rej struktury i barwy. Zni­kły drzwi, zni­kły okna, zni­kły na­wet zaku­rzone ko­tary i upstrzone przez mu­chy ob­razki na ścia­nach.

I co z tego, że Chi­re­adan się zo­rientuje? — wy­krzywiła się zło­śli­wie. — Po­bie­gnie po po­moc? Przez moją ba­rierę nie przejdzie nikt. Ale Chi­re­adan nig­dzie nie po­bie­gnie, nie uczyni nic prze­ciw mnie. Nic. Jest pod moim uro­kiem. Nie, nie cho­dzi o czar­no­księ­stwo, nie ro­bi­łam ni­czego w tym kie­runku. Zwykła che­mia or­gani­zmu. Za­ko­chał się we mnie, bał­wan. Nie wie­działeś o tym? Za­mie­rzał na­wet wy­zwać Beau na poje­dy­nek, wy­obra­żasz sobie? Elf, a za­zdro­sny. To się rzadko zda­rza. Ge­ralt, ja nie bez po­wodu wy­bra­łam ten dom.

— Beau Ber­rant, Chi­re­adan, Err­dil, Ja­skier. Rze­czy­wi­ście, idziesz do celu naj­prostszą drogą. Ale mną, Yen­nefer, nie po­słu­żysz się.

— Ależ po­służę, po­służę. — Cza­ro­dziejka wstała z łóżka, po­de­szła, sta­ran­nie omijając wy­kre­ślone na podłodze znaki i sym­bole. — Mó­wi­łam prze­cież, że je­steś mi coś wi­nien za uzdro­wie­nie poety. Cho­dzi o drob­nostkę, o nie­wielką przy­sługę. Po tym, czego za­mie­rzam tu za­raz do­ko­nać na­tychmiast zni­kam z Rinde, a mam jesz­cze w tym mia­steczku pewne... nie spła­cone ra­chunki, na­zwijmy to. Kilku oso­bom przy­rze­kłam tu coś, a ja zaw­sze speł­niam obietnice. Po­nie­waż jed­nak sama nie zdążę, ty speł­nisz te obietnice za mnie.

Wal­czył, wal­czył z ca­łych sił. Nadarem­nie.

— Nie sza­mocz się, wiedź­minku — uśmiech­nęła się zja­dli­wie. — To na nic. Masz silną wolę i sporo od­por­ności na ma­gię, ale ze mną i moim za­klę­ciem mie­rzyć się nie mo­żesz. I nie od­gry­waj przede mną ko­me­dii. Nie pró­buj fa­scy­no­wać mnie twą twardą i hardą mę­sko­ścią. Ty wy­łącz­nie we wła­snym mniema­niu jesteś hardy i twardy. By ra­to­wać przyja­ciela, zro­bił­byś dla mnie wszystko i bez cza­rów, za­pła­cił­byś każdą cenę, wyli­zał­byś mi buty. A może i coś jesz­cze, gdy­bym nie­oczeki­wa­nie za­pra­gnęła roz­rywki.

Mil­czał. Yen­nefer stała przed nim, uśmie­cha­jąc się i ba­wiąc przypiętą do ak­sa­mitki gwiazdą z ob­sy­dianu skrzącą się od bry­lan­ci­ków.

— Już w sy­pialni Beau — cią­gnęła — po wy­mia­nie kilku słów wie­działam, jaki jesteś. I wie­działam, w ja­kiej mo­necie za­żą­dam od cie­bie za­płaty. Moje ra­chunki w Rinde mógłby wy­rów­nać każdy, choćby Chi­re­adan. Ale zro­bisz to ty, bo mu­sisz za­pła­cić. Za uda­waną har­dość, za zimny wzrok, za oczy ło­wiące każdy szczegół, za ka­mienną twarz, za sar­ka­styczny ton. Za mniema­nie, że mo­żesz stać twa­rzą w twarz z Yen­nefer z Ven­ger­bergu i uwa­żać ją za pełną sa­mo­uwielbie­nia aro­gantkę, za wy­ra­cho­waną wiedźmę, a jed­no­cze­śnie wy­trzeszczać oczy na jej na­my­dlone cycki. Płać, Ge­ralcie z Rivii!

Chwyciła go obu­rącz za włosy i gwałtow­nie po­ca­ło­wała w usta, wpiła się w nie jak wampir. Me­da­lion na szyi za­dy­gotał, Ge­ralt miał wra­żenie, że łań­cu­szek kur­czy się i zaci­ska jak ga­rota. W jego gło­wie coś roz­bły­sło, w uszach za­częło straszli­wie szu­mieć. Prze­stał wi­dzieć fioł­kowe oczy cza­ro­dziejki, za­padł w ciemność.

Klę­czał. Yen­nefer mó­wiła do niego ła­god­nym, miękkim gło­sem.

— Za­pa­mię­tałeś?

— Tak, pani.

To był jego wła­sny głos.

— Idź za­tem i wy­konaj moje pole­cenia.

— Na roz­kaz, pani.

— Mo­żesz po­ca­ło­wać mnie w rękę.

— Dzięki, pani.

Po­czuł, że zbliża się do niej na kola­nach. W gło­wie brzę­czało dzie­sięć ty­sięcy pszczół. Jej dłoń pachniała bzem i agre­stem. Bzem i agre­stem... Bzem i agre­stem... Błysk. Ciemność.

Ba­lu­strada, schody. Twarz Chi­re­adana.

— Ge­ralt! Co z tobą? Ge­ralt, do­kąd?

— Mu­szę... — Jego wła­sny głos. — Mu­szę iść...

— Bo­go­wie! Spójrzcie na jego oczy!

Twarz Vra­ti­mira, wy­krzy­wiona prze­raże­niem. Twarz Err­dila. I głos Chi­re­adana.

— Nie! Err­dil, nie! Nie do­ty­kaj­cie go i nie pró­buj­cie za­trzymać! Z drogi, Err­dil! Zejdź mu z drogi!

Za­pach bzu i agre­stu. Bzu i agre­stu...

Drzwi. Eks­plo­zja słońca. Go­rąco. Parno. Za­pach bzu i agre­stu. Bę­dzie burza, po­my­ślał.

I była to ostatnia jego trzeźwa myśl.

 

*   *   *

Ciemność. Za­pach...

Za­pach? Nie, odór. Smród uryny, zgniłej słomy i mo­krych łachma­nów. Smród kop­cącej po­chodni za­tkniętej w żela­zny uchwyt osa­dzony w ścia­nie z nie­rów­nych ka­miennych blo­ków. Rzu­cany przez po­chodnię cień, cień na po­kry­tym słomą kle­pisku...

Cień kraty.

Wiedźmin za­klął.

— Na­resz­cie. — Po­czuł, jak ktoś unosi go, opiera ple­cami o za­wil­gły mur. — Już się za­czy­na­łem martwić, że tak długo nie przytom­nie­jesz.

— Chi­re­adan? Gdzie... Cholera, głowa mi pęka... Gdzie my jeste­śmy?

A jak ci się wy­daje?

Ge­ralt przetarł twarz, ro­zej­rzał się. Pod prze­ciw­ległą ścianą sie­działo trzech obe­rwańców. Wi­dział ich nie­wy­raź­nie, sie­dzieli w miej­scu naj­bar­dziej od­dalo­nym od światła po­chodni, w zu­peł­nych nie­mal ciemno­ściach. Pod kratą od­dzielającą ich od oświetlo­nego ko­ryta­rza przy­cupnęło coś, co jedy­nie z po­zoru było kupą łachma­nów. W rze­czy­wi­sto­ści był to chu­der­lawy sta­ru­szek z no­sem jak bo­ciani dziób. Dłu­gość po­skrę­ca­nych w strąki wło­sów i stan odzieży świad­czyły, że nie prze­bywa tu od wczoraj.

— Wsadzili nas do lochu — stwierdził po­nuro.

— Cie­szy mnie — rzekł elf — że od­zy­ska­łeś zdol­ność wy­cią­gania lo­gicz­nych wniosków.

— Cholera jasna... A Ja­skier? Jak długo tu sie­dzimy? Ile czasu mi­nęło od...

— Nie wiem. Tak jak i ty, by­łem bez zmy­słów, gdy mnie tu wrzucano. — Chi­re­adan pod­gar­nął słomę, usiadł wy­god­niej. — Czy to ważne?

— Jesz­cze jak, psia­krew. Yen­nefer... I Ja­skier. Ja­skier jest tam, z nią, a ona pla­nuje... Hej, wy tam! Jak dawno temu nas tu za­mknięto?

Obe­rwańcy po­szeptali mię­dzy sobą. Ża­den nie od­po­wie­dział.

— Ogłuchli­ście? — Ge­ralt splu­nął, wciąż nie mo­gąc po­zbyć się me­ta­licz­nego po­smaku z ust. — Py­tam, jaka jest teraz pora dnia? Czy nocy? Chyba wie­cie, kiedy przyno­szą wam żar­cie?

Obe­rwańcy po­mru­czeli znowu, po­chrząkali.

— Wiel­możni — rzekł wreszcie jeden. — Ostawcie nas w po­koju i nie ga­daj­cie do nas, miło­ści pro­sim. My­śmy są po­rządni zło­dzieje, nie jacyś po­li­tyczni. My­śmy się na wła­dzę nie za­ma­chi­wali. My­śmy ino kra­dli.

— Ano — po­wie­dział drugi. — Wy ma­cie swój kącik, my swój. I niech każdy swego pil­nuje.

Chi­re­adan par­sknął. Wiedźmin splu­nął.

— Tak ono i jest — za­mamlał zaro­śnięty sta­ru­szek z dłu­gim no­sem. — Każdy w tur­mie swego kąta pil­nuje i ze swymi trzyma.

A ty, dziadku — spy­tał drwiąco elf — trzymasz z nimi czy z nami? Do któ­rej grupy się zali­czasz?

— Do żad­nej — od­rzekł dumnie dzia­du­nio. — Bo ja je­stem nie­winny.

Ge­ralt splu­nął po­now­nie.

— Chi­re­adan? — spy­tał, ma­sując skro­nie. — Z tym za­ma­chem na wła­dzę... To prawda?

— Ab­so­lut­nie. Ni­czego nie pa­mię­tasz?

— Wy­sze­dłem na ulicę... Lu­dzie mi się przyglą­dali... Po­tem... Po­tem był jakiś sklep...

— Lombard — zni­żył głos elf. — Wszedłeś do lom­bardu. Na­tychmiast po wej­ściu dałeś w zęby wła­ści­cie­lowi. Mocno. Na­wet bar­dzo mocno.

Wiedźmin zmełł w zę­bach prze­kleń­stwo.

— Li­chwiarz upadł — cią­gnął cicho Chi­re­adan. — A ty kop­nąłeś go kilka razy w czułe miej­sca. Na ratu­nek pryncy­pa­łowi przybie­żał pa­cho­łek. Wy­rzu­ciłeś go oknem, pro­sto na ulicę.

— Obawiam się — mruknął Ge­ralt — że na tym się nie skończyło.

— Obawa uza­sad­niona. Wy­sze­dłeś z lom­bardu i po­ma­sze­ro­wa­łeś środ­kiem ulicy, po­trą­cając prze­chodniów i wy­krzykując ja­kieś głup­stwa o ho­norze damy. Za tobą cią­gnął już spory tłu­mek, w któ­rym by­łem ja, Err­dil i Vra­timir. Ty zaś za­trzyma­łeś się przed do­mem apte­karza Wawrzy­no­ska, wszedłeś, a po chwili by­łeś znowu na ulicy, wlo­kąc Wawrzy­no­ska za nogę. I wy­gło­siłeś do tłumu coś w ro­dzaju mowy.

— Ja­kiej?

— Naj­pro­ściej rzecz uj­mu­jąc, oznajmiłeś, że na­wet za­wo­do­wej nie­rząd­nicy sza­nu­jący się męż­czy­zna nie po­wi­nien na­zy­wać kurwą, bo to ni­skie i odra­ża­jące. Zaś uży­wa­nie okre­śle­nia: „kurwa” w sto­sunku do ko­biety, któ­rej się nigdy nie chę­do­żyło i nigdy się jej za to nie da­wało pie­nię­dzy, jest gów­niar­skie i ab­so­lut­nie ka­ry­godne. Kara, oznajmiłeś wszem i wo­bec, bę­dzie wy­mie­rzona na miej­scu, a bę­dzie to kara w sam raz dla gów­nia­rza. Ści­sną­łeś głowę apte­karza mię­dzy kola­nami, ścią­gną­łeś mu por­tki i wkroiłeś w rzyć pa­sem.

— Mów, Chi­re­adan. Mów. Nie oszczędzaj mnie.

— Łoiłeś w zad Wawrzy­no­ska, nie ża­łując ręki, a apte­karz wył, wrzesz­czał, pła­kał, wzywał po­mocy bo­skiej i ludz­kiej, bła­gał o litość, ba, obie­cał na­wet po­prawę, ale w wi­doczny spo­sób nie uwierzy­łeś. Wtedy nad­bie­gło kilku uzbrojo­nych ban­dy­tów, któ­rych w Rinde przyjęło się na­zy­wać gwardią.

A ja — po­kiwał głową Ge­ralt — wła­śnie wtedy za­machną­łem się na wła­dzę?

A gdzieżby tam. Za­machnąłeś się znacznie wcześniej. Za­równo li­chwiarz, jak i Wawrzy­no­sekw ra­dzie miej­skiej. Pew­nie cię za­inte­re­suje, że obaj na­wo­ły­wali do wy­rzu­cenia Yen­nefer z mia­sta. Nie tylko gło­so­wali za tym w ra­dzie, ale gar­dło­wali prze­ciw niej po karczmach i ob­ma­wiali w nie­wy­szu­kany spo­sób.

— Do­my­śli­łem się tego już dawno. Opowia­daj. Za­trzyma­łeś się na strażni­kach miej­skich, któ­rzy nad­bie­gli. To oni wsa­dzili mnie do lochu?

— Chcieli. Och, Ge­ralt, co to było za wi­do­wi­sko. Coś ty z nimi wy­pra­wiał, opi­sać trudno. Oni mieli mie­cze, baty, pałki, to­porki, a ty wy­łącz­nie je­sio­nową laskę z gałką, którą ode­bra­łeś ja­kie­muś ele­gan­towi. A gdy już wszyscy leżeli na ziemi, po­sze­dłeś dalej. Większość z nas wie­działa, do­kąd zmierzasz.

I ja rad­bym to wie­dzieć.

— Sze­dłeś do świątyni. Bo ka­płan Krepp, rów­nież czło­nek rady, po­święcał Yen­nefer sporo miej­sca w swych ka­za­niach. Ty zresztą wcale nie kry­łeś po­glą­dów na temat ka­płana Kreppa. Obiecy­wa­łeś mu lek­cję sza­cunku dla płci pięk­nej. Mó­wiąc o nim, po­mi­jałeś jego ofi­cjalny tytuł, ale do­da­wa­łeś inne okre­śle­nia, bu­dząc wielką ucie­chę wśród cią­gną­cej za tobą dziatwy.

— Aha — mruknął Ge­ralt. — Do­szło za­tem jesz­cze bluź­nier­stwo. Co jesz­cze? De­se­kra­cja świątyni?

— Nie. Nie zdo­łałeś tam wejść. Przed świątynią cze­kała już cała rota straży miej­skiej uzbrojona we wszystko, co tylko było w cekhauzie, oprócz kata­pulty, jak mi się zdaje. Za­no­siło się na to, że cię po pro­stu zma­sa­krują. Ale nie do­sze­dłeś do nich. Na­gle zła­pałeś się obu­rącz za głowę i ze­mdlałeś.

— Koń­czyć nie mu­sisz. Ale, Chi­re­adan, skąd ty wziąłeś się w lo­chu?

— Kiedy upa­dłeś, kilku strażni­ków do­sko­czyło, by po­dziu­rawić cię suli­cami. Wdałem się z nimi w spór. Do­sta­łem po gło­wie buz­dy­ga­nem i ock­ną­łem się tu, w jamie. Nie­wąt­pli­wie oskarżą mnie o udział w an­ty­ludz­kim spi­sku.

— Je­śli już jeste­śmy przy oskarżeniu — zgrzytnął zę­bami wiedźmin — to co nam grozi, jak my­ślisz?

— Je­żeli Neville, bur­mistrz, zdą­żył wró­cić ze sto­licy — mruknął Chi­re­adan — to kto wie... Znam go. Ale jeśli nie zdą­żył, wy­rok wy­da­dzą rajcy, w tym oczywi­ście Wawrzy­no­sek i li­chwiarz. A to oznacza...

Elf wy­konał krótki gest w oko­licy szyi. Po­mimo pa­nują­cego w piw­nicy mroku gest ten po­zo­sta­wiał mało miej­sca na do­my­sły. Wiedźmin nie ode­zwał się. Zło­dzieje mru­czeli do sie­bie ci­chcem. Sie­dzący za nie­win­ność dzia­du­nio zda­wał się spać.

— Pięknie — rzekł wreszcie Ge­ralt i plu­ga­wie za­klął. — Nie dość, że będę wi­siał, to jesz­cze ze świado­mo­ścią, że by­łem po­wo­dem two­jej śmierci, Chi­re­adan. I za­pewne Ja­skra. Nie, nie prze­ry­waj. Wiem, że to sprawka Yen­nefer, ale winę po­no­szę ja. Moja głu­pota. Omamiła mnie, zro­biła ze mnie, jak mó­wią kra­sno­ludy, wała.

— Hmm... — mruknął elf. — Nic do­dać, nic ująć. Ostrzega­łem cię przed nią. Psia­krew, cie­bie ostrzega­łem, a sam oka­za­łem się rów­nie wiel­kim, wy­bacz okre­śle­nie, dur­niem. Martwisz się, że przez cie­bie tu sie­dzę, a jest do­kład­nie od­wrotnie. Ty sie­dzisz tu przeze mnie. Mo­głem za­trzymać cię na ulicy, obez­władnić, nie po­zwo­lić... Nie zro­bi­łem tego. Bo ba­łem się, że gdy pry­śnie czar, jaki na cie­bie rzu­ciła, wró­cisz i... skrzyw­dzisz ją. Wy­bacz mi.

— Wy­ba­czam skwapli­wie. Bo nie masz poję­cia, jaką moc miał ten urok. Ja, drogi elfie, zwy­kły szarm przeła­muję w kilka mi­nut i nie mdleję przy tym. Uroku Yen­nefer nie uda­łoby się wam przełamać, a z obez­władnie­niem mo­głyby być kło­poty. Przypo­mnij sobie gwardię.

— Nie my­śla­łem, po­wta­rzam, o to­bie. My­śla­łem o niej.

— Chi­re­adan?

— Tak?

— Ty ją... Ty ją...

— Nie lubię wiel­kich słów — prze­rwał elf, uśmie­cha­jąc się smutno. — Je­stem nią, na­zwijmy to, mocno za­fa­scy­no­wany. Dzi­wisz się za­pewne, jak można być zafa­scy­no­wa­nym kimś ta­kim jak ona?

Ge­ralt przy­mknął oczy, by przywo­łać w pa­mięci obraz. Ob­raz, który go w nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób, na­zwijmy to, uni­kając wiel­kich słów, fa­scy­no­wał.

— Nie, Chi­re­adan — po­wie­dział. — Nie dzi­wię się.

Z ko­ryta­rza roz­legły się cięż­kie kroki, szczęk me­talu. Loch wy­peł­niły cie­nie czte­rech strażni­ków. Zgrzytnął klucz, nie­winny sta­ru­szek od­sko­czył od kraty jak ryś i skrył się wśród kry­mi­nal­nych.

— Tak prędko? — zdziwił się pół­gło­sem elf. — My­śla­łem, że po­sta­wie­nie sza­fotu zaj­mie wię­cej czasu...

Je­den ze strażni­ków, łysy jak ko­lano drab z iście dzi­czą szczeciną na gębie, wskazał na wiedź­mina.

— Ten — po­wie­dział krótko.

Dwaj inni chwycili Ge­ralta, bru­talnie po­de­rwali i przyparli go do muru. Zło­dzieje wci­snęli się w swój kąt, dłu­go­nosy dzia­du­nio za­grze­bał się w słomę. Chi­re­adan chciał się ze­rwać, ale opadł na kle­pisko, co­fając się przed ostrzem przy­sta­wio­nego do piersi korda.

Łysy strażnik sta­nął przed wiedźmi­nem, pod­cią­gnął rę­kawy i po­ma­so­wał pięść.

— Pan rajca Wawrzy­no­sek — po­wie­dział — ka­zał za­pytać, czy ci aby do­brze u nas w loszku. Może nie do­staje ci czego? Może chłód do­skwiera? A?

Ge­ralt nie uznał za ce­lowe od­po­wia­dać. Kop­nąć ły­sego też nie mógł, bo trzyma­jący go strażnicy na­dep­nęli mu na stopy cięż­kimi bu­cio­rami.

Łysy wziął krótki za­mach i wal­nął go w żołą­dek. Nie po­mo­gło obronne na­pię­cie mię­śni. Ge­ralt, z wy­sił­kiem ła­piąc od­dech, po­ob­ser­wo­wał czas jakiś sprzączkę wła­snego pasa, po czym strażnicy po­de­rwali go znowu.

— Ni­czego ci nie trzeba? — kontynu­ował łysy, zio­nąc ce­bulą i ze­psu­tymi zę­bami. — Ucieszy się pan rajca, że się nie skar­żysz.

Na­stępne ude­rze­nie, w to samo miej­sce. Wiedźmin za­krztusił się i byłby wy­rzy­gał, ale nie miał czym. Łysy ob­rócił się bo­kiem. Zmieniał rękę.

Łup! Ge­ralt po­now­nie po­pa­trzył na sprzączkę wła­snego pasa. Choć wy­da­wało się to dziwne, ale po­wy­żej nie było dziury, przez którą prze­świecałby mur.

— No jak? — łysy cof­nął się nieco, nie­wąt­pli­wie ce­lem wzięcia więk­szego za­ma­chu. — Nie masz żad­nych ży­czeń? Ka­zał pan Wawrzy­no­sek spy­tać, czy nie masz ja­ko­wych. Ale czemu to nic nie ga­dasz? Jęzor ci się na supeł za­mo­tał? Zara ci go od­mo­tam!

Łup!

Ge­ralt i tym ra­zem nie ze­mdlał. A mu­siał ze­mdleć, bo zale­żało mu tro­chę na we­wnętrz­nych or­ga­nach. Aby ze­mdleć, mu­siał zmu­sić ły­sego do...

Strażnik splu­nął, wy­szczerzył zęby, znowu po­ma­so­wał kułak.

— No jak? Żad­nych ży­czeń?

— Jedno... — stęk­nął wiedźmin, z tru­dem pod­no­sząc głowę. — Że­byś pękł, skurwy­synu.

Łysy zgrzytnął zę­bami, cof­nął się i za­machnął, tym ra­zem, zgodnie z pla­nem Ge­ralta, za­mie­rza­jąc bić w głowę. Ale cios nie zo­stał za­dany. Strażnik za­gul­gotał nagle ni­czym in­dyk, po­czerwie­niał, chwycił się obu­rącz za brzuch za­wył, zary­czał z bólu...

I pękł.

 

*   *   *

I co ja mam z wami zro­bić?

Po­ciemniałe niebo za oknem prze­cięła ośle­pia­jąco jasna wstęga bły­ska­wicy, po krót­kiej chwili roz­legł się ostry, prze­cią­gły trzask gromu. Ulewa przybie­rała na sile chmura bu­rzowa prze­pły­wała nad Rinde.

Ge­ralt i Chi­re­adan, usa­dzeni na ławie pod wiel­kim arra­sem przedsta­wia­ją­cym Pro­roka Le­biodę pasą­cego owce, mil­czeli, skromnie opu­ściw­szy głowy. Bur­mistrz Neville prze­cha­dzał się po komnacie, par­ska­jąc i sa­piąc gniewnie.

— Wy cho­lerni, za­srani cza­row­nicy! — wrzasnął nagle, za­trzymu­jąc się. — Uwzięli­ście się na moje mia­sto, czy jak? Nie ma in­nych miast na świecie, czy co?

Elf i wiedźmin mil­czeli.

— Żeby coś ta­kiego... — za­chły­snął się bur­mistrz. — Żeby klucznika... Jak po­mi­dor! Na mia­zgę! Na czerwoną papkę! To nie­ludz­kie!

— Nie­ludz­kie i bez­bożne — po­wtó­rzył obecny w urzę­do­wej komnacie ratu­sza ka­płan Krepp. — Tak nie­ludz­kie, że głu­piec do­my­śliłby się, kto za tym stoi. Tak, bur­mi­strzu. Chi­re­adana znamy obaj, a ten tu, po­da­jący się za wiedź­mina, nie miałby dość Mocy, by tak po­traktować klucznika. To wszystko sprawka tej Yen­nefer, tej prze­klętej przez bo­gów wiedźmy!

Za oknem, jakby po­twierdza­jąc słowa ka­płana, gruchnął grom.

— To ona, nikt inny — cią­gnął Krepp. — To nie ulega kwe­stii. Któż, jeśli nie Yen­nefer, chciałby się mścić na panu rajcy Wawrzy­no­sku?

— He, he, he — zare­cho­tał nagle bur­mistrz. — O to aku­rat się naj­mniej gniewam. Wawrzy­no­sek pod­gry­zał mnie, na urząd mój dybał. A teraz nie znaj­dzie już u ludzi po­słu­chu. Co kto sobie przypo­mni, jak do­stał w dupę...

— Bra­ko­wało tylko, by­ście za­częli przykla­ski­wać tej zbrodni, panie Neville — zmarsz­czył się Krepp. — Przypo­mi­nam wam, że gdy­bym nie rzu­cił na wiedź­mina eg­zor­cy­zmu, pod­niósłby rękę na mnie i na ma­jestat świątyni...

A bo to też i pa­skudnie ga­dali­ście o niej w ka­za­niach, Krepp. Na­wet Ber­rant skar­żył się na was. Ale co prawda, to prawda. Sły­szy­cie, łotry? — bur­mistrz znowu od­wró­cił się do Ge­ralta i Chi­re­adana. — Nic was nie usprawie­dli­wia! Nie my­ślę tole­ro­wać tu ta­kich awantur! No już, jazda, ga­daj­cie mi tu wszystko, ga­daj­cie, co ma­cie na swoją obronę, bo jak nie, to klnę się na wszystkie reli­kwie, za­tań­czę z wami tak, że do śmierci nie za­po­mni­cie! Ga­dać mi tu wszystko, zaraz, jak na spo­wie­dzi!

Chi­re­adan westchnął ciężko i po­pa­trzył na wiedź­mina zna­cząco i pro­sząco. Ge­ralt też westchnął, od­chrząknął.

I opo­wie­dział wszystko. No, pra­wie wszystko.

A więc to ta­kie buty — rzekł ka­płan po chwili mil­cze­nia. — Ładna hi­storia. Ge­niusz uwol­niony z za­mknięcia. I cza­ro­dziejka, która za­gięła na tego ge­niu­sza parol. Nie­zła kombina­cja. To się może źle skończyć, bar­dzo źle.

— Co to jest ge­niusz? — spy­tał Neville — I o co cho­dzi tej Yen­nefer?

— Cza­ro­dzieje — wy­jaśnił Krepp — czer­pią swą moc z sił na­tury, a do­kład­niej z tak zwa­nych Czte­rech Ele­mentów albo Pier­wiastków, po­pu­lar­nie na­zy­wa­nych ży­wio­łami. Po­wie­trze, Woda, Ogień i Zie­mia. Każdy z tych ży­wiołów ma swój wła­sny Wy­miar, w żar­gonie cza­row­ni­ków na­zy­wany Płaszczy­zną. Ist­nieje Płaszczy­zna Wody, Płaszczy­zna Ognia i tak dalej. Wy­miary te, dla nas nie­do­stępne, za­mieszkują istoty zwane ge­niu­szami...

— Zwane w le­gen­dach — prze­rwał wiedźmin. — Bo o ile mi wia­domo...

— Nie prze­ry­waj — uciął Krepp. — To że nie­wiele ci wia­domo, było jasne już w cza­sie two­jej opo­wie­ści, wiedźmi­nie. Milcz więc teraz i po­słu­chaj mą­drzej­szych od sie­bie. Wra­cając do ge­niu­szy, są ich cztery ro­dzaje, tak jak cztery są Płaszczy­zny. Ist­nieją d'jinni, istoty po­wietrzne, ma­ridy, związane z ży­wio­łem wody, ifrity, które są ge­niu­szami Ognia, i d'ao, ge­niu­sze Ziemi...

— Za­galo­po­wa­łeś się, Krepp — wtrą­cił Neville. — Tu nie szkółka świątynna, nie ucz nas. Mów krótko: czego Yen­nefer chce od tego ge­niu­sza?

— Taki ge­niusz, bur­mi­strzu, to żywy zbiornik ener­gii ma­gicz­nej. Cza­row­nik, ma­jąc ge­niu­sza na za­wo­łanie, może tę ener­gię ukie­run­ko­wy­wać w po­staci za­klęć. Nie musi mo­zol­nie cią­gnąć Mocy z Na­tury, robi to za niego ge­niusz. Wówczas moc ta­kiego cza­ro­dzieja jest ogromna, bli­ska wszech­mocy...

— Ja­koś nie sły­sza­łem o ma­gach mo­gą­cych wszystko — skrzywił się Neville. — Wręcz prze­ciw­nie, moc większo­ści z nich jest wy­raź­nie prze­sa­dzona. Tego nie mogą, tam­tego nie...

— Cza­ro­dziej Stammel­ford — prze­rwał ka­płan, znowu przybie­rając ton, pozę i minę aka­de­mic­kiego wy­kła­dowcy — prze­sunął kie­dyś górę, bo mu za­sła­niała wi­dok z wieży. Ni­komu nie udało się nigdy, ani przedtem, ani po­tem do­ko­nać cze­goś po­dob­nego. Bo Stammel­ford, jak wieść nie­sie, miał na usługi d'ao, ge­niu­sza Ziemi. Ist­nieją zapi­ski o po­dob­nych w skali wy­czy­nach in­nych ma­gi­ków. Ogromne fale i kata­stro­falne desz­cze, nie­za­wod­nie dzieło ma­ri­dów. Słupy ogni­ste, po­żary i eks­plo­zje, ro­bota ogni­stych ifri­tów...

— Trąby po­wietrzne, hu­ra­gany, loty nad zie­mią — mruknął Ge­ralt. — Geo­ffrey Monck.

— Zga­dza się. Coś jed­nak wiesz, jak wi­dzę — Krepp spoj­rzał na niego życzliwiej. — Mówi się, że stary Monck zna­lazł spo­sób, by zmu­sić do służby d'jinni, ge­niu­sza Po­wie­trza. Krą­żyły po­gło­ski, że nie­jed­nego. Miał je trzymać ja­koby w bu­tlach i wy­ko­rzy­sty­wał w miarę po­trzeby, po trzy ży­cze­nia od każ­dego ge­niu­sza. Bo ge­niusz, moi pa­no­wie, speł­nia tylko trzy ży­cze­nia, a po­tem jest wolny i ucieka w swój wy­miar.

— Ten nad rzeką ni­czego nie speł­niał — rzekł sta­now­czo Ge­ralt. — Od razu rzu­cił się Ja­skrowi do gar­dła.

— Ge­niu­sze — za­darł nos Krepp — to istoty zło­śliwe i prze­wrotne. Nie lubią ta­kich, co pa­kują je do butli i każą prze­su­wać góry. Ro­bią wszystko, by unie­możliwić wy­po­wie­dze­nie ży­czeń, a speł­niają je też w spo­sób trudny do opa­no­wa­nia i przewi­dze­nia. Nie­kiedy do­słownie, trzeba więc uwa­żać, co się mówi. Aby zaś ge­niu­sza ujarzmić, trzeba że­laz­nej woli, sta­lo­wych ner­wów, silnej Mocy i nie­ma­łych umiejęt­ności. Z tego, co opo­wia­dałeś, wy­nika, że twoje umiejęt­ności, wiedźmi­nie, były za małe.

— Za małe, żeby dra­nia ujarzmić — zgo­dził się Ge­ralt. — Ale prze­pę­dzi­łem go, wiał tak, że aż po­wie­trze wyło. A to też jest coś. Yen­nefer, co prawda, wy­śmiała mój eg­zor­cyzm...

— Jaki to był eg­zor­cyzm? Po­wtórzcie.

Wiedźmin po­wtó­rzył, słowo w słowo.

— Co?!? — ka­płan naj­pierw po­bladł, po­tem po­czerwie­niał, a na ko­niec posi­niał. — Jak śmiesz! Dworu­jesz sobie ze mnie?

— Wy­baczcie — za­jąk­nął się Ge­ralt. — Mó­wiąc szczerze, to nie znam... zna­cze­nia tych słów.

— Nie po­wta­rzaj­cie więc, czego nie zna­cie! Poję­cia nie mam, gdzie mo­gli­ście usły­szeć po­dobne plu­ga­stwo!

— Dość tego — machnął ręką bur­mistrz. — Tra­cimy czas. Do­bra. Wiemy już, do czego cza­row­nicy jest ten ge­niusz. Ale mó­wili­ście, Krepp, że to nie­do­brze. Co jest nie­do­brze? A niech go sobie zła­pie i niech idzie do dia­bła, co mnie to ob­cho­dzi. Ja my­ślę...

Nikt nigdy nie do­wie­dział się, co w danej chwili my­ślał Neville, jeżeli na­wet nie były to prze­chwałki. Na ścia­nie obok ar­rasu z Pro­ro­kiem Le­biodą po­jawił się nagle świetlisty czworokąt, coś bły­snęło, po czym na środku ratu­szo­wej komnaty wy­lą­do­wał... Ja­skier.

— Nie­winny! — wrzasnął poeta czy­ściutkim, dźwięcz­nym teno­rem, sie­dząc na podłodze i wo­dząc do­okoła błęd­nym wzrokiem. — Nie­winny! Wiedźmin jest nie­winny! Ży­czę sobie, by w to uwie­rzono!

— Ja­skier! — krzyknął Ge­ralt, po­wstrzy­mu­jąc Kreppa, naj­wy­raź­niej szy­kują­cego się do eg­zor­cy­zmowa­nia, a kto wie, czy nie klą­twy — Skąd ty... tutaj... Ja­skier!

— Ge­ralt! — bard ze­rwał się z podłogi.

— Ja­skier!

— Co to za jeden? — warknął Neville. — Do ja­snej cho­lery, jeśli nie za­prze­sta­nie­cie cza­rów, to nie ręczę za sie­bie. Po­wie­działem, w Rinde cza­ro­wać nie wolno! Naj­pierw trzeba zło­żyć pi­semne podanie, po­tem uiścić po­datek i opłatę skar­bową... Ejże? Czy to aby nie ten śpiewak, za­kład­nik wiedźmy?

— Ja­skier — po­wtó­rzył Ge­ralt, trzyma­jąc poetę za ra­miona. — Jak się tu do­stałeś?

— Nie wiem — przy­znał bard z głu­pią i za­tro­skaną miną. — Mó­wiąc szczerze, je­stem ra­czej nie­świadom, co się ze mną działo. Pa­mię­tam nie­wiele i niech mnie za­raza, jeśli wiem, co z tego było jawą, a co koszma­rem. Przypo­mi­nam sobie jed­nak nie­brzydką czar­nulkę o ogni­stych oczach...

— Co wy mi tu o czar­nul­kach — prze­rwał gniewnie Neville. — Do rze­czy, mo­spa­nie, do rze­czy. Wrzesz­cze­liście, że wiedźmin jest nie­winny Jak mam to ro­zu­mieć? Że niby Wawrzy­no­sek sam, wła­sno­ręcz­nie obił sobie dupę? Bo jeśli wiedźmin jest nie­winny, to ina­czej być nie mo­gło. Chyba że była to zbio­rowa halu­cy­nacja.

— Nic mi nie wia­domo o dupach ani halu­cy­na­cjach — rzekł dumnie Ja­skier. — Ani o waw­rzy­no­wych no­skach. Po­wta­rzam, ostatnie, co pa­mię­tam, to była ele­gancka ko­bieta ubrana w gu­stownie skompo­no­waną czerń i biel. Wzmian­ko­wana wrzuciła mnie bru­talnie do świecącej dziury, nie­chybnie por­talu ma­gicz­nego. A przedtem wy­dała mi wy­raźne i do­bitne pole­cenie. Po przybyciu na miej­sce mia­łem bez­zwłocznie oświad­czyć, cy­tuję: „Ży­cze­niem moim jest, by mi uwie­rzono, że wiedźmin nie po­nosi winy za to, co się stało. Ta­kie, nie inne, jest moje ży­cze­nie.” Do­słownie tak. Owszem, py­tałem, w czym rzecz, o co cho­dzi i po co to wszystko. Czarnulka nie dała mi dojść do słowa. Ob­ru­gała mnie nie­ele­gancko, wzięła za kark i wrzuciła w por­tal. To wszystko. A te­raz...

Ja­skier wy­pro­sto­wał się, otrzepał ku­brak, po­pra­wił koł­nierz i fan­ta­zyjny, acz brudny żabot.

— ...ze­chcą mi pa­no­wie po­wie­dzieć, jak na­zywa się i gdzie się znaj­duje naj­lep­sza w tym mie­ście obe­rża.

W moim mie­ście nie ma złych obe­rży — po­wie­dział wolno Neville. — Ale za­nim bę­dziesz się mógł o tym prze­ko­nać, obej­rzysz do­kład­nie naj­lep­szy w tym mie­ście loch. Ty i twoi kompani. Jesz­cze nie jeste­ście na wol­ności, łaj­dacy, przypo­mi­nam! Wi­dzi­cie ich! Je­den opo­wiada nie­stwo­rzone hi­storie, a drugi wy­ska­kuje ze ściany i krzy­czy o nie­win­ności, ży­czę sobie, wrzeszczy, by mi uwie­rzono. Ma czel­ność ży­czyć sobie...

— Bo­go­wie! — ka­płan chwycił się nagle za ły­sinę. — Te­raz ro­zu­miem! Ży­cze­nie! Ostatnie ży­cze­nie!

— Co się wam stało, Krepp? — bur­mistrz zmarsz­czył czoło. — Cho­rzy­ście?

— Ostatnie ży­cze­nie! — po­wtó­rzył ka­płan. — Zmusiła barda do wy­po­wie­dze­nia ostatniego, trze­ciego ży­cze­nia. Ge­niu­szem nie można było za­władnąć, do­póki nie speł­nił tego ży­cze­nia. A Yen­nefer za­sta­wiła pu­łapkę ma­giczną i za­pewne poj­mała ge­niu­sza, za­nim zdą­żył umknąć we wła­sny wy­miar! Panie Neville, trzeba ko­niecznie...

Za oknem za­grzmiało. I to tak, że za­drżały ściany.

— Cholera — mruknął bur­mistrz, pod­cho­dząc do okna. — Bli­sko rąb­nęło. Byle nie w jaki dom, bra­kuje mi tu jesz­cze po­żaru... Bo­go­wie! Spójrzcie tylko! Spójrzcie tylko na to! Krepp!!! Co to jest?

Wszyscy, jak jeden mąż, rzu­cili się ku oknu.

O matko! — wrzasnął Ja­skier, chwytając się za gar­dło. — To on! To ten su­kin­syn, który mnie udu­sił!

— D'jinni! — krzyknął Krepp. — Ge­niusz po­wie­trza!

— Nad karczmą Err­dila! — za­wo­łała Chi­re­adan. — Nad da­chem!

— Zła­pała go! — Ka­płan wy­chy­lił się tak mocno, że omal nie wy­padł. — Wi­dzi­cie światło ma­giczne? Cza­row­nica schwytała ge­niu­sza w pu­łapkę!

Ge­ralt pa­trzył w mil­cze­niu.

Kie­dyś przed laty, gdy bę­dąc zu­peł­nym smarka­czem po­bie­rał nauki w Kaer Mor­hen, w Wiedź­miń­skim Sie­dliszczu, on i jego ko­leżka Eskel schwytali wiel­kiego le­śnego trzmiela, któ­rego na­stęp­nie przywią­zali do sto­ją­cego na stole dzbana długą nitką wy­prutą z ko­szuli. Pa­trząc, co wy­czy­nia trzmiel na uwięzi, pę­kali ze śmiechu do czasu, gdy zdy­bał ich na tym zaję­ciu Ve­semir, ich pre­cep­tor, i złoił obu rze­mie­niem.

Dżinn krą­żący nad da­chem obe­rży Err­dila za­cho­wy­wał się identycz­nie jak tam­ten trzmiel. Wzlatywał i spa­dał, zry­wał się i pi­ko­wał w dół, krą­żył, bu­cząc wściekle, po okręgu. Bo dżinn, identycz­nie jak trzmiel z Kaer Mor­hen, był przywią­zany po­krę­co­nymi nit­kami z ośle­pia­jąco ja­snego, róż­no­kolo­ro­wego światła, oplatają­cymi go szczelnie i koń­czą­cymi się na da­chu. Dżinn jed­nak miał większe możliwo­ści niż przywią­zany do dzbanka trzmiel. Trzmiel nie mógł roz­wa­lać oko­licz­nych da­chów, roz­nosić w strzępy strzech, bu­rzyć ko­mi­nów, dru­zgo­tać wie­ży­czek i man­sard. Dżinn mógł. I robił to.

— Niszczy mia­sto! — za­wył Neville. — Ten po­twór nisz­czy moje mia­sto!

— He, he — za­śmiał się ka­płan. — Tra­fiła kosa na ka­mień, jak mi się zdaje! To wy­jąt­kowo silny d'jinni! Prawdzi­wie, nie wiem, kto kogo schwytał, wiedźma jego czy on wiedźmę! Ha, skończy się to tym, że d'jinni ze­trze ją na proch, i bar­dzo do­brze! Sprawie­dli­wo­ści sta­nie się za­dość!

— Sram na sprawie­dli­wość! — wrzasnął bur­mistrz, nie ba­cząc, że pod oknami mogą stać wy­borcy. — Patrz, Krepp, co się tam dzieje! Pa­nika, ruina! Tego mi nie po­wie­działeś, ty łysy dur­niu! Mą­drzyłeś się, ga­dałeś, a o naj­waż­niej­szym ani słowa! Dla­czego mi nie po­wie­działeś, że ten de­mon... Wiedźmi­nie! Zrób coś! Sły­szysz, nie­winny cza­row­niku? Zrób z tym dia­błem po­rzą­dek! Da­ruję ci wszystkie przewiny, ale...

— Tu się nic nie da zro­bić, panie Neville — par­sknął Krepp. — Nie uwa­żali­ście, gdy mó­wi­łem, i tyle. Nigdy nie uwa­żacie, gdy mó­wię. To jest, po­wta­rzam, nie­sły­cha­nie silny d'jinni, gdyby nie to, cza­ro­dziejka już by go miała. Po­wia­dam wam, jej za­klę­cie zaraz osłabnie, a wówczas d'jinni zmiażdży ją i ucieknie. I bę­dzie spo­kój.

A mia­sto pój­dzie tym­cza­sem w gruzy?

— Trzeba cze­kać — po­wtó­rzył ka­płan. — Ale nie z zało­żo­nymi rę­kami. Wy­daj­cie roz­kazy, bur­mi­strzu. Niech lu­dzie opuszczą oko­liczne domy i niech się przygo­tują do ga­sze­nia poża­rów. To, co się tam teraz dzieje, jest ni­czym w po­rów­naniu z pie­kłem, jakie się za­cznie, gdy ge­niusz skończy z cza­row­nicą.

Ge­ralt uniósł głowę, na­po­tkał wzrok Chi­re­adana, umknął przed nim.

— Pa­nie Krepp — zde­cy­do­wał się nagle. — Po­trzebna mi wa­sza po­moc. Cho­dzi o por­tal, któ­rym przybył tu Ja­skier. Por­tal wciąż łą­czy ra­tusz z...

— Nie ma już na­wet znaku po por­talu — rzekł zimno ka­płan, wskazując na ścianę. — Nie wi­dzisz?

— Por­tal, na­wet nie­wi­doczny, zo­sta­wia ślad. Można za­klę­ciem taki ślad usta­bili­zo­wać. Przejdę tym śla­dem.

— Chy­ba­ście nie­spełna ro­zumu. Na­wet jeśli takie przejście nie roze­rwie was na sztuki, co chcecie osią­gnąć? Chcecie zna­leźć się w środku cy­klonu?

— Py­tałem, czy mo­żecie rzu­cić za­klę­cie sta­bili­zu­jące ślad.

— Za­klę­cie? — ka­płan dumnie uniósł głowę. — Ja nie je­stem bez­boż­nym cza­row­ni­kiem! Ja nie rzu­cam za­klęć! Moja moc pły­nie z wiary i mo­dli­twy!

— Mo­żecie, czy nie?

— Mogę.

— To bierzcie się do ro­boty, bo czas nagli.

— Ge­ralt — ode­zwał się Ja­skier. — Tyś na­prawdę zwa­rio­wał! Trzymaj się z da­leka od tego cho­ler­nego dusi­ciela!

— Pro­szę o ciszę — rzekł Krepp. — I o po­wagę. Mo­dlę się.

— Do dia­bła z twoją mo­dli­twą! — roz­darł się Neville. — Lecę zbie­rać ludzi! Trzeba coś robić, a nie stać i ga­dać! Bo­go­wie, co za dzień! Co za cho­lerny dzień!

Wiedźmin po­czuł, jak Chi­re­adan do­tyka jego ra­mie­nia. Od­wró­cił się. Elf spoj­rzał mu w oczy, po­tem spu­ścił wzrok.

— Idziesz tam... bo mu­sisz, prawda?

Ge­ralt za­wa­hał się. Zdawało mu się, że czuje za­pach bzu i agre­stu.

— Chyba tak — po­wie­dział z ocią­ga­niem. — Mu­szę... Przepra­szam cię, Chi­re­adan...

— Nie prze­pra­szaj. Wiem, co czu­jesz.

— Wąt­pię. Bo ja sam tego nie wiem.

Elf uśmiech­nął się. Uśmiech ten mało miał wspólnego z ra­do­ścią.

— Na tym to wła­śnie po­lega, Ge­ralt. Wła­śnie na tym.

Krepp wy­pro­sto­wał się, ode­tchnął głę­boko.

— Go­towe — po­wie­dział, wskazując z dumą na led­wie wi­doczny zarys na ścia­nie. — Ale por­tal jest chwiejny i długo się nie utrzyma. Nie ma też żad­nej pew­ności, czy nie jest prze­rwany. Za­nim w to wstąpicie, panie wiedźmi­nie, uczyńcie ra­chu­nek su­mie­nia. Mogę was po­bło­go­sła­wić, ale na od­puszcze­nie grze­chów...

— ...nie wy­star­czy czasu — do­koń­czył Ge­ralt. — Wiem, panie Krepp. Na to nigdy nie wy­star­cza czasu. Wyjdźcie wszyscy z komnaty. Je­żeli por­tal eks­plo­duje, pękną wam bę­benki w uszach.

— Ja zo­stanę — rzekł Krepp, gdy za Jas­krem i el­fem za­mknęły się drzwi. Po­ru­szył dłońmi w po­wie­trzu, wy­twa­rza­jąc do­okoła sie­bie pul­su­jącą aurę. — Roztoczę pro­tek­cję, na wszelki wy­pa­dek. A gdyby por­tal pękł... Spróbuję was wy­cią­gnąć, panie wiedźmi­nie. Wielka mi rzecz bę­benki. Bę­benki odra­stają.

Ge­ralt spoj­rzał na niego życzliwiej. Ka­płan uśmiech­nął się.

— Mężny z was człowiek — po­wie­dział. — Chcecie ją ra­to­wać, prawda? Ale mę­stwo nie na wiele się wam zda. Dżinny to mściwe istoty. Cza­ro­dziejka jest zgu­biona. Wy, jeśli tam pój­dzie­cie, też bę­dzie­cie zgu­bieni. Uczyńcie ra­chu­nek su­mie­nia.

— Już uczyni­łem — Ge­ralt sta­nął przed słabo świecą­cym por­talem. — Panie Krepp?

— Słu­cham was.

— Ten eg­zor­cyzm, który tak was zde­ner­wo­wał... Co zna­czą te słowa?

— Za­iste, spo­sobna pora do żar­tów i kro­to­chwili...

— Pro­szę was, panie Krepp.

— Cóż — rzekł ka­płan, kry­jąc się za cięż­kim dę­bo­wym sto­łem bur­mi­strza. — Ostatnie to wa­sze ży­cze­nie, więc wam po­wiem. Zna­czyło to... Hmm... Hmm... „Odejdź stąd i wy­chę­dóż się sam”.

Ge­ralt wstąpił w ni­cość, a zimno zdławiło śmiech, który nim wstrząsał.

 

*   *   *

Por­tal, ry­czący i ko­tłu­jący się jak hu­ragan, wy­rzu­cił go z im­pe­tem, wy­pluł z roz­ry­wa­jącą płuca siłą. Wiedźmin runął bez­władnie na podłogę, dy­sząc, z tru­dem ła­piąc po­wie­trze otwartymi ustami.

Podłoga dy­go­tała. Po­cząt­kowo są­dził, że to on sam trzę­sie się po po­dróży przez pę­ka­jące pie­kło por­talu, ale szybko zo­rientował się w po­myłce. Cały dom wi­bro­wał, trząsł się i trzeszczał.

Ro­zej­rzał się. Znajdo­wał się nie w iz­debce, w któ­rej po raz ostatni wi­dział Yen­nefer i Ja­skra, ale w dużej ogólnej sali re­montowa­nej karczmy Err­dila.

Zo­ba­czył ją. Klę­czała po­mię­dzy sto­łami, po­chy­lona nad ma­giczną kulą. Kula pło­nęła sil­nym mlecznym bla­skiem, prze­świetlała na czerwono palce cza­ro­dziejki. Blask rzu­cany przez kulę two­rzył obraz. Mi­go­tliwy, chwiejny, ale wy­raźny. Ge­ralt wi­dział po­koik z gwiazdą i pen­ta­gra­mem wy­kre­ślo­nymi na podłodze, roz­ja­rzo­nymi obecnie do bia­łości. Wi­dział wy­strzelające z pen­ta­gramu róż­no­kolo­rowe, trzesz­czące, ogni­ste linie prze­pa­da­jące w górze po­nad da­chem, skąd do­bie­gał wściekły ryk zło­wio­nego dżinna.

Yen­nefer zo­ba­czyła go, ze­rwała się i unio­sła dłoń.

— Nie! — krzyknął. — Nie rób tego! Chcę ci po­móc!

— Po­móc? — par­sk­nęła. — Ty?

— Ja.

— Po­mimo tego, co ci zro­bi­łam?

— Po­mimo.

— In­tere­su­jące. Ale w gruncie rze­czy nie­ważne. Nie po­trze­buję two­jej po­mocy. Wy­noś się stąd, na­tychmiast.

— Nie.

— Wy­noś się! — wrzasnęła, krzywiąc się zło­wróżbnie. — Tu robi się nie­bez­piecznie! Sprawa wy­myka mi się spod kon­troli, ro­zu­miesz? Nie mogę go opa­no­wać, nie poj­muję tego, ale łaj­dak nie słab­nie. Zła­pa­łam go, gdy speł­nił trze­cie ży­cze­nie tru­ba­dura, po­win­nam już mieć go w kuli. A on w ogóle nie słab­nie! Cholera, wy­gląda, jakby robił się coraz sil­niej­szy! Ale po­ko­nam go i tak, zła­mię...

— Nie zła­miesz go, Yen­nefer. On cię za­bije.

— Nie tak łatwo mnie zabić...

Urwała. Cały sufit karczmy roz­ja­rzył się nagle i roz­bły­snął. Rzu­cana przez kulę wizja roz­pły­nęła się w ja­sno­ści. Na po­wale zary­so­wał się wielki ogni­sty czworokąt. Cza­ro­dziejka za­klęła, uno­sząc ręce, z jej pal­ców try­snęły iskry.

— Uciekaj, Ge­ralt!

— Co się dzieje, Yen­nefer?

— Zlo­kali­zo­wał mnie... — jęk­nęła, czerwie­nie­jąc z wy­siłku. — Chce się do mnie do­brać. Two­rzy wła­sny por­tal, by do­stać się do środka. Nie może ze­rwać uwięzi, ale por­talem się tu do­sta­nie. Nie mogę... Nie mogę go po­wstrzymać!

— Yen­nefer...

— Nie roz­pra­szaj mnie! Mu­szę się skoncen­tro­wać... Ge­ralt, mu­sisz ucie­kać. Otworzę mój por­tal, drogę ucieczki dla cie­bie. Uważaj, to bę­dzie por­tal lo­sowo rzu­ca­jący, nie mam czasu ani siły na inny... Nie wiem, gdzie wy­lą­du­jesz... ale bę­dziesz bez­pieczny... Przygotuj się...

Wielki por­tal na sufi­cie roz­bły­snął nagle ośle­pia­jąco, roz­dął się i zde­for­mo­wał, z ni­cości wy­ło­niła się znana wiedźmi­nowi bez­kształtna, kła­piąca ob­wi­słymi war­gami pasz­cza, wy­jąca tak, że aż świ­dro­wało w uszach. Yen­nefer sko­czyła, za­ma­chała rę­kami i krzyknęła za­klę­cie. Z jej dłoni wy­strzeliła plą­ta­nina światła, spa­dając na dżinna jak sieć. Dżinn za­ry­czał i wy­pączko­wał z sie­bie dłu­gie łapy, które ni­czym ata­ku­jące ko­bry po­mknęły ku gar­dłu cza­ro­dziejki. Yen­nefer nie cofnęła się.

Ge­ralt rzu­cił się ku niej, ode­pchnął i za­słonił. Dżinn, omotany ma­gicz­nym światłem, wy­sko­czył z por­talu jak ko­rek z bu­telki, rzu­cił się na nich, roz­wie­rając pasz­czę. Wiedźmin zaci­snął zęby i ude­rzył go Zna­kiem, bez wi­docznego efektu. Ale ge­niusz nie za­ata­ko­wał. Za­wisł w po­wie­trzu pod sa­mym sufi­tem, roz­dął do im­po­nują­cych roz­mia­rów, wy­bału­szył na Ge­ralta blade śle­pia i zary­czał. W ryku tym było coś, coś jak gdyby roz­kaz, pole­cenie. Nie zro­zu­miał jakie.

— Tędy! — krzyknęła Yen­nefer, wskazując na por­tal, który wy­cza­ro­wała na ścia­nie przy schodach. W po­rów­naniu z por­talem utworzo­nym przez ge­niu­sza por­tal cza­ro­dziejki wy­glą­dał bied­nie, nie­po­zor­nie i nader pro­wi­zo­rycz­nie. — Tędy, Ge­ralt! Uciekaj!

— Tylko ra­zem z tobą!

Yen­nefer, wo­dząc w po­wie­trzu rę­kami, krzy­czała za­klę­cia, róż­no­kolo­rowe liny uwięzi sy­pały iskrami, trzesz­czały. Dżinn zawi­ro­wał jak bąk, napi­nając więzy, roz­cią­gając je. Po­woli, ale stale zbli­żał się do cza­ro­dziejki. Yen­nefer nie cofnęła się.

Wiedźmin przy­sko­czył, zręcznie pod­sta­wił jej nogę, chwycił w pasie jedną ręką, drugą wpił we włosy na karku. Yen­nefer za­klęła obrzy­dli­wie i wal­nęła go łok­ciem w szyję. Nie pu­ścił jej. Przeni­kliwy za­pach ozonu, jaki wy­two­rzyły za­klę­cia, nie zabił za­pa­chu bzu i agre­stu. Ge­ralt pod­ciął cza­ro­dziejce wierzga­jące nogi i sko­czył, uno­sząc ją pro­sto w opa­lizu­jąco mi­go­tliwą ni­cość mniej­szego por­talu.

Por­talu pro­wa­dzą­cego w nie­znane.

Wy­le­cieli, zwarci w uści­sku, upa­dli na marmu­rową po­sadzkę, su­nąc po niej w po­śli­zgu przewró­cili ogromny świecznik, a zaraz po­tem stół, z któ­rego z hu­kiem i trza­skiem po­sy­pały się kryszta­łowe pu­chary, pa­tery z owo­cami i ogromna mi­cha pełna tłu­czo­nego lodu, wo­doro­stów i ostryg. Ktoś wrzasnął, ktoś za­pisz­czał.

Le­żeli na sa­mym środku sali ba­lowej, ja­snej od kan­dela­brów. Bo­gato odziani pa­no­wie i skrzące się od klej­no­tów damy, prze­rwawszy ta­niec, przyglą­dali im się w osłu­pia­łym mil­cze­niu. Mu­zycy z gale­ryjki za­koń­czyli grę gry­zącą uszy ka­ko­fonią.

— Ty kre­tynie! — krzyknęła Yen­nefer, usi­łując wy­dra­pać mu oczy. — Ty cho­lerny idioto! Prze­szkodzi­łeś mi! Już go pra­wie mia­łam!

— Gówno mia­łaś! — od­krzyknął, zły nie na żarty. — Urato­wa­łem ci życie, głu­pia wiedźmo!

Par­sk­nęła jak wściekły kot, jej dło­nie syp­nęły iskrami. Ge­ralt, od­wra­cając twarz, uca­pił ją za oba prze­guby, po czym za­częli się ta­rzać wśród ostryg, kan­dy­zo­wa­nych owo­ców i kru­szo­nego lodu.

— Czy mają pań­stwo za­pro­sze­nia? — spy­tał po­stawny męż­czy­zna ze zło­tym łań­cu­chem szambe­lana na piersi, pa­trząc na nich z góry z wy­nio­słą miną.

— Od­chę­doż się, dur­niu! — wrzasnęła Yen­nefer, wciąż pró­bując wy­dra­pać Ge­ral­towi oczy.

— To skandal — rzekł z na­ci­skiem szambelan. — Do­prawdy, prze­sa­dza­cie z tą tele­por­tacją. Po­skarżę się Ra­dzie Cza­ro­dziejów. Za­żą­dam...

Nikt nigdy nie do­wie­dział się, czego za­żąda szambelan. Yen­nefer wy­szarpnęła się, otwartą dło­nią trza­snęła wiedź­mina w ucho, z mocą kop­nęła go w łydkę i sko­czyła w ga­snący na ścia­nie por­tal. Ge­ralt rzu­cił się za nią, wy­praktyko­wa­nym ru­chem ła­piąc za włosy i pa­sek. Yen­nefer, też na­brawszy praktyki, zdzieliła go łok­ciem. Od gwałtow­nego ru­chu trza­snęła jej suk­nia pod pa­chą, od­sła­nia­jąc zgrabną dziew­częcą pierś. Zza roz­dar­tego de­koltu wy­le­ciała ostryga.

Wpadli oboje w ni­cość por­talu. Ge­ralt usły­szał jesz­cze słowa szambe­lana.

— Mu­zyka! Grać dalej! Nic się nie stało. Pro­szę nie przejmo­wać się tym god­nym po­ża­ło­wa­nia incy­den­tem!

Wiedźmin był prze­ko­nany, że z każdą ko­lejną po­dróżą por­talem ro­śnie też ry­zyko nie­szczęścia, i nie po­mylił się. Tra­fili w cel, w karczmę Err­dila, ale zmateria­lizo­wali się pod sa­mym sufi­tem. Spa­dli, dru­zgo­cąc balu­stradę schodów, z ogłu­sza­ją­cym trza­skiem wy­lą­do­wali na stole. Stół nie miał prawa tego wy­trzymać i nie wy­trzymał.

Yen­nefer w chwili upadku zna­lazła się pod spodem. Był pe­wien, że stra­ciła przytom­ność. Mylił się.

Wal­nęła go na­sadą pię­ści w oko i blu­znęła pro­sto w twarz wią­zanką obelg, któ­rych nie po­wsty­dziłby się kra­sno­ludzki gra­barz, a kra­sno­ludzcy gra­barze byli nie­zrówna­nymi plu­gaw­cami. Klątwom to­wa­rzy­szyły wściekłe i bez­ładne ciosy wy­mie­rzane na oślep, gdzie po­padło. Ge­ralt chwycił ją za ręce, a chcąc uniknąć ude­rze­nia czo­łem, wci­snął twarz w de­kolt cza­ro­dziejki pachnący bzem, agre­stem i ostrygami.

— Puść mnie! — wrzasnęła, wierzgając ni­czym ku­cyk. — Idioto, głupku, pa­lan­cie! Puść, mó­wię! Uwięź za­raz pęk­nie, mu­szę ją wzmocnić, bo dżinn ucieknie!

Nie od­po­wie­dział, cho­ciaż miał ochotę. Chwycił ją jesz­cze moc­niej, pró­bując przytłam­sić do podłogi. Yen­nefer za­klęła wstrętnie, tar­gnęła się i z całej siły kop­nęła go kola­nem w kro­cze. Za­nim zdo­łał zła­pać od­dech, wy­rwała mu się, wrzasnęła za­klę­cie. Po­czuł, jak jakaś po­tworna siła dźwiga go z podłogi i ciska nim przez całą dłu­gość sali, a po­tem z po­zba­wia­ją­cym od­de­chu im­pe­tem wy­rżnął o rzeź­bioną dwu­drzwiową ko­modę i zdru­zgo­tał ją do­ku­mentnie.

 

*   *   *

— Co się tam dzieje!?! — Ja­skier ucze­piony murku wy­cią­gnął szyję, sta­rając się prze­bić wzrokiem ulewę. — Co się tam dzieje, mówcie, do cho­lery!

— Biją się! — wrzasnął jeden z cie­kaw­skich uliczni­ków, od­ska­kując od okna karczmy jak opa­rzony. Jego ob­szar­pani ko­leż­ko­wie rów­nież rzu­cili się do ucieczki, klaszcząc po bło­cie bo­symi pię­tami. — Cza­row­nik i wiedźma biją się!

— Biją się? — zdziwił się Neville. — Oni się biją, a ten za­faj­dany de­mon ruj­nuje moje mia­sto! Pa­trzcie, znowu oba­lił ko­min! I roz­pie­przył ce­giel­nię! Hej, lu­dzie! Bie­giem tam! Bo­go­wie, szczęście, że pada, byłby po­żar jak nic!

— To już długo nie po­trwa — po­wie­dział po­nuro ka­płan Krepp. — Światło ma­giczne słab­nie, uwięź za­raz pęk­nie. Panie Neville! Roz­każ­cie, niech lu­dzie się cofną! Tam zaraz roz­pęta się pie­kło! Z tego domu zo­staną drza­zgi! Panie Err­dil, z czego się śmiejecie? Prze­cież to wasz dom. Co was tak bawi?

— Ubezpie­czy­łem tę ru­derę na kupę forsy!

— Po­lisa obejmuje wy­padki ma­giczne i nad­przy­ro­dzone?

— Ja­sne.

— Ro­zum­nie, panie elfie. Bar­dzo ro­zum­nie. Gratuluję. Hej, lu­dzie, kryć się! Komu ży­cie miłe, niech nie pod­cho­dzi bliżej!

Z we­wnątrz Err­di­lo­wego do­mo­stwa roz­legł się ogłu­sza­jący huk, bły­snęła bły­ska­wica. Tłu­mek cof­nął się, kry­jąc za fila­rami.

— Dla­czego Ge­ralt tam po­lazł? — jęk­nął Ja­skier. — Po jaką cho­lerę? Dla­czego uparł się, by ra­to­wać tę cza­row­nicę? Psia­krew, dla­czego? Chi­re­adan, czy ty to ro­zu­miesz?

Elf uśmiech­nął się smutno.

— Ro­zu­miem, Ja­skier — po­twierdził. — Ro­zu­miem.

 

*   *   *

Ge­ralt uskoczył przed ko­lej­nym ogni­ście po­ma­rań­czo­wym gro­tem strzelają­cym z pal­ców cza­ro­dziejki. Była wy­raź­nie zmę­czona, groty były słabe i wolne, uni­kał ich bez więk­szego trudu.

— Yen­nefer! — krzyknął. — Uspokój się! Zro­zum wreszcie, co chcę ci po­wie­dzieć! Nie zdo­łasz...

Nie do­koń­czył. Z rąk cza­ro­dziejki try­snęły cie­niut­kie czerwone bły­ska­wice, do­się­gając go w wielu miej­scach i do­kład­nie omotując. Ubranie zasy­czało i za­częło dy­mić.

— Nie zdo­łam? — wy­ce­dziła, sta­jąc nad nim. — Za­raz zo­ba­czysz, do czego je­stem zdolna. Wy­star­czy, że sobie pole­żysz i nie bę­dziesz wię­cej prze­szkadzał.

— Zdejmij to ze mnie! — zary­czał, ci­ska­jąc się i szar­piąc w ogni­stej paję­czy­nie. — Palę się, cho­lera!

— Leż bez ru­chu — po­ra­dziła, dy­sząc ciężko. — To parzy tylko wtedy, gdy się poru­szasz... Ja nie mogę po­święcić ci już wię­cej czasu, wiedźmi­nie. Po­ba­rasz­ko­wali­śmy, ale co za dużo, to nie­zdrowo. Mu­szę zająć się dżin­nem, bo go­tów mi uciec...

— Uciec? — wrzasnął. — To ty po­win­naś ucie­kać! Ten dżinn... Yen­nefer, po­słu­chaj mnie uważnie. Mu­szę ci coś wy­znać... Mu­szę ci po­wie­dzieć prawdę. Zdziwisz się.

 

*   *   *

Dżinn za­tar­gał się na uwięzi, zato­czył koło, na­piął trzyma­jące go liny i zmiótł wie­życzkę z domu Beau Ber­ranta.

— Ależ on ryczy! — zmarsz­czył się Ja­skier, chwytając się od­ru­chowo za gar­dło. — Ależ on po­twornie ryczy! Wy­gląda, że jest cho­ler­nie wściekły!

— Bo jest — rzekł ka­płan Krepp.

Chi­re­adan spoj­rzał na niego szybko.

— Co?

— Jest wściekły — po­wtó­rzył Krepp. — I nie dzi­wię się. Ja też był­bym wściekły, gdy­bym mu­siał co do joty wy­peł­nić pierwsze ży­cze­nie, jakie przypad­kowo wy­raził wiedźmin...

— Jak to? — krzyknął Ja­skier. — Ge­ralt? Ży­cze­nie?

— To on miał w ręku pie­częć, która wię­ziła ge­niu­sza. Ge­niusz speł­nia jego ży­cze­nia. Dla­tego cza­row­nica nie może za­pa­no­wać nad dżin­nem. Ale wiedźmin nie po­wi­nien jej tego mó­wić, na­wet jeżeli już się do­my­ślił. Nie po­wi­nien mó­wić jej tego.

— Psia­krew — mruknął Chi­re­adan. — Za­czy­nam ro­zu­mieć. Klucznik w lo­chu... Pękł...

— To było dru­gie ży­cze­nie wiedź­mina. Zo­stało mu jesz­cze jedno. Ostatnie. Ale, na bo­gów, nie po­wi­nien zdra­dzić tego Yen­nefer!

 

*   *   *

Stała nie­ru­chomo, po­chy­lona nad nim, nie zwracając żad­nej uwagi na dżinna tar­gają­cego się na uwięzi nad da­chem obe­rży. Bu­dy­nek trząsł się, z su­fitu sy­pało się wapno i drza­zgi, me­ble peł­zały po podłodze, dy­go­cąc spa­zmatycz­nie.

A więc to tak — syk­nęła. — Gratuluję. Udało ci się mnie oszukać. Nie Ja­skier, lecz ty. To dla­tego dżinn tak wal­czy! Ale ja jesz­cze nie prze­gra­łam, Ge­ralt. Nie do­ce­niasz mnie, nie do­ce­niasz mo­jej mocy. Na razie jesz­cze mam w gar­ści i dżinna, i cie­bie. Masz jesz­cze jedno, ostatnie ży­cze­nie? A za­tem wy­po­wiedz je. Zwolnisz dżinna, a wówczas ja go za­bu­tel­kuję.

— Nie wy­star­czy ci już sił, Yen­nefer.

— Nie do­ce­niasz mo­ich sił. Ży­cze­nie, Ge­ralt!

— Nie, Yen­nefer. Nie mogę... Dżinn może i spełni je, ale tobie nie da­ruje. Gdy bę­dzie wolny, za­bije cię, ze­mści się na tobie... Nie zdo­łasz go schwytać i nie zdo­łasz się przed nim obronić. Je­steś wy­cień­czona, le­dwie trzymasz się na no­gach. Zgi­niesz, Yen­nefer.

— To moje ry­zyko! — krzyknęła wściekle. — Co cię ob­cho­dzi, co się ze mną sta­nie? Po­myśl lepiej o tym, co dżinn może dać tobie! Masz jesz­cze jedno ży­cze­nie! Mo­żesz za­żą­dać, czego ze­chcesz! Wy­ko­rzy­staj szansę! Wy­ko­rzy­staj ją, wiedźmi­nie! Mo­żesz mieć wszystko! Wszystko!

 

*   *   *

— Zginą oby­dwoje? — za­wył Ja­skier. — Jak to? Panie Krepp, czy jak wam tam... Dla­czego? Prze­cież wiedźmin... Dla­czego, do cięż­kiej i nie­spo­dziewa­nej za­razy, on nie ucieka? Dla­czego? Co go tam trzyma? Dla­czego nie zo­stawi na pa­stwę losu tej cho­ler­nej wiedźmy i nie ucieknie? Prze­cież to bez sensu!

— Ab­so­lut­nie bez sensu — po­wtó­rzył Chi­re­adan gorzko. — Ab­so­lut­nie bez.

— To sa­mo­bój­stwo! I zwy­czajny idiotyzm!

— To prze­cież jego fach — wtrą­cił Neville. — Wiedźmin ra­tuje moje mia­sto. Bo­gów przy­zy­wam na świadków, jeśli po­kona cza­row­nicę i prze­pędzi de­mona, na­gro­dzę go so­wicie...

Ja­skier ze­rwał z głowy ka­pelu­sik ozdo­biony cza­plim piór­kiem, na­pluł na niego, rzu­cił w błoto i roz­dep­tał, po­wta­rza­jąc przy tym różne słowa w róż­nych języ­kach.

— Prze­cież on... — jęk­nął nagle. — Ma jesz­cze jedno ży­cze­nie w zapa­sie! Mógłby ura­to­wać i ją, i sie­bie! Panie Krepp!

— To nie takie pro­ste — za­sta­no­wił się ka­płan. — Ale gdyby... Gdyby wy­raził wła­ściwe ży­cze­nie... Gdyby ja­koś po­wią­zał swój los z lo­sem... Nie, nie sądzę, żeby na to wpadł. I chyba le­piej, żeby nie wpa­dał.

 

*   *   *

— Ży­cze­nie, Ge­ralt! Prę­dzej! Czego pra­gniesz? Nie­śmiertel­ności? Bo­gactwa? Sławy? Wła­dzy? Po­tęgi? Za­szczytów? Prę­dzej, nie mamy czasu!

Mil­czał.

— Człowie­czeń­stwa — po­wie­działa na­gle, uśmie­cha­jąc się pa­skudnie. — Od­ga­dłam, prawda? Prze­cież tego pra­gniesz, o tym ma­rzysz! O wy­zwoleniu, o swo­bo­dzie bycia tym, kim ze­chcesz, nie tym, czym być mu­sisz. Dżinn spełni to ży­cze­nie, Ge­ralt. Wy­po­wiedz je.

Mil­czał.

Stała nad nim w mi­go­tli­wym bla­sku cza­ro­dziejskiej kuli, w po­świacie ma­gii, wśród roz­bły­sków wię­żą­cych dżinna pro­mieni, z roz­wia­nymi wło­sami i oczami pło­ną­cymi fio­letem, wy­pro­sto­wana, smu­kła, czarna, straszna...

I piękna.

Po­chy­liła się gwałtow­nie, spoj­rzała mu w oczy, z bli­ska. Czuł za­pach bzu i agre­stu.

— Mil­czysz — syk­nęła. — Więc czego ty pra­gniesz, wiedźmi­nie? Jakie jest twoje naj­skrytsze ma­rze­nie? Nie wiesz, czy nie mo­żesz się zde­cy­do­wać? Po­szu­kaj w sobie, po­szu­kaj głę­boko i do­kład­nie, bo klnę się na Moc, dru­giej takiej szansy mieć nie bę­dziesz!

A on nagle znał prawdę. Wie­dział. Wie­dział, kim była nie­gdyś. O czym pa­mię­tała, o czym nie mo­gła za­po­mnieć z czym żyła. Kim była na­prawdę, za­nim stała się cza­ro­dziejką.

Bo pa­trzyły na niego zimne, prze­ni­kliwe, złe i mą­dre oczy gar­buski.

Prze­raził się. Nie, nie prawdy. Prze­raził się, że od­czyta jego myśli, że do­wie się, co od­gadł. Że nigdy mu tego nie wy­ba­czy. Zgłuszył tę myśl w sobie, za­bił ją, wy­rzu­cił z pa­mięci na zaw­sze, bez śladu, czu­jąc przy tym ogromną ulgę. Czując, że...

Sufit pękł. Dżinn, oplątany sie­cią ga­sną­cych już pro­mieni, zwa­lił się pro­sto na nich ry­cząc, a w ryku tym był try­umf i żą­dza mordu. Yen­nefer rzu­ciła się na spo­tka­nie z jej rąk biło światło. Bar­dzo słabe światło.

Dżinn roz­warł pasz­czę i wy­cią­gnął ku niej łapy. A wiedźmin nagle zro­zu­miał, że wie, czego pra­gnie.

I wy­po­wie­dział ży­cze­nie.

 

*   *   *

Dom eks­plo­do­wał, cegły, belki i de­ski fru­nęły w górę w ob­łoku dymu i iskier. Z ku­rzawy wy­pry­snął dżinn, wielki jak sto­doła. Ry­cząc i za­no­sząc się try­um­fal­nym śmiechem ge­niusz po­wie­trza, d'jinni, już wolny, swo­bodny, nie wią­zany żad­nym zo­bo­wią­za­niem i ni­czyją wolą, zato­czył nad mia­stem trzy kręgi, urwał iglicę z wieży ratu­szo­wej, wzbił się w niebo i ule­ciał, prze­padł, znik­nął.

— Uciekł! Uciekł! — za­wołał ka­płan Krepp. — Wiedźmin do­piął swego! Ge­niusz odle­ciał! Nie za­grozi już ni­komu!

— Ach — rzekł Err­dil z nie­kła­ma­nym za­chwytem. — Cóż za cu­downa ruina!

— Cholera, cho­lera! — wrzasnął Ja­skier sku­lony za mur­kiem. — Rozwalił cały dom! Tego nikt nie mógł prze­żyć! Nikt, po­wia­dam wam!

— Wiedźmin Ge­ralt z Rivii po­święcił się dla mia­sta — po­wie­dział uro­czy­ście bur­mistrz Neville. — Nie za­po­mnimy, uczcimy go. Po­my­ślimy o po­mniku...

Ja­skier strząsnął z ra­mion ka­wał zle­pio­nej gliną trzcino­wej maty, otrzepał ku­brak z pe­cyn zmo­czo­nego desz­czem tynku, spoj­rzał na bur­mi­strza i w kilku pre­cy­zyj­nie do­bra­nych sło­wach wy­raził swoją opi­nię o po­święceniu, czczeniu, pa­mięci i wszyst­kich po­mni­kach świata.

 

*   *   *

Ge­ralt ro­zej­rzał się. Z dziury w da­chu wolno ka­pały kro­ple wody. Do­okoła pię­trzyło się gru­zo­wi­sko i sterty drewna. Dziwnym tra­fem miej­sce, gdzie leżeli, było zu­peł­nie czy­ste. Nie spa­dła na nich na­wet jedna de­ska, jedna cegła. Było tak, jak gdyby chroniła ich nie­wi­dzialna tar­cza.

Yen­nefer, za­ru­mie­niona lekko, uklę­kła obok, wspiera­jąc dło­nie o ko­lana.

— Wiedźmi­nie — od­chrząknęła. — Ży­jesz?

— Żyję — Ge­ralt otarł twarz z ku­rzu i pyłu, syk­nął. Yen­nefer wol­nym ru­chem do­tknęła jego nad­garstka, deli­kat­nie prze­su­nęła pal­cami po dłoni.

— Po­pa­rzy­łam cię...

— Dro­biazg. Kilka bąbli...

— Przepra­szam. Wiesz, dżinn uciekł. De­fini­tyw­nie.

— Ża­łu­jesz?

— Nie bar­dzo.

— To do­brze. Po­móż mi wstać, pro­szę.

— Za­cze­kaj — szepnęła. — To twoje ży­cze­nie... Usłysza­łam, czego so­bie ży­czy­łeś. Osłupia­łam, po pro­stu osłu­pia­łam. Wszyst­kiego mo­głam się spo­dziewać, ale żeby... Co cię do tego skło­niło, Ge­ralt? Dla­czego... Dla­czego ja?

— Nie wiesz?

Po­chy­liła się nad nim, do­tknęła go, po­czuł na twa­rzy mu­śnię­cie jej wło­sów pachną­cych bzem i agre­stem i wie­dział nagle, że nigdy nie za­po­mni tego za­pa­chu, tego miękkiego do­tyku, wie­dział, że nigdy już nie bę­dzie mógł po­rów­nać ich z in­nym za­pa­chem i in­nym do­ty­kiem. Yen­nefer po­ca­ło­wała go, a on zro­zu­miał, że nigdy już nie bę­dzie pra­gnął in­nych ust niż te jej, mię­ciut­kie i wil­gotne, słod­kie od po­madki. Wie­dział nagle, że od tej chwili ist­nieć bę­dzie tylko ona, jej szyja, ra­miona i piersi wy­zwolone spod czar­nej sukni, jej deli­katna, chłodna skóra, nie­po­rów­ny­walna z żadną, któ­rej do­tykał. Pa­trzył z bli­ska w jej fioł­kowe oczy, naj­pięk­niej­sze oczy ca­łego świata, oczy, które, jak się oba­wiał, staną się dla niego...

Wszyst­kim. Wie­dział to.

— Twoje ży­cze­nie — szepnęła z ustami tuż przy jego uchu. — Nie wiem, czy takie ży­cze­nie w ogóle może się speł­nić. Nie wiem, czy ist­nieje w Na­turze Moc zdolna speł­nić takie ży­cze­nie. Ale jeżeli tak, to ska­załeś się. Ska­załeś się na mnie.

Prze­rwał jej po­ca­łun­kiem, uści­skiem, do­tknięciem, pieszczotą, pieszczo­tami, a po­tem już wszystkim, ca­łym sobą, każdą my­ślą, je­dyną my­ślą, wszystkim, wszystkim, wszystkim. Prze­rwali ciszę wes­tchnie­niami i sze­le­stem po­roz­rzu­canej na podłodze odzieży, prze­rwali ciszę bar­dzo ła­god­nie i byli le­niwi, byli do­kładni, byli tro­skliwi i czuli a cho­ciaż oby­dwoje nie bar­dzo wie­dzieli, co to tro­skli­wość i czu­łość, udało im się, bo bar­dzo chcieli. I w ogóle im się nie spie­szyło, a cały świat prze­stał nagle ist­nieć, prze­stał ist­nieć na ma­leńką, krótką chwilę, a im wy­da­wało się, że była to cała wiecz­ność, bo to rze­czy­wi­ście była cała wiecz­ność.

A po­tem świat znowu za­czął ist­nieć, ale ist­niał zu­peł­nie ina­czej.

— Ge­ralt?

— Mhm?

I co dalej?

— Nie wiem.

— Ja też nie. Bo wi­dzisz, ja... Nie je­stem pewna, czy warto się było na mnie ska­zy­wać. Ja nie umiem... Za­cze­kaj, co ro­bisz. Chciałam ci po­wie­dzieć...

— Yen­nefer... Yen.

— Yen — po­wtó­rzyła, ule­gając mu zu­peł­nie. — Nikt nigdy mnie tak nie na­zy­wał. Po­wiedz to jesz­cze raz, pro­szę.

— Yen.

— Ge­ralt.

 

*   *   *

Deszcz prze­stał pa­dać. Nad Rinde zja­wiła się tęcza, prze­cięła niebo urwanym, kolo­ro­wym łu­kiem. Zdawało się, że wy­rasta wprost ze zruj­no­wa­nego da­chu obe­rży.

— Na wszyst­kich bo­gów — mruknął Ja­skier. — Jaka cisza... Nie żyją, mó­wię wam. Albo po­za­bijali się na­wzajem, albo mój dżinn ich wy­koń­czył.

— Trzeba by zo­ba­czyć — po­wie­dział Vra­timir, wy­cie­rając czoło zmiętą czapką. — Mogą być ranni. Może we­zwać me­dyka?

— Prę­dzej gra­barza — stwierdził Krepp. — Ja tę cza­row­nicę znam, a wiedźmi­nowi też dia­beł z oczu pa­trzył. Nie ma co, trzeba za­cząć ko­pać dwa doły na żal­niku. Tę Yen­nefer ra­dził­bym przed po­chówkiem prze­bić osi­no­wym koł­kiem.

— Jaka cisza — po­wtó­rzył Ja­skier. — Przed chwilą aż kro­kwie latały, a te­raz jakby ma­kiem za­siał.

Zbli­żyli się do ruin obe­rży, bar­dzo czuj­nie i po­woli.

— Niech sto­larz robi trumny — rzekł Krepp. — Po­wiedzcie stola­rzowi...

— Ci­cho — prze­rwał Err­dil. — Coś sły­sza­łem. Co to było, Chi­re­adan?

Elf od­gar­nął włosy ze szpi­cza­sto za­koń­czo­nego ucha, prze­chy­lił głowę.

— Nie je­stem pe­wien... Po­dejdźmy bliżej.

— Yen­nefer żyje — rzekł nagle Ja­skier, wy­sila­jąc swój mu­zyczny słuch. — Sły­sza­łem, jak jęk­nęła. O, jęk­nęła znowu!

— Aha — po­twierdził Err­dil. — Ja też sły­sza­łem. Jęk­nęła. Musi strasznie cier­pieć, mó­wię wam. Chi­re­adan, do­kąd? Uważaj!

Elf cof­nął się od roz­wa­lo­nego okna, przez które ostrożnie zaj­rzał.

— Chodźmy stąd — po­wie­dział krótko. — Nie prze­szka­dzajmy im.

— To oni żyją oby­dwoje? Chi­re­adan? Co oni tam robią?

— Chodźmy stąd — po­wtó­rzył elf. — Zo­stawmy ich tam sa­mych na jakiś czas. Niech tam zo­staną, ona, on i jego ostatnie ży­cze­nie. Po­cze­kajmy w ja­kiejś karczmie, nie mi­nie wiele czasu, a dołą­czą do nas. Oboje.

— Co oni tam robią? — za­cie­kawił się Ja­skier. — Po­wie­dzże, do cho­lery!

Elf uśmiech­nął się. Bar­dzo, bar­dzo smutno.

— Nie lubię wiel­kich słów — po­wie­dział. — A nie uży­wa­jąc wiel­kich słów nie da się tego na­zwać.

 


Głos rozsądku VI [top]

 

Na pola­nie stał Fal­wick w peł­nej zbroi, bez hełmu, w od­rzu­co­nym na ra­mię kar­mi­no­wym płaszczu za­kon­nym. Obok niego krzy­żo­wał ręce na piersi krępy, bro­daty kra­sno­lud w lisiej szu­bie, kol­czu­dze i mi­siurce z żela­znych kółek. Ta­illes bez zbroi, tylko w krót­kim pi­ko­wa­nym wamsie prze­cha­dzał się wolno, wy­ma­chu­jąc od czasu do czasu ob­na­żo­nym mie­czem.

Wiedźmin ro­zej­rzał się, wstrzy­mu­jąc konia. Do­okoła poły­ski­wały pół­pan­cerze i pła­skie ka­pa­liny ota­cza­ją­cych po­lanę żoł­da­ków uzbrojo­nych w oszczepy.

— Psia­krew — mruknął Ge­ralt. — Mo­głem się spo­dziewać.

Ja­skier ob­rócił konia, za­klął cicho na wi­dok odci­nają­cych im od­wrót oszczepni­ków.

O co cho­dzi, Ge­ralt?

O nic. Trzymaj gębę na kłódkę i nie wtrą­caj się. Spróbuję jakoś wy­łgać się z tego.

O co cho­dzi, py­tam? Znowu awantura?

— Za­mknij się.

— To był jed­nak głupi po­mysł, by jeź­dzić do mia­sta — jęk­nął tru­ba­dur, spo­glą­dając w stronę nie­dale­kich, wi­docznych nad la­sem wież świątyni. — Trzeba było sie­dzieć u Nen­neke, nie wy­sta­wiać nosa za mury...

— Za­mknij się, mó­wi­łem. Zo­ba­czysz, wszystko się wy­jaśni.

— Nie wy­gląda na to.

Ja­skier miał rację. Nie wy­glą­dało. Ta­illes, wy­ma­chu­jąc na­gim mie­czem, nadal prze­cha­dzał się, nie pa­trząc w ich stronę. Żoł­dacy, wsparci na oszcze­pach, przyglą­dali się po­nuro i obo­jętnie, z mi­nami za­wo­dow­ców, u któ­rych za­bija­nie nie po­wo­duje in­ten­syw­niej­szego wy­dzielania adre­na­liny.

Zsie­dli z koni. Fal­wick i kra­sno­lud zbli­żyli się wol­nym kro­kiem.

— Ob­razi­liście uro­dzo­nego Ta­illesa, wiedźmi­nie — po­wie­dział hra­bia bez wstępów ani zwy­cza­jo­wych grzeczno­ści. — A Ta­illes, jak za­pewne pa­mię­tacie, rzu­cił wam rę­ka­wicę. Na tere­nie świątyni nie go­dziło się na was na­sta­wać, po­cze­kali­śmy więc, aż wy­chy­licie się zza spódnicy ka­płanki. Ta­illes czeka. Mu­sicie się bić.

— Mu­simy?

— Mu­sicie.

A czy nie uwa­żacie, pa­nie Fal­wick — uśmiech­nął się krzywo Ge­ralt — że uro­dzony Ta­illes nadto mnie za­szczyca? Nigdy nie do­stą­pi­łem ho­noru pa­so­wa­nia na ryce­rza, co do uro­dze­nia, to le­piej nie wspomi­nać o to­wa­rzy­szą­cych mu oko­licz­no­ściach. Obawiam się, że nie je­stem do­sta­tecz­nie godny, aby... Jak to się mówi, Ja­skier?

— Nie­zdolny do da­wa­nia sa­tys­fak­cji i po­tyka­nia się w szrankach — wy­re­cy­tował poeta, wy­dy­ma­jąc wargi. — Ko­deks ry­cer­ski sta­nowi...

— Ka­pi­tuła za­konu kie­ruje się wła­snym ko­dek­sem — prze­rwał Fal­wick. — Gdy­by­ście to wy wy­zwali ryce­rza za­kon­nego, ów mógłby od­mó­wić wam sa­tys­fak­cji lub udzielić jej, za­leż­nie od woli. Jest jed­nak od­wrotnie: to ry­cerz wy­zywa was, a tym sa­mym pod­nosi do swej god­ności oczywi­ście wy­łącz­nie na czas po­trzebny do zmy­cia zniewagi. Nie mo­żecie od­mó­wić. Od­mowa przyjęcia god­ności uczyni­łaby was nie­god­nym.

— Jakże to lo­giczne — po­wie­dział Ja­skier z mał­pią miną. — Wi­dzę, że stu­dio­wali­ście filo­zo­fów, panie ryce­rzu.

— Nie wtrą­caj się — Ge­ralt uniósł głowę, spoj­rzał w oczy Fal­wicka. — Do­kończcie, ryce­rzu. Chciał­bym wie­dzieć, do czego zmierza­cie. Co się sta­nie, gdy­bym oka­zał się... nie­god­nym.

— Co się sta­nie? — Fal­wick skrzywił wargi w zło­śli­wym uśmiechu. — A to, że wówczas każę po­wie­sić cię na ga­łęzi, ty hyclu.

— Spo­koj­nie — ode­zwał się nagle chra­pli­wie kra­sno­lud. — Bez ner­wów, panie hra­bio. I bez wy­zwisk, do­brze?

— Nie ucz mnie ma­nier, Cranmer — wy­ce­dził ry­cerz. — I pa­mię­taj, że książę wy­dał ci roz­kazy, które masz wy­peł­nić co do joty.

— To wy nie uczcie mnie, hra­bio — kra­sno­lud oparł pięść o za­tknięty za pas topór o po­dwójnym ostrzu. — Wiem, jak wy­ko­ny­wać roz­kazy, obejdę się bez po­uczeń. Panie Ge­ralt, po­zwólcie. Je­stem Den­nis Cranmer, ka­pitan straży księ­cia He­re­warda.

Wiedźmin ukłonił się sztywno, pa­trząc w oczy kra­sno­luda, ja­sno­szare, sta­lowe pod pło­wymi, krza­cza­stymi brwiami.

— Stań­cie Ta­ille­sowi, panie wiedźmi­nie — cią­gnął spo­koj­nie Den­nis Cranmer. — Tak bę­dzie lepiej. Walka ma być nie na śmierć, ale do obez­władnie­nia. Stań­cie więc w polu i daj­cie mu się obez­władnić.

— Co pro­szę?

— Ry­cerz Ta­illes jest ulu­bień­cem księ­cia — po­wie­dział Fal­wick, uśmie­cha­jąc się zło­śli­wie. — Je­żeli do­tkniesz go w walce mie­czem, od­mieńcze, po­nie­siesz karę. Ka­pitan Cranmer aresztuje cię i do­stawi przed obli­cze jego wy­so­kości. Do uka­rania. Ta­kie otrzymał roz­kazy.

Kra­sno­lud na­wet nie spoj­rzał na ryce­rza, nie od­ry­wał od Ge­ralta swych zim­nych, sta­lo­wych oczu. Wiedźmin uśmiech­nął się lekko, ale do­syć pa­skudnie.

— Je­śli do­brze ro­zu­miem — po­wie­dział — mam sta­nąć do poje­dynku, bo jeżeli od­mó­wię, to mnie po­wie­szą. Jeśli będę wal­czył, to mam po­zwo­lić, by prze­ciw­nik mnie oka­le­czył, bo jeśli ja go zra­nię, to mnie po­łamią ko­łem. Same rado­sne al­ter­na­tywy. A może za­osz­czę­dzić wam kło­po­tów? Huknę głową o pień so­sny i sam się obez­władnię. Usatys­fak­cjo­nuje was to?

— Bez drwin — syk­nął Fal­wick. — Nie po­gar­szaj swojej sytu­acji. Ob­razi­łeś za­kon, włó­częgo, i mu­sisz za to po­nieść karę, chyba już zro­zu­mia­łeś? A mło­demu Ta­ille­sowi po­trzebna jest sława po­gromcy wiedź­mina, więc ka­pi­tuła chce mu taką sławę dać. Ina­czej już byś wi­siał. Dasz się po­ko­nać, oca­lisz twoje nędzne życie. Nie za­leży nam na twoim tru­pie, chcemy, by Ta­illes na­kar­bo­wał ci skórę. A twoja skóra, skóra mu­tanta, zra­sta się szybko. No, jazda. De­cyduj. Wy­boru nie masz.

— Tak są­dzi­cie, panie hra­bio? — Ge­ralt uśmiech­nął się jesz­cze pa­skudniej, ro­zej­rzał się, po­wiódł po żoł­da­kach tak­sują­cym spoj­rze­niem. — A ja my­ślę, że mam.

— Tak, to prawda — przy­znał Den­nis Cranmer. — Ma­cie. Ale wtedy po­leje się krew, mnó­stwo krwi. Tak jak w Blaviken. Chcecie tego? Chcecie ob­cią­żyć su­mie­nie krwią i śmiercią? Bo wy­bór, o któ­rym my­ślicie, pa­nie Ge­ralcie to krew i śmierć.

— Ar­gu­mentuje­cie uro­kli­wie, ka­pita­nie, wręcz fa­scy­nu­jąco — za­kpił Ja­skier. — Czło­wieka na­pad­nię­tego w le­sie pró­buje­cie wziąć na hu­ma­nita­ryzm, ape­luje­cie do jego wyż­szych uczuć. Pro­sicie, jak ro­zu­miem, by ra­czył nie przelewać krwi zbój­ców, któ­rzy go na­padli. Ma uli­to­wać się nad zbi­rami, bo zbiry są biedne, mają żony, dzieci, a kto wie, może na­wet i matki. A nie wy­daje się wam, ka­pita­nie Cranmer, że za wcześnie się martwicie? Bo ja pa­trzę na tych wa­szych oszczepni­ków i wi­dzę, jak dy­go­czą im ko­lana na samą myśl o walce z Ge­ral­tem z Rivii wiedźmi­nem, który radzi sobie ze strzygą go­łymi rę­kami. Tu nie po­leje się żadna krew, nikt tu nie po­nie­sie uszczerbku. Za wy­jąt­kiem tych, któ­rzy po­łamią nogi, ucie­kając do mia­sta.

— Ja — po­wie­dział spo­koj­nie kra­sno­lud i za­wa­diacko za­darł brodę — nie mam ni­czego do za­rzu­cenia moim kola­nom. Przed ni­kim nie ucie­ka­łem jak do tej pory i przy­zwy­cza­jeń nie zmienię. Nie je­stem żo­naty, o dzie­ciach nic mi nie wia­domo, a i matki, bliżej mi nie zna­nej nie­wia­sty, wo­lał­bym w to nie wciągać. Ale roz­kazy, jakie mi wy­dano, wy­ko­nam. Jak zaw­sze, co do joty. Nie ape­lując do żad­nych uczuć, pro­szę pana Ge­ralta z Rivii, aby pod­jął de­cyzję. Za­ak­cep­tuję każdą i do­sto­suję się.

Pa­trzyli sobie w oczy, kra­sno­lud i wiedźmin.

— Do­brze więc — po­wie­dział wreszcie Ge­ralt. — Za­ła­twmy to. Szkoda dnia.

— Go­dzi­cie się za­tem — Fal­wick uniósł głowę, oczy mu roz­bły­sły. — Przy­sta­jecie na poje­dy­nek z uro­dzo­nym Ta­ille­sem z Dorndal?

— Tak.

— Do­brze. Przygo­tujcie się.

— Je­stem go­tów — Ge­ralt na­cią­gnął rę­ka­wice. — Nie traćmy czasu. Je­śli Nen­neke do­wie się o tej awanturze bę­dzie pie­kło. Za­ła­twmy to szybko. Ja­skier, za­cho­waj spo­kój. Ty nic do tego nie masz. Prawda, panie Cranmer?

— Ab­so­lut­nie — stwierdził twardo kra­sno­lud i po­pa­trzył na Fal­wicka. — Ab­so­lut­nie, panie Ge­ralt. Co by nie było, to doty­czy tylko was.

Wiedźmin zdjął miecz z ple­ców.

— Nie — po­wie­dział Fal­wick, do­by­wa­jąc swego. — Nie bę­dziesz wal­czył tą twoją brzytwą. Weź mój miecz.

Ge­ralt wzruszył ra­mio­nami. Wziął brzeszczot hra­biego i machnął nim na próbę.

— Ciężki — stwierdził zimno. — Z rów­nym po­wo­dze­niem mo­gli­by­śmy się bić na szpadle.

— Ta­illes ma taki sam. Równe szanse.

— Nie­sły­cha­nie­ście dow­cipni, panie Fal­wick. Wprost nie­sły­cha­nie.

Żoł­dacy oto­czyli po­lanę rzad­kim łań­cu­chem, Ta­illes i wiedźmin sta­nęli na wprost sie­bie.

— Pa­nie Ta­illes? Co po­wie­cie na prze­pro­siny?

Ry­ce­rzyk zaci­snął wargi, zało­żył lewą rękę za plecy, za­marł w po­zycji szer­mierczej.

— Nie? — Ge­ralt uśmiech­nął się. — Nie po­słu­cha­cie głosu roz­sądku? Szkoda.

Ta­illes przykuc­nął, sko­czył, za­ata­ko­wał bły­ska­wicznie, bez ostrzeże­nia. Wiedźmin nie wy­silił się na­wet na pa­radę, uniknął pła­skiego szty­chu szybkim pół­obrotem. Ry­ce­rzyk za­machnął się sze­roko, klinga znowu prze­cięła po­wie­trze, Ge­ralt zwinnym piru­etem wy­szedł spod ostrza, od­sko­czył miękko, krótką, lekką fintą wy­bił Ta­illesa z rytmu. Ta­illes za­klął, ciął sze­roko, od pra­wej, stra­cił na mo­ment rów­no­wagę, spró­bo­wał ją od­zy­skać, od­ru­chowo, nie­zgrabnie i wy­soko za­sła­nia­jąc się mie­czem. Wiedźmin ude­rzył z szybko­ścią i siłą pio­runa, wal­nął na wprost, wy­rzu­cając ra­mię na pełną dłu­gość. Ciężki brzeszczot grzmotnął ze szczękiem w klingę Ta­illesa tak, że od­bita silnie ude­rzyła go pro­sto w twarz. Ry­cerz za­wył, upadł na klęczki i do­tknął czo­łem trawy. Fal­wick pod­biegł do niego. Ge­ralt wbił miecz w zie­mię, od­wró­cił się.

— Hej, straż! — wrzasnął Fal­wick, wstając. — Brać go!

— Stać! Na miej­sca! — charknął Den­nis Cranmer, do­ty­kając to­pora. Żoł­dacy za­marli.

— Nie, hra­bio — po­wie­dział wolno kra­sno­lud. — Ja zaw­sze wy­ko­nuję roz­kazy co do joty. Wiedźmin nie do­tknął ryce­rza Ta­illesa. Szczeniak ude­rzył się o wła­sne że­lazo. Jego pech.

Ma zma­sa­kro­waną twarz! Jest oszpe­cony na całe życie.

— Skóra się zra­sta — Den­nis Cranmer utkwił w wiedźmi­nie swe sta­lowe oczy i wy­szczerzył zęby — A bli­zna? Bli­zna dla ryce­rza to za­szczytna pa­miątka, po­wód do sławy i chwały, któ­rej tak ży­czyła mu ka­pi­tuła. Ry­cerz bez bli­zny to kutas, nie ry­cerz. Za­py­tajcie go, hra­bio, prze­ko­nacie się, że jest rad.

Ta­illes wił się na ziemi, pluł krwią, sko­wytał i wył, wcale nie wy­glą­dając na ura­do­wa­nego.

— Cranmer! — ryk­nął Fal­wick, wy­ry­wa­jąc swój miecz z ziemi. — Po­ża­łu­jesz tego, przy­się­gam!

Kra­sno­lud od­wró­cił się, po­woli wy­cią­gnął topór zza pasa, od­kaszlnął i po­pluł so­czy­ście na prawą dłoń.

— Oj, panie hra­bio — zgrzytnął. — Nie przy­się­gaj­cie krzywo. Nie zno­szę krzywo­przy­sięż­ców, a książę He­re­ward dał mi prawo ka­rania ta­kich na gar­dle. Puszczę mimo uszu wa­sze głu­pie słowa. Ale nie po­wta­rzaj­cie ich pro­szę was bar­dzo.

— Wiedźmi­nie — Fal­wick, dy­sząc ze zło­ści, od­wró­cił się do Ge­ralta. — Wy­noś się z El­lan­der. Na­tychmiast. Bez chwili zwłoki!

— Rzadko kiedy go­dzę się z nim — mruknął Den­nis, pod­cho­dząc do wiedź­mina i od­dając mu miecz — ale w tym wy­padku to on ma rację. Wy­jedź­cie stąd w miarę szybko.

— Zro­bimy tak, jak ra­dzi­cie — Ge­ralt przewie­sił pas przez plecy. — Ale przedtem... Mam jesz­cze słowo do pana hra­biego. Pa­nie Fal­wick!

Ry­cerz Bia­łej Róży za­mru­gał ner­wowo, otarł dło­nie o płaszcz.

— Wróćmy na chwilę do ko­deksu wa­szej ka­pi­tuły — cią­gnął wiedźmin, sta­rając się nie uśmie­chać. — Bar­dzo cie­kawi mnie jedna sprawa. Gdy­bym, za­łóżmy, czuł się zde­gu­sto­wany i ob­ra­żony wa­szą po­stawą w całej tej afe­rze, gdy­bym wy­zwał was na mie­cze, tu, zaraz, na miej­scu, cóż uczynili­by­ście? Czy uznaliby­ście mnie za do­sta­tecz­nie god­nego, by skrzyżo­wać ze mną klingę? Czy też od­mó­wili­by­ście, na­wet wie­dząc, że w razie od­mowy ja miałbym was za nie­god­nego na­wet tego, by na was na­pluć, obić po mor­dzie i kop­nąć w rzyć na oczach knechtów? Hra­bio Fal­wick, bądźcie tak ła­skawi i ze­chciejcie za­spo­koić moją cie­ka­wość.

Fal­wick zbladł, cof­nął się o krok, ro­zej­rzał się. Żoł­dacy uni­kali jego wzroku. Den­nis Cranmer wy­krzywił się, wy­wie­sił język i strzyknął śliną na sporą odle­głość.

— Choć mil­czy­cie — kontynu­ował Ge­ralt — sły­szę w wa­szym mil­cze­niu głos roz­sądku, panie Fal­wick. Za­spo­koili­ście moją cie­ka­wość, te­raz ja za­spo­koję wa­szą. Jeśli cie­kawi jeste­ście, co się sta­nie, jeśli za­kon ze­chce w ja­ki­kol­wiek spo­sób na­przykrzać się matce Nen­neke lub ka­płan­kom lub jeśli nad­miernie na­rzu­cać się bę­dzie ka­pita­nowi Cranme­rowi, to wiedzcie, hra­bio, że ja was wtedy od­szu­kam i nie przejmu­jąc się żad­nym ko­dek­sem, spuszczę z was krew jak z wie­przka.

Ry­cerz zbladł jesz­cze bar­dziej.

— Nie za­po­mnijcie o mo­jej obietnicy, panie Fal­wick. Chodź, Ja­skier. Na nas czas. By­waj, Den­nis.

— Po­wo­dze­nia, Ge­ralt — uśmiech­nął się sze­roko kra­sno­lud. — By­waj. Wielcem rad z na­szego spo­tka­nia, liczę na na­stępne.

— Od­wzajem­nione, Den­nis. Do zo­ba­cze­nia tedy.

Od­je­chali de­mon­stra­cyj­nie wolno, nie oglą­dając się. Prze­szli w kłus do­piero wtedy, gdy skryli się w le­sie.

— Ge­ralt — ode­zwał się nagle poeta. — Chyba nie poje­dziemy pro­sto na po­łu­dnie? Trzeba bę­dzie łu­kiem omi­nąć El­lan­der i wło­ści He­re­warda? Co? Czy też za­mie­rzasz kontynu­ować ten po­kaz?

— Nie, Ja­skier. Nie za­mie­rzam. Po­je­dziemy la­sami, a póź­niej skrę­cimy na Ku­piecki Szlak. Pa­mię­taj, przy Nen­neke ani słowa o tej drace. Ani słó­weczka.

— Mam na­dzieję, że wy­ru­szymy nie zwlekając?

— Na­tychmiast.

 

*   *   *

Ge­ralt po­chy­lił się, sprawdził na­pra­wiony ka­błąk strzemie­nia, do­pa­so­wał pachnące no­wiutką skórą pu­śli­sko, sztywne jesz­cze i oporne w klamrze. Po­pra­wił po­pręg, sa­kwy i zro­lo­waną za sio­dłem derkę, przytro­czony do niej srebrny miecz. Nen­neke stała obok nie­ru­chomo skrzyżo­wawszy ręce na piersi.

Zbli­żył się Ja­skier, pro­wa­dząc swego ska­ro­gnia­dego wa­łacha.

— Dzięki za go­ścinę, czci­godna — po­wie­dział po­waż­nie. — I nie złość się już na mnie. Prze­cież ja i tak wiem, że mnie lu­bisz.

— Owszem — zgo­dziła się Nen­neke bez uśmiechu. — Lu­bię cię, bę­cwale, choć sama nie wiem, dla­czego. By­waj.

— Do zo­ba­cze­nia, Nen­neke.

— Do zo­ba­cze­nia, Ge­ralt. Uważaj na sie­bie.

Wiedźmin uśmiech­nął się cierpko.

— Wolę uwa­żać na in­nych. To się lepiej sprawdza, na dłuż­szą metę.

Ze świątyni, spo­mię­dzy ople­cio­nych bluszczem ko­lumn wy­szła Iola w to­wa­rzy­stwie dwóch młod­szych adeptek. Nio­sła kufe­rek wiedź­mina. Nie­zręcznie uni­kała jego wzroku, za­kło­po­tany uśmiech mie­szał się z ru­mieńcem na jej pie­go­watej, pu­co­ło­watej buzi, two­rząc wdzięczną kompo­zycję. To­wa­rzy­szące jej adeptki nie kryły zna­czą­cych spoj­rzeń i z tru­dem po­wstrzy­my­wały się, by nie chi­cho­tać.

— Na Wielką Me­litele — wes­tchnęła Nen­neke. — Cały or­szak po­że­gnalny. Weź kufe­rek, Ge­ralt. Uzu­peł­ni­łam twoje elik­siry, masz wszystko, czego bra­ko­wało. I to le­kar­stwo, wiesz które. Bierz re­gu­lar­nie przez dwa ty­go­dnie. Nie za­po­mnij. To ważne.

— Nie za­po­mnę. Dzięki, Iola.

Dziew­czyna spu­ściła głowę, po­dała mu kufe­rek. Tak bar­dzo chciała coś po­wie­dzieć. Nie miała poję­cia, co nale­żało po­wie­dzieć, ja­kich słów nale­żało użyć. Nie wie­działa, co po­wie­działaby, gdyby mo­gła. Nie wie­działa. I pra­gnęła.

Ich ręce ze­tknęły się.

Krew. Krew. Krew. Ko­ści jak białe po­ła­mane pa­tyczki. Ścię­gna jak bia­ławe po­wrozy eks­plo­du­jące spod pę­kają­cej skóry ciętej przez wiel­kie, naje­żone kol­cami łapy i ostre zęby. Obrzy­dliwy od­głos dar­tego ciała i krzyk — bez­wstydny i prze­ra­ża­jący w swoim bez­wstydzie. W bez­wstydzie końca. Śmierci. Krew i krzyk. Krzyk. Krew. Krzyk...

— Iola!!!

Nen­neke, z szybko­ścią nie­by­wałą przy jej tuszy, przypadła do leżą­cej na ziemi, wy­prę­żonej, dy­go­czą­cej w kon­wul­sjach dziew­czyny, przytrzy­mała ją za ra­mię i włosy. Jedna z adeptek stała jak pora­żona, druga, by­strzejsza, uklę­kła na no­gach Ioli. Iola wy­gięła się w łuk, otwierając usta w bez­gło­śnym, nie­mym wrzasku.

— Iola! — krzy­czała Nen­neke. — Iola! Mów! Mów, dziecko! Mów!

Dziew­czyna wy­prę­żyła się jesz­cze sil­niej, za­gry­zła, zaci­snęła szczęki, cienka strużka kiwi po­pły­nęła jej po po­liczku. Nen­neke, czerwie­nie­jąc z wy­siłku, krzyknęła coś, czego wiedźmin nie zro­zu­miał, ale jego me­da­lion tar­gnął kar­kiem tak, że od­ru­chowo się schylił, zgiął przy­ci­śnięty nie­wi­dzialnym cię­ża­rem.

Iola znie­ru­cho­miała.

Ja­skier, blady jak płótno, westchnął gło­śno. Nen­neke unio­sła się na ko­lana, wstała z wy­sił­kiem.

— Za­bierzcie ją — po­wie­działa do adeptek. Było już ich wię­cej, zbie­gły się, po­ważne, prze­ra­żone i mil­czące.

— Weźcie ją — po­wtó­rzyła ka­płanka. — Ostrożnie. I nie zo­sta­wiaj­cie jej sa­mej. Za­raz przyjdę.

Od­wró­ciła się do Ge­ralta. Wiedźmin stał nie­ru­chomo, mnąc wo­dze w spo­tnia­łej dłoni.

— Ge­ralt... Iola...

— Nic nie mów, Nen­neke.

— Ja też to wi­działam... Przez chwilę. Ge­ralt, nie jedź.

— Mu­szę.

— Ty wi­działeś... wi­działeś to?

— Tak. Nie pierwszy raz.

I co?

— Nie ma sensu oglą­dać się za sie­bie.

— Nie jedź, pro­szę.

— Mu­szę. Zaj­mij się Iolą. Do zo­ba­cze­nia, Nen­neke.

Ka­płanka wolno po­krę­ciła głową, po­cią­gnęła no­sem i starła nad­garstkiem łzę ostrym, gwałtow­nym ru­chem.

— Że­gnaj — szepnęła nie pa­trząc mu w oczy.

 

[top]