Andrzej Sapkowski - Pani Jeziora
przepisał: Kesek - kesek@skrzynka.pl
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
* * *
I jechali dalej, aż przybyli nad jezioro o wodach rozlanych szeroko i pięknie. A pośrodku samym onego jeziora zobaczył Artur ramię w biały atłas przyodziane, miecz cudnej roboty dzierżące. Potem zasię ujrzeli pannę, śmiele stąpającą po wód zwierciadle.
- Cóż to za panna tak czarowna? - spytał Artur.
- Zwą ją Panią Jeziora - odrzekł Merlin.
Thomas Malory, Le Morte Darthur
Rozdział pierwszy
Jezioro było zaczarowane. Nie
było co do tego żadnych wątpliwości.
Po pierwsze, leżało tuż obok
gardzieli zaklętej doliny Cwm Pwcca, doliny tajemniczej, wiecznie otulonej
mgłą, słynącej z czarów i zjawisk magicznych.
Po drugie wystarczyło
popatrzeć.
Tafla wody była głęboko,
soczyście i niezmącenie niebieska, iście niczym wyszlifowany szafir. Była
gładziutka jak zwierciadło, do tego stopnia, że przeglądające się w niej
szczyty masywu Y Wyddfa wyglądały piękniej jako odbicie niż w
rzeczywistości. Od jeziora wiało zimnym ożywczym powiewem, a dostojnej ciszy
nie zmącało nic, nawet plusk ryby czy krzyk wodnego ptaka.
Rycerz otrząsnął się z
wrażenia. Ale miast kontynuować jazdę grzbietem wzgórza, skierował konia w
dół, ku jezioru. Zupełnie jakby przyciągany magiczną mocą czaru drzemiącego
tam, w dole, na dnie, w otchłani wód. Koń stąpał płochliwie wśród
pokruszonych skał, cichym pochrapywaniem dając znać, że i on wyczuwa
magiczną aurę.
Zjechawszy na sam dół, na
plażę, rycerz zsiadł. Ciągnąc rumaka za tręzle, zbliżył się do skraju wód,
gdzie drobna fala igrała wśród kolorowych otoczaków.
Klęknął, chrzęszcząc
kolczugą. Płosząc narybek, rybki malutkie i żywe jak igiełki, nabrał wody w
złączone dłonie. Pił ostrożnie i powoli, lodowato zimna woda drętwiła wargi
i język, kłuła zęby.
Gdy zaczerpywał ponownie,
doleciał go dźwięk niesiony po powierzchni jeziora. Uniósł głowę. Koń
chrapnął, jak gdyby potwierdzając, że i on słyszał.
Nadstawił uszu. Nie, to nie
było złudzenie. To, co słyszał, to był śpiew. Śpiewała kobieta. Może raczej
dziewczyna.
Rycerz, jak wszyscy
rycerze, wychował się na powieściach bardów i opowieściach rycerskich. W
tych zaś w dziewięciu przypadkach na dziesięć dziewczęce pienia lub
zawodzenia były przynętą, idący za ich głosem rycerze regularnie wpadali w
pułapki. Nierzadko śmiertelne.
Ale ciekawość przemogła.
Rycerz, końcem końców, miał dopiero dziewiętnaście lat. Był bardzo odważny i
bardzo nierozsądny. Słynął z jednego, znany był z drogiego.
Sprawdził, czy miecz dobrze
chodzi w pochwie, po czym podciągnął konia i ruszył plażą w kierunku, z
którego dobiegał śpiew. Nie musiał iść daleko.
Brzeg zalegały wielkie głazy
narzutowe, ciemne, wyślizgane do połysku, rzekłbyś, zabawki olbrzymów
ciśnięte tu niedbale lub zapomniane po skończonej zabawie. Niektóre głazy
leżały w wodzie jeziora, czerniały pod przeźroczystą taflą. Niektóre
wystawały nad powierzchnię, omywane falką wyglądały jak grzbiety lewiatanów.
Ale najwięcej głazów leżało na brzegu, od plaży aż po las. Część zagrzebana
była w piasku, wystając częściowo tylko, pozostawiając domysłom, jak wielkie
są w całości.
Śpiew, który rycerz
słyszał, dochodził właśnie zza tych przybrzeżnych. A dziewczyna, która
śpiewała była niewidoczna. Pociągnął konia, trzymając go za munsztuk i
chrapy, tak by nie rżał i nie prychał.
Odzienie dziewczyny
spoczywało na jednym z głazów leżących w wodzie, płaskim niczym stół. Ona
sama, naga, zanużona do pasa, myła się, pluskając i podśpiewując przy tym.
Rycerz nie rozpoznawał słów.
I nie dziwota.
Dziewczyna, głowę stawiłby w
zakład, nie była człowiekiem z krwi i kości. Świadczyło o tym szczupłe
ciało, dziwny kolor włosów, głos. Był pewien, że gdyby się odwróciła,
zobaczyłby wielkie oczy o kształcie migdałów. A gdyby odgarnęła popielate
włosy, dostrzegłby jak nic szpiczasto zakończone małżowiny uszne.
To była mieszkanka
Faërie. Wróżka. Jedna z Tylwyth Teg. Jedna z tych, które Piktowie i
Irlandczycy nazywali Daoine Sidhe, Ludkiem Wzgórz. Jedna z tych,
które Sasi nazywali elfami.
Dziewczyna przestała na
chwilę śpiewać, zanurzyła się po szyję, zaprychała i nad wyraz pospolicie
zaklęła. Rycerz to jednak nie zmyliło. Wróżki, jak powszechnie było wiadomo,
umiały kląć po ludzku. Niejednokrotnie plugawiej niż stajenni. A bardzo
często była klątwa wstępem do jakiegoś złośliwego figla, z zamiłowania do
których wróżki słynęły - na przykład zwiększenia komuś nosa do rozmiarów
nasiennego ogórka albo zmniejszenia komuś męskości do rozmiarów ziarenka
bobu.
Rycerza nie pociągała ni
pierwsza, ni druga ewentualność. Już, już sposobił się do dyskretnego
odwrotu, gdy nagle zdradził go koń. Nie, nie jego własny wierzchowiec, który
trzymany za chrapy był spokojny i cichutki jak myszka. Zdradził go koń
wróżki, kara klacz, której rycerz początkowo nie dostrzegł między głazami.
Teraz smoliście czarna kobyłka grzebnęła kopytem żwir i zarżała powitalnie.
Ogier rycerza targnął łbem i odpowiedział grzecznie. Aż echo poszło po
wodzie.
Wróżka wyprysnęła z wody,
przez moment prezentując się rycerzowi w całej miłej dla oka okazałości.
Rzuciła się ku skale, na której leżała odzierz. Ale miast chwycić jakie
giezło i okryć się skromnie, elfka porwała miecz i z sykiem wydobyła go z
pochwy, obracając żelazem nad podziw zręcznie. Trwało to jeden krótki
moment, po którym wróżka ukucnęła lub uklękła, kryjąc się w wodzie aż po nos
i wystawiając nad powierzchnię wyprostowaną rekę z mieczem.
Rycerz otrząsnął się z
osłupienia, puścił wodze i zgiął kolano, klękając na mokrym piasku. Od razu
pojął bowiem, kogóż to ma przed sobą.
- Bądź pozdrowiona -
zabełkotał, wyciągając ręce. - Wielki to honor dla mnie... Wielki zaszczyt,
o, Pani Jeziora. Miecz ten przyjmę...
- Może byś tak wstał z kolan
i odwrócił się? - wróżka wystawiła usta nad wodę. - Może by się tak przestał
gapić? I pozwolił mi się ubrać?
Usłuchał.
Słyszał, jak chlupie,
wychodząc z wody, jak szeleści odzieniem, jak klnie z cicha,
wyciągając je na mokre ciało. Przyglądał się karej klaczy o sierści gładkiej
i lśniącej jak krecie futerko. Był to niezawodnie koń wielkiej krwi,
niezawodnie zaczarowany. Niechybnie również mieszkaniec Ferie, jak i jego
właścicielka.
- Możesz się odwrócić.
- Pani Jeziora...
- I przedstawić.
- Jestem Galahad, z Caer
Benic. Rycerz króla Artura, pana zamku Kamelot, władcy Letniego Kraju, a
także Dumnonii, Dyfneint, Powys, Dyfed...
- A Temeria? - przerwała. -
Redania, Rivia, Aedirn? Nilfgaard? Te nazwy mówią ci coś?
- Nie. Nigdym nie słyszał.
Wzruszyła ramionami. W ręku,
oprócz miecza, trzymała buty i koszulę, wypraną i wyżętą.
- Tak myślałam. A jaki dziś
mamy dzień roku?
- Jest - otworzył usta,
zdziwiony do granic - druga pełnia po Beltane... Pani...
- Ciri - powiedziała
machinalnie, kręcąc ramionami, by lepiej ułożyć odzienie na schnącej skórze.
Mówiła dziwnie, oczy miała zielone i wielkie.
Odruchowo odgarnęła zmoczone
włosy, a rycerz westchnął mimowolnie. Nie tylko dlatego, że jej ucho było
zwyczajne, ludzkie, żadną miarą elfie. Policzek miała zdeformowany dużą
brzydką blizną. Zraniono ją. Ale czy wróżkę można zranić?
Zauważyła spojrzenie,
zmrużyła oczy i zmarszczyła nos.
- Szrama, tak jest! -
powtórzyła ze swym zaskakującym akcentem. - Czemu masz taki wystraszony
wzrok? Aż tak dziwna to rzecz dla rycerz, blizna? Czy też aż tak szpetna?
Wolno, oburącz zdjął kaptur
kolczy, odgarnął włosy.
- Rzecz iście nie dziwna dla
rycerza - rzekł nie bez młodzieńczej dumy, demonstrując własną ledwo
zagojoną szramę, biegnącą od skroni po żuchwę. - A szpetne są jeno blizny na
honorze. Jestem Galahad, syn Lancelota du Lac i Elaine, córki króla Pellesa,
pana na Caer Benic. Ranę tę zadał mi Breunis Bezlitosny, niegodziwy
ciemiężyciel panien, nimem go powalił w uczciwym pojedynku. Zaprawdę,
godzien jestem z rąk twych przyjąć ten miecz, o Pani Jeziora...
- Słucham?
- Miecz. Jestem gotów go
przyjąć.
- To mój miecz. Nie pozwalam
go nikomu dotykać.
- Ale...
- Ale co?
- Pani Jeziora zawsze...
Zawsze przecie wynurza się z wód i darowuje miecz.
Milczała jakiś czas.
- Rozumiem - powiedziała
wreszcie. - Cóż, co kraj, to obyczaj. Przykro mi, Galahadzie, czy jak ci
tam, ale najwidoczniej trafiłeś nie na tę Panią, co trzeba. Ja niczego nie
rozdaję. I nie pozwalam sobie odebrać. Żeby wszystko było jasne.
- Ale przecie - odważył się
- przybywacie z Faërie, Pani, czyż tak?
- Przybywam - powiedziała po
chwili, a jej zielone oczy, wydawało się, patrzą w otchłań przestrzeni i
czasu. - Przybywam z Rivii, z miasta o tej samej nazwie, Znad jeziora Loc
Eskalott. Przypłynęłam tutaj łodzią. Była mgła. Nie widziałam brzegów.
Słyszałam tylko rżenie. Kelpie... Mojej klaczy, która biegła za mną w ślad.
Rozpostarła mokrą koszulę na
kamieniu. A rycerz westchnął znowu. Koszula była wyprana, ale niedokładnie.
Wciąż znać było zacieki krwi.
- Przyniósł mnie tu nurt
rzeki - podjęła dziewczyna, albo nie widząc, co spostrzegł, albo udając, że
nie widzi. - Nurt rzeki i czar jednorożca... Jak nazywa się to jezioro?
- Nie wiem - przyznał. - Tyle
tu jezior w Gwynedd...
- W Gwynedd?
- Przecie. Tamte góry to Y
Wyddfa. Gdy je mieć po lewej ręce i jechać lasami, po dwóch dniach dotrze
się do Dinas Dinlleu, a dalej do Caer Dathal. A rzeka... Najbliższa rzeka
to...
- Nieważne, jak nazywa się
najbliższa rzeka. Masz coś do jedzenia, Galahadzie? Umieram wprost z głodu.
- Czemu mi się tak
przyglądasz? Boisz się, że zniknę? Ze ulecę w przestworza razem z twoim
sucharem i jałowcową kiełbasą? Nie bój się. W moim własnym świecie nabroiłam
nieco i zamieszałam w przeznaczeniu, więc chwilowo nie powinnam się tam
pokazywać. Pobędę jakiś czas w twoim. W świecie, w którym nocą próżno szukać
na niebie Smoka albo Siedmiu Kóz. W którym właśnie jest druga pełnia po
Belleteyn, a Belleteyn wymawia się Beltane. Czemu się tak we mnie
wpatrujesz, pytam?
- Nie wiedziałem, że wróżki
jedzą.
- Wróżki, czarodziejki i
elfki. Wszystkie jedzą. Piją. I tak dalej.
- Słucham?
- Nieważne.
Im baczniej się jej
przyglądał, tym bardziej zatracała uroczą aurę, tym bardziej robiła się
ludzka i zwyczajna, pospolita wręcz. Wiedział jednak, że taka nie jest, nie
może być. Nie spotyka się pospolitych dziewczyn u podnóża Y Wydda, w
okolicach Cwm Pwcca, kąpiących się nago w górskich jeziorach i piorących
zakrwawione koszule. Nieważne, jak ta dziewczyna wygląda, istotą ziemską być
nie mogła. Mimo to Galahad już całkiem swobodnie i bez nabożnego lęku
patrzył na jej mysie włosy, które teraz, gdy wyschły, ku jego zdumieniu
lśniły pasemkami siwizny. Na jej szczupłe ręce, mały nosek i blade usta, na
jej męski strój trochę dziwacznego kroju, uszyty z delikatnej tkaniny o
niebywale gęstym splocie. Na jej miecz, dziwny w konstrukcji i ornamencie,
ale bynajmniej nie wyglądający na paradną ozdóbkę. Na jej bose stopy,
oblepione zeschłym piaskiem plaży.
- Dla jasności - odezwała
się, trąc stopą o stopę - ja nie jestem elfką. Czarodziejką, to znaczy
wróżką, jestem zaś... trochę nietypową. Eee, chyba wcale nie jestem.
- Żałuję, naprawdę.
- Czego niby żałujesz?
- Mówią... - zaczerwienił
się i zająknął. - Mówią, że wróżki, gdy zdarzy im się napotkać młodzieńców,
wiodą ich do Elflandu i tam... Pod leszczynowym krzykiem, na kobiercu z mchów
każą sobie świadczyć...
- Pojmuję - spojrzała na
niego szybko, po czym mocno ugryzła kiełbasę.
- Względem krainy elfów -
powiedziała, przełknąwszy - to jakiś czas temu stamtąd uciekłam i wcale nie
spieszy mi się z powrotem. Względem zaś świadczenia na kobiercu z mchów...
Doprawdy Galahadzie, trafiłeś nie na tą Panią, co trzeba. Tym niemniej
pięknie dziękuję za dobre chęci.
- Pani! Nie chciałem
obrazić...
- Nie tłumacz się.
- Wszystko przez to -
wybąkał - żeście urocznie piękna.
- Dziękuję raz jeszcze. Ale
nadal nic z tego.
Milczeli czas jakiś. Było
ciepło. Słońce stojące w zenicie przyjemnie nagrzało kamienie. Leciutki
wiaterek zmarszczył taflę jeziora.
- Co znaczy... - odezwał się
nagle Galahad dziwnie egzaltowanym głosem. - Co znaczy włócznia z krwawiącym
ostrzem? Co znaczy i dlaczego cierpi Król z przebitym udem? Co znaczy panna
w bieli niosąca graal, półmisek srebrny...
- A poza tym, dobrze się
czujesz?
- Ja jeno pytam.
A je jeno nie rozumiem
twojego pytania. To jakieś umówione hasło? Sygnał, po którym rozpoznają się
wtajemniczeni? Objaśnij łaskawie.
- Kiedy nie zdołam.
- Dlaczego więc pytałeś?
- A bo to... - zacukał się.
- No, krótko rzekłszy... Jeden z naszych nie spytał mając okazję. Zapomniał
języka w gębie albo wstydził się... Nie spytał i było z tego powodu siła
nieprzyjemności. Więc my teraz pytamy zawsze. Na wszelki wypadek.
* * *
- Czy w tym świecie są
czarodzieje? No wiesz, tacy, co parają się magią. Magowie. Widzący.
- Jest Merlin. I Morgana.
Ale Morgana jest zła.
- A Merlin?
- Średni.
- Wiesz, gdzie go znaleźć?
- A jakże! W Kamelocie. Na
dworze króla Artura. Ja tam właśnie zmierzam.
- Daleko?
- Stąd do Powys, do rzeki
Hafen, potem z biegiem Hafen do Blevum, nad Morze Sabiny, a stamtąd już
blisko na równiny Letniego Kraju. Wszystkiego jakieś dziesięć dni jazdy...
- Za daleko.
- Można - zająknął się -
skrócić nieco drogę, jadąc przez Cwm Pwcca. Ale to zaklęta dolina. Strasznie
tam. Żyją tam Y Dynan Bach Teg, złośliwe karły...
A ty co, miecz nosisz od
parady?
A co mieczem przeciw czarom
wydoli?
Wydoli, wydoli, nie bój się.
Ja jestem wiedźminką. Słyszałaś kiedyś? Ech, jasne, że nie słyszałeś. A
twoich karłów się nie lękam. Mam wśród krasnoludów sporo znajomych.
No pewnie, pomyślał.
* * *
- Pani Jeziora?
- Nazywam się Ciri. Nie
nazywaj mnie Panią Jeziora. Źle mi się to kojarzy, nieprzyjemnie i niemile.
Tak mnie nazywali oni, w Krainie... Jak ty nazwałeś tę krainę?
- Faërie. Albo, jak
mówią
druidzi: Annwn. A Sasi powiadają Elfland.
- Elfland... - owinęła
ramiona otrzymanym od niego kraciastym piktyjskim pledem. - Byłam tam,
wiesz? Weszłam do Wierzy Jaskółki i bęc, już byłam wśród elfów. A oni
właśnie tak mnie nazywali. Panią Jeziora. Nawet mi się to z początku
podobało. Pochlebiało mi. Do chwili, gdy zrozumiałam, że w tej krainie, w
tej wieży i nad tym jeziorem nie jestem żadną Panią, lecz więźniem.
- Czy to tam - nie wytrzymał
- splamiłaś koszulę krwią?
Milczała długo.
- Nie - powiedziała
wreszcie, a głos, zdawało mu się, zadrżał jej lekko. - Nie tam. Bystre masz
oko. Cóż, przed prawdą nie uciekniesz, głowy w piasek chować nie ma co...
Tak, Galahadzie. Plamiłam się często ostatnimi czasy. Krwią nieprzyjaciół,
których zabijałam. I krwią bliskich, których usiłowałam ratować... A którzy
umierali na moich rękach... Czemu mi się tak przypatrujesz?
- Nie wiem, czliś jest
bóstwem, czy panną śmiertelną... Czy jedną z bogiń... Lecz jeśliś jest
mieszkanką ziemskiego padołu...
- Do rzeczy jeśli łaska.
- Pragnąłbym - oczy Galahada
rozgorzały - usłyszeć twą historię. Zechcesz ją opowiedzieć Pani?
- Jest długa.
- Mamy czas.
- I niezbyt dobrze się
kończy.
Nie wierzę.
Dlaczego?
Śpiewałaś, kąpiąc się w
jeziorze.
- Jesteś spostrzegawczy -
odwróciła głowę, zacisnęła wargi, a jej twarz nagle skurczyła się i
zbrzydła. - Tak, jesteś spostrzegawczy. Ale bardzo naiwny.
- Opowiedz mi twą historię.
Proszę.
- Cóż - westchnęła. -
Dobrze, jeśli chcesz... Opowiem.
Usiadła wygodniej. I on też
usiadł wygodniej. Konie chodziły skrajem lasu, poszczypując trawy i zioła.
- Od początku - poprosił
Galahad. - Od samego początku...
- Ta historia - powiedziała
po chwili, szczelniej owijając się w piktyjski pled - coraz bardziej wygląda
mi na taką, która nie ma początku. Nie mam też pewności, czy też się aby już
skończyła. Strasznie się, musisz wiedzieć, poplątała przeszłość z
przyszłością. Pewien elf powiedział mi nawet, że to jest jak z tym wężem,
który capnie zębami własny ogon. Wąż ten, wiedz o tym, nazywa się Urobos. A
to, że gryzie swój ogon, znaczy, że koło jest zamknięte. W każdym momencie
czasu kryją się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. W każdym momencie
czasu kryje się wieczność. Rozumiesz?
- Nie.
- Nie szkodzi.
* * *
Zaprawdę powiadam wam, kto wierzy snom, jest jako chcący pojmać wiatr lubo cień uchwycić. Łudzi się obrazem zwodniczym, krzywym zwierciadłem, które łamie lub prawi niedorzeczności na wzór niewiasty rodzącej. Głupi zaiste, kto marom sennym wiarę daje i drogą złudy kroczy.
Wszelako kto sny letce sobie waży i nie wierzy im nic a nic, ten także bezrozumnie czyni. Bo przecież gdyby sny całkiem znaczenia nie miały, to po cóż by bogowie, tworząc nas, zdolność śnienia nam dawali?Mądrości proroka Lebiody, 34;1
All we see or seem
Is but a within a dreamAllan Edgar Poe
Rozdział drugi
Wiaterek zmarszczył parującą
jak kocioł powierzchnię jeziora, popędził po niej strzępki rozwiewanej mgły.
Dulki skrzypiały i dudniły rytmicznie, wynurzające się pióra wioseł siały
gradem błyszczących kropelek.
Condwiramurs wystawiła rękę
za burtę. Łódź płynęła w tempie tak żółwim, że woda tylko minimalnie
wzburzyła się i wspięła na dłoń.
- Ach, ach - powiedziała,
wkładając w głos tyle sarkazmu, ile tylko się dało. - Cóż za szybkość!
Mkniemy wręcz po falach. Aż się w głowie kręci!
Wioślarz, niski, krępy i
nabity w sobie mężczyzna odburknął coś gniewnie i niewyraźnie, nawet nie
unosząc łba, porośniętego włosem szedziwym i kręconym jak u karakuła.
Adeptka miała już serdecznie dość burknięć, charknięć i stęknięć, którymi
ten gbur zbywał jej pytanie, odkąd wsiadła na łódź.
- Ostrożniej - wycedziła, z
trudem zachowując spokój. - Od tak forsownego wiosłowania można się
ochwacić.
Tym razem mężczyzna uniósł
twarz, ogorzałą, ciemną jak garbowana skóra. Zaburczał, zachrząkał, ruchem
pokrytego siwą szczeciną podbródka wskazał na zamocowane na burcie drewniane
motowidło niknącą w wodzie linkę, napiętą ruchem łodzi. Przekonany
najwidoczniej, że wyjaśnienie było wyczerpujące, wznowił wiosłowanie. W
takim samym rytmie jak poprzednio. Wiosła w górę. Przerwa. Wiosła w pół
pióra w wodę. Długa przerwa. Pociągnięcie. Jeszcze dłuższa przerwa.
- Acha - powiedziała
swobodnie Condwiramurs, patrząc w niebo. - Rozumiem. Ważny jest ciągnięty za
łodzią błyszcz, który musi poruszać się z właściwą prędkością i odpowiednio
głęboko. Ważne jest rybołówstwo. Reszta jest nieważna.
Było to tak oczywiste, że
mężczyzna nawet nie zadał sobie trudu, by burczeć lub charczeć.
- Cóż kogo może obchodzić -
monologowała dalej Condwiramurs - że podróżowałam całą noc? Że jestem
głodna? Że zadek mnie boli i swędzi od twardzej i mokrej ławki? Że sikać mi
się chce? Nie, ważny jest tylko połów ryb na dorożkę. Bezsensowny zresztą.
Nic nie weźmie na błyszcz ciągnięty środkiem plosa, w toni
dwudziestosążniowej głębokości.
Mężczyzna podniósł głowę,
popatrzył na nią paskudnie i zaburczał bardzo, ale to bardzo burkliwie.
Condwiramurs błysnęła ząbkami, rada z siebie. Gbur nadal wiosłował wolno. Był
wściekły.
Rozparła się na rufowej
ławeczce i założyła nogę na nogę. Tak, by w rozcięciu sukni dużo było widać.
Mężczyzna zaburczał,
zacisnął na wiosłach guzłowate dłonie, udając, że patrzy tylko na linkę
dorożki. Tempa wiosłowania, rzecz jasna nie, ani myślał przyspieszyć.
Adeptka westchnęła z rezygnacją i zajęła się obserwacją nieba.
Dulki poskrzypiały,
brylantowe kropelki spadały z piór wioseł.
W podnoszącej się szybko
mgiełce zamajaczył zarys wyspy. I wznoszący się nad nią ciemny, pękaty
obelisk wieży. Gbur, choć siedzący tyłem i nie oglądający się niewiadomym
sposobem poznał, że są prawie na miejscu. Nie spiesząc się, złożył wiosła na
burtach, wstał, zaczął powoli nawijać linkę na motowidło. Condwiramurs,
wciąż z nagą na nodze, pogwizdywała, patrząc na niebo.
Mężczyzna zwinął linkę do
końca, obejrzał błyszcz, dużą mosiężną łyżkę uzbrojoną w potrójny hak z
chwościkiem z czerwonej wełny.
- Jej, jej - powiedziała
słodziutko Condwiramurs. - Nic się nie złapało, oj, oj, jaka szkoda.
Ciekawe, dlaczego taki niefart? Może łódź płynęła za szybko?
Mężczyzna obrzucił ją
spojrzeniem, które mówiło wiele brzydkich rzeczy. Usiadł, zacharczał,
splunął za burtę, chwycił wiosła w sękate łapy, wygiął mocno plecy. Wiosła
chlupnęły, załomotały w dulkach, łódź pomknęła po jeziorze jak strzała, woda
szumem spieniła się u dziobu, wirami zakotłowała za rufą. Dzielące ich od
wyspy ćwierć strzelania z łuku pokonali w czasie krótszym niż burknięcia, a
łódź wyjechała na żwir z takim impetem, że Condwiramurs spadła z ławki.
Mężczyzna zaburczał,
zacharczał i splunął. Adeptka wiedziała, że w przekładzie na mowę ludzi
cywilizowanych znaczyło to: wynoś się z mojej łodzi, przemądrzała wiedźmo.
Wiedziała też, że na wyniesienie na rękach liczyć nie ma co. Zdjęła
trzewiczki, prowokująco wysoko podniosła sukienkę wysiadła. Przełknęła
przekleństwo, bo skorupy muszli boleśnie kłuły ją w stopy.
- Dzięki - powiedziała przez
zaciśnięte zęby - za przejażdżkę.
Nie czekając na odburknięcie
i nie oglądając się, boso poszła w kierunku kamiennych schodów. Wszystkie
niewygody i dolegliwości poszły i uleciały bez śladu, wymazane przez rosnące
podniecenie. Była oto na wyspie Inis Vitre, na jeziorze Loc Blest. Była w
miejscu niemal legendarnym, w którym bywali wyłącznie nieliczni wybrańcy.
Poranna mgła uniosła się
zupełnie, przez zmatowione niebo zaczęła mocniej prześwitywać czerwona kula
słońca. Wokół machikułów wieży krążyły wrzeszczące mewy, migały jeżyki.
Na szczycie schodów
wiodących z plaży na taras, wsparta o posążek przykucniętej i wyszczerzonej
chimery, stała Nimue.
Pani Jeziora.
* * *
Była drobnej budowy i niska,
mierzyła niewiele więcej niż pięć stóp. Condwiramurs słyszała o tym, że za
młodu nazywano ją Łokietkiem, teraz wiedziała, że przezwisko było trafne.
Ale była pewna, że przynajmniej od pół wieku nikt nie ośmielił się tak
nazwać małej czarodziejki.
- Jestem Condwiramurs Tilly
- przedstawiła się z ukłonem, zakłopotana nieco, wciąż z trzewiczkami w
ręku. - Rada jestem, mogąc gościć na twej wyspie, Pani Jeziora.
- Nimue - poprawiła
swobodnie mała magiczka. - Nimue, nic więcej. Tytuły i epitety możemy sobie
darować, panno Tilly.
- W takim razie ja jestem
Condwiramurs. Condwiramurs, nic więcej.
- Pozwól więc, Condwiramurs.
Porozmawiajmy przy śniadaniu. Odgaduję, że zgłodniałaś.
- Nie przeczę.
* * *
Na śniadanie był twaróg,
szczypior, jajka, mleko i razowy chleb, podane przez dwie młodziutkie,
cichutkie i pachnące krochmalem służące. Condwiramurs jadła, czując na sobie
wzrok małej czarodziejki.
- Wieża - mówiła wolno
Nimue, obserwując każdy jej ruch i każdy nieomal niesiony do ust kęs - ma
sześć kondygnacji, z czego jedną pod ziemią. Twoja kwatera mieści się na
drugiej nadziemnej, są tam wszystkie potrzebne do życia wygody. Parter, jak
widzisz, jest częścią gospodarczą, mieszczą się tu też komnaty mieszkalne
służby. Podziemne, jak również piętro pierwsze i trzecie, to laboratorium,
biblioteka i galeria. Do wszystkich wymienionych pięter i znajdujących się
na nich pomieszczeń masz wstęp i dostęp nieograniczony, możesz korzystać z
nich i z wszystkiego, co zawierają, kiedy zapragniesz i w jaki sposób
zechcesz.
- Zrozumiałam. Dziękuję.
- Dwie najwyższe kondygnacje
mieszczą moje komnaty prywatne i moją prywatną pracownię. Są to pomieszczenia
prywatne absolutnie. Żeby uniknąć nieporozumień: jestem niebywale czuła na
te sprawy.
- Uszanuję to.
Nimue odwróciła głowę ku
oknu, przez które widać było burkliwego Pana Wioślarza, który uporał się już
z bagażem Condwiramurs, a teraz ładował na łódź wędziska, motowidła,
kancerki, podrywki i inne parafernalia rybackiego przemysłu.
- Jestem trochę staromodna -
ciągnęła. - Ale z pewnych rzeczy przywykłam korzystać na prawach wyłączności.
Szczoteczka do zębów, dajmy na to. Prywatne komnaty, biblioteka, toaleta. I
Król Rybak. Nie próbuj proszę, korzystać z Króla Rybaka.
Condwiramurs omal nie
zakrztusiła się mlekiem. Twarz Nimue niczego nie wyrażała.
- A jeśli... - podjęła,
zanim dziewczyna odzyskała mowę. - Jeśli on spróbuje skorzystać z ciebie,
odmów.
Condwiramurs, przełknąwszy
wreszcie, prędko pokiwała głową, powstrzymując się od jakiegokolwiek
komentarza. Choć miała na końcu języka, że nie gustuje w rybakach, zwłaszcza
grubiańskich. I mających łeb oszemłany siwizną bielutką jak twarożek.
- Taak - powiedziała
przeciągle Nimue. - Introdukcję miałybyśmy więc za sobą. Pora przejść do
spraw konkretnych. Nie ciekawi cię, co sprawiło, że spośród wszystkich
kandydatek wybrałam właśnie ciebie?
Condwiramurs, jeżeli w ogóle
zastanawiała się nad odpowiedzią, to tylko dlatego, by nie wyjść na zbyt
zadufaną. Szybko doszła jednak do wniosku, że wobec Nimue fałszywa nawet w
małym stopniu skromność i tak będzie zbyt raziła fałszem.
- Jestem najlepszą śniączką
w akademii - odparła chłodno, rzeczowo i bez chełpliwości. - A na trzecim
roku miałam drugą lokatę wśród onejromantek.
- Mogłam wziąść tę, która
miała lokatę pierwszą. - Nimue była faktycznie szczera aż do bólu. -
Nawiasem mówiąc, proponowano mi właśnie ową prymuskę, z pewnym naciskiem
zresztą, bo to podobno ważna córeczka kogoś ważnego. A jeżeli chodzi o
śnienie, o onejroskopię, to wszakże wiesz, droga Condwiramurs, że jest to
dar dość kapryśny. Fiasko może spotkać nawet najlepszą śniączkę.
Condwiramurs przetrzymała
za zębami ripostę, że jej fiaska można policzyć na palcach jednej ręki. W
końcu rozmawiała z mistrzynią. Znaj proporcją, mocium panie, jak mawiał
jeden z profesorów akademii, erudyta.
Nimue lekkim skinieniem
głowy pochwaliła jej milczenie.
- Zasięgnęłam języka w
uczelni - powiedziała po chwili. - Stąd wiem, że nie musisz wspomagać
śnienia środkami odurzającymi. Cieszy mnie to, albowiem narkotyków nie
toleruję.
- Śnię bez żadnych prochów -
potwierdziła z lekką dumą Condwiramurs. - Do onejroskopii wystarczy mi,
jeśli mam zahaczkę.
- Słucham?
- No, zahaczkę - adeptka
kaszlnęła. - Znaczy się przedmiot jakoś związany z tym, o czym mam śnić.
Rzecz jakąś albo obraz...
- Obraz?
- Aha. Nieźle śnię na obraz.
- O - uśmiechnęła się Nimue.
- O, skoro obraz pomoże, to nie będzie kłopotów. Jeśli uporałaś się już ze
śniadaniem, to chodźmy, najlepsza śniączko i druga wśród onejromantek.
Dobrze będzie, jeśli bez zwłoki wyjaśnię ci pozostałe powody, dla których to
właśnie ciebie wybrałam na asystentkę.
Od kamiennych ścian tchnęło
zimnem, którego nie łagodziły ani ciężkie gobeliny, ani pociemniełą
boazeria. Kamienna podłoga ziębiła stopy przez podeszwy trzewiczków.
- Za tymi drzwiami - wskazała
niedbale - jest laboratorium. Jak się rzekło, możesz korzystać wedle woli.
Zalecana jest oczywiście ostrożność. Umiar wskazany jest zwłaszcza przy
próbach zmuszania miotły do noszenia wody.
Condwiramurs zachichotała
grzecznie, choć żart był leciwy. Wszystkie mentorki raczyły podopieczne
dowcipami nawiązującymi do mitycznych tarapatów mitycznego ucznia
czarnoksiężnika.
Schody wiły się w górę jak
wąż morski. I były strome. Nim dotarły na miejsce, Condwiramurs spociła się
i zdyszała setnie. Po Nimue w ogóle nie było znać wysiłku.
- Tędy proszę - otworzyła
dębowe drzwi. - Uwaga na próg.
Condwiramurs weszła i
westchnęła.
Komnata była galerią. Jej
ściany od sufitu do podłogi obwieszone były obrazami. Wisiały tam wielkie,
stare, łuszczące się i spękane oleje, miniatury, zżółkłe sztychy i
drzeworyty, wyblakłe akwarele i sepie. Wisiały tam też żywe w kolorach
modernistyczne gwasze i tempery, czyste w kresce akwatinty i akwaforty,
litografie i kontrastowe mezzotinty, przyciągające oczy wyrazistymi plamami
czerni.
Nimue zatrzymała się przed
wiszącym najbliżej drzwi obrazem przedstawiającym grupę zebraną pod
ogromnym drzewem. Spojrzała na płótno, potem na Condwiramurs, a jej milczące
spojrzenie było nadzwyczaj wymowne.
- Jaskier - adeptka, z
miejsca połapawszy się w czym rzecz, nie kazała jej czekać - śpiewa ballady
pod dębem Bleobherisem.
Nimue uśmiechnęła się,
kiwnęła głową. I zrobiła krok, zatrzymując się przed następnym obrazem.
Akwarela. Symbolizm. Dwie kobiece sylwetki na wzgórzu. Nad nimi krążące
mewy, pod nimi, na stokach wzgórza, korowód cieni.
Ciri i Triss Merigold,
prorocza wizja w Kaer Morhen.
Uśmiech, kiwnięcie, krok,
następny obraz. Jeździec na koniu w galopie, w szpalerze pokracznych olch,
wyciągających ku niemu ramiona konarów. Condwiramurs poczuła, jak przeszywa
ją dreszcz.
- Ciri... Hmm... To chyba
jej jazda na spotkanie z Geraltem na farmie niziołka Hofmeiera.
Następny obraz, pociemniały
olej. Balistyka.
- Geralt i Cahir bronią
mostu na Jarudze.
Potem poszło szybko.
- Yennefer i Ciri, ich
pierwsze spotkanie w świątyni Melitele. Jaskier i driada Eithene, w lesie
Brokilon. Drużyna Geralta w śnieżycy na przełęczy Malheur...
- Brawo, doskonale -
przerwała Nimue. - Znakomita znajomość legendy. Teraz znasz już drugi powód,
dla którego znalazłaś się tu ty, a nie ktoś inny.
* * *
Nad hebanowym stolikiem,
przy którym usiadły, dominowało wielkie płótno batalistyczne
przedstawiające, jak się zdawało, bitwę pod Brenną, jakiś moment kluczowy
batalii, czyli czyjąś kiczowato bohaterską śmierć. Płótno było ponad wszelką
wątpliwość dziełem Mikołaja Certosy, można było poznać po ekspresji,
perfekcyjnej dbałości o detal i typowych dla artysty efektach
luministycznych.
- Owszem, znam legendę o
wiedźminie i wiedźmince - odrzekła Condwiramurs. - Znam ją nie zawaham się
powiedzieć, na wyrywki. Podlotkiem będąc kochałam tę historię, zaczytywałam
się nią. I marzyłam, by być Yennefer. Będę jednak szczera: jeśli nawet i
była to miłość od pierwszego wejrzenia, jeśli nawet była wybuchowo
namiętna... To nie była wieczna.
Nimue uniosła brwi.
- Poznawałam historię -
podjęła Condwiramurs - w popularnych skrótach i wersjach dla młodzieży,
brykach okrojonych i uprzyzwoiconych ad usum delphini. Potem
naturalnie wzięłam się za tak zwane wersje poważne i pełne. Obszerne do
granic redundacji, a niekiedy i poza te granice. Wówczas to pasja ustąpiła
chłodnej refleksji, a dzika namiętność czemuś w rodzaju obowiązku
małżeńskiego. Jeśli wiesz, co mam na myśli.
Nimue ledwie dostrzegalnym
skinieniem głowy potwierdziła, że wie.
- Podsumowując, wolę te
legendy, które mocniej trzymają się legendarnej konwencji, nie mieszają
klechdy z rzeczywistością, nie próbują integrować prostego o prostolinijnego
moralietu bajki z głęboko niemoralną prawdą historyczną. Wolę legendy, do
których nie dopisują posłowi encyklopedyści, archeolodzy i historycy. Wolę,
jeśli książę wspina się na szczyt Szklanej Góry, całuje śpiącą królewnę, ta
budzi się i obydwoje żyją potem długo i szczęśliwie. Tak, a nie inaczej,
powinna się kończyć legenda... Czyjego pędzla jest ten portret Ciri? Ten
en pied?
- Nie ma ani jednego
portretu Ciri - głos małej czarodziejki był rzeczowy do oschłości. - Ani tu,
ani nigdzie na świecie. Nie zachował się ani jeden portret, ani jedna
miniatura namalowana przez kogoś, kto mógłby Ciri widzieć, znać lub
chociażby pamiętać. Portret en pied przedstawia Pavettę, matkę Ciri,
a namalował go krasnolud Ruiz Dorrit, nadworny malarz władców Cintry.
Wiadomo, że Dorrit sportretował Ciri w wieku lat dziewięciu, również en
pied, ale płótno nazywane Infantką z chartem, zaginęło, niestety.
Wróćmy jednak do legendy i twojego do niej stosunku. I tego, czym w twej
opinii legenda winna się kończyć.
- Winna się kończyć dobrze -
powiedziała z czupurnym przekonaniem Condwiramurs. - Dobro i prawość mają
zatriumfować, zło ma zostać przykładnie ukarane, miłość ma złączyć kochanków
po kres życia. I nikt z bohaterów pozytywnych nie może, cholera zginąć! A
legenda o Ciri? Jak się kończy?
- Właśnie. Jak?
Condwiramurs zaniemówiła na
moment. Nie spodziewała się takiego pytania, wietrzyła test, egzamin,
pułapkę. Milczała, nie chcąc dać się złapać.
Jak kończy się legenda o
Ciri? Przecież każdy to wie.
Patrzyła w ciemną w tonacji
akwarelę przedstawiający niekształtną barkę sunącą po powierzchni zasnutego
oparami jeziora, barkę popędzaną długą tyką przez kobietę widoczną tylko
jako czarna sylwetka.
Właśnie tak kończy się ta
legenda. Właśnie tak.
Nimue czytała w jej myślach.
- To nie jest takie pewne,
Condwiramurs. To wcale nie jest takie pewne.
* * *
- Legendę - zaczęła Nimue -
poznałam z ust wędrownego bajarza. Jestem dzieckiem wiejskim, czwartą córką
wsiowego stelmacha. Chwile, gdy gościł w naszej wsi bajarz Pogwizd, dziad
wagabunda, były najpiękniejszymi chwilami mojego dzieciństwa. Można było
odetchnąć od harówki, oczyma duszy zobaczyć te bajeczne dziwy, zobaczyć ten
świat daleki... Świat piękny i cudowny... Dalszy i cudowniejszy nawet niż
jarmark w miasteczku oddalonym o dziewięć mil...
- Miałam wtedy jakieś sześć,
siedem lat. Moja najstarsza siostra miała czternaście. I już była krzywa od
garbienia się nad robotą. Babska dola! Do tego przygotowywano u nas
dziewczynki od małości! Garbić się! Wiecznie się garbić, garbić i giąć nad
robotą, nad dzieckiem, pod ciężarem brzucha, który chłop ci przyprawiał,
ledwoś zdążyła wydobrzeć po połogu.
- To te dziadowskie
opowieści sprawiły, że zaczęłam pragnąć czegoś więcej niż garb i harówka,
marzyć o czymś więcej niż urodzaj, mąż, dzieci. Pierwsza książka, którą
kupiłam za utarg ze sprzedaży własnoręcznie zebranych w lesie jeżyn, to była
legenda o Ciri. Wersja, jak to ładnie nazwałaś, uprzyzwoicona, dla dzieci,
bryk ad ursum delphini. Była to wersja w sam raz dla mnie. Czytałam
słabo. Ale już wtedy wiedziałam czego chcę. Chciałam być jak Filippa
Eilhart, jak Sheala de Tancarville, jak Assire var Anahid...
Obie patrzyły na gwasz
przedstawiający pogrążoną w subtelnym chiaroscuro salę zamkową, stół
i siedzące za tym stołem kobiety. Legendarne kobiety.
- W akademii - podjęła Nimue
- do której dostałam się zresztą dopiero za drugim podejściem, zajmowałam
się mitem tylko w aspekcie Wielkiej Loży na zajęciach z historii magii. Na
czytanie dla przyjemności początkowo zwyczajnie nie miałam czasu, musiałam
wkuwać, by... By dotrzymać kroku córeczkom hrabiów, bankierów, którym
wszystko przychodziło łatwo, które naśmiewały się z dziewuszki ze wsi...
Zamilkła, z trzaskiem
wyłamała palce.
- Wreszcie - podjęła - czas
na czytanie znalazłam, ale wówczas stwierdziłam, że perypetie Geralta i Ciri
zajmują mnie znacznie mniej niż w dzieciństwie. Zachodził podobny syndrom,
co u ciebie. Jak ty to nazwałaś? Obowiązek małżeński? Tak było do
momentu....
Zamilkła, potarła twarz.
Condwiramurs z zdumieniem zauważyła, że ręka Pani Jeziora drży.
- Miałam chyba osiemnaście
lat, gdy... Gdy coś się wydarzyło. Coś, co sprawiło, że legenda Ciri odżyła
we mnie. Że zaczęłam się nią zajmować poważnie i naukowo. Że poświęciłam jej
życie.
Adeptka milczała, choć w
środku aż wrzała z ciekawości.
- Nie udawaj, że nie wiesz -
powiedziała cierpko Nimue. - Wszystkim przecież wiadomo, że Pani Jeziora
opanowana jest chorobliwą wręcz obsesją na tle legendy o Ciri. Wszyscy
plotkują o tym, jak to niegroźny z początku bzik przerodził się w coś w
rodzaju narkotycznego uzależnienia, czy wręcz manii. W tych plotkach jest
sporo prawdy, droga moja Condwiramurs, sporo prawdy! A ty, skoro ciebie
wybrałam na asystentkę, też w manię i uzależnienie popadniesz. Będę bowiem
tego wymagała. Przynajmniej na czas praktyki. Rozumiesz?
Adeptka potwierdziła
skinieniem głowy.
- Zda ci się, że
rozumiesz. - Nimue opanowała się i ochłodła. - Ale ja ci to wyjaśnię.
Stopniowo. A gdy nadejdzie czas, wyjaśnię ci wszystko. Na razie...
Urwała, spojrzała w okno, na
jezioro, na czarną kreskę łodzi Króla Rybaka, wyraźnie odcinającą się od
złoto rozmigotanej powierzchni wód.
- Na razie odpocznij.
Obejrzyj galerię. W szafach i gablotach znajdziesz albumy i kartony grafik,
wszystkie tematycznie związane z podaniem. W bibliotece są wszystkie wersje
i trawestacje legendy, także większość opracowań naukowych. Poświęć im
trochę czasu. Pooglądaj, poczytaj, koncentruj się. Chcę, byś miała materiał
do snu. Zahaczkę, jak to nazwałaś.
- Zrobię to. Pani Nimue?
- Słucham.
- Te dwa portrety... Te
wiszące obok siebie... To również nie jest Ciri?
- Nie istnieje żaden portret
Ciri - powtórzyła cierpliwie Nimue. - Późniejsi artyści przedstawiali ją
wyłącznie w scenach, każdy wedle własnej fantazji. Co do tych portretów, to
ten z lewej też jest raczej wolną wariacją na temat, przedstawia bowiem
elfkę Larę Dorren aep Shiadhal, osobę, której malarka nie mogła znać.
Malarką była bowiem znana ci pewnie z legendy Lydia van Bredevoort. Jeden z
jej ocalałych olejów wisi jeszcze w akademii.
- Wiem. A ten drugi portret?
Nimue długo patrzyła na
obraz. Na wizerunek szczupłej dziewczyny o jasnych włosach i smutnym
spojrzeniu. Ubranej w białą sukienkę z zielonymi rękawkami.
- Malował go Robin Anderida
- powiedziała, odwracając się i patrząc prosto w oczy Condwiramurs. - A kogo
przedstawia... Ty mi powiesz, śniączko i onejromantko. Wyjaśnij to. I
opowiedz mi twój sen.
* * *
Mistrz Robin Anderida
pierwszy dostrzegł zbliżającego się cesarza, zgiął się w ukłonie. Stella
Congreve, hrabina na Liddertalu, wstała i dygnęła, szybkim gestem każąc
zrobić to samo siedzącej na rzeźbionym fotelu dziewczynie.
- Witam panie - Emhyr var
Emreis skinął głową. - Witam i ciebie, mistrzu Robinie. Jak postępuje praca?
Mistrz Robin chrząknął
zakłopotany i znowu się ukłonił, nerwowo wycierając palce w kitel. Emhyr
wiedział, że artysta cierpi na ostrą agorafobię i jest chorobliwie
nieśmiały. Ale komu to przeszkadzało. Ważne było, jak malował.
Cesarz, jak zwykle podczas
podróży, nosił oficerski uniform gwardyjskiej brygady "Impera" - czarną
zbroję i płaszcz z haftem przedstawiającym srebrną salamandrę. Zbliżył się,
spojrzał na portret. Najpierw na portret, potem dopiero na modelkę. Szczupłą
dziewczynę o jasnych włosach i smutnym spojrzeniu. Ubraną w białą sukienkę z
zielonymi rękawkami, z małym dekolcikiem przyozdobionym kolijką z perydotów.
- Znakomicie - powiedział
celowo w pustkę, tak by nie wiadomo było, co chwali. - Znakomicie, mistrzu.
Proszę kontynuować, nie zwracając uwagi na moją osobę. Zechce pani pozwolić
na słowo, hrabino.
Odszedł dalej, ku oknu,
zmuszając, by szła za nim.
- Wyjeżdżam - powiedział
cicho. - Sprawy państwowe. Dziękuję za gościnę. I za nią. Za princessę.
Naprawdę dobra robota, Stello. Naprawdę należy się pochwała. Tak tobie, jak
i jej.
Stella Congreve dygnęła
głęboko i z gracją.
- Wasza Cesarska Mość jest
dla nas za dobry.
- Nie chwal dnia przed
zachodem.
- Ach... - zacisnęła lekko
wargi. - Ta tak?
- To tak.
- Co z nią będzie, Emhyrze?
- Nie wiem - odrzekł. - Za
dziesięć dni wznawia ofensywę na Północy. A zapowiada się trudna, bardzo
trudna wojna. Vattier de Rideaux śledzi wymierzone przeciwko mnie spiski i
sprzysiężenia. Do różnych, do bardzo różnych rzeczy może mnie zmusić racja
stanu.
- To dziecko nie jest
niczemu winne.
- Powiedziałem: racja stanu.
Racja stanu nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Zresztą...
Machnął ręką.
- Chcę z nią porozmawiać.
Sam na sam. Pozwól bliżej, księżniczko. Dalej, dalej, żywiej. Cesarz
rozkazuje.
Dziewczyna dygnęła głęboko.
Emhyr mierzył ją wzrokiem, wracając pamięcią do tamtej brzemiennej w skutki
audiencji w Loc Grim. Był pełen uznania, ba, podziwu nawet dla Stelli
Congreve, która w ciągu sześciu miesięcy, jakie upłynęły od tamtego czasu,
zdołała to niezgrabne kaczątko przekształcić w małą arystokratkę.
- Zostawcie nas - rozkazał.
- Zrób przerwę, mistrzu Robinie, na umycie pędzli, dajmy na to. Ciebie zaś,
hrabino, proszę byś zechciała zaczekać w przedpokojach. A ty, księżniczko,
pozwól ze mną na taras.
Mokry śnieg, który spadł w
nocy, stopniał w pierwszych promieniach porannego słońca, ale dachy wież i
pinakli zamku Darn Rowan wciąż były mokre i świeciły tak, że zdawały się
płonąć.
Emhyr podszedł do balustrady
tarasu. Dziewczyna - zgodnie z etykietą - trzymała się o krok za nim.
Niecierpliwym gestem zmusił ją, by podeszła bliżej.
Cesarz milczał długo, obu
dłońmi wsparty na balustradzie, wpatrzony we wzgórza i porastające je
wiecznie zielone cisy, wyraźnie odcinające się od wapiennej bieli skalistych
uskoków. Błyskała rzeka, wstęgą roztopionego srebra wijąca się dnem kotliny.
W powietrzu czuło się
wiosnę.
- Za rzadko tu bywam -
odezwał się Emhyr. Dziewczyna milczała.
- Za rzadko tu przyjeżdżam -
powtórzył, odwracając się. - A to piękne i tchnące spokojem miejsce. Piękna
okolica... Zgadzasz się ze mną?
- Tak, Wasza Cesarska Mość.
wiosnę. Mam rację?
- Tak, Wasza Cesarska Mość.
Z dołu, z podwórca, słychać
było śpiew zakłócany brzękiem, szczękiem i dzwonieniem podków. Eskorta,
poinformowana, że cesarz rozkazywał wyjazd, pośpiesznie szykowała się do
drogi. Emhyr pamiętał, że wśród gwardzistów był jeden, który śpiewał.
Często. I niezależnie od okoliczności.
Pojrzyj na mię miłościwie
Oczęty bławemi
Obdarzże mnie litościwie
Wdziękami swojemi
Wspomnij na mię litościwie
I w tej porze nocnej
Nie odmawiaj miłościwie
Wzajemnej mocnej
- Ładna ballada - powiedział
w zamyśleniu, dotykając palcami ciężkiego, złotego, cesarskiego alszbandu.
- Ładna, Wasza Cesarska
Mość.
Vattier zapewnia mnie, że
jest już na tropie Vilgefortza. Że odnalezienie go jest kwestią dni,
najwyżej tygodni. Głowy zdrajców spadną, a do Nilfgaardu sprowadzona
zostanie prawdziwa Cirilla, królowa Cintry.
A zanim do Nilfgaardu
przybędzie autentyczna Cirilla, królowa Cintry, trzeba będzie coś zrobić z
sobowtórem.
- Unieś głowę.
Posłuchała.
- Masz jakieś życzenia? -
spytał nagle ostro. - Skargi? Prośby?
- Nie, Wasza Cesarska
Wysokość. Nie mam.
- Doprawdy? To ciekawe. No,
ale przecież nie mogę ci rozkazać, byś miała. Unieś głowę, jak przystoi
princessie. Stella nauczyła cię chyba manier?
- Tak, Wasza Cesarska Mość.
W samej rzeczy, dobrze ją
wyuczyli, pomyślał. Najpierw Rience, potem Stella. Dobrze wyuczyli roli i
kwestii, grożąc zapewnie, że za pomyłkę lub błąd zapłaci torturą i
śmiercią. Ostrzegli, że będzie musiała grać przed surowym, nie wybaczającym
błędów audytorium. Przed strasznym Emhyrem var Emreisem, cesarzem
Nilfgaardu.
- Jak masz na imię? - spytał
ostro.
- Cirilla Fiona Elen Riannon.
- Prawdziwe imię.
- Cirilla Fiona...
- Nie nadużywaj mojej
cierpliwości. Imię!
- Cirilla... - głos
dziewczyny złamał się jak patyczek. - Fiona...
- Dość, na Wielkie Słońce -
powiedział przez zaciśnięte zęby, - Dość!
Głośno pociągnęła nosem.
Wbrew etykiecie. Usta jej dygotały, ale tego etykieta nie zabraniała.
- Uspokój się - rozkazał,
ale głosem cichym i prawie łagodnym. - Czego się lękasz? Wstydzisz się
własnego imienia? Boisz się go wyznać? Jeżeli pytam, to tylko dlatego, że
chciałbym móc zwrócić się do ciebie twym prawdziwym imieniem. Ale muszę
wiedzieć, jak ono brzmi.
- Nijako - odpowiedziała, a
wielkie oczy zabłysły jej nagle jak podświetlone płomieniem szmaragdy. - Bo
jest to imię nijakie, Wasza Cesarska Mość. Imię w sam raz dla kogoś, kto
jest nikim. Tak długo, jak jestem Cirillą Fioną, coś znaczę... Tak długo,
jak...
Głos jej uwiązł w krtani tak
raptownie, że odruchowo uniosła ku szyi ręce, jak gdyby to, co na niej
miała, to nie była kolia, lecz dławiąca garota. Emhyr wciąż mierzył ją
wzrokiem, nadal pełen uznania dla Stelli Congrevere. Jednocześnie czuł
złość. Złość nieuzasadnioną. I przez to tak złą.
Czego ja chcę od tego
dziecka, pomyślał, czując, jak złość wzbiera w nim, jak wrze, jak pęcznieje
pianą niby zupa w kotle. Czego ja chcę od dziecka, którego...
- Wiedz, że nie miałem nic
wspólnego z twoim uprowadzeniem dziewczyno - powiedział ostro. - Nie miałem
nic wspólnego z twoim porwaniem. Nie wydałem takich rozkazów. Oszukano
mnie...
Był wściekły na siebie,
świadom, że popełnia błąd. Należało już dawno zakończyć tą rozmowę,
zakończyć ją wyniośle, władczo, groźnie, po imperatorsku. Należało zapomnieć
o tej dziewczynie i o jej zielonych oczach. Ta dziewczyna nie istniała. Była
sobowtórem. Imitacją. Nie miała nawet imienia. Była nikim. Imperator nie
prosi o wybaczenie, nie kaja się przed kimś, kto...
- Wybacz mi - powiedział, a
słowa były obce, niemile kleiły się do warg. - Popełniłem błąd. Tak, to
prawda, jestem winny tego, co cię spotkało. Zawiniłem. Ale daję co moje
słowo, nic ci nie grozi. Nie spotka cię już nic złego, Żadna krzywda, żadna
ujma, żadna przykrość. Nie musisz się lękać.
- Nie boję się - podniosła
głowę i wbrew etykiecie spojrzała mu prosto w oczy. Emhyr drgnął, ugodzony
uczciwością i ufnością wzroku. Natychmiast wyprostował się, cesarski i
wyniosły aż do obrzydzenia.
- Proś mnie, o co chcesz.
Spojrzała na niego znowu, a
on mimowolnie przypomniał sobie te niezliczone okazje, gdy w ten właśnie
sposób kupował sobie spokój sumienia za wyrządzoną komuś podłość. W skrytości
ducha ciesząc się niecnie, że tak tanio płaci.
- Proś mnie, o co chcesz -
powtórzył, a przez to, że był już zmęczony, głos jego zyskał nagle na
człowieczeństwie. - Spełnię każde twe życzenie.
Niech nie patrzy na mnie,
pomyślał. Nie zniosę jej spojrzenia.
Ludzie podobno boją się
patrzeć na mnie, pomyślał. A czego ja się boję?
Gdzieś mam Vattiera de
Rideaux i jego rację stanu. Jeśli ona poprosi, każę ją zawieść do domu, tam,
skąd ją uprowadzili. Każę ją tam zawieść w złotej poszóstnej karocy.
Wystarczy, że poprosi.
- Proś mnie, o co chcesz -
powtórzył.
- Dziękuję Waszej Cesarskiej
Mości - powiedziała dziewczyna, spuszczając oczy. - Wasza Cesarska Mość jest
bardzo szlachetna i hojna. Jeśli mogę mieć prośbę...
- Mów.
- Chciałabym móc tu zostać.
Tu, w Darn Rowan. U pani Stelli.
Nie był zdziwiony.
Przeczuwał coś takiego.
Takt powstrzymał go przed
pytaniami, które byłyby upokarzające dla obojga.
- Dałem słowo - rzekł zimno.
- Niech więc stanie się, wedle twojej woli.
- Dziękuję Waszej
Królewskiej Mości.
- Dałem słowo - powtórzył,
starając się uniknąć jej wzroku - i dotrzymam go. Myślę jednak, że wybrałaś
źle. Wyraziłaś nie to życzenie, co trzeba. Gdybyś zmieniła zdanie...
- Nie zmienię - powiedziała,
gdy jasnym się stało, że cesarz nie dokończy. - Po co miałabym zmieniać?
Wybrałam panią Stellę, wybrałam rzeczy, których w życiu zaznałam tak mało...
Dom, ciepło, dobroć... Serce. Nie można popełnić błędu, wybierając coś
takiego.
Biedna, naiwna istotko,
pomyślał cesarz Emhyr var Emreis, Deithwen Adan yn Carp aep Morvudd
wybierając coś takiego, popełnia się najstraszliwsze pomyłki.
Ale coś - może dalekie
wspomnienie - powstrzymało cesarza przed tym, by powiedzieć to na głos.
* * *
- Interesujące - powiedziała
Nimue, wysłuchawszy relacji. - Rzeczywiście interesujący sen. Były jeszcze
jakieś inne?
- Ba! - Condwiramurs szybkim
i pewnym uderzeniem noża ścięła czubek jajka. - Wciąż jeszcze w głowie mi
się kręci o tej rewii! Ale to normalne. Pierwsza noc zawsze przynosi
szaleńcze sny. Wiesz, Nimue, mówią o nas, śniączkach, że nasz talent nie na
tym polega, że śnimy. Jeżeli pominąć wizje w transie czy pod hipnozą, nasze
marzenia senne nie różnią się od snów innych ludzi ani intensywnością, ani
bogactwem, ani ładunkiem prokoginacyjnym. Nas wyróżnia i o naszym talencie
przesądza coś zupełnie innego. My pamiętamy sny. Rzadko kiedy zapominamy, co
nam się śniło.
- Bo macie nietypową i tylko
wam właściwą pracę gruczołów dokrewnych - ucięła Panie Jeziora. - Wasze sny
to, trywializując nieco, nic innego jak wydzielone do organizmu endorfinu.
Jak większość dzikich talentów magicznych, także i wasz jest prozaicznie
organiczny. Ale po co ja mówię o czymś, co sama świetnie wiesz. Słucham cię,
jakież to sny jeszcze pamiętasz?
- Młody chłopak -
zmarszczyła brwi Condwiramurs - wędrujący wśród pustych pól, z tobołkiem na
ramieniu. Pola są puste, wiosenne. Wierzby... Przy drogach i na miedzach.
Wierzby, krzywe, dziuplaste, rozczapierzone... Gołe, jeszcze nie
zazielenione. Chłopak idzie, rozgląda się. Zapada noc. Na niebie pojawiają
się gwiazdy. Jedna z nich jest ruchoma. To kometa. Czerwonawa, migotliwa
iskra, skosem przecinająca nieboskłon...
- Brawo - uśmiechnęła się
Nimue. - Choć pojęcia nie mam, o kim śniłaś, można przynajmniej precyzyjnie
określić datę tego zdarzenia. Czerwona kometa była widoczna przez sześć dni,
wiosną roku zawarcia pokoju cintryjskiego. Dokładniej, w pierwszych dniach
marca. W pozostałych snach też wystąpiły jakieś datowniki?
- Moje sny - prychnęła
Condwiramurs, soląc jajko - to nie kalendarz rolniczy. Nie mają tabliczek z
datami! Ale, żeby być ścisłą, śniłam sen o bitwie pod Brenną, pewnie
napatrzywszy się na płótno Mikołaja Certosy w twojej galerii. A data bitwy
pod Brenną też jest znana. To ta sama data, co rok komety. Mylę się?
- Nie mylisz się. Coś
szczególnego było w tym śnie o bitwie?
- Nie. Kotłowanina koni,
ludzi i broni. Ludzie tłukli się i wrzeszczeli. Ktoś, zapewnie nienormalny,
wył "Orły! Orły!"
- Co jeszcze? Mówiłaś, że
snów była cała rewia.
- Nie pamiętam... -
Condwiramurs urwała. Nimue uśmiechnęła się.
- No, dobra - adeptka hardo
zadarła nos, nie pozwalając Pani Jeziora na złośliwy komentarz. - Owszem,
czasami zapominam. Nikt nie jest doskonały. Powtarzam, moje sny to wizje,
nie fiszki biblioteczne...
- Wiem o tym - cięła Nimue.
- To nie jest egzamin twoich śniącznych zdolności, to jest analiza legendy.
Jej zagadek i białych plam. Idzie nam zresztą całkiem nieźle, już w
pierwszych snach rozszyfrowałaś dziewczynę z portretu, owego sobowtóra Ciri,
którym Vilgefortz usiłował oszukać cesarza Emhyra.
Przerwały, bo do kuchni
wszedł Król Rybak. Ukłoniwszy się i zaburczawszy, wziął z kredensu chleb,
dwojaki i płócienne zawiniątko. Wyszedł, nie zapominając ukłonić się i
zaburczeć.
- Mocno utyka - rzekła Nimue
pozornie od niechcenia. - Był ciężko ranny. Dzik rozpruł mu nogę na
polowaniu. Dlatego spędza tyle czasu na łodzi. Przy wiosłach i łowieniu ryb
rana mu nie przeszkadza, na łodzi zapomina o kalectwie. To bardzo przyzwoity
i dobry człowiek. A ja...
Condwiramurs milczała
grzecznie.
- Potrzebuję mężczyzny -
wyjaśniła rzeczowo mała czarodziejka.
Ja też, pomyślała adeptka.
Cholera, gdy tylko wrócę do akademii, zaraz pozwolę się komuś zbałamucić.
Celibat jest dobry, ale nie dłużej niż jeden semestr.
Nimue chrząknęła.
- Jeśli skończyłaś śniadać i
marzyć, chodźmy do biblioteki.
* * *
- Wróćmy do twego snu.
Nimue otworzyła teczkę,
przerzuciła kilka wykonanych sepią akwarelek, wyjęła jedną. Condwiramurs
rozpoznała od razu.
- Audiencja w Loc Grim?
- Oczywiście. Sobowtór
zostaje przedstawiony na cesarskim dworze. Emhyr udaje, że dał się podejść,
robi dobrą minę do złej gry. Oto, spójrz, ambasadorzy Królestw Północnych,
dla których ten spektakl się odgrywa. Tu zaś widzimy nilfgaardzkich diuków,
których spotkał afront: cesarz odtrącił ich córki, zlekcewarzył koligacyjne
oferty. Żądni zemsty, szepczą, nachyleni ku sobie, knują już spisek i mord.
Dziewczyna sobowtór stoi z pochyloną głową, malarz, by podkreślić
tajemniczość, ustroił ją nawet w kryjący rysy twarzy facelet.
- I nic więcej - podjęła po
chwili czarodziejka - nie wiemy o fałszywej Ciri. Żadna z wersji legendy nie
podaje, co się z owym sobowtórem stało później.
- Należy się jednak
domyślać - rzekła ze smutkiem Condwiramurs - że los dziewczyny nie był do
pozazdroszczenia. Gdy Emhyr zdobył oryginał, a przecież wiemy, że zdobył,
pozbył się falsyfikatu. Gdy śniłam, nie wyczułam tragedii, a w zasadzie
powinnam coś odczuć, gdyby... Z drugiej strony, to, co widzę w snach, to
niekoniecznie jest realna prawda. Jak każdy człowiek, śnię marzenia.
Pragnienia. Tęsknoty... I lęki.
- Wiem.
* * *
Dyskutowały do obiadu,
przeglądając teczki i fascykuły grafik. Królowi Rybakowi poszczęścił się
widać połów, bo na obiad był łosoś z rusztu. Na kolację też.
W nocy Condwiramurs spała
źle. Za bardzo się objadła.
Nie wyśniła nic. Była tym
trochę przygnębiona i zawstydzona, ale Nimue nie przejęła się w ogóle. Mamy
czas, powiedziała. Przed nami jeszcze wiele nocy.
* * *
Wieża Inis Vitre miała kilka
łazienek, iście luksusowych, jasnych od marmuru i lśniących od mosiądzu,
ogrzewanych hypokaustonem mieszczącym się gdzieś w piwnicach. Condwiramurs
nie krępowała się okupować wanny godzinami, ale i tak co jakiś czas
spotykała się z Nimue w łaźni, malutkiej drewnianej budce z wychodzącym na
jezioro pomostem. Mokre, dyszące parą buchającą z polewanych kamieni,
siadywały obie na ławeczkach, chłoszcząc się od niechcenia brzozowymi
miotełkami, a słony pot ściekał im do oczu.
- Jeśli dobrze zrozumiałam -
Condwiramurs otarła twarz - moja praktyka na Inis Vitre ma polegać na tym,
żeby wyjaśnić wszystkie białe plamy legendy o wiedźminie i wiedźmince?
- Dobrze zrozumiałaś.
- Za dnia, poprzez oglądanie
grafik i dyskusje mam się naładować do snu, aby w nocy móc wyśnić prawdziwą,
nikomu nie znaną wersję danego zdarzenia?
Tym razem Nimue nawet nie
uznała za konieczne, by potwierdzać. Smagnęła się tylko kilka razy miotełką,
wstała, chlusnęła wodą na rozpalone kamienie. Para buchnęła, gorąco na moment
pozbawiło oddechu.
Nimue wylała na siebie
resztę wody z cebrzyka. Condwiramurs podziwiała jej figurę. Choć malutka,
czarodziejka była zbudowana nad wyraz proporcjonalnie. Kształtów i jędrnej
skóry mogła pozazdrościć jej dwudziestolatka. Condwiramurs, niedaleko
szukając, miała lat dwadzieścia cztery. I zazdrościła.
- Jeśli nawet coś wyjaśnię -
podjęła, znowu ocierając spoconą twarz - skąd będziemy miały pewność, że
śnię wersje prawdziwe? Doprawdy nie wiem...
- O tym za chwilę - ucięła
Nimue. - Na zewnątrz. Dosyć już mam siedzenia w tym ukropie. Schłodźmy się.
A potem pogadamy.
To też należało do rytuału.
Wybiegły z łaźni, klaszcząc bosymi stopami po deskach pomostu, potem
skoczyły w jezioro, wydając dzikie wrzaski. Popluskawszy się, wyszły na
pomost, wykręcając włosy.
Król Rybak, zaalarmowany
pluskiem i piskiem, obejrzał się na swojej łodzi, popatrzył, przysłaniając
oczy dłonią, ale zaraz odwrócił się i zajął rybackimi akcesoriami.
Condwiramurs takie zachowanie uważała za obelżywe i karygodne. Jej opinia o
Królu Rybaku bardzo wzrosła, gdy zauważyła, że czas, którego nie spędzał na
łowieniu poświęcił czytaniu. Chodził z książką nawet do klozetu, a było to
ni mniej, ni więcej tylko Speculum aureum, dzieło poważne i trudne.
Jeżeli więc nawet w pierwszych dniach pobytu na Inis Vitre Condwiramurs
odrobinkę dziwiła się Nimue, to już dawno przestała. Stało się jasne, że
Król Rybak był chamem i gburem jedynie z pozoru. Względnie z bezpiecznej
mimikry.
Tym niemniej, pomyślała
Condwiramurs, obelgą i niewybaczalnym afrontem jest odwracanie się ku wędkom
i błyszczkom, gdy po pomoście paradują dwie nagi niewiasty o ciałach godnych
nimf, od których oczu nie powinno się móc oderwać.
- Jeżeli coś wyśnię -
wróciła do tematu, trąc piersi ręcznikiem - jaka będzie gwarancja, że śniłam
wersje prawdziwe? Znam wszystkie wersje literackie legendy, od Pół wieku
poezji Jaskra po Panią Jeziora Andrei Ravixa. Znam wielebnego
Jarre'a, znam wszystkie opracowania naukowe, a o edycjach popularnych nawet
nie wspominam. Te wszystkie lektury zostawiły ślad, wywarły wpływ, nie
jestem w stanie wyeliminować tego z moich snów. Czy jest szansa przedrzeć
się przez fikcję i wyśnić prawdę?
- Jest.
- Jak duża?
- Równa tej - Nimue ruchem
głowy wskazała łódź na jeziorze - jaką ma Król Rybak. Sama widzisz, bez
wytchnienia zarzuca swoje haki. Zaczepia zielsko, korzenie, zatopione
karcze, pnie, stare buty, topielców i kaduk wie, co jeszcze. Ale od czasu do
czasu coś tam złowi.
- Szczęśliwych łowów zatem -
westchnęła Condwiramurs, ubierając się. - Zarzucajmy przynętę i łówmy.
Szukajmy prawdziwych wersji legendy, odpruwajmy tapicerkę i podszewkę,
opukujmy kufer w poszukiwaniu drugiego dna. A co, jeśli drugiego dna nie ma?
Przy całym szacunku, Nimue, nie jesteśmy pierwsze na tym łowisku. Jaka jest
szansa, że jakikolwiek szczegół i detal umknął uwadze watah badaczy, którzy
łowili przed nami? Że zostawili nam choćby jedną rybkę?
- Zostawili - stwierdziła z
przekonaniem Nimue, rozczesując mokre włosy. - To, czego sami nie wiedzieli,
zatynkowali fanbulacją i pięknosłowiem. Lub zbyli milczeniem.
- Na przykład?
- Zimowy pobyt wiedźmina w
Toussaint, żeby daleko nie szukać. Wszystkie wersje legendy zbywają ten
epizod krótkim zdanie: "Bohaterowie spędzili zimę w Toussaint". Nawet
Jaskier, który swoim wyczynom w tym księstwie poświęcił dwa rozdziały, na
temat wiedźmina jest zaskakująco enigmatyczny. Czy nie warto by więc
dowiedzieć się, co się wydarzyło tej zimy? Po ucieczce z Belhaven i
spotkaniu z Elfem Avallac'hem w podziemnym kompleksie Tir ná
Béa Arainne? Po potyczce w Caed Myrkvid i przygodzie z druidkami? Co
robił wiedźmin w Toussaint od października do stycznia?
- Co robił? Zimował! -
parsknęła adeptka. - Nie mógł przed odwilżą sforsować przełęczy, więc
zimował i nudził się. Nie dziwota, że późniejsi autorzy załatwiali ten nudny
fragment lakonicznym: "Minęła zima". No, ale skoro trzeba, spróbuję coś
wyśnić. Mamy jakieś obrazy lub rysunki?
Nimue uśmiechnęła się.
- Mamy nawet jeden rysunek
na rysunku.
* * *
Naskalny fresk przedstawiał
scenę myśliwską. Chude, narysowane niedbałymi ruchami pędzla ludziki z
łukami i dzidami ścigały w dzikich podskokach wielkiego i fioletowego
bizona. Bizon miał na boku tygrysie pręgi, a nad jego lirowato wygiętymi
rogami unosiło się coś, co przypominało ważkę.
- To więc - pokiwał głową
Regis - jest owo malowidło. Wymalowane przez Elfa Avallac'ha. Elfa, który
dużo wiedział.
- Tak - potwierdził sucho
Geralt. - To jest właśnie to malowidło.
- Problem polega na tym, że
w dokładnie spenetrowanych przez nas jaskiniach nie ma śladu ani elfów, ani
innych stworów, o których napomykałaś.
- Byli tu. Teraz pochowali
się. Albo wynieśli.
- To fakt bezsporny. Nie
zapominaj, posłuchania udzielono ci wyłącznie za wstawiennictwem flaminki.
Widocznie uznano, że jednego posłuchania wystarczy. Po tym, gdy flaminka w
sposób dość kategoryczny odmówiła współpracy, naprawdę nie wiem, co jeszcze
możesz zrobić. Łazimy po tych jaskiniach cały dzień. Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że bezsensownie.
- Ja też - powiedział
wiedźmin gorzko - nie mogę oprzeć się takiemu wrażeniu. Nigdy nie
rozumiałam elfów. Ale wiem już przynajmniej, dlaczego większość ludzi nie
przepada za nimi. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że one z nas drwią. We
wszystkim, co robią, co mówią, co myślą, elfy drwią z nas, szydzą. Kpią.
- Przemawia przez ciebie
antropomorfizm.
- Może trochę. Ale wrażenie
pozostaje.
- Co robimy?
- Wracamy do Caed Myrkvid,
do Cahira, któremu już pewnie druidki podleczyły oskalpowaną łepetynę. Potem
wsiadamy na konie i korzystamy z zaproszenia księżnej Anny Henrietty. Nie
rób min wampirze. Milva ma połamane żebra, Cahir rozwalony łeb, trochę
odpoczynku w Toussaint dobrze zrobi obojgu. Trzeba też wyplątać Jaskra z
afery, bo zdaje się, że nieźle się wplątał.
- Cóż - westchnął Regis -
niech tak się stanie. Będę musiał trzymać się z daleka od zwierciadeł i
psów, uważać na czarodziejów i telepatów... A gdyby mnie mimo to
zdemaskowano, liczę na ciebie.
- Możesz liczyć - odrzeka
poważnie Geralt. - Nie zostawię cię w potrzebie. Druhu.
Wampir uśmiechnął się, a
ponieważ byli sami, pełnym garniturem kłów.
- Druhu?
- Przemawia przeze mnie
antropomorfizm. Dalej, wychodźmy z tych pieczar, druhu. Bo tutaj możemy
znaleźć wyłącznie reumatyzm.
- Wyłącznie. Chyba, że...
Geralt? Tir ná Béa Arainne, elfia nekropolia, zgodnie z tym,
co widziałeś, jest za naskalnym malowidłem, dokładnie za tą ścianą... Można
by się tam dostać gdyby... No wiesz. Gdyby to rozwalić. Nie myślałeś o tym?
- Nie. Nie myślałem.
* * *
Królowi Rybakowi znowu się
powiodło, bo na kolację były wędzone palie. Ryby tak smaczne, że nauka
poszła w las. Condwiramurs objadła się znowu.
* * *
Condwiramurs odbiło się
wędzoną palią. Pora spać, pomyślała, po raz drugi łapiąc się na tym, że
stronę książki przewraca machinalnie, wcale nie rejestrując treści. Czas na
sen.
Ziewnęła, odłożyła książkę.
Rozrzuciła poduszki, zmieniając układ z czytelniczego na rekreacyjny.
Zaklęciem zgasiła lampę. Komnata momentalnie utonęła w nieprzebitym i gęstym
jak melasa mroku. Ciężkie welurowe kotary były szczelnie zaciągnięte -
adeptka dawno już zdążyła wypraktykować, że w ciemnościach śni się lepiej.
Co wybrać, pomyślała, przeciągając się i wiercąc na prześcieradle. Iść na
onejroidalny żywioł czy spróbować się kotwiczyć?
Wbrew powszechnym
zapewnieniom, śniączki nie pamiętały nawet połowy swych wieszczych snów,
znaczna ich część zostawała w pamięci onejromantek jako galimatias obrazków,
zmieniając kolory i kształty niby kalejdoskop, dziecinna zabawka z lusterek i
szkiełek. Pół biedy, jeśli obrazki pozbawione były wszelkiego ładu i nawet
pozorów znaczenia, można było wówczas spokojnie przejść nad nimi do porządku
dziennego. Na zasadzie: nie pamiętam, znaczy, że nie warto pamiętać. W
żargonie śniączek takie sny zwały się "kitem".
Gorszą i trochę wstydliwą
sprawą były "widma" - sny, z których śniączki zapamiętywały jedynie
fragmenty, wyłącznie strzępy znaczeń, sny, po których rano zostawało tylko
niejasne odczucie odebranego sygnału. Jeśli "widmo" nadto powtarzało się,
można było być pewnym, że miało się do czynienia z snem o znacznej wartości
onejroidalnej. Wówczas śniączka poprzez skupienie i autosugestię usiłowała
zmusić się do ponownego, tym razem dokładnego prześnienia konkretnego
"widma". Najlepsze wyniki dawała metoda zmuszania się do ponownego snu
natychmiast po przebudzeniu - nazywało się to "zahaczeniem". Jeśli sen nie
dawał się "zahaczyć", pozostawała próba powtórnego wywołania danej wizji
sennej podczas któregoś z kolejnych seansów, poprzez poprzedzającą zaśnięcie
koncentrację i medytację. Takie programowanie śnienia nosiło nazwę
"kotwiczenia się".
Po dwunastu spędzonych na
wyspie nocach Condwiramurs miała już trzy listy, trzy zestawy snów. Była
lista godnych puszenia się sukcesów - lista "widm", które śniączka z
powodzeniem "zahaczyła" lub "zakotwiczyła".Do takich należały sny o rebelii
na wyspie Thanedd oraz o podróży wiedźmina i jego drużyny przez zamiecie na
przełęczy Malheur, przez wiosenne ulewy i rozmiękłe drogi w dolinie Sudduth.
Była - do tego adeptka nie przyznawała się Nimue - lista klęsk, snów, które
mimo wysiłków nadal pozostawały enigmą. I była lista robocza - lista snów,
które czekały na swoją kolejkę.
I był jeden sen, dziwny, ale
bardzo przyjemny, który powracał w strzępach i migawkach, w nieuchwytnych
dźwiękach i jedwabistym dotyku.
Miły, tkliwy sen.
Dobrze, pomyślała
Condwiramurs, zamykając oczy. Niech będzie.
* * *
- Zdaje się, że wiem, czym
zajmował się wiedźmin, zimując w Toussaint.
- Proszę, proszę - Nimue
uniosła wzrok znad okularów i oprawionego w skórę grimoire'u, który
wertowała. - Wyśniłaś coś jednak wreszcie?
- A jakże! - powiedziała
chełpliwie Condwiramurs. - Wyśniłam! Wiedźmina Geralta i kobietę o krótkich,
czarnych włosach i zielonych oczach. Nie wiem, kto to mógł być. Może owa
księżna, o której pisze w pamiętnikach Jaskier?
- Chyba czytałaś nieuważnie -
schłodziła ją nieco czarodziejka. - Jaskier opisuje księżną Anariettę
dokładnie, a inne źródła potwierdzają, że włosy miała, cytuję, kasztanowej
barwy, lśniące, zaprawdę złotu podobną aureolą.
- A zatem to nie ona -
zgodziła się adeptka. - Moja kobieta była czarna. Jako ten, zaprawdę węgiel.
A sen był... Hmmm... Ciekawy.
- Słucham z uwagą.
- Rozmawiali. Ale to nie
była zwykła rozmowa.
- Większą część czasu ona
trzymała nogi na jego ramionach.
* * *
- Powiedz mi, Geralt,
wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia?
- A ty wierzysz?
- Wierzę.
- Teraz już wiem, co nas
połączyło. Przyciągające się przeciwieństwa.
- Nie bądź cyniczny.
- Dlaczego? Cynizm podobno
dowodzi inteligencji.
- Nieprawda. Cynizm, przy
całej swej pseudointeligentnej otoczce, jest obrzydliwie nieszczery. Ja nie
znoszę żadnej nieszczerości. Skoro już przy tym jesteśmy... Powiedz mi,
wiedźminie, co kochasz we mnie najbardziej.
- To.
- Popadasz z cynizmu w
trywialność i banał. Spróbuj jeszcze raz.
- Najbardziej kocham w tobie
twój rozum, twoją inteligencję i twoją duchową głębię. Twoją niezależność i
swobodę, twoją...
- Nie pojmuję, skąd w tobie
tyle sarkazmu...
- To nie była sarkazm, to
był żart.
- Nie ścierpię takich żartów.
Zwłaszcza nie w porę. Wszystko mój drogi ma swój czas i jest wyznaczona
godzina na wszystkie sprawy pod niebem. Jest czas milczenia i czas mówienia,
czas płaczu i czas śmiechu, czas siania i czas rozbierania, przepraszam
zbierania, czas żartów i czas powagi...
- Czas pieszczot cielesnych
i czas powstrzymywania się od nich?
- No, nie bierz tego tak
dosłownie! Przyjmijmy raczej, że jest czas komplementów. Kochanie się bez
komplementów trąci fizjologią, a fizjologia jest płaska. Mów mi komplementy.
- Nikt, od Jarugi po Buinę,
nie ma tak pięknego tyłka jak ty.
- Masz ci los, teraz dla
odmiany przymierzył mnie do jakiś barbarzyńskich północnych rzeczek.
Pomijając w ogóle jakieś metafory, nie można było powiedzieć od Alby po
Veldę? Albo: od Alby po Sansretour?
- W życiu nie byłem nad
Albą. Staram się unikać wyrokowania, gdy nie jest poparte rzetelną
eksperiencją.
- Och! Doprawdy? Mniemam
zatem, że tyłków, bo to o nich wszak mowa, widziałaś i doświadczyłeś dość, by
móc wyrokować? Co, białowłosy? Ileż to kobiet miałeś przede mną? Hę? Zadałam
ci pytanie, wiedźminie! Nie, nie, zostaw, łapy precz, takim sposobem nie
wykręcisz się od odpowiedzi. Ile kobiet miałeś przede mną?
- Żadnej. Jesteś moją
pierwszą.
- Nareszcie.
* * *
Nimue od bardzo długiej
chwili wpatrywała się w obraz przedstawiający w subtelnym chiaroscuro
dziesięć siedzących za okrągłym stołem kobiet.
- Szkoda - odezwała się
wreszcie - że nie wiemy, jak one naprawdę wyglądały.
- Wielkie mistrzynie? -
parsknęła Condwiramurs. - Pełno jest przecież ich portretów! W samej tylko
Aretuzie...
- Mówiłam: naprawdę - ucięła
Nimue. - Nie szło mi o pochlebione podobizny namalowane na podstawie innych
pochlebionych podobizn. Nie zapominaj, był czas niszczenia wizerunków
czarodziejek. I samych czarodziejek. A potem był czas propagandy, gdy
mistrzynie musiały samym wyglądem budzić szacunek, podziw i nabożny lęk. Z
tego czasu pochodzą wszystkie Zebrania Łoży, Sprzysiężenia i
Konwenty, płótna i grafiki przedstawiające stół, a za nim dziesięć
wspaniałych, urzekająco urodziwych kobiet. A prawdziwych, autentycznych
portretów nie ma. Poza dwoma wyjątkami. Autentyczny jest portret Margarity
Laux-Antille, który wisi w Aretuzie na wyspie Thanedd, a który cudem ocalał
z pożaru. Autentyczny jest portret Sheali de Tancarville w Ensenadzie w Lan
Exeter.
- A namalowany przez elfy
portret Franceski Findabair wiszący w vengerberskiej Pinakotece?
- Falsyfikat. Gdy otwarto
Drzwi i elfy odeszły, zabrały ze sobą lub zniszczyły wszystkie dzieła
sztuki, nie zostawiły ani jednego obrazu. Nie wiemy, czy Stokrotka z Dolin
była rzeczywiście tak piękna, jak głosi podanie. W ogóle nie wiemy, jak
wyglądała Ida Emean. A że w Nilfgaardzie wizerunki czarodziejek niszczono
bardzo pilnie i starannie, nie mamy pojęcia o prawdziwym wyglądzie Assire
var Anahid i Fringilli Vigo.
- Przyjmijmy jednak i umówmy
się - westchnęła Condwiramurs - że one wszystkie tak właśnie wyglądały, jak
je później portretowano. Dostojne, władcze, dobre i mądre, zapobiegliwe,
prawe i szlachetne. I piękne, zniewalająco piękne... Przyjmijmy to. Wtedy
jakoś łatwiej żyć.
* * *
Dzienne zajęcia na Inis
Vitre nabrały cech nużącej nieco rutyny. Analiza snów Condwiramurs,
zaczynająca się już przy śniadaniu, przeciągała się zwykle aż do południa.
Czas między południem a obiadem adeptka trawiła na spacerach - a te również
szybko stały się rutynowe i nudnawe. Trudno się dziwić. W ciągu godziny
wyspę można było okrążyć dwukrotnie, napatrzywszy się przy tym na tak
zajmujące rzeczy jak granit, karłowata sosna, żwir, szczeżuje, woda i mewy.
Po obiedzie, po długiej
sjeście, następowały dyskusje, przeglądanie ksiąg, zwojów i manuskryptów,
oglądanie obrazów, grafik i map. I długie, przeciągające się w noc dysputy o
wzajemnych relacjach legendy i prawdy...
A potem noce i sny. Różne
sny. Celibat dawał o sobie znać. Zamiast zagadek wiedźmińskiej legendy,
Condwiramurs śnił się Król Rybak w najróżniejszych sytuacjach, od krańcowo
nieerotycznych po ekstremalnie erotyczne. We śnie krańcowo nieerotycznym
Król Rybak wlókł ją na lince za łodzią. Wiosłował wolno i ospale, więc
pogrążała się w jeziorze, tonęła, dusiła się, a do tego targał nią
straszliwy strach - czuła, że od dna jeziora odrywa się i płynie ku
powierzchni coś okropnego, coś, co chce połknąć ciągniętą za łodzią
przynętę, którą była. Już, już to coś miało ją chwycić, gdy Król Rybak
mocniej napierał na wiosła, odciągając ją z zasięgu szczęk niewidzialnego
drapieżnika. Wleczona, zadławiała się wodą i wtedy się budziła.
We śnie niedwuznacznie
erotycznym klęczała na dnie rozchybotanej łodzi, przewieszona przez burtę, a
Król Rybak trzymał ją za kark i chędożył entuzjastycznie, burcząc przy tym,
chrzącząc i spluwając. Oprócz fizycznej przyjemności Condwiramurs czuła
skręcające trzewia przerażenie - co będzie, gdy Nimue ich przyłapie? Nagle w
wodzie jeziora widziała rozchybotane, groźne oblicze małej czarodziejki...
i budziła się, zlana potem.
Wstawała wówczas, otwierała
okno, zachłystywała się nocnym powietrzem, księżycowym blaskiem, płynącą od
jeziora mgłą.
I śniła dalej.
* * *
Wieża Inis Vitre miała
taras, wsparty na kolumnach, zwieszający się nad jeziorem. Z początku
Condwiramurs nie poświęcała tej sprawie uwagi, wreszcie jednak zaczęła się
zastanawiać. Taras był dziwny, bo absolutnie niedostępny. Z żadnego ze
znanych jej pomieszczeń wieży nie można było na ów taras wejść.
Świadoma, że siedziby
czarodziejek nie mogą obyć się bez takich sekretnych anomalii, Condwiramurs
nie zadawała pytań. Nawet wówczas, gdy spacerując brzegiem jeziora widziała
Nimue przypatrywującą się jej z owego tarasu. Niedostępnego, jak się
okazywało, tylko dla niepowołanych i profanów.
Trochę zła, że za profankę
się ją uważa, zawzięła się i udawała, że nic się nie stało. Ale nie potrwało
długo, a tajemnica się wyjaśniła.
Było to po tym, gdy
nawiedziła ją seria snów, wywołanych akwarelami Wilmy Wessely.
Zafascynowana widać tym fragmentem legendy, malarka poświęciła wszystkie
swoje dzieła Ciri w Wieży Jaskółki.
- Dziwne mam sny po tych
obrazkach - poskarżyła się adeptka następnego ranka. - Śnię... obrazki.
Wciąż te same obrazki. Nie sytuacje, nie sceny, ale obrazki. Ciri na
blankach wieży... Nieruchomy obrazek.
- I nic więcej? Żadnych
doznań poza wzrokowymi?
Nimue wiedziała, rzecz
jasna, że śniączka tak zdolna jak Condwiramurs śni wszystkimi zmysłami -
odbiera sny nie tylko wzrokiem, jak większość ludzi, ale również
słuchem, dotykiem, węchem - a nawet smakiem.
- Nic - pokręciła głową
Condwiramurs. - Tylko...
- No, no?
- Myśl. Uporczywa myśl. Że
nad tym jeziorem, w tej wieży wcale nie jestem panią, lecz więźniem.
- Pozwól ze mną.
Tak, jak Condwiramurs się
domyślała, dostęp do tarasu możliwy był tylko z prywatnych komnat
czarodziejki, czyściutkich, pedantycznie porządnych, pachnących drzewem
sandałowym, mirrą, lawendą i naftaliną. Trzeba było skorzystać z małych
sekretnych drzwiczek i kręconych schodów prowadzących w dół. Wówczas
wchodziło się tam, gdzie należało.
Komnata, w odróżnieniu od
pozostałych, nie miała na ścianach boazerii ani tapiserii, była wyłącznie
pobielona, a przez to bardzo jasna. Tym jaśniejsza, że było to ogromne
tryptykowe okno, a raczej szklane drzwi wiodące wprost na zwisający nad
jeziorem taras.
Jedynymi meblami w komnacie
były dwa fotele, olbrzymie zwierciadło w owalnej mahoniowej ramie oraz
rodzaj stojaka z poprzecznym poziomym ramieniem, na którym zawieszono
gobelin. Gobelin mierzył jakieś pięć stóp na siedem i sięgał frędzlami
podłogi.
Arras przedstawiał skalne
urwisko nad górskim jeziorem. Zamek wtopiony w urwisko, zdający się być
częścią skalnej ściany. Zamek, który Condwiramurs dobrze znała. Z licznych
ilustracji.
- Cytadela Vilgefortza,
miejsce uwięzienia Yennefer. Miejsce, w którym zakończyła się legenda.
- Tak jest - przytaknęła
pozornie obojętnie Nimue. - Tam zakończyła się legenda, przynajmniej w
znanych jej wersjach. Znamy właśnie te wersje, dlatego wydaje się nam, że
mamy zakończenie. Ciri uciekła z Wieży Jaskółki, gdzie, jak to wyśniłaś,
była więźniem. Gdy zorientowała się, co chcą jej zrobić, uciekła. Legenda
podaje wiele wersji tej ucieczki...
- Mnie - wtrąciła
Condwiramurs - najbardziej podoba się ta z rzucanymi za siebie przedmiotami.
Grzebieniem, jabłkiem i chustką. Ale...
- Condwiramurs.
- Przepraszam.
- Wersji ucieczki jest, jak
mówiłam wiele. Ale nadal niezbyt jasne jest, w jaki sposób Ciri z Wieży
Jaskółki dostała się wprost do zamku Vilgefortza. Nie możesz wyśnić Wieży
Jaskółki. Spróbuj wyśnić zamek. Przyjrzyj się uważnie temu gobelinowi... Czy
ty mnie słuchasz?
- To zwierciadło... Jest
magiczne prawda?
- Nie. Wyciskam przed nim
pryszcze.
- Przepraszam.
- To zwierciadło Hartmanna -
wyjaśniła Nimue, widząc zmarszczony nos i nadąsaną minę adeptki. - Jeśli
chcesz, zajrzyj. Ale bądź, proszę, ostrożna.
- Czy to prawda - spytała
drżącym z podniecenia głosem Condwiramurs - że z Hartmanna można przejść do
innych...
- Światów? Owszem. Ale nie
od razu, nie bez przygotowań, medytacji, koncentracji i całego mnóstwa
innych rzeczy. Zalecając ci ostrożność, myślałam o czymś innym.
- O czym?
- To działa w obie strony. Z
Hartmanna zawsze może coś wyjść.
* * *
- Wiesz, Nimue... Gdy patrzę
na ten gobelin...
- Śniłaś?
- Śniłam. Ale dziwnie. Z
lotu ptaka. Byłam ptakiem... Widziałam ten zamek z zewnątrz. Nie mogłam
wejść do środka. Coś broniło dostępu.
- Patrz na gobelin -
rozkazała Nimue. - Patrz na cytadelę. Patrz na nią uważnie, skupiaj uwagę na
każdym szczególe. Koncentruj się mocno, ostro wryj ten obraz w pamięci.
Chcę, byś się we śnie tam dostała, weszła do środka. Ważne jest, byś tam
weszła.
* * *
Na zewnątrz, za murami
zamczyska, musiała hulać iście diabelska zawierucha, w palenisku komina
ogień aż huczał, szybko pożerając polana. Yennefer rozkoszowała się ciepłem.
Jej obecne więzienie było, co prawda, o nieba całe cieplejsze od
mokrego lochu, w którym spędziła chyba ze dwa miesiące, ale i tak ząb tam na
ząb nie trafiał. W lochu zupełnie straciła rachubę czasu, później też nikt
nie śpieszył się z informowaniem jej o datach, ale była pewna, że jest zima,
grudzień, może nawet styczeń.
- Jedz, Yennefer -
powiedział Vilgefortz. - Jedz, proszę, nie krępuj się.
Czarodziejka ani myślała się
krępować. Jeżeli zaś dość powolnie i nieporadnie sprawiała się z kurczakiem,
to wyłącznie dlatego, że jej ledwo zagojone palce wciąż były niezgrabne i
sztywne, trudno było utrzymać w nich nóż i widelec. A jeść rękoma nie
chciała - pragnęła zademonstrować Vilgefortzowi i pozostałym biesiadnikom,
gościom czarodzieja. Nie znała żadnego z nich.
- Z prawdziwą przykrością
muszę cię powiadomić - powiedział Vilgefortz, pieszcząc palcami nóżkę
kielicha - że Ciri, twoja podopieczna, rozstała się z tym światem. Winić za
to możesz wyłącznie siebie, Yennefer. I twój bezsensowny upór.
Jeden z gości, niewysoki i
ciemnowłosy mężczyzna, kichnął potężnie, wysmarkał się w batystową
chusteczkę. Nos miał opuchnięty, zaczerwieniony i ewidentnie na amen
zatkany,
- Za zdrowie - powiedziała
Yennefer, która złowieszczymi słowami Vilgefortza nie przejęła się w ogóle. -
Od czegóż to takie okropne przeziębienie, miły panie? Staliście w przeciągu
po kąpieli?
Drugi gość, starszy, wielki,
chudy, o paskudnie bladych oczach, zarechotał nagle. Przeziębiony zaś, choć
twarz skurczyła mu się od złości, podziękował czarodziejce ukłonem i
krótkim zakatarzonym zdaniem. Nie dość krótkim, by nie ułowiła
nilfgaardzkiego akcentu.
Vilgefortz odwrócił ku niej
twarz. Nie nosił już na głowie złotego rusztowania ani kryształowej soczewki
w oczodole, ale wyglądał jeszcze okropniej niż wtedy, latem, gdy zobaczyła
go okaleczonego po raz pierwszy. Regenerowana lewa gałka oczna była już
sprawna, ale znacznie mniejsza od prawej. Widok zapierał dech.
- Ty, Yennefer - wycedził -
mniemasz pewnie, że kłamię, że usidlam cię, próbuję podejść. W jakim
celu
miałbym to robić? Wieścią o śmierci Ciri przejąłem się tak samo jak ty, co
ja mówię, bardziej niż ty. Koniec końców, ja wiązałem z dzieweczką bardzo
konkretne nadzieje, układałem plany mające zdecydować o mojej przyszłości.
Teraz dziewczyna nie żyje, a moje plany runęły.
- To dobrze. - Yennefer, z
trudem utrzymując nóż w sztywnych palcach, kroiła nadziany śliwkami schab.
- Ciebie zaś - ciągnął
czarodziej, nie zwracając uwagi na komentarz - wiązał z Ciri wyłącznie
niemądry sentyment, na który w równych częściach składały się żal
spowodowany własną niepłodnością i poczucie winy. Tak, tak, Yennefer,
poczucie winy! Aktywnie wszak uczestniczyłaś w krzyżowaniu parek, w hodowli,
dzięki której mała Ciri przyszła na świat. I przelałaś uczucia na owoc
eksperymentu genetycznego, nieudanego zresztą. Eksperymentatorom zabrakło
bowiem wiedzy.
Yennefer w milczeniu
zasalutowała mu pucharkiem, modląc się w duchu, by nie wypadł z palców.
Pomału dochodzą do wniosku, że przynajmniej dwa z nich będzie miała sztywne
bardzo długo. Może permanentnie.
Vilgefortz żachnął się na
jej gest.
- Teraz już za późno, stało
się - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wiedz jednak Yennefer, że ja
wiedzę miałem. Gdybym miał i dziewczynę, zrobiłbym z tej wiedzy użytek.
Zaiste, żałuj, podbudowałbym twoją okaleczoną namiastkę instynktu
macierzyńskiego. Choć sucha przecież i sterylna jak kamień, miała być za moją
sprawą nie tylko córkę, ale i wnuczkę. Albo chociaż namiastkę wnuczki.
Yennefer parsknęła
lekceważąco, choć w środku aż gotowała się z wściekłości.
- Z najwyższą przykrością
przyjdzie mi zepsuć twój świetny humor, moja droga - powiedział zimno
czarodziej. - Bo chyba zasmuciła cię wiadomość, że wiedźmin Geralt z Rivii
nie żyje również. Tak, tak, ten sam wiedźmin Geralt, z którym, podobnie jak
z Ciri, wiązał cię surogat uczucia, sentyment śmieszny, niemądry i
przesłodzony aż do mdłości. Wiedz, Yennefer, że nasz drogi wiedźmin
pożegnał się z tym światem prawdziwie ogniście i spektakularnie. Z tej
okazji nie musisz czynić sobie żadnych wyrzutów. Śmierci wiedźmina nie
jesteś winna w stopniu nawet najmniejszym. Cały zamęt należy się mnie.
Skosztuj marynowanych gruszek, są naprawdę wyborne.
We fiołkowych oczach
Yennefer zapaliła się zimna nienawiść. Vilgefortz roześmiał się.
- Taką cię wolę -
powiedział. - Zaiste, gdyby nie bransoletki z dwimerytu, spaliłabyś mnie na
popiół. Ale dwimeryt działa, więc możesz palić mnie wyłącznie spojrzeniem.
Ten zakatarzony kichnął,
wysmarkał się i rozkaszlał, aż łzy pociekły mu z oczu. Ten wysoki
przypatrywał się czarodziejce swym nieprzyjemnym rybim wzrokiem.
- A gdzież to jest pan
Rience? - spytała Yennefer, przeciągając słowa. - Pan Rience, który tyle mi
naobiecywał, naopowiadał, cóż to on ze mną zrobi. Gdzież to jest pan
Shirrú, który nigdy nie przepuścił okazji, by mnie popchnąć i kopnąć?
Dlaczego strażnicy, jeszcze niedawno chamscy i brutalni, zaczęli zachowywać
się ze strachliwym szacunkiem? Nie, Vilgefortz, nie musisz odpowiadać. Ja
wiem. To, o czym mówiłeś, to jedna wielka lipa. Ciri ci się wymknęła i
Geralt ci się wymknął, przy okazji niejako sprawiając twoim zbirom krwawą
łaźnię. I co teraz? Plany runęły, zamieniły się w pył, sam to przyznałeś,
sny o potędze rozwiały się jak dym. A czarodzieje i Dijkstra namierzają
już, namierzają. Nie bez kozery i nie z litości, przestałeś mnie torturować
i zmuszać do skanowania. A cesarz Emhyr zaciska sieć, a jest zapewnie
bardzo, bardzo zły. Ess a tearth, me tiarn? A'pleine a cales, ellea?
- Mówię wspólnym -
powiedział zakatarzony, wytrzymując jej spojrzenie. - A nazywam się Stefan
Skellen. I bynajmniej, bynajmniej nie mam pełnych gaci. Ba, wciąż mi się
wydaje, że jestem w dużo lepszej sytuacji niż pani, Yennefer.
Przemowa zmęczyła go,
rozkaszlał się znowu i wysmarkał w przemoczony już batyst. Vilgefortz
uderzył dłonią o stół.
- Dość tej zabawy - rzekł
makabrycznie przewracając swym miniaturowym okiem. - Wiedz, Yennefer, że nie
jesteś mi już potrzebna. W zasadzie powinienem kazać wsadzić cię do worka i
utopić w jeziorze, ale ja z najwyższą niechęcią sięgam po tego rodzaju
środki. Do czasu, gdy okoliczności pozwolą lub każą podjąć inna decyzję,
będziesz przebywała w odosobnieniu. Uprzedzam jednak, że nie pozwolę, byś
sprawiała mi kłopoty. Jeśli znowu zdecydujesz się na głodówkę, wiedz, że nie
będę, jak w październiku, tracił czasu na karmienie cię przez rurę.
Zwyczajnie pozwolę ci się zagłodzić. A w przypadku prób ucieczki rozkazy
strażników są jednoznaczne. A teraz żegnam. Jeśli, naturalnie, zaspokoiłaś
już...
- Nie - Yennefer wstała, z
rozmachem cisnęła serwetkę na stół. - Może i jeszcze bym coś zjadła, ale
towarzystwo odbiera mi apetyt. Żegnam panów.
Stefan Skellen kichnął i
rozkaszlał się. Bladooki mierzył ją złym spojrzeniem i uśmiechał się
paskudnie. Vilgefortz patrzył w bok.
Jak zwykle, prowadzona z
więzienia lub do więzienia, Yennefer próbowała zorientować się, gdzie jest,
zdobyć choćby strzępek informacji, mogący jej pomóc w planowanej ucieczce. I
za każdym razem spotykał ją zawód. Zamczysko nie miało żadnych okien, przez
które mogłaby zobaczyć otaczający je teren lub choćby słońce i spróbować
określić strony świata. Telepatia była niemożliwa, dwie ciężkie bransolety i
obroża z dwimerytu skutecznie niwelowały wszelkie próby użycia magii.
Komnata, w której ją
uwięziono, była zimna i surowa jak pustelnicza cela. Yennefer przypominała
sobie jednak radosny dzień, kiedy przeniesiono ją tu z lochu. Z piwnicy, na
dnie której wiecznie stała kałuża śmierdzącej wody, a na ścianach wykwitały
saletra i sól. Z piwnicy, gdzie karmiono ją ochłapami, które szczury bez
wysiłku wyrywały jej z okaleczonych palców. Gdy po jakichś dwóch miesiącach
rozkuto ją i wyciągnięto stamtąd, pozwolono przebrać się i wykąpać, Yennefer
nie posiadała się ze szczęścia. Komnatka, do której ją przeniesiono,
wydawała się jej królewską sypialnią, a cienka polewka, jaką jej
przynoszono, zupą z jaskółczych gniazd, godną cesarskiego stołu. Jasna
rzecz, po jakimś czasie polewka okazała się jednak pomyjowatą lurą, twarde
wyrko twardym wyrkiem, a więzienie więzieniem. Zimnym, ciasnym więzieniem, w
którym po czterech krokach trafiało się na ścianę.
Yennefer zaklęła,
westchnęła, usiadła w karle, będącym oprócz wyrka jedynym meblem, jakim
dysponowała.
Wszedł tak cicho, że niemal
go nie usłyszała.
- Nazywam się Bonhart -
powiedział. - Dobrze, żebyś zapamiętała to nazwisko, wiedźmo. Żebyś
dobrze wryła je sobie w pamięć.
- Chędoż się, bucu.
- Jestem - zazgrzytał -
łowcą ludzi. Tak, tak, nadstaw uszu, czarownico. We wrześniu, trzy miesiące
temu w Ebbing złowiłem twojego bękarta. Tę całą Ciri, o której tyle się tu
gada.
Yennefer nadstawiła uszu.
Wrzesień. Ebbing. Złowił. Ale jej nie ma. Może łże?
- Szarowłosa wiedźminka
szkolona w Kaer Morhen. Kazałem jej walczyć na arenie, zabijać ludzi pod
wrzask publiki. Powoli, powoli zamieniałem ją w bestię. Uczyłem ją do tej
roli harpem, pięścią i obcasem. Długo ją uczyłem. Ale uciekła mi, zielonooka
żmija.
Yennefer odetchnęła
niezauważalnie.
- Uciekła mi w zaświaty. Ale
jeszcze kiedyś się spotkamy. Pewien jestem, że kiedyś się spotkamy. Tak,
czarownico. A jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że twojego wiedźmińskiego
miłośnika, owego Geralta, upiekli w ogniu. Chętnie dałbym mu posmakować
mojej klingi, przeklętemu odmieńcowi.
Yennefer parsknęła.
- Posłuchaj no, Bonhart, czy
jak ci tam. Nie rozśmieszaj mnie. Wiedźminowi to ty do pięt nie dorastasz.
Równać się z nim nie możesz. W żadnej konkurencji. Jesteś, jak przyznałeś,
rakarzem i hyclem. Ale dobrym tylko na małe pieski. Na bardzo małe pieski.
- Popatrz no tu, wiedźmo.
Gwałtownym ruchem
rozchełstał kubrak i koszulę, wyciągnął, plącząc łańcuszki, trzy srebrne
medaliony. Jeden miał kształt głowy kota, drugi orła lub gryfa.
Trzeciego nie widziała dokładnie, ale chyba był to wilk.
- Takich rzeczy - parsknęła
znowu, udając obojętność - pełno jest na jarmarkach.
- Te nie są z jarmarku.
- Co ty nie powiesz.
- Było raz tak - zasyczał
Bonhart - że porządni ludzie bali się wiedźminów bardziej niż potworów.
Potwory, bądź co bądź, siedziały w lasach i komyszach, wiedźmini zaś mieli
czelność kręcić się koło świątyń, urzędów, szkół i placów zabaw. Porządni
słusznie uznali to za skandal. Poszukali więc kogoś, kto mógłby zrobić z
bezczelnymi wiedźminami porządek. I znaleźli kogoś takiego. Niełacno,
nieprędko, nieblisko, ale znaleźli. Jak widzisz, zaliczyłem trzech. Ani
jeden odmieniec więcej nie pojawił się w okolicy i nie drażnił poczciwych
obywateli swym widokiem. A gdyby się pojawił, to załatwiłbym go tak samo jak
poprzednich.
- We śnie? - wykrzywiła się
Yennefer. - Z kuszy, zza węgła? Czy może podawszy truciznę?
Bonhart schował medaliony
pod koszulą, zrobił dwa kroki w jej stronę.
- Drażnisz mnie, wiedźmo.
- Taki miałam zamiar.
- Ach, tak? To zaraz pokażę
ci, suko, że z twoim wiedźmińskim kochankiem mogę konkurować w każdej
dziedzinie. Ba, żem nawet i lepszy od niego.
Stojący przed drzwiami
strażnicy aż podskoczyli, słysząc z celi łomot, trzask, huk, wycie i skowyt.
A gdyby strażnikom zdarzyło się kiedykolwiek wcześniej w życiu słyszeć
wrzask złowionej w paść pantery, to przysięgliby, że w celi jest właśnie
pantera.
Potem z celi dobiegł
strażników straszny ryk, wypisz wymaluj, zranionego lwa, którego zresztą
strażnicy nigdy nie słyszeli również, a oglądali tylko na tarczach
herbowych. Popatrzyli po sobie. Pokiwali głowami. Potem wpadli do środka.
Yennefer siedziała w kącie
komnaty wśród resztek wyrka. Włosy miała rozburzone, suknię i koszulę
rozdartą od góry do samego dołu, jej małe dziewczęce piersi unosiły
się ostro w rytm ciężkich oddechów. Z nosa ciekła jej krew, na twarzy szybko
rosła opuchlizna, wzbierały też pręgi od paznokci na prawym ramieniu.
Bonhart siedział w drugim
końcu izby wśród złomków zydla, oburącz trzymając się za krocze. I jemu krew
ciekła z nosa, barwiąc siwe wąsy na kolor głębokiego karminu. Twarz miał
poprzekreślaną krwawymi drapnięciami. Ledwo zagojone palce Yennefer były
nędzną bronią, ale kłódki bransolet z dwimerytu miały wspaniale ostre
krawędzie.
W puchnącym policzku
Bonharta, równiutko w kości jarzmowej, wbity bardzo głęboko obydwoma zębami,
tkwił widelec, który Yennefer zwędziła ze stołu podczas wieczerzy.
- Tylko małe pieski, ty
hyclu - wydyszała czarodziejka, próbując zasłonić biust resztkami sukni. - A
od suczek trzymaj się na odległość. Za słaby jesteś na nie, pętaku.
Nie mogła sobie darować, że
nie trafiła tam, gdzie mierzyła - w oko. Ale cóż, cel był ruchomy, a poza
tym nikt nie jest doskonały.
Bonhart ryknął, wstał,
wyrwał widelec, zawył i aż zatoczył się z bólu. Zaklął ohydnie.
Do celi zajrzało już
tymczasem następnych dwóch strażników.
- Hej, wy! - zaryczał
Bonhart, ścierając krew z twarzy. - Sami tu! Wyciągnąć mi tę gamatkę na
środek podłogi, rozkrzyżować i przytrzymać.
Strażnicy patrzyli po sobie.
A potem na sufit.
- Lepiej idźcie stąd sobie,
panie - powiedział jeden. - Nie będzie się tu ani krzyżować, ani trzymać. My
tego nie mamy w obowiązkach.
- A kromie tego - mruknął
drugi - nie mamy zamiaru kończyć jak Rience albo Schirrú.
* * *
Condwiramurs odłożyła na
plik karton, na którym wyobrażona była cela więzienna. W celi zaś kobieta,
siedząca z opuszczoną głową, w kajdanach, przykuta do kamiennej
ściany.
- Ją więzili - mruknęła - a
wiedźmin swawolił w Toussaint z jakimiś brunetkami.
- Potępiasz go? - spytała
ostro Nimue. - Nie wiedząc praktycznie nic?
- Nie. Nie potępiam, ale...
- Nie ma ale. Zamilknij,
proszę.
Siedziały czas jakiś w
milczeniu, przerzucając kartony grafik i akwareli.
- Wszystkie wersje legendy -
Condwiramurs wskazała jedną z grafik - jako miejsce jej zakończenia, finału,
ostatecznej walki Dobra ze Złem, Armageddony wręcz, podają zamczysko
Rhys-Rhun. Wszystkie wersje. Oprócz jednej.
- Oprócz jednej - kiwnęła
głową Nimue. - Oprócz anonimowej, mało popularnej wersji, znanej jako Czarna
Księga z Ellander.
- Czarna Księga podaje, że
finał legendy rozegrał się w cytadeli Stygga.
- Owszem. Także i inne,
kanoniczne dla legendy sprawy Księga z Ellander podaje w sposób znacznie
odbiegający od kanonu.
- Ciekawe - Condwiramurs
uniosła głowę - który z tych zamków wyobrażony jest na ilustracjach? Który
wytkano na twoim gobelinie? Który wizerunek jest prawdziwy?
- Tego wiedzieć nie będziemy
nigdy. Zamek, który oglądał finał legendy nie istnieje. Został zniszczony,
śladu po nim nie pozostało, co do tego zgodne są wszystkie wersje, nawet ta
podana przez Księgę z Ellander. Żadna z podanych w źródłach lokalizacji nie
jest przekonywująca. Nie wiemy i nie będziemy wiedzieć, jak ten zamek
wyglądał i gdzie stał.
- Ale prawda...
- Dla prawdy - przerwała
ostro Nimue - nie ma to akurat żadnego znaczenia. Nie zapominaj, nie wiemy,
jak naprawdę wyglądała Ciri. Ale tu, o, na tym narysowanym przez Wilmę
Wessley kartonie, w gwałtownej rozmowie z elfem Avallac'hem na tle posążków
makabrycznych dzieci, to jest przecież ona. Ciri. Co do tego nie ma wszak
wątpliwości.
- Ale - zadziornie nie
rezygnowała Condwiramurs - twój gobelin...
- Przedstawia zamek, w
którym rozegrał się finał legendy.
Milczały długo. Szeleściły
przewracane kartony.
- Nie lubię - odezwała się
Condwiramurs - wersji legendy z Czarnej Księgi. Jest taka... Taka...
- Brzydko prawdziwa -
dokończyła Nimue, kiwając głową.
* * *
Condwiramurs ziewnęła,
odłożyła Pół wieku poezji, wydanie uzupełnione posłowiem przez
profesora Everetta Denhoffa Juniora. Rozrzuciła poduszki, zamieniając
konfigurację do czytania w konfigurację do spania. Ziewnęła, przeciągnęła
się i zgasiła lampę. Komnata utonęła w mroku, rozjaśnionym tylko igłami
księżycowego blasku, wciskającego się w szpary zasłon. Co wybrać na tę noc,
pomyślała adeptka, wiercąc się na prześcieradle. Zdać się na los szczęścia?
Czy kotwiczyć?
Po krótkiej chwili
zdecydowała się na to drugie.
Był taki niejasny,
powracający sen, który nie dawał się dośnić do końca, rozwiewał się, znikał
wśród innych snów tak, jak niteczka wątku znika i gubi się wśród desenia
kolorowej tkaniny. Sen, który znikał z pamięci, mimo tego uporczywie w niej
trwając.
Zasnęła natychmiast, sen
spłynął na nią momentalnie. Gdy tylko zamknęła oczy.
Nocne niebo, bezchmurne,
jasne od księżyca i gwiazd. Wzgórza, na ich zboczach winnice przyprószone
śniegiem. Czarny i kanciasty zarys budowli: muru z blankami, stołbu,
samotnego narożnego beffroi.
Dwóch jeźdźców. Obaj
wjeżdżają na puste międzymurze, obaj zsiadają, obaj wchodzą na portal. Ale w
ziejący w posadzce otwór lochu wchodzi tylko jeden.
Ten, którego włosy są
zupełnie białe.
Condwiramurs jęknęła przez
sen, rzuciła się na łóżku.
Białowłosy schodzi po
schodach, głęboko, głęboko w piwnice. Idzie ciemnymi korytarzami, rozjaśnia
je, co jakiś czas zapalając tkwiące w żelaznych uchwytach łuczywa.
Blask
łuczyw upiornymi cieniami tańczy po ścianach i sklepieniach.
Korytarze, schody, znowu
korytarze. Loch, duża krypta, pod ścianami beczki. Gruzowisko, sterty
cegieł. Potem korytarz, który się rozwidla. W obu rozwidleniach ciemność.
Białowłosy zapala kolejną pochodnię. Wyciąga miecz z pochwy na plecach. Waha
się, nie wie, którym rozwidleniem pójść. Wreszcie decyduje się na prawe.
Bardzo ciemne, kręte i zagruzowane. Condwiramurs jęczy przez sen, ogarnia ją
lęk. Wie, że droga, którą wybrał białowłosy, wiedzie ku niebezpieczeństwu.
Wie zarazem, że białowłosy
szuka niebezpieczeństwa.
Bo to jego zawód.
Adeptka rzuca się wśród
pościeli, jęczy. Jest śniączką, śni, jest w onejroskopicznym transie, nagle
proroczo wie, co się za chwilę stanie. Uważaj, chce krzyknąć, choć wie, że
krzyknąć nie zdoła. Uważaj, obejrzyj się!
Strzeż się, wiedźminie!
Potwór zaatakował z
ciemności, z zasadzki, cicho i wrednie. Zmaterializował się nagle wśród
mroku jak wybuchający płomień. Jak jęzor płomienia.
* * *
O świcie, kiedy głuszce na swym toku,
Wiedzione żądzą y cnym obyczaiem,
Skrzydłami pleszczą y z radością w oku
Parzą się chciwie y hołubią wzaiem,
Dzielić chcę z tobą, pani moia miła,
To, co kochankom iest świętem wesołem;
Wiedz, że miłość to Miłość te igry stworzyła,
Y oto, czemu iesteśmy tu społem.
François Villon
Choć tak się śpieszył, tak ponaglał, tak palił i tak się pieklił, wiedźmin został w Toussaint na całą niemal zimę. Jakie były powody? Nie napiszę o tym. Były i już, nie ma nad czym się rozwodzić. Tym zaś, którzy chcieliby wiedźmina potępić, przypomnę, że miłość niejedno ma imię i nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni.Jaskier, Pół wieku poezji
Those were the days of good hunting and good sleeping.
Rudyard Kipling
Rozdział trzeci
Potwór zaatakował z
ciemności, z zasadzki, cicho i wrednie. Zmaterializował się nagle wśród
mroku jak wybuchający płomień. Jak jęzor płomienia.
Geralt, choć zaskoczony,
zareagował instynktownie. Wywinął się w uniku, ocierając o ścianę lochu.
Bestia przeleciała obok, odbiła się od klepiska jak piłka, machnęła
skrzydłami i skoczyła znowu, sycząc i rozwierając straszliwy dziób. Ale tym
razem wiedźmin był przygotowany.
Uderzył z krótkiego zamachu,
z łokcia, mierząc w podgardle, pod karminowe korale, wielkie, dwukrotnie
większe niż u indyka. Trafił, poczuł, jak ostrze płata ciało. Impet ciosu
zwalił bestię na ziemię, pod mur. Skoffin wrzasnął, a był to wrzask niemal
człowieczy. Rzucał się wśród pokruszonych cegieł, tłukł się i trzepotał
skrzydłami, bryzgał krwią, siekł dookoła biczowatym ogonem. Wiedźmin był
pewien, że już po walce, ale potwór zaskoczył go niemile. Niespodziewanie
runął mu do gardła, skrzecząc straszliwie, wystawiając szpony i
klepiąc dziobem. Geralt uskoczył, odbił się barkiem od muru, ciął na odlew,
od dołu, wykorzystując impet odbicia. Trafił, skoffin znowu runął między
cegły, cuchnąca posoka bryznęła na ścianę lochu i ściekła po niej
fantazyjnym deseniem. Strącony w skoku potwór nie miotał się już, dygotał
tylko, skrzeczał, wyciągał długą szyję, nadymał podgardle i trząsł koralami.
Krew wartko płynęła spomiędzy cegieł, na których leżał.
Geralt bez trudu mógłby
dobić go, ale nie chciał nazbyt niszczyć skóry. Czekał spokojnie, aż skoffin
się wykrwawi. Odszedł kilka kroków. Czekał spokojnie, aż skoffin się
wykrwawi. Odszedł kilka kroków, odwrócił się do muru, rozpiął spodnie i
wysikał się, pogwizdując tęskną melodyjkę.
Skoffin przestał skrzeczeć,
znieruchomiał i ścichł. Wiedźmin podszedł, szturchnął go lekko sztychem
miecza. Widząc, że już po wszystkim, chwycił potwora za ogon, uniósł.
Trzymany za nasadę ogona na wysokości biodra, skoffin sięgał sępim dziobem
ziemi, rozłożone skrzydła miały więcej niż cztery stopy rozpiętości.
- Lekkiś, kuroliszku -
Geralt potrząsnął bestią, która faktycznie nie ważyła wiele więcej niż
dobrze utuczony indyk. - Lekkiś. Na szczęście płacą mi od sztuki, nie od
funta.
* * *
- Pierwszy raz - Reynart de
Bois-Fresnes zagwizdał cichutko przez zęby, co, jak Geralt wiedział,
wyrażało u niego najwyższy podziw. - Pierwszy raz widzę coś takiego na oczy.
Istne dziwadło, na honor, dziwadło nad dziwadłami. Znaczy się, to jest ten
sławiony bazyliszek?
- Nie - Geralt uniósł
potwora wyżej, by rycerz mógł się lepiej przyjrzeć. - To nie jest
bazyliszek. To jest kuroliszek.
- A jaka różnica?
- Zasadnicza. Bazyliszek,
zwany też regulusem, jest gadem, a kuroliszek, zwany też skoffinem albo
kokatryksją, jest ornitoreptylem, to znaczy ni to gadem, ni to ptakiem. To
jedyny znany przedstawiciel rzędu, który uczeni nazwali ornitopetylami, po
długich dysputach stwierdzili bowiem...
- A który z tych dwóch -
przerwał Reynart de Bois-Fresnes, nie ciekawy widać , motywów uczonych -
spojrzeniem zabija lub zamienia w kamień?
- Żaden, to wymysł.
- Czemu więc ludzie tak się
obu boją? Ten tutaj wcale nie jest aż taki duży. Naprawdę może być groźny?
- Ten tutaj - wiedźmin
potrząsnął zdobyczą - atakuje zwykle od tyłu, a mierzy bezbłędnie między
kręgi lub pod lewą nerkę, na aortę. Zwykle wystarcza jeden cios dzioba. A
jeśli chodzi o bazyliszka, to wszystko jedno, gdzie ukąsi. Jego jad jest
najsilniejszą ze znanych neurotoksyn. Zabija w ciągu sekund.
- Brrr... A którego z nich,
powiedz, można ukatrupić za pomocą zwierciadła?
Każdego. Jeśli walnąć prosto
w łeb.
Reynart de Bois-Fresnes
zarechotał. Geralt nie śmiał się, dowcip o bazyliszku i zwierciadle przestał
go bawić w Kaer Morhen, nauczyciele zbyt nim szafowali. Równie mało
śmieszne były żarty o dziewicach i jednorożcach. Rekordy głupoty i
prymitywizmu biły zaś w Kaer Morhen liczne wersje dowcipu o smoczycy, której
młody wiedźmin wiał w ramach zakładu uścisnąć prawicę.
Uśmiechnął się. Do
wspomnień.
- Wolę cię uśmiechniętego -
rzekł Reynart, przypatrując mu się bardzo uważnie. - O stokroć, o niebo całe
wolę cię takiego jak teraz. Od takiego, jaki byłeś wówczas, w październiku,
po tej drace w Druidzkim Lesie, gdyśmy jechali do Beauclair. Wtedy, daj to
sobie powiedzieć, byłeś chmurny, zgorzkniały i obrażony na świat niby
oszukany lichwiarz, a do tego drażliwy niczym mężczyzna, któremu przez całą
noc nić nie wyszło. Nawet rankiem.
- Naprawdę taki byłem?
- Naprawdę. Nie dziw się, że
wolę cię takiego jak teraz. Odmienionego.
- Terapia przez pracę -
Geralt znowu potrząsnął trzymanym za ogon kuroliszkiem. - Zbawienny wpływ
aktywności zawodowej na psychikę. A zatem, aby kontynuować kurację,
przejdźmy do interesów. Jest możliwość zarobić na skoffinie nieco więcej niż
umówiona stawka za zabicie. Jest mało pokaleczony, jeśli masz klienta na
całego, do wypchania czy wypreparowania, to bierz nie mniej niż dwieście.
Jeśli trzeba będzie opędzlować go w porcjach, to pamiętaj, że
najwartościowsze w nim są pióra z nadogonia, zwłaszcza o, te centralne
sterówki. Można je zatemperować o wiele cieniej niż gęsie, piszą ładniej i
czyściej, a są trwalsze. Skryba, który się zna, bez wahania da pięć za
sztukę.
- Mam klientów na zewłok do
wypchania - uśmiechnął się rycerz. - Cech bednarzy. Widzieli w Castel
Ravello wypchaną tę paskudę, płesznicę, czy jak jej tam... Wiesz, którą. Tę,
coś ją drugiego dnia po Saovine zatłukł w lochach pod ruinami starego
zamku...
- Pamiętam.
- No, więc bednarze widzieli
wypchaną bestię i prosili mnie o coś równie rarytetnego do dekoracji ich
cechowego lokalu. Kuroliszek będzie w sam raz. Bednarze w Toussaint, jak się
domyślasz, są cechem zamożnym nie narzekającym na brak zamówień i dzięki
temu zamożnym, dadzą jak nic dwieście dwadzieścia. Może nawet więcej,
spróbuję się potargować. A co się tyczy piór... Beczkoroby nie zauważą, jak
wyrwiemy kuroliszkowi z dupy kilka sztuk i sprzedamy książęcej kancelarii.
Kancelaria nie płaci z własnej kieszeni, lecz z kasy książęcej, bez targów
zapłaci więc nie pięć, a dziesięć od pióra.
- Chylę czoła przed
przebiegłością.
- Nomen omen - Reynart de
Bois-Fresnes uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Mama musiała coś przeczuwać,
chrzcząc mnie imieniem lisa chytrusa z powszechnie znanego bajecznego cyklu.
- Powinieneś zostać kupcem,
nie rycerzem.
- Powinienem - zgodził się
rycerz. - Ale cóż, jeśli urodziłeś się synem herbowego pana, to będziesz
herbowym panem i umrzesz herbowym panem, napłodziwszy, he, he, he, herbowych
panów. Niczego nie zmienisz, choćbyś pękł. Ty zresztą też całkiem nieźle
umiesz kalkulować, Geralt, a kupiectwem się przecież nie parasz.
- Ne param. Z podobnych
powodów, co ty. Z tą tylko różnicą, że ja niczego nie spłodzę. Wyjdźmy z
tych lochów.
Na zewnątrz, pod murami
zameczku, owionął ich chłód i wiatr od wzgórz. Noc była jasna, niebo
bezchmurne i rozgwieżdżone, światło księżyca skrzyło się na zalegających
winnice połaciach nowego, czyściutkiego śnieżku.
Spętane konie powitały ich
parskaniem.
- Wypadałoby - rzekł
Reynart, patrząc na wiedźmina znacząco - od razu spotkać się z klientem i
zainkasować. Ale ty pewnie śpieszysz się do Beauclair, co? Do pewnej
alkówki?
Geralt nie odpowiedział,
albowiem na takie pytania nie odpowiadał pryncypialnie. Przytoczył cielsko
skoffina do luzaka, po czym wsiadł na Płotkę.
- Spotkajmy się z klientem -
zdecydował, odwracając się w siodle. - Noc jeszcze młoda, a ja jestem
głodny. I napiłbym się czegoś chętnie. Jedźmy do miasta. Do "Bażanciarni".
Reynart de Bois-Fresnes
zaśmiał się, poprawił wiszącą na łęku tarczę z czerwono-złotą szachownicą,
wdrapał się na wysoką kulbakę.
- Wasza wola, kawalerze. Do
"Bażanciarni" zatem. Wio, Bucefał.
Pojechali stępa, ośnieżonym
zboczem, w dół, ku gościńcowi, wyraźnie wytyczonemu rzadkim szpalerem
topoli.
- Wiesz co, Reynart -
odezwał się nagle Geralt. - Ja też wolę cię takiego, jak teraz. Mówiącego
normalnie. Wtedy, w październiku, używałeś denerwującej kretyńskiej maniery.
- Na honor, wiedźminie,
jestem błędnym rycerzem - zarechotał Reynart de Bois-Fresnes. - Zapomniałeś?
Rycerze zawsze mówią jak kretyni. To taki znak, jak ta tarcza tutaj. Po nim,
jak po godle na tarczy, bractwo się rozpoznaje.
* * *
- Na honor - powiedział
Rycerz Szachownicy - niepotrzebnie się turbujecie, panie Geralcie. Wasza
dróżka już pewnie zdrowa, już pewnikiem o słabości z kretesem zapomniała.
Księżna pani tęgich trzyma nadwornych medyków, każdą niemoc wyleczyć
zdolnych. Na honor, nie ma się co frasować.
- Też jestem tego zdania -
powiedział Regis. - Rozchmurz się Geralt. Przecież i druidki leczyły
Milvę...
- A druidki znają się na
leczeniu - wtrącił Cahir. - Czego najlepszym dowodem jest mój własny
rozharatany górniczą siekierą łeb, teraz, proszę tylko spojrzeć, niemalże
jak nowy. Milva też pewnie ma się dobrze. Nie ma powodów do zmartwień.
- Oby.
- Zdrowa już - powtórzył
rycerz - wasza Milva jak rydz, głowę stawię, że tańcuje już pewnie na
balach! Hołubce wycina. Ucztuje! W Beauclair, na dworze księżnej pani
Anrietty, cięgiem aby bal albo uczta. Ha, na honor, teraz, gdy spełniłem
śluby, ja też...
- Spełniliście śluby?
- Fortuna łaskawą była! Bo
trzeba wam wiedzieć, że przysięgę złożyłem, a nie byle jaką, lecz na żurawia.
Wiosną. Ślubowałem piętnastu grasantów położyć przed Yule. Poszczęściło,
wolnym ninie od ślubów. Pić już mogę i wołowinę jeść. Aha, nie muszę też już
kryć imienia. Jestem, pozwólcie, Reynart de Bois-Fresnes.
- Miło mi.
- Względem tych balów -
powiedziała Angouleme, popędzając konia, by się z nimi zrównać. - To i nas,
mam nadzieję, nie ominie wyżerka i wypitka? A potańcować też chętnie bym
potańcowała!
- Na honor, będzie w
Beauclair wszystko - zapewnił Reynart de Bois-Fresnes. - Bale, uczty, rauty,
biesiady i wieczorki poetyckie. Jesteście przecie przyjaciółmi Jaskra...
Chciałem rzec, wicehrabiego Juliana. A ów wielce miły jest księżnej pani.
- A jakże, przechwalał się -
powiedziała Angouleme. - Jak to naprawdę było z tą miłością? Znacie tę
historię, panie rycerzu? Opowiedzcie!
- Angouleme - odezwał się
wiedźmin. - Musisz to wiedzieć?
- Nie muszę. Ale chcę! Nie
malkontencić, Geralt. I przestań się burmuszyć, bo na widok twojej gęby
przydrożne grzyby same się marynują. A ty, rycerzu, opowiadajcie.
Inni jadący na czele orszaku
błędni rycerze śpiewali rycerską pieśń z powtarzającym się refrenem.
Słowa pieśni były nieprawdopodobnie wręcz głupie.
- Zdarzyło się to - zaczął
rycerz - tak jakoś roków temu sześć... Gościł u nas poeta całą zimę i
wiosnę, na lutni grał, romance śpiewał, poezje deklamował. Książę Rajmund
akuratnie w Cintrze bawił, za zjeździe. Do dom się nie śpieszył, nie było
sekretem, że w Cintrze miłośnicę miał. A pani Anarietta i pan Jaskier... Ha,
Beauclair, dziwne to zaiste i urocze, miłosnego czaru pełne... Sami
zmiarkujecie. Jako wonczas księżna i pan Jaskier to poznali. Ani się
spostrzegli, od wierszyka do wierszyka, od słowa do słowa, do komplementu,
do komplementu, kwiatki, spojrzenia, westchnienia... Krótko rzeknę: oboje do
bliskiej przyszli konwikcji.
- Bardzo bliskiej? -
zarechotała Angouleme.
- Naocznym świadkiem nie
zdarzyło się być - rzekł rycerz oschle. - A plotek powtarzać nie wypada. Poza
tym, jak waćpanna niezawodnie wiesz, miłość niejedno ma imię i względna
wielce to rzecz, czy konfidencja bliska bardzo, czy nie bardzo.
Cahir parsknął z cicha.
Angouleme nie miała nic do dodania.
- Schodzili się - podjął
Reynart de Bois-Fresnes - księżna z panem Jaskrem tajemnie tak gdzieś koło
dwóch miesięcy, od Belleteyn do letniego Solstycjum. Ale ostrożność
zaniedbali. Wieść się rozniosła, jęły gadać złe języki. Pan Jaskier, nie
mieszkając, na konia wsiadł i odjechał. Jak się okazało, rozumnie postąpił.
Bo gdy tylko książę Rajmund z Cintry powrócił, doniósł mu o wszystkim
usłużny jeden pacholik. Księcia, gdy tylko się dowiedział, jaki to go insult
spotkał i jakie poroże mu przyprawiono, sroga, jak snadnie przedstawić sobie
możecie, ogarnęła cholera. Wazę z barszczem na stół wywrócił, pachoła
donosiciela czekanem rozszczepił, słowa nieobyczajne mówił. Potem
marszałkowi przy świadkach w gębę dał i wielkie kovirskie zwierciadło
stłukł. Książę zaś w komnatach uwięził i torturami zagroziwszy, wszystko z
niej dywulgował. Wnet za panem Jaskrem pogoń wysłał, bez żadnej klemencji
ubić go kazał i serce mu wydrzeć z piersi. Wyczytawszy bowiem coś
podobnego w starodawnej balladzie, serce to usmażyć zamiarował i książę
Anriettę przymusić, by na oczach całego dworu zjadła. Brr, tfu, abominacja!
Szczęściem, zdołał pan Jaskier ujść.
- Szczęściem. A książę
umarł?
- Umarł. Incydent, jakem
mówił, do srogiej go przywiódł cholery, od tego tak mu wtenczas krew
zagrzała, że go apopleksja tknęła i paralusz. Leżał pół roku bez mała jak
ten pień. Ale wydobrzał. Chodził nawet. Okiem tylko cięgiem mrugał, o tak.
Rycerz odwrócił się w
siodle, zmrużył oko i wykrzywił jak małpa.
- Choć z księcia - podjął po
chwili - zawżdy był zawołany jebaka i drygant, od owego mrugania jeszcze
większy się z niego zrobił w amorach pericolosus, bo się w każdej
białejgłowie zdawało, że to z afektu ku niej właśnie tak mruga i jej miłośne
znaki dawa. A białegłowy wielce na hołdy takowe łase są. Nie imputuję im
bynajmniej, że wszystkie one chutliwe i rozwiązłe, co to, to nie, ale
książę, jakem mówił, mrugał wiele, ustawnie niemal, tedy per saldo wychodził
na swoje. Miarkę w swawoli przebrał i którejś nocy raziła go wtórna
apopleksja. Wyzionął ducha. W łożnicy.
- Na babie? - zarechotała
Angouleme.
- Po prawdzie - rycerz, do
tej pory śmiertelnie poważny, uśmiechnął się pod wąsem. - Po prawdzie to pod
nią. Rzecz jednak nie w detalu.
- Ma się rozumieć, że nie -
przytaknął poważnie Cahir. - Wielkiej żałoby jednak chyba po księciu
Rajmundzie nie było, co? W trakcie opowieści odnosiłem wrażenie...
- Że niewierna żona milsza
wam niźli zdradzony mąż - swoim zwyczajem wpadł w słowo wampir. - Czyżby z
tego powodu, że teraz ona tu panuje?
- Z tego powodu też -
odrzekł rozbrajająco szczerze Reynart de Bois-Fresnes. - Ale nie jedynie.
Princ Rajmund otóż, niech mu ziemia będzie lekką, takim był niecnotą,
łajdakiem i, uczciwszy uszy, sukinsynem, że samego diabła w pół roku
przyprawiłby o wrzody żołądka.
A rządził w Toussaint lat
siedem. Księżnę Anriettę wszyscy natomiast ubóstwiali i ubóstwiają.
- Mogę więc liczyć -
odezwał się cierpko wiedźmin - że książę Rajmund nie pozostawił wielu nie
utulonych w żalu przyjaciół, którzy gotowi zasadzić się na Jaskra ze
sztyletami?
- Możecie liczyć - rycerz
spojrzał na niego, a oczy miał bystre i inteligentne. - I, na honor, nie
zawiedzie was rachuba. Mówiłem przecie. Poeta miły jest pani Anriecie, a za
panią Anriettę każdy tu dałby się posiekać.
Wrócił rycerz prawy
Z wojennej zabawy
Miła nie czekała
Wcześniej się wydała
Hej, hola, hola
Rycerska dola!
Z przydrożnych chaszczy,
płoszone rycerskim śpiewem, z krakaniem zrywały się wrony.
Wkrótce wyjechali z lasów
wprost w dolinę, między wzgórza, na szczytach których bielały wieże
zameczków, wyraźnie na tle sinego, barwiącego się granatowymi smugami nieba.
Łagodne zbocza wzgórz, jak okiem sięgnąć, porastały karne niby wojsko
szpalery równiutko przyciętych krzaków. Ziemia wysłana tam była czarownymi i
złotymi liśćmi.
- Co to jest? - spytała
Angouleme. - Winorośl?
- Winna latorośl, a jakże -
stwierdził Reynart de Bois-Fresnes. - Słynne doliny Sansretour.
Najprzedniejsze wina świata tłoczy się z gron, które tu dojrzewają.
- Fakt - przyznał Regis,
który jak zwykle znał się na wszystkim. - Rzecz w wulkanicznej glebie i
tutejszym mikroklimacie zapewniającym rokrocznie idealną wprost kombinację
dni słonecznych i dni z opadem. Jeśli do tego dodamy tradycję, wiedzę i
pieczołowitość pracowników winnic, otrzymamy rezultat w postaci produktu
najwyższej klasy i marki.
- Dobrzeście to ujęli -
uśmiechnął się rycerz. - Marka to jest to. O, spójrzcie choćby tam, na
ten stok pod zameczkiem. U nas zameczek daje markę winnicy i piwnicom, które
są głęboko pod. Ten tam nazywa się Castel Ravello, z jego winnic pochodzą
takie wina, jak Erveluce, Fiorano, Pomino i sławne Est Est. Musieliście
słyszeć. Za antałek Est Est płacą tyle, co za dziesięć antałków wina z
Cidaris czy z nilfgaardzkich winnic pod Albą. A tam, o, popatrzcie, jak okiem
sięgnąć inne zameczki i inne winnice, a nazwy też pewnie nie będą wam obce:
Vermentino, Toricella, Casteldaccia, Tufo, Sancerre, Nuragus, Coronata,
wreszcie Corvo Bianco, po elfiemu Gwyn Cerbin. Tuszę, że nieobce są wam te
nazwy?
- Nieobce, phuu - wykrzywiła
się Angouleme. - Zwłaszcza z nauki, by sprawdzić, czy tego któregoś słynnego
wypadkiem szelma karczmarz nie nalał zamiast normalnego jabłkowego, bo
wtenczas trzeba było nieraz rano konia w synku zostawić, tyle takie Castel
czy Est Est kosztowało. Tfu, tfu, nie pojmuję, to dla wielkich panów chyba
takie jakieś markowe, my, zwyczajni ludzie, możemy i tym tańszym nie gorzej
się narąbać. A i to wam powiem, bom doświadczyła: rzyga się tak samo po Est
Est jak i po jabcoku.
* * *
- Za nic sobie mając
październikowe dowcipaski Angouleme - Reynart rozparł się za stołem,
poluźniwszy pas - dziś napijemy się jakiejś przedniej marki i jakiegoś
przedniego rocznika, wiedźminie. Stać nas, zarobiliśmy. Możemy zahulać.
- Jasne - Geralt skinął na
karczmarza. - W końcu, jak mawia Jaskier, być może i są inne motywacje do
zarabiania, ale ja ich nie znam. Zjemy zaś to coś, czym tak smacznie z
kuchni zalatuje. Nawiasem mówiąc, nader dziś w "Bażanciarni" tłoczno, choć
pora dość późna.
- Przecie to wigilia Yule -
wyjaśnił oberżysta, usłyszawszy jego słowa. - Świętują ludziska. Bawią się.
Wróżby stawiają. Tradycja każe, a tradycja u nas...
- Wiem - przerwała wiedźmin.
- A w kuchni, co dziś tradycja kazała?
- Ozór z chrzanem na zimno.
Bulion z kapłona z pulpecikami z móżdżku. Zraziki wołowe zawijane, do tego
kluski kopytka i kapustka...
- Podawaj jak leci, dobry
człeku. Do tego... Co do tego, Reynart?
- Jeśli wołowina - rzekł po
chwili namysłu rycerz - tedy czerwone Côte-de-Blessure. Rocznik, w
którym wyciągnęła nogi stara księżna Karoberta.
- Trafny wybór - kiwnął
głową oberżysta. - Służę waszmością.
Jemiołowy wianek,
niezręcznie rzucony za siebie przez dziewczynę z sąsiedniego stołu, upadł
niemal na kolana Geralta. Kompania dziewczyny zaniosła się od śmiechem.
Dziewczyna spłoniła się uroczo.
- Nic z tego! - rycerz
podniósł wianek i odrzucił go. - Nie będzie to wasz przyszły. On już zajęty,
mościa panno. On już w niewoli pewnych ócz zielonych...
- Zamilcz, Reynart.
Oberżysta przyniósł, co
należało. Jedli, pili, milczeli, przysłuchując się radości bawiących się
ludzi.
- Yule - powiedział Geralt,
odstawiając kubek. - Midinvaerne. Przesilenie zimowe. Dwa miesiące tu
tkwię. Dwa stracone miesiące!
- Miesiąc - poprawił chłodno
i trzeźwo Reynart. - Jeżeli coś straciłeś, to tylko miesiąc. Potem śniegi
zawaliły przełęcze na górach i nie wyjechałbyś z Toussaint, choćbyś się
skichał. Żeś tu doczekał Yule, a i wiosny pewnie też tu doczekasz, jest więc
siła wyższa, próżne tedy żale i smętki. Co się zaś żalu tyczy, to nie
przesadzaj z udawaniem. I tak nie uwierzę, że aż tak ci żal.
- Ach, co ty wiesz, Reynart?
Co ty wiesz?
- Niewiele - zgodził się
rycerz, nalewając. - Niewiele ponad to, co widzę. A widziałem wasze pierwsze
spotkanie, twoje i jej. W Beauclair. Pamiętasz Święto Kadzi? Białe
majteczki?
Geralt nie odpowiedział.
Pamiętał.
- Uroczne to miejsce, pałac
Beauclair, miłosnego czaru pełne - zamruczał Reynart, rozkoszując się
bukietem wina. - Sam widok potrafi oczarować. Pamiętam, jak was wszystkich
zatkało, gdyście je ujrzeli, wtedy w październiku. Cahir niech
wspomnę, jakiego to on wówczas użył wyrażenia.
* * *
- Foremny zameczek - rzekł z
podziwem Cahir. - Niech mnie, w samej rzeczy foremny i cieszący oko
zameczek.
- Dobrze księżna mieszka -
powiedział wampir. - Przyznać trzeba.
- Wcale ładny, kurwa, domek
- dodała Angouleme.
- Pałac Beauclair -
powtórzył nie bez dumy Reynart de Bois-Fresnes. - Elfia budowla, leciutko
jeno przerobiona. Ponoć przez samego Faramonda.
- Nie ponoć - zaprzeczył
Regis. - Ale ponad wszelką wątpliwość. Styl Faramonda widoczny jest przecież
na pierwszy rzut oka. Wystarczy spojrzeć na te wieżyczki.
Zwieńczone czerwienią
dachówek wieże, o których mówił wampir, strzelały w niebo smukłymi białymi
obeliskami, wyrastając z filigranowej, rozszerzającej się ku dołowi
konstrukcji samego zamku. Widok nieodparcie kojarzył się ze świecami, z
których festony wosku spłynęły na misternie rzeźbioną podstawę lichtarza.
- U stóp Beauclair -
wyjaśnił rycerz Reynart - rozpościera się miasto. Mur, ma się rozumieć,
dobudowano później, wicie wszak, że elfy nie otaczały miast murami.
Popędźcie konie, waszmościowie. Droga przed nami daleka. Beauclair tylko
wydaje się bliskie, góry paczą perspektywę.
- Jedźmy.
Jechali szparko,
wyprzedzając wędrowców i wagantów, wozy i dwukółki wyładowane ciemnym, jakby
omszałym gronem. Potem były gwarne i pachnące fermentującym moszczem
uliczki miasta, potem mroczny park pełen topoli, cisów, berberysów i
bukszpanów. Potem były klomby róż, głównie odmian multiflora i centifolia.
Potem były rzeźbione kolumny, portale i archiwolty pałacu, byli pachołkowie
i lokaje w liberiach.
Tym, kto ich powitał, był
Jaskier, ufryzowany i wystrojony jak princ.
* * *
- Gdzie Milva?
- Zdrowa, nie bój się.
Siedzi w komnatach, które dla was przygotowano. Nie chce stamtąd wyjść.
- Dlaczego?
- O tym później. Teraz
chodź. Księżna czeka.
- Prosto z drogi?
- Takie było jej życzenie.
Sala, do której weszli,
pełna była ludzi, kolorowych jak rajskie ptaki. Geralt nie miał czasu się
przyglądać. Jaskier pchnął go ku marmurowym schodom, przy których w asyście
paziów i dworaków stały dwie mocno wyróżniające się z tłumu kobiety.
Było cicho, ale zrobiło się
jeszcze ciszej.
Pierwsza z kobiet miała
ostry i zadarty nos, a jej niebieskie oczy były przenikliwe i jakby lekko
zgorączkowane. Kasztanowe włosy miała upięte w misterną, iście artystyczną,
podbudowaną aksamitnymi wstążkami koafiurę, dopracowaną w najmniejszych
niuansach, wliczając w to bezbłędnie geometryczny półksiężycowaty loczek na
czole. Góra wydekoltowanej sukni mieniła się tysiącem błękitnych i liliowych
prążków na czarnym tle, dół był czarny, gęsto usiany regularnym deseniem
maleńkich złotych chryzantemek. Szyję i dekolt - niby skomplikowane
rusztowanie albo klatka - więził kunsztownymi esami i floresami naszyjnik z
laki, obsydianu, szmaragdów i lapis lazuli, zakończony jadeitowym krzyżem,
wpadającym niemalże między małe, podparte obcisłym stanem piersi. Karo
dekoltu było duże i głębokie, odsłonięte drobne ramiona kobiety zdawały się
nie gwarantować dostatecznego oparcia - Geralt w każdej chwili oczekiwał, że
suknia zsunie się z biustu. Ale nie zsuwała się, utrzymywana we właściwej
pozycji przez tajemne arkana krawiectwa i bufory bufiastych rękawów.
Druga kobieta dorównywała
pierwszej wzrostem. Miała na wargach identycznego koloru pomadkę. I tu
podobieństwa się kończyły. Ta druga na krótko obciętych czarnych włosach
nosiła siatkową czapeczkę, z przodu przechodzącą w sięgającą czubka małego
noska woalkę. Kwietny motyw woalki nie maskował pięknych, błyszczących,
mocno podkreślonych zielonym cieniem oczu. Taki sam kwietny woal
przykrywał skromniutki dekolt czarnej sukni z długimi rękawami, w kilku
pozornie tylko przypadkowych miejscach usianej rozpryśniętym rzucikiem
szafirków, akwamarynów, kryształów górskich i złotych ażurowych gwiazd.
- Jaśnie Oświecona Xiężna
Anna Henrietta - półgłosem odezwał się ktoś za plecami Geralt, z wysiłkiem
zginając obolałe kolano w ceremonialnym ukłonie. Obie, żeby mnie tak szlag
trafił, wyglądają równie książęco. Ba, królewsko.
- Wstańcie, panie Geralcie -
rozwiała jego wątpliwości ta z misterną kasztanową koafiurą i ostrym nosem.
- Witamy was i waszych przyjaciół w Księstwie Toussaint, w pałacu Beauclair.
Radzi jesteśmy, mogąc gościć osoby będące w tak szlachetnej misji. Nadto
pozostające w przyjaźni z miłym naszemu sercu wicehrabią Julianem.
Jaskier skłonił się głęboko
i zamaszyście.
- Wicehrabia - podjęła
księżna - wyjawił nam wasze imiona, zdradził charakter waszej wyprawy,
powiedział, co przywiodło was do Toussaint. Opowieść ta wzruszyła nasze
serce. Radzibyśmy pomówić z wami na prywatnej audiencji, panie Geralcie.
Rzecz ta odwlec się musi jednak nieco, albowiem ciążą na nas obowiązki
państwowe. Zakończono winobranie, tradycja nakazuje nasz udział w Święcie
Kadzi.
Druga kobieta, ta w woalce,
nachyliła się ku księżnej i szepnęła coś szybko. Anna Henrietta spojrzała na
wiedźmina, uśmiechnęła się, oblizała wargi.
- Wolą naszą jest -
podniosła głos - by u boku wicehrabiego Juliana przy Kadzi usłużył nam pan
Geralt z Rivii.
Przez grupkę dworzan i
rycerzy przeleciał szmer, coś niby szelest uderzonych wiatrem sosen. Księżna
Anarietta podarowała wiedźminowi kolejne powłóczyste spojrzenie i wyszła z
sali wraz ze swoją towarzyszką i orszakiem paziów.
- Do pioruna - szepnął
Rycerz Szachownicy. - A to dopiero! Nielichy spotkał was zaszczyt, panie
wiedźmin.
- Nie bardzo pojąłem, w czym
rzecz - przyznał się Geralt. - W jakiż to sposób mam usłużyć jej wysokości?
- Jej miłości - poprawił,
podchodząc, zażywny jegomość o aparycji cukiernika. - Darujcie, panie, że
koryguję, ale w danych cyrkumstancjach muszę to uczynić. My tu, w Toussaint,
wielce tradycję i protokół szanujemy. Jestem Sebastian Le Goff, szambelan i
marszałek dworu.
- Miło mi.
- Oficjalnym i protokólarnym
tytułem pani Anny Henrietty - szambelan nie tylko wyglądał jak cyrulik, ale
nawet pachniał lukrem - jest "Jaśnie Oświecona". Nieoficjalnym: "Jej
Miłość". Familiarnym, poza dworem: "Xiężna Pani". Ale zwracać należy się
zawsze per "Wasza Miłość".
- Dziękuję, zapamiętam. A ta
druga niewiasta? Jak ją mam tytułować?
- Jej oficjalny tytuł brzmi:
"Czcigodna" - pouczył poważnie szambelan. - Ale zwracanie się per "Pani"
jest dopuszczalne. Jest to familiantka księżnej, a zwie się Fringilla Vigo.
Zgodnie z wolą Jej Mości jej to właśnie, pani Fringilli, przyjdzie wam
usłużyć przy Kadzi.
- A na czym ma polegać ta
usługa?
- Nic trudnego. Wnet wam
wyjaśnię. Widzicie, my już od lat używamy mechanicznych tłoczni, wszelako
tradycja...
* * *
Dziedziniec rozbrzmiewał
gwarem i fenetycznym piskiem piszczałek, dziką muzyką fletni, zajadłym
brzękiem tamburynów. Dookoła ustawionej na podwyższeniu kadzi pląsali i
fikali kozły wystrojeni w wieńce skomorochwie i akrobaci. Dziedziniec i
krużganki pełne były ludzi - rycerzy, dam, dworaków, bogato odzianych
mieszczan.
Szambelan Sebastian Le Goff
wzniósł w górę przybraną winoroślą laskę, trzykrotnie stuknął nią o podest.
- Ho, ho! - krzyknął. -
Szlachetne panie, panowie i rycerze!
- Ho, ho! - odpowiedział
tłum.
- Ho, ho! Oto prastary
obyczaj! Niech się darzy winne grono! Ho, ho! Niech dojrzewa w słońcu!
- Ho, ho! Niechaj dojrzewa!
- Ho, ho! Niechaj zgniecione
fermentuje! Niechaj nabiera mocy i smaku w beczkach! Niechaj smacznie płynie
do pucharów i idzie do głów, na chwałę majestatu, pięknych pań, szlachetnych
rycerzy i robotników winnic!
- Ho, ho! Niechaj
fermentuje!
- Niechaj wystąpią Piękne!
Z adamaszkowych namiotów po
przeciwległych stronach dziedzińca wyłoniły się dwie kobiety - księżna Anna
Henrietta i jej czarnowłosa towarzyszka. Obie były szczelnie owinięte w
szkarłatne płaszcze.
- Ho, ho! - szambelan
uderzył laską. - Niechaj wystąpią Młodzi!
"Młodzi" byli pouczeni,
wiedzieli, co mają czynić. Jaskier podszedł do księżnej, Geralt do
czarnowłosej. Którą, jak już wiedział, zwano czcigodną Fringillą Vigo.
Obie kobiety jednocześnie
odrzuciły płaszcze, a tłum zahuczał gromką owacją. Geralt przełknął ślinę.
Kobiety miały na sobie
białe, cieniutkie jak pajęczynka, nie sięgające nawet bioder koszulki na
ramiączkach. I ciasno opięte majtki z falbankami. I nic więcej. Nawet
biżuterii. Były również bose.
Geralt wziął Fringillę na
ręce, a ona dość ochoczo objęła go za szyję. Pachniała nieuchwytnie ambrą i
różami. I kobiecością. Była ciepła, a ciepło to przenikało jak grot. Była
miękka, a miękkość ta parzyła i drażniła palce.
Donieśli je do kadzi, Geralt
Fringillę, Jaskier księżną, pomogli im wejść na uginające się i tryskające
sokiem winne grona. Tłum ryknął.
- Ho, ho!
Księżna i Fringilla położyły
sobie dłonie na ramionach, dzięki wzajemnemu oparciu łatwiej utrzymując
równowagę na gronach, w które zapadały się aż po kolana. Moszcz strzykał i
pryskał. Kobiety, obracając się, deptały winne kiście, chichocząc jak
podlotki. Fringilla całkiem nieprotokolarnie puściła do wiedźmina oko.
- Ho, ho! - krzyczał tłum. -
Ho, ho! Niechaj fermentuje!
Miażdżone grona bryzgały
sokiem, mętny moszcz bulgotał i pienił się obficie wokół kolan deptaczek.
Szambelan uderzył laską o
deski podestu. Geralt i Jaskier przystąpili, pomogli kobietom wyjść z kadzi.
Geralt widział, jak brana na ręce Anarietta ukąsiła Jaskra w ucho, a oczy
błyszczały jej niebezpiecznie. Jemu samemu zdawało się, że wargi Fringilli
musnęły mu policzek, ale głowy by nie dał, z rozmysłem czy przypadkiem.
Moszcz winny pachniał silnie, uderzał do głowy.
Postawił Fringillę na
podeście, owinął szkarłatnym płaszczem. Fringilla szybko i mocno uścisnęła
jego dłoń.
- Te starodawne tradycje -
szepnęła - potrafią być podniecające. Prawda?
- Prawda.
- Dziękuję ci, wiedźminie.
- Cała przyjemność po mojej
stronie.
- Nie cała. Zapewniam cię,
że nie cała.
* * *
- Nalej, Reynart.
Przy sąsiednim stole
odprawiano kolejną zimową wróżbę, polegającą na rzucaniu skrojoną w długą
spiralną wstęgę skórką jabłka i odgadywaniu inicjału imienia przyszłego
partnera z kształtu, w jaki się ułoży. Skórka za każdym razem układała się w
"S". Mimo to wesołości nie było końca.
Rycerz nalał.
- Milva, okazało się - rzekł
wiedźmin, zamyślony - była zdrowa, choć wciąż jeszcze nosiła bandaż na
żebrach. Siedziała jednak w komnacie i odmawiała wyjścia, za cholerę nie
chcąc założyć sprezentowanej sukni. Zanosiło się na protokolarny skandal,
ale sytuację spacyfikował wszystkowiedzący Regis. Zacytowawszy z tuzin
precedensów zmusił szambelana, by przyniesiono łucznicze strój męski.
Angouleme dla odmiany z radością pozbyła się spodni, jeździeckich butów i
onuc, a sukienka, mydło i grzebień zrobiły z niej wcale ładną dziewuszkę.
Wszystkim nam, co tu dużo gadać, poprawiły humor łaźnia i czyste
ubrania. Nawet mnie. W całkiem niezłym nastroju poszliśmy wszyscy na tą
audiencję...
- Przerwij na chwilę -
wskazał ruchem głowy Reynart. - Zmierzają ku nam interesy. Ho, ho, i to nie
jedna, lecz dwie winnice! Malatesta, nasz klient, prowadzi konfranta... I
konkurenta. Dziw nad dziwy!
- Ten drugi to kto?
- Winnica Pomerol. Ich wino,
Côte-de-Blessure, właśnie pijemy.
Malatesta, rządca winnicy
Vermentino, dostrzegł ich, pomachał ręką, zbliżył się, prowadząc towarzysza,
osobnika z czarnymi wąsikami i bujną czarną brodą, przystającą bardziej
zbójcy niż urzędnikowi.
- Panowie pozwolą -
przedstawił brodacza Malatesta - pan Alcides Fierabras, rządca winnicy
Pomerol.
- Prosim siadać.
- My jeno na chwilę. Do pana
wiedźmina względem bestyi z naszych loszków. Z tego, iż waszmościowie tutaj,
wnoszę, że już potworzysko ubite?
- Na śmierć.
- Umówiona kwota - zapewnił
Malatesta - wpłynie na wasze konto u Cianfanellich najdalej pojutrze. Oj,
dzięki wam, panie wiedźminie. Dzięki stokrotne. Tyli loszek, piękny,
wysklepiony, ku północy zorientowany, ani za suchy, ani za mokry, rychtyk
taki, jak trzeba dla wina, a przez to monstrum plugawe nie dało się
korzystać. Widzieliście sami, musielim tamtą całą część piwnic zamurować,
ale umiała się i tak bestyja przedostawać... Tfu, tfu, skąd się wzięła, nie
zgadnąć... Z piekła chyba samego...
- Jaskinie wypłukane w
wulkanicznych tufach zawsze obfitują w potwory - pouczył z mądrą miną
Reynart de Bois-Fresnes. Partnerował wiedźminowi już ponad miesiąc, a będąc
dobrym słuchaczem zdążył się wiele nauczyć. - Sprawa jasna, gdzie tuf, tam
potwora tylko patrz.
- Ano, może i tuf -
Malatesta pokosił na niego oczy. - Kimkolwiek on by był, ten tuf. Ale ludzie
gadają, że to dlatego, że nasze piwnice z głębokimi pieczarami się pono
łączą z samym środkiem ziemi. Wiele u nas takich lochów i jaskiń...
- Choćby pod naszymi
piwnicami, żeby daleko nie szukać - odezwała się czarnobroda winnica
Pomerol. - Milami się te lochy ciągną, jak i dokąd, nikt nie wie. Ci, co
rzecz ową chcieli wyświetlić, nie wrócili. A i potwora straszliwego też tam
widziano. Jakoby. Owóż tedy zaproponować chciałbym...
- Domyślam się - rzekł sucho
wiedźmin - co chcecie mi zaproponować. I przystaję na propozycję. Spenetruję
wasze piwnice. Zapłatę ustalimy wedle tego, na co tam natrafię.
- Nie będzie wam krzywda -
zapewnił brodacz. - Hem, hem... Jeszcze jedna rzecz...
- Mówcie, słucham...
- Ów sukkub, co nocami mężów
nawiedza i dręczy... Co to go wam jaśnie oświecona księżna pani ubić
zleciła... Tuszę, zabijać go nie ma wcale musu. Przecie zmora nikomu nie
wadzi, tak po prawdzie... Ot, nawiedzi czasem... Podręczy krzynę...
- Ale jeno pełnoletnich -
wtrącił szybko Malatesta.
- Z ust żeście mi, kumie,
wyjęli. Tak być, nikomu sukkub nie szkodzi. A ostatnimi czasy to w ogóle
słuch jakby o nim przepadł. Wierę, jakby się was, panie wiedźmin, zląkł.
Jakiż tedy sens, by go prześladować? Przecie wam, panie, na gotowiźnie nie
zbywa. A jeśli wam czego brakuje...
- Na moje konto u
Cianfanellich - rzekł z kamienną twarzą Geralt - mogłoby coś wpłynąć. Na
wiedźmiński fundusz emerytalny.
- Tak się stanie.
- A sukkubowi włos z blond
główki nie spadnie.
- Tedy bywajcie. - Obie
winnice wstały. - Ucztujcie w spokoju, nie będziem przeszkadzać. Święto
dziś. Tradycja. A u nas, w Toussaint, tradycja...
- Wiem - powiedział Geralt.
- Rzecz święta.
* * *
Towarzystwo przy sąsiednim
stole hałasowało przy kolejnej wróżbie Yule, odprawianej za pomocą kulek
ukręconych z miękiszu kołacza i ości ze zjedzonego karpia. Pito przy
tym tęgo. Oberżysta i dziewki uwijały się jak w ukropie, biegając z
dzbankami.
- Słynny sukkub - zauważył
Reynart, dokładając sobie jeszcze kapusty - zapoczątkował wiekopomną serię
wiedźmińskich kontraktów, które przyjąłeś w Toussaint. Potem już poszło
szybko, a ty opędzić się nie mogłeś od klientów. Ciekawe tylko, że nie
pamiętam, która z winnic pierwsza dała ci zlecenie...
- Nie było cię przy tym. To
zdarzyło się nazajutrz po audiencji u księżnej. Na której zresztą nie było
się zresztą również.
- Nie dziwota. To była
prywatna audiencja.
- Ładnie mi prywatna -
parsknął Geralt. - Uczestniczyło w niej ze dwadzieścia osób, przy czym nie
liczę nieruchomych jak statuły lokajów, małoletnich paziów i znudzonego
trefnisia. Wśród tych policzonych był Le Goff, szambelan o aparycji i
zapachu cukiernika, było kilku zginających się pod ciężarem złotych
łańcuchów wielmożów. Było kilku typków w czerni, rajców, a może sędziów. Był
poznany w Caed Myrkvid baron herbu Bycza Głowa. Była, jasna rzecz, Fringilla
Vigo, osoba ewidentnie bardzo księżnej bliska.
- I byliśmy my, cała nasza
gromadka, wliczając Milvę w stroju męskim. Ha, źle się wyraziłem, mówiąc o
całej drużynie. Nie było z nami Jaskra. Jaskier, czy też raczej wicehrabia
Jakiś Tam, siedział rozparty w karle po prawicy Jej Ostronosej Miłości
Anarietty i puszył się jak paw. Jak prawdziwy faworyt.
- Anarietta, Fringilla i
Jaskier były jedynymi osobami, które siedziały . Nikomu więcej usiąść nie
pozwolono. A ja i tak byłem zadowolony, że nie kazano mi klęczeć.
Księżna wysłuchała mojej
opowieści, rzadko przerywając, na szczęście. Gdy zaś pokrótce
zrelacjonowałem wyniki rozmów z druidkami, załamała ręce gestem sugerującym
zmartwienie równie szczere, co przesadne. Wiem, że brzmi to jak jakiś
cholerny oksymoron, a wierz, Reynart, w jej przypadki tak właśnie było.
* * *
- Ach, ach - powiedziała
księżna Anna Henrietta, załamawszy ręce. - Srodze nas zmartwiliście, panie
Geralcie. Zaprawdę powiadamy wam, żal przepełnia nasze serce.
Pociągnęła ostrym nosem,
wyciągnęła dłoń, a Jaskier natychmiast włożył do jej dłoni batystową
chusteczkę z monogramem. Księżna musnęła chusteczką oba policzki, tak by nie
zetrzeć pudru.
- Ach, ach - powtórzyła. -
Zatem druidzi nie wiedzieli nic o Ciri? Nie byli zdolni udzielić wam pomocy?
Czyżby zatem cały wasz wysiłek poszedł na marne i nadaremną była wasza
droga?
- Nadaremną na pewno nie -
odpowiedział z przekonaniem. - Przyznam, że liczyłem na to, że od druidów
zdobędę jakieś konkretne informacje lub wskazówki mogące choćby w
najogólniejszy sposób wyjaśnić przynajmniej to, czemu Ciri jest obiektem tak
zawziętego polowania. Druidzi nie mogli jednak lub nie chcieli mi pomóc, w
tym względzie faktycznie nic nie zyskałem. Ale...
Zawiesił na chwilę głos. Nie
dla dramatyzmu. Zastanawiał się, na ile może być szczery wobec tego całego
audytorium.
- Wiem, że Ciri żyje -
powiedział wreszcie sucho. - Prawdopodobnie była ranna. Jest wciąż w
niebezpieczeństwie. Ale żyje.
Anna Henrietta westchnęła,
znowu użyła chusteczki i uścisnęła ramię Jaskra.
- Przyrzekamy wam -
powiedziała - naszą pomoc i poparcie. Gościnę w Toussaint, jak długo
zechcecie. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że bywaliśmy w Cintrze, znaliśmy i
darzyliśmy przyjaźnią Pavettę, znaliśmy i lubiliśmy malutką Ciri. Całym
sercem jesteśmy z wami, panie Geralcie. Jeśli trzeba, będziecie mieli asystę
naszych uczonych i astrologów. Otworem stoją przed wami nasze biblioteki i
księgozbiory. Musicie, wierzymy w to głęboko, znaleźć jakiś ślad, jakąś
wskazówkę czy poszlakę, która wskaże wam właściwą drogę. Nie działajcie
pochopnie. Nie musicie się spieszyć. Możecie tu zostać wedle waszej woli,
miłym nam jesteście gościem.
- Dziękuję waszej miłości -
skłonił się Geralt - za życzliwość i łaskę. Ruszamy jednak w drogę, gry
tylko trochę odpoczniemy. Ciri wciąż jest w niebezpieczeństwie. Gdy za długo
siedzimy w jednym miejscu, niebezpieczeństwo nie tylko rośnie, ale i zaczyna
zagrażać ludziom nam życzliwym. I zwykłym postronnym. Do tego za nic nie
chciałbym dopuścić.
Księżna milczała czas jakiś,
miarowymi ruchami, jak kota, głaszcząc przedramię Jaskra.
- Szlachetne i prawe są
wasze słowa - powiedziała wreszcie. - Ale lękać się nie macie czego.
Goniących za wami hultajów nasi rycerze pogromili tak, że świadek klęski nie
uszedł, opowiedział nam o tym wicehrabia Julian. Każdego, kto się poważy was
niepokoić, spotka taki sam los. Jesteście pod naszą opieką i ochroną.
- Umiem to sobie cenić -
Geralt skłonił się znowu, klnąc w duchu bolące kolano, ale nie tylko. - Nie
wolno mi jednak przemilczeć tego, o czym wicehrabia Jaskier zapomniał waszej
miłości opowiedzieć. Hultaje, którzy ścigali mnie do Belhaven, a których
dzielne rycerstwo waszej miłości pobiło w Caed Myrkvid, byli i owszem,
hultajami pierwszej hultajskiej gildii, ale nosili nilfgaardzką barwę.
- I cóż z tego?
A to, miał na końcu języka,
że jeśli Nilfgaardczycy zajęli Aedirn w ciągu dwudziestu dni, to na twoje
ksiąstewko wystarczy im dwadzieścia minut.
- Trwa wojna - powiedział
zamiast tego. - To, co stało się w Belhaven i Caed Myrkvid, może być
poczytane jako dywersja na tyłach. To zwykle powoduje represje. W czasach
wojennych...
- Wojna - przerwała mu
księżna, unosząc szpiczasty nos - z pewnością już się skończyła. Pisaliśmy w
tej sprawie do naszego kuzyna, Emhyra var Emreisa. Skierowaliśmy do niego
memorandum, w którym zażądaliśmy, by niezwłocznie położył kres bezsensownemu
przelewowi krwi. Z pewnością już jest po wojnie, z pewnością zawarto pokój.
- Nie bardzo - odparł zimno
Geralt. - Za Jarugą hula miecz i ogień, leje się krew. Nic nie
wskazuje, by to zmierzało ku końcowi. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie.
Momentalnie pożałował tego,
co powiedział.
- Jak to? - Nos księżnej,
zdawałoby się, wyostrzył się jeszcze bardziej, a w jej głosie zabrzmiała
paskudna, zgrzytliwie warkliwa nuta. - Czy ja dobrze słyszę? Wojna nadal
trwa? Dlaczego nas o tym nie poinformowano? Panie ministrze Tremblay?
- Wasza miłość, ja... -
wybełkotał, przyklękając, jeden z nosicieli złotych łańcuchów. - Ja nie
chciałem... Martwić... Niepokoić... Wasza miłość...
- Straż! - zawyła jej
miłość. - Do wieży z nim! Jesteście w niełasce, panie Tremblay! W niełasce!
Panie szambelanie! Panie sekretarzu!
- Na rozkaz, Jaśnie
Oświecona...
- Niech nasza kancelaria
natychmiast wystosuje ostrą notę do naszego kuzyna, cesarza Nilfgaardu.
Domagamy się, by natychmiast, ale to natychmiast zaniechał wojowania i
zawarł pokój. Bowiem wojna i niezgoda to rzeczy złe! Niezgoda rujnuje, a
zgoda buduje!
- Wasza miłość - wybełkotał
szambelan-cukiernik, biały jak cukier puder - ma ze wszech miar rację.
- Co panowie tu jeszcze
robią? Wydaliśmy rozkazy! Dalejże, na jednej nodze!
Geralt rozejrzał się
dyskretnie. Dworacy mieli twarze jak z kamienia, z czego należało
wnioskować, że podobne incydenty nie są na tym dworze niczym nowym. Mocno
sobie postanowił od tej pory wyłącznie potakiwać księżnej pani.
Anarietta musnęła chusteczką
czubek nosa, po czym uśmiechnęła się do Geralta.
- Jak widzicie - powiedziała
- wasze obawy były płonne. Nie macie się czego lękać i możecie gościć u nas,
jak długo zechcecie.
- Tak jest, wasza miłość.
W ciszy słychać było
wyraźnie tykanie kornika w którymś z zabytkowych mebli. I klątwy, którymi
masztalerz obrzucał konia na odległym dziedzińcu.
- Mielibyśmy też - przerwała
ciszę Anarietta - prośbę do was, panie Geralcie. Jako do wiedźmina.
- Tak jest, wasza miłość.
- Jest to prośba wielu
szlachetnych dam Toussaint i nasza zarazem. Potwór nocny nęka tutejsze
domostwa. Diabeł, upiór, sukkub w postaci niewieściej, ale tak bezwstydnej,
że opisać się nie odważymy, dręczy cnotliwych i wiernych małżonków. Nawiedza
nocą alkowy, dopuszcza się wszetecznych zberezeństw i wstrętnych perwersji,
o których mówić skromność nam nie pozwala. Wy, jako znawca, wiecie zapewnie,
w czym rzecz.
- Tak jest, wasza miłość.
- Panie z Toussaint proszą
was, byście kres tej ohydzie położyli. A my się do tej prośby dołączamy. I o
naszej hojności zapewniamy.
- Tak jest, wasza miłość.
* * *
Angouleme odnalazła
wiedźmina i wampira w pałacowym parku, gdzie obaj zażywali spaceru i
dyskretnej rozmowy.
- Nie uwierzycie mi -
wysapała. - Nie uwierzycie, gdy wam powiem... Ale to czysta prawda...
- Mówże.
- Reynart de Bois-Fresnes,
błędny Rycerz Szachownicy, stoi wraz z innymi błędnymi rycerzami w ogonku do
książęcego kamerariusa. A wiecie, po co? Po miesięczną wypłatę! Ogonek,
powiadam wam, jest długi na pół strzelenia z łuku, a od herbów aż się w
oczach mieni. Spytałam Reynarta, jak to jest, a on na to, że błędny też bywa
głodny.
- Gdzie tu sensacja?
- Żartujesz chyba! Błędni
rycerze błądzą ze szlachetnego powołania! Nie za miesięczną pensję!
- Jedno - rzekł bardzo
poważnie wampir Regis - nie wyklucza drugiego. Naprawdę. Wierz mi,
Angouleme.
- Wierz mu, Angouleme -
powiedział sucho Geralt. - Przestań biegać po pałacu w poszukiwaniu
sensacji, idź dotrzymać towarzystwa Milvie. Jest w fatalnym nastroju, nie
powinna być sama.
- Prawda. Ciotka chyba ma
period, bo jest zła niczym osa. Ja myślę...
- Angouleme!
- Idę już, idę.
Geralt i Regis zatrzymali
się przy klombie zmarniałych już lekko róż centifolii. Ale dłużej
porozmawiać nie zdążyli. Zza oranżerii wyłonił się chudziutki mężczyzna w
eleganckim płaszczu koloru umbry.
- Dobry dzień - skłonił się,
otrzepał kolana kunim kołpakiem. - Czy wolno spytać, który z waszmościów, z
łaski swojej, jest wiedźminem, Geraltem zwanym, sławnym swym rzemiosłem?
- Ja nim jestem.
- Jam jest Jean Catillon,
rządca winnic Castel Toricella. Sprawa ma się oto tak, że nam w winnicy
wiedźmin bardzo by się przygodził. Upewnić się chciałem, czy z łaski swojej
nie zechcielibyście...
- A w czym rzecz?
- To jest tak - zaczął
rządca Catillon. - Przez tę wojnę, żeby ją dunder świsnął, kupcy rzadziej
przyjeżdżają, zapasy rosną, miejsc na beczki zaczyna brakować. Myśleliśmy,
mały problem, przecie pod zamkami mile całe lochów się ciągną, coraz to
głębiej i głębiej, do środka ziemi chyba te lochy sięgają. Pod Toricellą też
taki loszek wynaleźlim, piękny, z łaski swojej, krągło wysklepiony, ani za
suchy, ani za mokry, akuratny, by się w nim wino dobrze miało...
- I co? - nie wytrzymał
wiedźmin.
- Pokazało się, że tam w
lochach grasuje jakiś potwór, z łaski swojej, pewnie z głębin ziemi
przylazły. Dwóch ludzi poparzył, do kości im ciało wyżegł, a jednego
oślepił, bo on, panie, potwór znaczy, pluje i rzyga jakimsiś żrącym
ługiem...
- Solpuga - stwierdził
krótko Geralt. - Zwana też jadnicą.
- No proszę - uśmiechnął się
Regis. - Widzicie sami, panie Catillon, że macie do czynienia z fachowcem.
Fachowiec, można powiedzieć, z nieba wam spada. A do słynnych tutejszych
błędnych rycerzy zwracaliście się już w tej sprawie? Księżna ma ich cały
regiment, a takie misje to przecież ich specjalność, racja ich bytu.
- Żadna racja - pokręcił
głową rządca Catillon. - Ich racja to gościńce chronić, trakty, przełęcze,
bo jeśli kupce tu nie dotrą, to wszyscy z torbami pójdziemy. Nadto, rycerze
chrobrzy są i bitni, ale z konia jeno. Pod ziemię taki nie polezie! Nadto
zaś, oni dro...
Urwał i umilkł. Miał minę
człowieka, który - nie mając brody - nie ma sobie w co pluć. I bardzo tego
żałuje.
- Oni drogo biorą -
dokończył Geralt, nawet bez specjalnej zjadliwości. - Wiedz otóż, dobry
człowieku, że ja biorę drożej. Wolny rynek. I wolna konkurencja. Bo ja,
jeśli klepiemy kontrakt, zsiądę z konia i polezę pod ziemię. Przemyślcie to,
ale nie zastanawiajcie się długo, bo ja długo w Toussaint nie zabawię.
- Zaskakujesz mnie -
powiedział Regis, gdy tylko rządca odszedł. - Nagle odżył w tobie wiedźmin?
Przyjmujesz kontrakty? Bierzesz się za potwory?
- Sam jestem zaskoczony -
odparł szczerze Geralt. - Zareagowałem odruchowo, tknięty niewytłumaczalnym
impulsem. Wykręcę się z tego. Każdą proponowaną kwotę mogę uznać za zbyt
niską. Zawsze. Wróćmy do naszej rozmowy...
- Wstrzymajmy się - wampir
wskazał wzrokiem. - Coś mi mówi, że masz kolejnych interesantów.
Geralt zaklął pod nosem.
Wytyczoną cyprysami alejką szło ku nim dwóch rycerzy. Pierwszego poznał od
razu, wielkiej byczej głowy na śnieżnobiałej jace nie można było pomylić z
innym godłem. Drugi rycerz, wysoki, szpakowaty, o fizjonomii szlachetnie
kanciastej, jakby wyłupanej z granitu, miał na błękitnej tunice półtrzecią
złotego liliowanego krzyża.
Zatrzymawszy się w
przepisowej odległości dwóch kroków, rycerze ukłonili się. Geralt i Regis
odwzajemnili ukłony, po czym cała czwórka wytrzymała nakazane obyczajem
rycerskim milczenie mające trwać dziesięć uderzeń serca.
- Panowie pozwolą -
przedstawił Bycza Głowa - baron Palmerin de Launfal. Mnie, jak może
pamiętają, zwą...
Baron de Peyrac-Peyran.
Jakże byśmy mogli nie pamiętać.
- Mamy sprawę do pana
wiedźmina - przeszedł do rzeczy Peyrac-Peyran. - Względem, że się tak
wyrażę, profesjonalnych dzieł.
- Słucham.
- Na osobności.
- Nie mam sekretów przed
panem Regisem.
- Ale szlachetni panowie
mają je niezawodnie - uśmiechnął się wampir. - Dlatego, za panów
pozwoleniem, pójdę obejrzeć tamten uroczy pawilonik, pewnie świątynię
dumania. Panie de Peyrac-Peyran... Panie de Launfal...
Wymieniono ukłony.
- Zamieniam się w słuch -
przerwał milczenie Geralt, ani myśląc czekać, aż przebrzmi dziesiąte
uderzenie serca.
- Rzecz - Peyrac-Peyran
zniżył głos i rozejrzał się płochliwie - w tym sukkubie... No, w tej zmorze
nocnej, co nawiedza. Którą wam księżna i damy unicestwić zleciły. Wieleż to
wam za zabicie upiorzycy obiecano?
- Przepraszam, ale to
tajemnica zawodowa.
- Rzecz to oczywista -
odezwał się Palmerin de Launfal, rycerz z liliowanym krzyżem. - Prawdziwie
godną jest wasza postawa. Iście, lękam się mocno, że znieważę propozycją,
ale mimo tego propozycję złożę. Wyrzeczcie się tego kontraktu, panie
wiedźminie. Nie dybcie na sukkuba, ostawcie go w spokoju. Nic panom ni
księżnej nie mówiąc. A na honor, my, panowie z Toussaint, przebijemy ofertę
pań. Zadziwiając was naszą hojnością.
- Propozycja - rzekł zimno
wiedźmin - w istocie niezbyt daleka od zniewagi.
- Panie Geralt - Palmerin de
Launfal miał twarz twardą i poważną. - Powiem wam, co nas do propozycji
ośmieliło. Owóż była to fama o was, głosząca, że zabijacie wyłącznie te
potwory, co które są zagrożeniem. Zagrożeniem realnym. Nie imaginowanym, z
niewiedzy albo uprzedzeń się biorącym. Pozwólcie sobie tedy rzec, że sukkub
nie zagraża ani nie szkodzi nikomu. Ot, nawiedza w snach... Od czasu do
czasu... I trochę dręczy...
- Ale wyłącznie
pełnoletnich - dodał szybko Peyrac-Peyran.
- Damy z Toussaint - rzekł
Geralt, rozglądając się - nie byłyby rade, dowiedziawszy się o tej rozmowie.
Podobnie księżna.
- Absolutnie się z wami
zgadzamy - mruknął Palmerin de Launfal. - Dyskrecja jest ze wszech miar
zalecana. Nie należy budzić śpiących bigotek.
- Otwórzcie mi konto w
którymś z tutejszych krasnoludzkich banków - powiedział wolno i cicho
Geralt. - I zadziwcie mnie hojnością. Uprzedzam jednak, że niełatwo mnie
zadziwić.
- A jednak się postaramy -
obiecał dumnie Peyrac-Peyran.
Wymieniono pożegnalne
ukłony.
Wrócił Regis, który
oczywiście wszystko słyszał swym wampirzym słuchem.
- Teraz - rzekł bez uśmiechu
- też możesz oczywiście twierdzić, że to był mimowolny odruch i
niewytłumaczalny impuls. Ale z otwartego bankowego konta trudno ci będzie
się wykręcić.
Geralt patrzył gdzieś
wysoko, hen, ponad wierzchołki cyprysów.
- Kto wie - powiedział -
może jednak spędzimy tu parę dni. Zważywszy na żebra Milvy, może być to
nawet więcej niż parę dni. Może parę tygodni? Nie zaszkodzi więc, jeśli na
ten czas zdobędziemy niezależność finansową.
* * *
- A więc to stąd konto u
Cianfanellich - pokiwał głową Reynart de Bois-Fresnes. No, no. Gdyby księżna
dowiedziała się o tym, byłyby jak nic zmiany na stanowiskach, byłby nowy
rozdział patentów. Ha, może i ja bym awansował? Słowo daję, aż żal, że
człowiek nie ma zadatków na donosiciela. Opowiedz teraz o słynnej
biesiadzie, na którą tak się cieszyłem. Tak pragnąłem być na tej uczcie,
pojeść, popić! A posłali mnie na granicę, na strażnicę, w chłód i psią
szarugę. Ech, hola, hola, rycerska dola...
- Wielką i szumnie
zapowiadaną ucztę - zaczął Geralt - poprzedziły poważne przygotowania.
Trzeba było odnaleźć Milvę, która ukryła się w stajniach, trzeba było
przekonać ją, że od jej udziału w bankiecie zależy los Ciri i bez małą
całego świata. Trzeba było siłą nieomal ubrać ją w suknię. Potem trzeba było
wymóc na Angouleme przysięgę, że będzie unikać mówienia: "kurwa" i "dupa".
Gdyśmy wreszcie wszystko to osiągnęli i mieli zamiar odpocząć przy winie,
zjawił się szambelan Le Goff, pachnący lukrem i nadęty jak świński pęcherz.
* * *
- W danych cyrkumstancjach
zaznaczyć muszę - zaczął nosowo szambelan Le Goff - że za stołem Jej Miłości
nie ma miejsc poślednich, nikt miejscem za stołem mu przyznanym urażon czuć
się nie ma prawa. Jednak my tu, w Toussaint, dawnym tradycjom i zwyczajom
pilniej dochowujemy obserwacji, a wedle tychże zwyczajów...
- Przejdźcie, panie do
rzeczy.
- Uczta jutro. Rozsadzić mi
trzeba stół wedle honoru i rangi.
- Jasne - powiedział
poważnie wiedźmin. - Już mówię, co i jak. Najgodniejszym wśród nas, tak
rangą, jak i honorem jest Jaskier.
- Pan wicehrabia Julian -
rzekł szambelan, zadzierając nos - gościem jest ekstraordynaryjnie
honorowym. Jako taki po prawicy Jej Miłości zasiądzie.
- Jasne - powtórzył
wiedźmin, poważny jak sama śmierć. - A względem nas nie wyjawił, kto jaką ma
rangę, tytuł i honory?
- Wyjawił - szambelan
chrząknął - tyle jeno, że waszmościowie i waćpanny incognito w misji są
rycerskiej, a detalów tejże, jako i prawdziwych imion, herbów i tytułów
zdradzić wam nie lza, bo śluby bronią.
- Tak właśnie jest. W czym
więc problem?
- Wżdy ja rozsadzić muszę!
Gośćmi jesteście, nadto pana wicehrabiego komilitonami, więc was i tak bliżej
głowy stołu posadzę... Między barony. Ale przecie tak być nie może, byście
wszyscy byli równi, waszmościowie i waćpanny, bo tak nigdy nie bywa, żeby
wszyscy równi byli. Jeśli kto z was rangą albo urodzeniem wyższy, winien
przy górnym stole, przy księżnej...
- On - wiedźmin bez wahania
wskazał wampira, który opodal w skupieniu podziwiał zajmujący całą niemal
ścianę gobelin - jest hrabią. Ale o tym sza. To tajemnica.
- Pojmuję - szambelan o mało
nie zachłysnął się z wrażenia. - W danych cyrkumstancjach... Usadzę go po
prawicy hrabiny Notturny, szlachetnie urodzonej wujenki księżnej pani.
- Nie pożałujecie, ani wy,
ani wujenka - Geralt miał twarz jak z kamienia. - Nie ma ci on równych ni w
obyczaju, niw sztuce konwersacji.
- Rad jestem to słyszeć. Wy
zaś, panie z Rivii, usiądziecie obok czcigodnej pani Fringilli. Tak każe
tradycja. Nieśliście ją do Kadzi, jesteście... hmmm... jej rycerzem, tak
jakby...
- Pojąłem.
- To dobrze. Ach, panie
hrabio...
- Słucham? - zdziwił się
wampir, który właśnie odszedł od arrasu, przedstawiającego walkę olbrzymów z
cyklopami.
- Nic, nic - uśmiechnął się
Geralt. - Tak sobie gawędzimy.
- Aha - kiwnął głową Regis.
- Nie wiem, czy panowie zauważyli... Ale ten cyklop na gobelinie, o, ten z
maczugą... Spójrzcie na palce jego stóp. On, nie bójmy się tego powiedzieć,
ma dwie lewe nogi.
- Faktycznie - potwierdził
bez cienia zdziwienia szambelan Le Goff. Takich gobelinów jest w Beauclair
więcej. Mistrz, który je tkał, to był prawdziwy mistrz. Ale strasznie dużo
pił. Jak to artysta.
* * *
- Czas już na nas -
przemówił wiedźmin, unikając wzroku podochoconych winem dziewczyn
zerkających ku niemu od stołu, przy którym bawiono się we wróżby. -
Zbierajmy się, Reynart. Płaćmy, wsiadajmy na konie i jedźmy do Beauclair.
- Wiem, dokąd ci tak
śpieszno - wyszczerzył zęby rycerz. - Nie bój się, czeka twoja zielonooczka.
Ledwo co biła północ. Opowiedz o uczcie.
- Opowiem i jedziemy.
- I jedziemy.
* * *
Widok ustawionego w
gigantyczną podkowę stołu przypominał dobitnie, że jesień przemija i ma się
ku zimie. Wśród piętrzących się na misach i półmiskach dań dominowała
dziczyzna we wszystkich możliwych wersjach i odmianach. Były tam wielkie
ćwiartki dzików, udźce i combry jeleni, rozmaite pasztety, auszpiki i różowe
plastry mięs, jesiennie przybrane grzybami, żurawiną, śliwkowymi powidłami i
sosem głogowym. Było jesienne ptactwo - cietrzewie, głuszce, i bażanty,
dekoracyjnie podane ze skrzydłami i ogonami, były pieczone jarząbki i
paszkoty. Były tam i prawdziwe delikatesy, jak kwiczoły, pieczone w całości,
bez patroszenia, albowiem jagody jałowca, którymi wypchane są wnętrzności
tych maleńkich ptaszków, stanowią naturalną przyprawę. Były tam i
łososiopstrągi z górskich jezior, były sandacze, były miętusie i szczupacze
wątróbki. Zielony akcent dawała roszpotka, późnojesienna sałata, którą,
jeśli zaszłaby taka konieczność, można było wygrzebać nawet spod śniegu.
Kwiaty zastępowała jemioła.
Pośrodku stanowiącego szczyt
podkowy stołu honorowego, za którym zasiadała księżna Anarietta i goście
najzacniejsi, na wielkiej srebrnej tacy umieszczono dekorację wieczoru.
Wśród trufli, wyciętych z marchwi kwiatków, przepołowionych cytryn i
karczochowych serc spoczywał ogromny sterlet, a na jego grzbiecie stała na
jednej nodze upieczona w całości czapla trzymająca w uniesionym dziobie
złoty pierścień.
- Przysięgam na czaplę -
zakrzyknął, wstając i wznosząc puchar Peyrac-Peyran, dobrze znany
wiedźminowi baron z byczą głową w herbie. - Na czaplę przysięgam bronić czci
rycerskiej i honoru dam i ślubuję nigdym przenigdy nie ustąpić nikomu pola!
Ślub nagrodzono gromką
owacją. I wzięto się za jedzenie.
- Przysięgam na czaplę! -
wrzasnął drugi rycerz, z miotlastym i zadzierzyście zadartym ku górze
wąsem. - Do krwi ostatniej kropli z żył przysięgam bronić granic i Jej
Miłości Anny Henrietty! A żeby dowieść mej wierności, ślubuję na tarczy
wymalować czaplę i przez rok walczyć incognito, imię i herb tając, zwąc się
Rycerzem Białej Czapli! Zdrowie wznoszę jej książęcej miłości!
- Zdrowia! Szczęścia! Wiwat!
Niech żyje jej miłość!
Anarietta podziękowała
lekki, skinięciem udekorowanej diamentowym diademem głowy. Diamentów miała
na sobie tyle, że samym przejściem mogłaby rysować szkło. Obok niej siedział
Jaskier, uśmiechając się głupio. Trochę dalej, między dwiema matronami,
zasiadał Emiel Regis. Ubrany był w czarny aksamitowy kaftan, w którym bawił
je
konwersacją, a one słuchały zafascynowane.
Geralt chwycił półmisek z
przybranymi pietruszką dzwonkami sandacza, usłużył siedzącej po jego lewicy
Fringilli Vigo wystrojonej w suknię z fioletowego atłasu i arcypiękną kolię
z ametystów, ładnie układającą się na dekolcie. Fringilla, obserwując go
spod czarnych rzęs, wzniosła pucharek i uśmiechnęła się zagadkowo.
- Twoje zdrowie, Geralt.
Cieszę się, że posadzono nas razem.
- Nie chwal dnia przed
zachodem - odwzajemnił uśmiech, bo był w sumie niezłym humorze. - Uczta
ledwo się zaczęła.
- Przeciwnie. Trwa już
dostatecznie długo, byś mnie skomplementował Jak długo mam czekać?
- Jesteś urzekająco piękna.
- Powoli, powoli,
powściągliwiej! - zaśmiała się, a on przysiągłby, że całkiem szczerze. - W
tym tempie strach pomyśleć, dokąd możemy zajść przed końcem biesiady.
Zacznij od... Hmm... Powiedz, że mam gustowną suknię i że twarzowo mi w
fioletach.
- Twarzowo ci w fioletach.
Choć mnie, przyznam najbardziej podobałaś się w bieli.
Zobaczył w jej szmaragdowych
oczach wyzwanie. Bał się podjąć. W aż tak dobrym humorze nie był.
Naprzeciw posadzono Cahira i
Milvę. Cahir siedział pomiędzy dwiema młodziutkimi i bezustannie
szczebioczącymi szlachciankami, bodajże baronównami. Łuczniczce natomiast
towarzyszył starszy, ponury i milczący jak głaz rycerz z twarzą bardzo
zeszpeconą śladami po ospie.
Nieco dalej siedziała zaś
Angouleme, wiodąc rej - i rejwach - wśród młodych błędnych rycerzy.
- Co to jest? - wrzeszczała,
unosząc srebrny nóż z zaokrąglonym końcem. - Bez szpicu? Boją się, że
zaczniemy się nawzajem żgać, czy co?
- Takie noże - wyjaśniła
Fringilla - są w Beauclair w użyciu od czasów księżnej Karoliny Roberty,
babki Anny Henrietty. Karobertę doprowadzało do szału, gdy w czasie biesiad
goście dłubali sobie nożami w zębach. A nożem z zaokrąglonym końcem dłubać
nie sposób.
- Nie sposób - zgodziła się
Angouleme, wykrzywiając się szelmowsko. - Na szczęście dali jeszcze widelce!
Udała, że wkłada widelec do
ust, pod groźnym spojrzeniem Geralta zaprzestała. Siedzący po jej prawicy
młody rycerzyk zaśmiał się rżącym falsetem. Geralt wziął półmisek z kaczką w
auszpiku, usłużył Fringilli. Widział, jak Cahir dwoi się i troi, spełniając
zachcianki baronówien, te zaś patrzą w niego jak w tęczę. Widział, jak
młodzi rycerze uwijają się przy Angouleme, na wyprzódki podając potrawy i
rżąc z jej niemądrych dowcipów.
Widział, jak Milva kruszy
chleb, patrząc w obrus.
Fringilla zdawała się czytać
w jego myślach.
- Marnie trafiła - szepnęła,
nachylając się ku niemu - twoja małomówna kompanionka. Cóż, takie rzeczy
zdarzają się przy układaniu stołu. Baron de Trastamara nie grzeszy
dwornością. Ani elokwencją.
- Może to i lepiej - odrzekł
cicho Geralt. - Obśliniony uprzejmością dworak byłby gorszy. Ja znam Milvę.
- Jesteś pewien? - spojrzała
na niego szybko. - A nie mierzysz jej aby twoją własną miarką? Nawiasem
mówiąc, dość okrutną?
Nie odpowiedział, miast tego
usłużył jej, nalewając wina. I uznał, że najwyższy czas wyjaśnić pewne
kwestie.
- Jesteś czarodziejką,
prawda?
- Prawda - przyznała,
całkiem zręcznie maskując zdziwienie. - Po czym poznałeś?
- Wyczuwam aurę - nie wdał
się w szczegóły. - I mam wprawę.
- Żeby wszystko było jasne -
powiedziała po chwili - nie było moim zamiarem kogokolwiek zwodzić. Nie mam
jednak obowiązku obnosić się z moją profesją ani nakładać szpiczastego
kapelusza i czarnej opończy. Po co mają straszyć mną dzieci? Mam prawo do
incognito.
- Niezaprzeczalnie.
- Jestem w Beauclair, bo tu
mieści się jeśli nie największa, to najbogatrza biblioteka znanego świata.
Poza uniwersyteckimi, ma się rozumieć. Ale uniwersytety są zazdrosne o
dostęp do swych półek, a tutaj ja jestem krewną i przyjaciółką Anarietty i
wolno mi wszystko.
- Pozazdrościć.
- Podczas audiencji
Anarietta sugerowała, że księgozbiory mogą kryć pożyteczną dla ciebie
wskazówkę. Nie zrażaj się jej teatralną egzaltacją. Ona już taka jest. A to,
że coś w księgozbiorach znajdziesz, jest rzeczywiście niewykluczone, ba,
całkiem prawdopodobne. Wystarczy wiedzieć, czego i gdzie szukać.
- Rzeczywiście. Nic więcej.
- Entuzjazm twoich
odpowiedzi iście podnosi na duchu i zachęca do konwersacji - zmrużyła lekko
oczy. - Domyślam się powodu. Nie ufasz mi, prawda?
- Może jeszcze jarząbka?
- Przysięgam na czaplę! -
młody rycerz z końca podkowy wstał i przewiązał sobie oko szarfą otrzymaną
od sąsiadki za stołem. - Ślubuję nie zdejmować tej szarfy dopóty, dopóki do
nogi nie wytępieni zostaną grasanci z przełęczy Cervantesa!
Księżna wyraziła uznanie
wielkopańskim skinieniem skrzącego się od brylantów diademu.
Geralt liczył, że Fringilla
nie podejmie tematu. Był w błędzie.
- Nie wierzysz mi i nie
ufasz - powiedziała. - Zadałeś mi cios podwójnie bolesny. Nie tylko wątpisz,
że szczerze chcę pomóc, ale do tego nie wierzysz, że mogę. Och, Geralt! Do
żywego uraziłeś moją dumę i wyniosłą ambicję.
- Posłuchaj...
- Nie! - uniosła nóż i
widelec, jak gdyby grożąc mu nimi. - Nie tłumacz się. Nie znoszę mężczyzn,
którzy się tłumaczą.
- A jakich mężczyzn znosisz?
Zmrużyła oczy, a sztućce
wciąż trzymała jak gotowe do ciosu puginały.
- Lista jest długa -
powiedział wolno - i nie chcę zanudzać cię detalami. Wspomnę jedynie, że
dość wysokie miejsce na niej zajmują tacy mężczyźni, którzy dla kochanej
osoby gotowi są iść na koniec świata, nieulękle, gardząc ryzykiem i
niebezpieczeństwem. I nie rezygnują, choćby wyglądało, że szans na sukces
nie ma.
- A pozostałe pozycje listy?
- nie wytrzymał. Inni mężczyźni twojego gustu? Również szaleńcy?
- A czymże jest prawdziwa
męskość - figlarnie przekrzywiła głowę - jeśli nie wymieszanymi we
właściwych proporcjach klasą i szaleństwem?
- Panie i panowie, baronowie
i rycerze! - krzyknął gromko szambelan Le Goff, wstając i oburącz wznosząc
gigantyczny puchar. - W danych cyrkumstancjach pozwolę sobie wznieść toast:
Jaśnie Oświeconej Xiężnej Anny Henrietty.
- Zdrowie i szczęście!
- Hurra!
- Niech żyje! Witat!
- A teraz, panie i panowie -
szambelan odstawił kielich, uroczystym gestem skinął na lokajów. - Teraz...
Magna Bestia!
Na półmisku, który czterech
pachołków musiało nieść na czymś w rodzaju lektyki, wjechała na salę
olbrzymia pieczeń, napełniając salę cudownym aromatem.
- Magna bestia! - huknęli
chórem biesiadnicy - Hurra! Magna Bestia!
- Jaka znowu, cholera,
bestia?
- głośno zaniepokoiła się Angouleme. - Nie będę jadła, póki nie dowiem się,
co to jest.
- To jest łoś - wyjaśnił
Geralt. - Pieczeń z łosia.
- Nie byle jakiego -
odezwała się Milva, odkaszlnąwszy. - Byk miał z siedem cetnarów.
- Badylarz. Siedem cetnarów
i czterdzieści funtów - powiedział chrapliwie siedzący obok niej rabogęby
baron. Były to pierwsze słowa, które uronił od początku biesiady.
Może i byłby to początek
konwersacji, ale łuczniczka zaczerwieniła się, utkwiła oczy w obrusie i
wznowiła kruszenie chleba.
Ale Geralt wziął sobie do
serca słowa Fringilli.
- Czyżby to pan, baronie -
spytał - położył tego kapitalnego byka?
- Nie ja - zaprzeczył
rabogęby. - Mój synowiec. Wyborny strzelec. Ale to męski temat, że tak
rzeknę... Proszę wybaczenia. Nie ma co nudzić dam...
- A z jakiego łuku? -
spytała Milva, wciąż wpatrzona w obrus. - Pewnikiem nie ze słabszego jak
siedemdziesiątka.
- Laminat. Warstwami cis,
akacja, jesion, klejone ścięgnami - odrzekł wolno baron, zdziwiony
zauważalnie. - Podwójnie gięty zefar. Siedemdziesiąt pięć funtów mocy.
- A naciąg?
- Dwadzieścia dziewięć cali
- baron mówił coraz wolniej, zdawało się, że wypluwa poszczególne słowa.
- Iście machina -
powiedziała spokojnie Milva. - Z takiej położy jelonka ze stu kroków nawet.
Jeśli strzelec prawdziwie dobry.
- Ja - chrapnął baron, jakby
trochę urażony - z ćwierć setki kroków trafiam, że tak rzeknę, bażanta.
- Z ćwierć setki - Milva
uniosła głowę - to ja trafiam wiewióra.
Baron zachrząknął, speszony,
szybko usłużył łuczniczce jadłem i napojem.
- Dobry łuk - wymamrotał -
to połowa sukcesu. Ale nie mniej ważna jak jakość, że tak rzeknę, strzał.
Owóż uważasz, waćpanna, według mnie strzała...
- Zdrowie jej miłości Anny
Henrietty! Zdrowie wicehrabiego Juliana de Lettenhove!
- Zdrowie! Vivant!
- a ona dała mu dupy -
dokończyła kolejną niemądrą anegdotę Angouleme. Młodzi rycerze zanieśli się
rżącym śmiechem.
Baronówny, zwące się Queline
i Nique, słuchały opowieści Cahira z otwartymi ustami, błyszczącymi oczyma i
wypiekami na policzkach. Przy górnym stole wywodów Regisa słuchała cała
wyższa arystokracja. Do Geralta - nawet przy jego wiedźmińskim słuchu -
docierały przez gwar pojedyncze słowa, orientował się jednak, że mowa jest o
upiorach, strzygach, sukkubach i wampirach. Regis gestykulował srebrnym
widelcem i dowodził, że najlepsze remedium na wampiry to srebro, kruszec,
którego najlżejszy dotyk jest dla wampira absolutnie zabójczy. A czosnek,
pytały damy? Czosnek też jest skuteczny, przyznawał Regis, ale kłopotliwy
towarzysko, albowiem strasznie śmierdzi.
Cicho przygrywała na gęślach
i fujarkach kapela z galeryjki, popisywali się swym kunsztem akrobaci,
żonglerzy i połykacze ognia. Trefniś usiłował rozśmieszać, ale gdzie mu tam
było do Angouleme. Potem zjawił się niedźwiednik z niedźwiedziem, a
niedźwiedź ku ogólnej uciesze zrobił kupę na podłogę. Angouleme posmutniała
i przygasła - z czymś takim trudno było konkurować.
Ostronosa księżna znienacka
wpadła w furię, za jakieś niebaczne słowo któryś z baronów wypadł z łaski i
pod eskortą powędrował do wieży. Mało kto - poza bezpośrednio zaangażowanym
- przejął się tą sprawą.
- Tak szybko to ty stąd nie
wyjedziesz, niedowiarku - odezwała się Fringilla Vigo, kołysząc kielichem. -
Choć najchętniej wyjechałbyś zaraz, nic z tego nie będzie.
- Nie czytaj, proszę, w
moich myślach.
- Przepraszam. Były tak
silne, że odczytałam mimo woli.
- Sama nie wiesz, ile razy
ja już to słyszałem.
- Sam nie wiesz, ile ja
wiem. Proszę, zjedz karczochów, są zdrowe, dobrze robią na serce. Serce to
ważny organ u mężczyzny, Drugi w kolejności, jeśli idzie o ważność.
- Myślałem, że najważniejsze
są klasa i szaleństwo.
- Przymioty ducha powinny
iść w parze z walorami ciała. To daje doskonałość.
- Nikt nie jest
doskonały.
- To nie jest argument.
Trzeba się starać. Wiesz co? Chyba poproszę o te jarząbki.
Rozkroiła ptaszka na talerzu
tak szybko i gwałtownie, że wiedźmin aż drgnął.
- Nie wyjedziesz stąd tak
szybko - powiedziała. - Po pierwsze, wcale nie musisz. Nic ci nie grozi...
- Nic a nic, w samej rzeczy
- nie wytrzymał, wpadł w słowo. - Nilfgaardczycy zlękną się ostrej noty
wystosowanej przez książęcą kancelarię. A gdyby nawet zaryzykowali,
przepędzą ich stąd ślubujący na czaplę błędni rycerze z przepaskami na
oczach.
- Nic ci nie grozi -
powtórzyła, nie zwracając uwagi na sarkazm. - Toussaint powszechnie uważane
jest za ksiąstewko z bajki, śmieszne i nierealne, będące nadto, z racji
winnej produkcji, w stanie permanentnego rauszu i niezmiennej bachicznej
radości. Jako takie przez nikogo nie jest traktowane poważnie, ale cieszy
się przywilejami. W końcu dostarcza win, a bez wina życia, jak powszechnie
wiadomo, nie ma. Dlatego w Toussaint nie działają żadni agenci, szpiedzy ani
tajne służby. I nie potrzeba armii, wystarczą błędni rycerze z zasłoniętym
okiem. Nikt nie zaatakuje Toussaint. Z twojej miny widzę, że nie do końca
cię przekonałam?
- Nie do samego.
- A szkoda - Fringilla
zmrużyła oczy. - Lubię docierać do końca. Nie znoszę niespełnień ani
półśrodków. Ani niedopowiedzeń. A zatem dopowiadam: Fulko Artevelde, prefekt
z Riedburne, sądzi, że nie żyjesz, zbiegowie donieśli mu, że druidki
wszystkich was spaliły żywcem. Fulko robi co może, by zatuszować sprawę,
noszącą znamiona skandalu. Ma w tym zresztą interes, a na uwadze własną
karierę. Nawet gdy dotrze do niego, że żyjesz, będzie już za późno. Wersja,
którą podał w raportach, będzie już obowiązującą.
- Dużo wiesz.
- Nigdy tego nie kryłam. Tak
więc, argument o nilfgaardzkim pościgu odpada. A innych, które przemawiałyby
za szybkim wyjazdem, po prostu brak.
- Interesujące.
- Ale prawdziwe. Z Toussaint
można wyjechać czterema przełęczami, wiodącymi w cztery strony świata. Którą
przełęcz wybierzesz? Druidki nie powiedziały ci nic i odmówiły współpracy.
Elf z gór zniknął...
- Naprawdę dużo wiesz.
- To już ustaliliśmy.
- I pragniesz mi pomóc.
- A ty tę pomoc odrzucasz.
Nie wierzysz w szczerość moich intencji. Nie ufasz mi.
Posłuchaj, ja...
- Nie tłumacz się. Zjedz
jeszcze karczochów.
Ktoś tam znowu ślubował na
czaplę. Cahir prawił komplementy baronównom. Angouleme, podchmieloną,
słychać było na cały stół. Rabogęby baron, ożywiony dyskursem o łukach i
strzałach, zaczął wręcz nadskakiwać Milvie.
- Proszę, skosztuj waćpanna
szyneczki z dziczka. Ech, że tak rzeknę... Są w mych włościach czarne pola,
gdzie buchtują całe ich, że tak rzeknę, watahy.
- O.
- Trafiają się tam ładne
pojedynki, sztuki trzycetnarowe... Sezon w pełni... Jeśli waćpanna wyrazisz
życzenie... Możem, że tak rzeknę, na łów pospołu...
- My tu przecie tak długo
nie zabawim - Milva dziwnie prosząco spojrzała na Geralta. Bo ważniejsze, ż
przeproszeniem mości pana, mamy dzieła niźli polowaczka.
- Chociaż - dodała szybko,
widząc, że baron się chmurzy - wielce chętnie bym z waszą mością na czarnego
zwierza poszła.
Baron rozpromienił się
natychmiast.
- Jeśli nie na łowy -
oświadczył ochoczo - tedy choćby do siebie zapraszam. Do rezydencji. Pokażę
mą kolekcję rosochów, poroży, że tak rzeknę, fajek i szabli...
Milva utkwiła wzrok w
obrusie.
Baron chwycił tacę z
kwiczołami, usłużył jej, potem malał puchar wina.
- Wybaczcie - powiedział. -
Jam nie dworak. Zabawiać nie umiem. Z dworską gadką nietęgo u mnie.
- Ja - odkaszlnęła Milva - w
lesie wychowana jestem. Ciszę cenić sobie umiem.
Fringilla znalazła pod
stołem dłoń Geralta i uścisnęła ją mocno. Geralt spojrzał jej w oczy. Nie
mógł odgadnąć, co się w nich kryje.
- Ufam ci - powiedział. -
Wierzę w szczerość twoich intencji.
- Nie kłamiesz?
- Przysięgam na czaplę.
* * *
Miejski strażnik musiał z
okazji Yule sobie podchmielić, chodził bowiem chwiejnie, tłukł halabardą o
szyldy i gromko, acz bełkotliwie obwieszczał, że już dziesiąta na zegarze,
choć w rzeczywistości było dobrze po północy.
- Jedź do Beauclair sam -
powiedział niespodziewanie Reynart de Bois-Fresnes zaraz po tym, jak wyszli
z oberży. - Ja zostanę w mieście. Do jutra. Bywaj, wiedźminie.
Geralt wiedział, że rycerz
ma w mieście zaprzyjaźnioną niewiastę, mąż której dużo podróżował w
interesach. Nie rozmawiali o tym nigdy, albowiem o takich sprawach mężczyźni
nie rozmawiają.
- Bywaj, Reynart. Zadbaj o
skoffina. Żeby się nie zaśmierdział.
- Jest mróz.
Był mróz. Uliczki były puste
i mroczne. Światło księżyca oświetlało dachy, brylantowo lśniło na
zwisających z okapów sopelkach, ale nie docierało w głąb zaułków. Podkowy
Płotki dzwoniły na bruku.
Płotka, pomyślał wiedźmin,
kierując się w stronę pałacu Beauclair. Zgrabna cisawa kobyłka, prezent od
Anny Henrietty. I Jaskra.
Ponaglił konia. Spieszył
się.
* * *
Po uczcie wszyscy spotkali
się na śniadaniu, na które przyzwyczaili się chodzić do kompleksu zamkowej
kuchni. Zawsze ich tam mile widziano, nie wiedzieć czemu. Zawsze znalazło
się tam dla nich coś ciepłego, prosto z garnka, patelni lub rożna, zawsze
znalazł się chleb, smalec, boczek, ser i kiszone rydze. Nigdy nie zabrakło
dzbanka lub dwóch jakiegoś białego lub czerwonego produktu słynnych
lokalnych winnic.
Zawsze tam chodzili. Od
dwóch spędzonych w Beauclair tygodni. Geralt, Regis, Angouleme i Milva.
Tylko Jaskier śniadał gdzie indziej.
- Jemu - komentowała
Angouleme, smarując chleb - smalec za skwarkami przynoszą do łóżka! I nisko
się kłaniają!
Geralt był skłonny wierzyć,
że właśnie tak było. A właśnie dziś postanowił to sprawdzić.
* * *
Znalazł Jaskra w sali
rycerskiej. Poeta miał na głowie karminowy beret, wielki jak bochen
pytlowego chleba, a na sobie utrzymany w tonacji dublet bogato haftowany
złotą nicią. Siedział w karle z lutnią na kolanie i niedbałymi kiwnięciami
głowy reagował na komplementy otaczających go dam i dworaków.
Anny Henrietty, na
szczęście, na horyzoncie widać nie było. Geralt bez wahania złamał więc
protokół i śmiało wkroczył do akcji. Jaskier dostrzegł go natychmiast.
- Waszmościowie - nadął się
i iście po królewsku machnął ręką - zechcą nas zostawić samych. Służba
niechaj również się oddali!
Zaklaskał w dłonie, a nim
echo klaskania przebrzmiało, byli już w sali rycerskiej sam na mas ze
zbrojami, malowidłami, panopliami i silnym zapachem pudru, jaki zostawał po
damach.
- Fajna zabawa - ocenił bez
przesadnej złośliwości Geralt - tak ich przeganiać, co? To musi być miłe
uczucie, wydawać rozkazy jednym władczym gestem, jednym klaśnięciem, jednym
monarszym zmarszczeniem brwi. Patrzeć, jak wycofują się tyłem jak raki, gnąc
się przed tobą w ukłonach. Fajna zabawa. Co? Panie faworycie?
Jaskier skrzywił się.
- Idzie ci o coś
konkretnego? - spytał kwaśno. - Czy tylko chodzi o samo gadanie?
- Chodzi mi o coś bardzo
konkretnego. Tak bardzo, że bardziej nie można.
- Mów więc, słucham.
- Potrzebujemy trzech koni.
Dla mnie, dla Cahira i Angouleme. I dwóch luzaków. Łącznie trzy dobre
wierzchowce plus dwa podjezdki. Podjezdki, no, może w ostateczności muły,
załadowane prowiantem i paszą. Na tyle twoja księżna chyba cię ceni, co?
Zasłużyłeś u nie tyle, mam nadzieję?
- Nie będzie z tym żadnego
problemu - Jaskier, nie patrząc na Geralta, wziął się za strojenie lutni. -
Dziwi mnie tylko twój pośpiech. Powiedziałbym, że dziwi mnie on w równym
stopniu co twój głupawy sarkazm.
- Pośpiech cię dziwi?
- A żebyś wiedział.
Październik się kończy, a pogoda psuje się zauważalnie. Lada dzień na
przełęczach spadną śniegi.
- A ciebie dziwi pośpiech -
pokiwał głową wiedźmin. - Ale dobrze, że mi przypomniałeś, załatw jeszcze
ciepłe odzienie. Futra.
- Myślałem - rzekł wolno
Jaskier - że przeczekamy tu zimę. Że zostaniemy tu...
- Chcesz - palnął Geralt bez
zastanawiania - to zostań.
- Chcę - Jaskier wstał
nagle, odłożył lutnię. - I zostaję.
Wiedźmin słyszalnie wciągnął
powietrze. Milczał. Patrzył na gobelin, na którym wyobrażona była walka
tytana ze smokiem. Tytan, pewnie stojąc na dwóch lewych nogach, usiłował
wyłamać smokowi żuchwę, a smok nie wyglądał na zachwyconego.
- Zostaję - powtórzył
Jaskier. - Kocham Anariettę. A ona kocha mnie.
- Geralt milczał nadal.
- Będziecie mieli wasze
konie - podjął poeta. - Dla ciebie każę wyszykować rasową kobyłkę o imieniu
Płotka, ma się rozumieć. Będziecie wyekwipowani, oprowiantowani i ciepło
odziani. Ale ja szczerze radzę, by zaczekać do wiosny. Anarietta...
- Czy ja dobrze słyszę? -
wiedźmin odzyskał wreszcie głos. - Czy mnie słuch nie myli?
- Rozum - warknął trubadur -
masz przytępiony niezawodnie. Co do innych zmysłów, nie wiem.
Powtarzam: kochamy się, Anarietta i ja. Zostaję w Toussaint. Z nią.
- Jako kto? Miłośnik?
Faworyt? A może książę małżonek?
- Status formalnoprawny jest
mi w zasadzie obojętny - przyznał szczerze Jaskier. - Ale niczego wykluczyć
nie można. Małżeństwa też nie.
Geralt znowu milczał,
kontemplując walkę tytana ze smokiem.
- Jaskier - powiedział
wreszcie. - Jeśli piłeś, to wytrzeźwiej. Jeśli nie piłeś, to się napij.
Wtedy pogadamy.
- Nie bardzo rozumiem -
zmarszczył brwi Jaskier - dlaczego tak mówisz.
- Pomyśl chwilkę.
- Że niby co? Mój związek z
Anariettą tak cię zbulwersował? Chciałbyś, być może, apelować do mojego
rozsądku? Daruj sobie. Ja sprawę przemyślałem. Anarietta mnie kocha...
- A znacz ty - przerwał
Geralt - takie powiedzenie: łaska księżnych na pstrym koniu jeździ? Nawet
jeśli ta twoja Anarietta nie jest płocha, a na płochą mi ona, wybacz
szczerość, wygląda, to...
- To co?
- Tylko w bajkach księżne
wiążą się z grajkami.
- Po pierwsze - nadął się
Jaskier - nawet taki prastak jak ty musiał słyszeć o małżeństwach
morganatycznych. Mam ci przytoczyć przykłady z historii dawniejszej i
najnowszej? Po drugie, pewnie cię to zdziwi, ja wcale nie jestem z
ostatnich. Mój ród, de Lettenhove, wywodzi się od...
- Słucham cię - przerwał
znowu Geralt, robiąc się zły - ogarnia mnie zdumienie. Czy to w istocie mój
przyjaciel Jaskier prawi takie farmazony? Czy to naprawdę mój przyjaciel
Jaskier zatracił ze szczętem rozum? Czy to Jaskier, którego znałem jako
realistę, teraz ni z tego, ni z owego zaczyna żyć w sferze iluzji? Otwórzże
ty oczy, kretynie.
- Aha - powiedział wolno
Jaskier, zaciskając wargi. - Cóż za ciekawe odwrócenie ról. Ja jestem
ślepcem, ty zaś nagle stałeś się uważnym i bystrym obserwatorem.
Zwykle bywało odwrotnie. A czegóż to, ciekawość, z rzeczy tobie widzianych
ja nie dostrzegam? Hę? Na co mam, według ciebie, otworzyć oczy?
- Choćby na to - wycedził
wiedźmin - że twoja księżna to zepsute dziecko, z którego wyrosła zepsuta
arogantka i bufonka. Na to, że użyczyła ci wdzięków zafascynowana nowością i
puści cię w trąbę natychmiast, gdy zjawi się nowy grajek z nowszym i
bardziej fascynującym repertuarem.
- Bardzo niskie i wulgarne
jest to, co mówisz. Masz tego świadomość, mam nadzieję?
- Mam świadomość twego braku
świadomości. Jesteś szaleńcem, Jaskier.
Poeta milczał, gładząc gryf
lutni. Trochę potrwało, zanim przemówił.
- Wyruszyliśmy z Brokilonu -
zaczął wolno - w obłąkańczej misji. Podejmując wariackie ryzyko, rzuciliśmy
się w szaleńczy i pozbawiony najmniejszej szansy na sukces pościg z
mariażem. Za majakiem, senną zjawą, za szaleńczym marzeniem, za absolutnie
nieziszczalnym ideałem. Ruszyliśmy w pościg jak głupcy, jak wariaci. Ale ja,
Geralt, nie powiedziałem ani słowa skargi. Nie nazwałem cię szaleńcem, nie
wyśmiewałem. Bo były w tobie nadzieja i miłość. One kierowały tobą w tej
szaleńczej misji. Mną zresztą też. Ale ja już dogoniłem miraż, a miałem na
tyle szczęścia, że sen się ziścił, a marzenie spełniło. Moja misja skończyła
się. Znalazłem to, co tak trudno znaleźć. I mam zamiar to zachować. To ma
być szaleństwo? Szaleństwem byłoby, gdybym to porzucił i wypuścił z rąk.
Geralt milczał równie długo,
co Jaskier przedtem.
- Czysta poezja - powiedział
wreszcie. - A w tej trudno ci sprostać. Nie powiem już ani słowa. Wybiłeś mi
argumenty. Za pomocą, przyznaję, całkiem celnych argumentów. Bywaj, Jaskier.
- Bywaj, Geralt.
* * *
Pałacowa biblioteka była
rzeczywiście olbrzymia. Sala, w której się mieściła, przewyższała rozmiarami
co najmniej dwukrotnie salę rycerską. I miała szklany dach. Dzięki
temu było jasno. Geralt podejrzewał jednak, że latem bywało tu przez to
cholernie gorąco.
Przejścia między półkami i
regałami były wąziutkie i ciasne, szedł ostrożnie, by nie postrącać ksiąg.
Musiał też przestępować tomy ułożone na podłodze.
- Tutaj jestem.
Środek biblioteki ginął w
księgach, ułożonych w stosy i słupki. Sporo leżało całkiem bezładnie,
pojedynczo lub w malowniczych kupach.
- Tutaj, Geralt.
Zapuścił się w
międzyksiążkowe kaniony i wąwozy. I znalazł ją.
Klęczała pośród
porozrzucanych inkunabułów, wertując je i segregując. Miała na sobie skromną
szarą sukienkę, dla wygody podciągniętą nieco. Geralt stwierdził, że widok
jest niezwykle atrakcyjny.
- Nie przerażaj się tym
bałaganem - powiedziała, ocierając czoło przedramieniem, bo na dłoniach
miała cienkie, brudne od kurzu jedwabne rękawiczki. - Trwa tu właśnie
inwentaryzacja i katalogowanie. Ale na moje życzenie przerwano prace, bym
mogła być w bibliotece sama. Gdy pracuję, nie znoszę obcego wzroku na karku.
- Przepraszam. Mam odejść?
- Ty nie jesteś obcy - lekko
zmrużyła zielone oczy. - Twój wzrok... sprawia mi przyjemność. Nie stój tak.
Siadaj tu, na księgach.
Usiadła na Opisaniu
świata, wydanym in folio.
- Ten galimatias - Fringilla
zamaszystym gestem wskazała wokół - nieoczekiwanie ułatwił mi pracę. Mogłam
dostać się do tomów, które normalnie leżą gdzieś na dnie, pod niemożliwą do
ruszenia opoką. Książęcy bibliotekarze tytanicznym wysiłkiem poruszyli
zwały, dzięki czemu światło dzienne ujrzały niektóre klejnoty piśmiennictwa,
prawdziwe białe kruki. Spójrz. Widziałeś kiedyś coś takiego?
- Speculum aureum?
Widziałem.
- Zapomniałam, przepraszam.
Ty wiele widziałeś. To miał być komplement, nie sarkazm. A rzuć okiem na to,
o. To są Gesta Regum. Od tego zaczniemy, byś zrozumiał, kim
naprawdę jest twoja Ciri, czyja krew płynie w jej żyłach... Minę masz
jeszcze bardziej kwaśną niż zwykle, wiesz? Co jest powodem?
- Jaskier.
- Opowiedz.
Opowiedział. Fringilla
wysłuchała, siedząc na stosie ksiąg z noga założoną na nogę.
- Cóż - westchnęła, gdy
skończył. - Przyznam, że spodziewałam się czegoś w tym stylu. Anarietta,
dawno to zauważyłam, zdradza objawy zakochania.
- Zakochania? - parsknął. -
Czy wielkopańskiej fanaberii?
- Ty - spojrzała na niego
przenikliwie - nie wierzysz, zdaje się, w miłość szczerą i czystą?
- Moja wiara - uciął - nie
jest akurat przedmiotem debaty i nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o Jaskra i
jego głupie...
Urwał, tracąc nagle pewność.
- Z miłością - powiedziała
wolno Fringilla - jest jak z kolką nerkową. Dopóki nie chwyci cię atak,
nawet sobie nie wyobrażasz, co to takiego. A gdy ci o tym opowiadają, nie
wierzysz.
- Coś w tym jest - zgodził
się wiedźmin. - Ale są i różnice. Przed kolką nerkową rozsądek nie chroni.
Ani jej nie leczy.
- Miłość kpi sobie z
rozsądku. I w tym jej urok i piękno.
- Głupota raczej
Wstała, podeszłą do niego,
zdejmując rękawiczki. Jej oczy były ciemne i głębokie pod zasłoną rzęs.
Pachniała ambrą, różami, bibliotecznym kurzem, zetlałym papierem. minią i
farbą drukarską, galasowym inkaustem, strychniną, którą usiłowano truć
biblioteczne myszy. Tym dziwniejsze więc było, że działał.
- Nie wierzysz - powiedziała
zmienionym głosem - w nagły impuls? W gwałtowne przyciąganie? W zderzenie
lecących po kolizyjnych trajektoriach bolidów? W kataklizm?
Wyciągnęła ręce, dotknęła
jego ramion. On dotknął jej ramion. Twarze zbliżali jeszcze z ociąganiem,
czujnie, jak gdyby bojąc się spłoszyć jakąś bardzo, ale to bardzo płochliwą
istotkę.
A potem bolidy zderzyły się
i doszło do kataklizmu.
Upadli na stos foliałów,
które rozjechały się pod ich ciężarem we wsze strony. Geralt wpakował nos w
dekolt Fringilli, objął ją silnie i chwycił za kolano. W podciągnięciu jej
sukni powyżej talii przeszkadzały mu różne księgi, w tym pełne misternych
inicjałów i iluminacji Żywoty proroków oraz De
haemorrhoidibus, ciekawy, acz kontrowersyjny traktat medyczny. Wiedźmin
odepchnął woluminy na bok, niecierpliwie szarpnął suknię. Fringilla ochoczo
uniosła biodra.
Coś uwierało ją w ramię.
Obróciła głowę. Nauka sztuki położnej dla niewiast. Prędko, by nie
kusić licha, spojrzała w stronę przeciwną. O wodach gorących
siarczanych. Faktycznie, robiło się coraz bardziej gorąco. Kątem oka
widziała frontspis otwartej księgi, na której spoczywała jej głowa. Uwagi
o śmierci niechybnej. Jeszcze lepiej, pomyślała.
Wiedźmin mocował się z jej
majtkami. Uniosła biodra, ale tym razem lekko, tak by wyglądało to na ruch
przypadkowy, a nie na wyzywającą pomoc. Nie znała go, nie wiedziała, jak
reaguje na kobiety. Czy nad takie, które wiedzą, czego chcą, nie przedkłada
przypadkiem takich, które udają, że nie wiedzą. I czy nie zniechęca go,
jeśli majtki ściągają się opornie.
Wiedźmin nie zdradzał jednak
żadnych symptomów zniechęcenia. Można było powiedzieć, że wręcz przeciwnie.
Widząc, że czas najwyższy, Fringilla entuzjastycznie i z impetem rozłożyła
nogi, przewracając stos ułożonych w słupek ksiąg i fascykułów, które zsunęły
się na nic niczym lawina. Oprawione w tłoczoną skórę Prawo hipoteczne
oparło się o jej pośladek, a zdobiony mosiężnymi okuciami Codex
diplomaticus o nadgarstek Geralta. Geralt w mig ocenił i wykorzystał
sytuację: ulokował opasłe tomisko tam, gdzie należało. Fringilla pisnęła, bo
okucia były zimne. Ale tylko na moment.
Westchnęła głośno, puściła
włosy wiedźmina, rozrzuciła ręce i oburącz uchwyciła się ksiąg, lewą ręką
dzierżąc Geometrię wykreślną, prawą Rys o gadach i płazach.
Trzymający ją za biodra Geralt mimowolnym kopnięciem obalił kolejną kupę
tomów, był jednak zbyt zajęty, by przejmować się osuwającymi się na niego
foliałami. Fringilla, jęcząc spazmatycznie, zatoczyła głową po stronicach
Uwag o śmierci...
Księgi osuwały się z
szelestem, wiercił w nosie ostry zapach starego kurzu.
Fringilla krzyknęła.
Wiedźmin nie słyszał tego, bo zwarła uda na jego uszach. Zrzucił z siebie
przeszkadzające mu Historię wojen i Magazyn wszystkich nauk do
szczęśliwego życia potrzebnych. Niecierpliwie walcząc z guziczkami i
haftkami góry sukni, wędrował z południa na północ, mimowolnie czytając
napisy na okładkach, grzbietach, frontyspisach i stronach tytułowych. Pod
talią Fringilli: Rolnik doskonały. Pod jej pachą, niedaleko małej,
uroczej, zawadiacko zadartej piersi: O sołtysach nieużytecznych i
krnąbrnych. Pod łokciem: Ekonomia albo proste wyłuszczenie, jak się
tworzą, rozdzielają i spożywają bogactwa.
Uwagi o śmierci
niechybnej przeczytał już z ustami na jej szyi, a dłońmi w pobliżu
Sołtysów.... Fringilla wydała z siebie trudny do sklasyfikowania
odgłos: ni to krzyk, no to jęk, ni to westchnienie.
Regały zadrżały, stosiki
ksiąg zadygotały i runęły, składając się niczym skały ostańce podczas
gwałtownego trzęsienia ziemi. Fringilla krzyknęła. Z hukiem spadł z półki
biały kruk, pierwsze wydanie De larvis scenicis et figuris comicis ,
za nim runął Zbiór komend ogólnych dla jazdy, pociągając za sobą
ozdobioną pięknymi rycinami Heraldykę Jana z Attre. Wiedźmin jęknął,
kopnięciem wyprężanej nogi zwalając dalsze tomiszcza. Fringilla krzyknęła
raz jeszcze, głośno i przeciągle, strąciła obcasem Rozmyślania albo
medytacje na dni wszystkie całego roku, interesujące anonimowe dzieło,
które nie wiadomo jakim sposobem znalazło się na plecach Geralta. Geralt
drżał i czytał nad jej ramieniem, dowiadując się chcąc nie chcąc, że
Uwagi... napisał doktor Albertus Rivus, wydała je Academia
Cintrensis, a wydrukował mistrz typograf Jahann Froben Junior w drugim roku
panowania JM króla Corbetta.
Trwała cisza przerywana
tylko szelestem zsuwających się ksiąg i przewracających się stron.
Co robić, myślała Fringilla,
leniwymi ruchami dłoni dotykając boku Geralta i twardego rogu Rozważań o
naturze rzeczy. Zaproponować? Czy czekać, aż on zaproponuje? Żeby tylko
nie wziął mnie za płochą i nieskromną...
Co jednak będzie, jeśli on
nie zaproponuje?
- Chodźmy i znajdźmy gdzieś
jakieś łóżko - zaproponował nieco chrapliwie wiedźmin. - Nie godzi się tak
traktować książek.
* * *
Znaleźliśmy wtedy łóżko,
myślał Geralt, puszczając Płotkę w galop parkową aleją. Znaleźliśmy łóżko w
jej komnatach, w jej alkowie. Kochaliśmy się jak szaleńcy, zachłannie,
chciwie, łapczywie, jakby po latach celibatu, jakby na zapas, jak gdyby
celibat znowu nam groził.
Mówiliśmy sobie wiele
rzeczy. Mówiliśmy sobie bardzo trywialne prawdy. Mówiliśmy sobie bardzo
piękne kłamstwa. Ale te kłamstwa, choć były kłamstwami, nie były obliczone
na to, by zwodzić.
Podniecony galopem,
skierował Płotkę wprost na przysypany śniegiem klomb róż i zmusił klacz do
skoku.
Kochaliśmy się. I mówiliśmy.
A nasze kłamstwa były coraz bardziej kłamliwe.
Dwa miesiące. Od
października do Yule.
Dwa miesiące wściekłej,
zachłannej, gwałtownej miłości.
Podkowy Płotki załomotały po
płytach dziedzińca pałacu Beauclair.
* * *
Szybko i bezszelestnie
przeszedł korytarzami. Nikt do nie widział ani nie słyszał. Ani straż z
halabardami, zabijająca nudę warty gadką i plotką, ani drzemiący lokaje i
paziowie. Nie drgnęły nawet płomyki świec, gdy przechodził obok kandelabrów.
Był blisko pałacowej kuchni.
Ale nie wszedł do środka, nie przyłączył się do kompanii, która wewnątrz
rozprawiała się z antałkiem i czymś smażonym. Pozostał w cieniu, posłuchał.
Mówiła Angouleme.
- To jakieś, kurwa,
zauroczone miejsce, to całe Toussaint. Jakiś urok wisi nad całą tą doliną. A
już nad tym pałacem szczególnie. Dziwiłam się Jaskrowi, dziwiłam się
wiedźminowi, ale teraz samej mi się jakoś mdło robi i w dołku mnie ściska...
Tfu, przyłapałam się na tym, że... A, co ja wam będę gadać. Mówię wam,
wyjeżdżajmy stąd. Wyjeżdżajmy stąd co rychlej.
- Rzeknij to Geraltowi -
odezwała się Milva. - Jemu to rzeknij.
- Tak, porozmawiaj z nim -
rzekł Cahir dość sarkastycznie. - W jednej z tych krótkich chwil, gdy
bywa uchwytny. Pomiędzy oboma zajęciami, jakie od dwóch miesięcy wykonuje,
by zapomnieć.
- Ty sam - parsknęła
Angouleme - jesteś uchwytny głównie w parku, gdzie grywasz w serso z pannami
baronównami. Ech, nie ma co, zauroczone to miejsce, to całe Toussaint. Regis
nocami gdzieś znika, ciotka ma rabogębnego barona...
- Zatknij się, smarkulo
jedna! I nie zwij mnie ciotką!
- No, no! - wtrącił się
Regis, pojednawczo. - Dziewczęta, dajcie spokój. Milva, Angouleme. Niechaj
będzie zgoda. Zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Jam mawia jej miłość księżna
Jaskrowa, pani tego kraju, pałacu, chleba, smalcu i ogórków. Komu jeszcze
nalać?
Milva westchnęła ciężko.
- Za długo my tu już
siedzimy! Za długo, mówię wam, siedzimy tu w gnuśności. Durniejemy przez to.
- Dobrze powiedziane - rzekł
Cahir. Bardzo dobrze powiedziane.
Geralt wycofał się
ostrożnie. Bezszelestnie. Jak nietoperz.
* * *
Szybko i bezszelestnie
przeszedł korytarzami. Nikt go nie widział ani nie słyszał. Ani straż, ani
lokaje, ani paziowie. Nie drgnęły nawet płomyki świec, gdy przechodził obok
kandelabrów. Szczury słyszały, unosiły wąsate pyszczki, stawały słupka. Ale
nie płoszyły się. Znały go.
Chodził tędy często.
W alkowie pachniało urokiem
i czarem, ambrą i różami oraz kobiecym snem. Ale Fringilla nie spała.
Usiadła na łożu, odrzuciła
kołdrę, widokiem zauroczając go i biorąc we władanie.
- Nareszcie jesteś -
powiedziała, przeciągając się. - Ty mnie okropnie zaniedbujesz, wiedźminie.
Rozbieraj się i chodź tu prędko. Bardzo, ale to bardzo prędko.
* * *
Szybko i bezszelestnie
przeszła korytarzami. Nikt jej nie widział ani nie słyszał. Ani straż,
leniwie plotkująca na warcie, ani drzemiący lokaje, ani paziowie. Nie
drgnęły nawet płomyki świec, gdy przechodziła obok kandelabrów. Szczury
słyszały, unosiły wąsate pyszczki, stawały słupka, śledziły ją czarnymi
paciorkami oczu. Nie płoszyły się. Znały ją.
Chodziła tędy często.
* * *
Był w pałacu Beauclair
korytarz, a w jego końcu komnata, o którego istnieniu nie wiedział nikt. Ani
aktualna pani zamku, księżna Anarietta, ani pierwsza pani zamki, jej
prababka, księżna Ademarta. Ani gruntownie przerabiający budowlę architekt,
słynny Piotr Faramond, ani pracujący wedle projektów i wskazówek Faramonda
mistrzowie murarscy. Ba, nie wiedział o istnieniu korytarza i komnaty nawet
szambelan Le Goff, o którym sądzono, że wie o Beauclair wszystko.
Korytarz i komnata,
zamaskowane silną iluzją, znane były wyłącznie pierwotnym konstruktorom
pałacu, elfom. A później, gdy elfów już nie było, a Toussaint zostało
księstwem - nielicznej grupie czarodziejów związanych z domem książęcym.
Między innymi Artoriusowi Vigo, mistrzowi arkanów magicznych, dużemu
specjaliście od iluzji. I jego młodej bratanicy, Fringilli, mającej do
iluzji szczególny talent.
Szybko i bezszelestnie
przeszedłszy korytarzami pałacu Beauclair, Fringilla Vigo zatrzymała się
przed fragmentem ściany pomiędzy dwiema kolumnami zdobionymi liściastym
akantem. Cicho wypowiedziane zaklęcie i szybki gest sprawiły, że ściana -
będąca iluzją - znikła, odsłaniając korytarz, pozornie ślepy. W końcu
korytarza były jednak zamaskowane iluzją drzwi. A za owymi drzwiami ciemna
komnata.
Wewnątrz, nie tracąc czasu,
Fringilla uruchomiła telekomunikator. Owalne zwierciadło zmętniało, a potem
rozbłysło, rozjaśniając pomieszczenie, wydobywając z mroku starożytne,
ciężkie od kurzu gobeliny na ścianach. W zwierciadle zjawiła się wielka,
zatopiona w subtelnym chiaroscuro sala, okrągły stół i siedzące za
tym stołem kobiety. Dziewięć kobiet.
- Słuchamy, panno Vigo -
powiedziała Filippa Eilhart. - Co nowego?
- Niestety - odrzekła
Fringilla, odchrząknąwszy. - Nic. Od czasu ostatniej telekomunikacji, nic.
Ani jednej próby skanowania.
- To źle - powiedziała
Filippa. - Nie ukrywam, liczyłyśmy, że coś pani wykryje. Proszę man
przynajmniej powiedzieć... Czy wiedźmin już się uspokoił? Czy zdoła go pani
utrzymać w Toussaint przynajmniej do maja?
Fringilla Vigo milczała
przez chwilę. Nie miała najmniejszego zamiaru wspominać loży o tym, że tylko
w ciągu ostatniego tygodnia wiedźmin dwukrotnie nazwał ją imieniem Yennefer i
to w momencie, w którym miała ze wszech miar prawo oczekiwać własnego
imienia. Ale loża miała z kolei prawo oczekiwać od niej prawdy. Szczerości.
I słusznego wniosku.
- Nie - odpowiedziała
wreszcie. - Do maja chyba nie. Ale zrobię, co w mojej mocy, by zatrzymać go
jak najdłużej.
* * *
Korred, potwór z licznej rodziny Strigiformes (ob.), wedle okolicy zwany takoż korrigan, rutterkin, rumpelsztuc, kręcik a. mesmer. Jedno o niem się da powiedzieć - wredny jest niemożebnie. Taki czarci z niego pomiot i plugawiec, taki chwost suczy, że ani o wyglądzie jego ani o obyczajach pisać nie będziemy, albowiem zaprawdę powiadam wam: słów szkoda tracić na kurwiego syna.Physiologus
Rozdział czwarty
W sali kolumnowej zamku
Montecalvo unosił się zapach będący mieszaniną woni drewna starej boazerii,
topiących się świec i dziesięciu rodzajów perfum. Dziesięciu specjalnie
dobieranych mieszanek zapachowych używanych przez dziesięć kobiet
zasiadających za okrągłym dębowym stołem w fotelach rzeźbionych w kształt
głów sfinksów.
Naprzeciw siebie Fringilla
Vigo widziała Triss Merigold w jasnobłękitnej, zapiętej wysoko pod szyją
sukni. Obok Triss, trzymając się cienia, siedziała Keira Metz. Jej wielkie
kolczyki z wielofasetkowych cytrynów co i rusz rozbłyskiwały tysiącem
refleksów, przyciągały wzrok.
- Proszę kontynuować, panno
Vigo - ponagliła Filippa Eilhart. - Spieszno nam poznać zakończenie
historii. I podjąć pilne kroki.
Filippa - wyjątkowo - nie
nosiła żadnej biżuterii oprócz przypiętej do cynobrowej sukni dużej
sardonyksowej kamei. Fringilla zdążyła już poznać plotkę, wiedziała już,
czyim darem jest kamea i czyj profil wyobraża.
Siedząca obok Filippy Sheala
de Tancarville była cała w czerni, lekko tylko skrzącej się od brylantów.
Margarita Laux-Antille nosiła na bordowych atłasach grube złoto bez kamieni,
Sabrina Glevissig natomiast w kolii, kolczykach i pierścieniach miała swe
ulubione, zgrane z kolorem oczu i stroju onyksy.
Najbliżej Fringilli
siedziały obie elfki - Francesca Findabair i Ida Emean aep Sivney. Stokrotka
z Dolin była jak zwykle królewska, choć ani jej fryzura, ani karminowa
suknia dziś wyjątkowo nie imponowały przepychem, a w diademiku i kolii
czerwieniły się nie rubiny, lecz skromne, acz gustowne granaty. Ida Emean
natomiast ustrojona była w utrzymane w jesiennej tonacji muśliny i tiule,
tak delikatne i zwiewne, że nawet w ledwie wyczuwalnych przeciągach
wywołanych ruchem centralnie ogrzewanego powietrza poruszały się i falowały
niczym anemony.
Assire var Anahid, jak
zwykle ostatnio, budziła podziw skromną, lecz dystyngowaną elegancją. Na
niewielkim dekolcie obcisłej ciemnozielonej sukni nilfgaardzka czarodziejka
nosiła na złotym łańcuszku i w złotej oprawie pojedynczy szmaragd kaboszon.
Zadbane paznokcie, polakierowane na kolor bardzo ciemniej zieleni, dodawały
kompozycji smaczku iście czarodziejskiej ekstrawagancji.
- Czekamy, panno Vigo -
przypomniała Sheala de Tancarville. Czas bieży.
Fringilla odchrząknęła.
- Przyszedł grudzień -
podjęła opowieść. - Przyszło Yule, potem Nowy Rok. Wiedźmin uspokoił się już
na tyle, by imię Ciri nie wypływało przy każdej rozmowie. Wyprawy na
potwory, które podejmował regularnie, zdawały się pochłaniać go bez reszty.
No, może nie całkiem bez reszty...
Zawiesiła głos. Zdawało się
jej, że w lazurowych oczach Triss Merigold dostrzegła błysk nienawiści. Ale
mógł być to tylko odblask chybotliwych płomieni świec. Filippa parsknęła,
bawiąc się kameą.
- Proszę bez aż takiej
skromności, panno Vigo. Jesteśmy we własnym gronie. W gronie kobiet, które
wiedzą, do czego, oprócz przyjemności, służy seks. Wszystkie używamy tego
narzędzia, gdy tylko trzeba. Proszę kontynuować.
- Jeśli nawet w dzień
zachowywał pozory skrytości, wyniosłości i dumy - podjęła Fringilla - to
nocami był całkowicie w mojej mocy. Mówił mi wszystko. Składał hołdy mojej
kobiecości, jak na jego wiek, nader hojne, przyznać trzeba. A potem
zasypiał. W moich ramionach, z ustami na mojej piersi. Szukając surogatu
matczynej miłości, której nigdy nie zaznał.
Tym razem, była tego pewna,
to nie był odblask światła świec. Dobrze, proszę, zazdrośćcie, pomyślała.
Zazdrośćcie mi. Jest czego.
- Był - powtórzyła -
całkowicie w mojej mocy.
* * *
- Wracaj do łóżka, Geralt.
Przecież jest jeszcze szaro, do diabła!
- Jestem umówiony. Muszę
jechać do Pomerol.
- Nie chcę, byś jeździł do
Pomerol.
- Umówiłem się. Dałem słowo.
Rządca winnicy będzie czekał na mnie przy bramie.
- Te twoje polowania na
potwory są głupie i bezsensowne. Co ty chcesz udowodnić, zabijając kolejną
maszkarę z pieczar? Swoją męskość? Znam lepsze sposoby. Dalej, wracaj do
łóżka. Nie pojedziesz do żadnego Pomerol. Przynajmniej nie tak szybko.
Rządca może poczekać, w końcu, kto to jest rządca? Ja chcę się z tobą
kochać.
- Wybacz. Nie mam na to
czasu. Dałem słowo.
Chcę się z tobą kochać!
- Jeśli chcesz towarzyszyć
mi przy śniadaniu, zacznij się ubierać.
- Ty mnie już chyba nie
kochasz, Geralt. Nie kochasz mnie już? Odpowiedz!
- Włóż tę szaro-perłową
suknię, tę z aplikacjami z norek. Bardzo ci w niej do twarzy.
* * *
- Był całkowicie pod moim
urokiem, spełniał każde me życzenie - powtórzyła Fringilla. - Robił
wszystko, czego od niego zażądałam. Tak było.
- Ależ wierzymy -
powiedziała nad wyraz sucho Sheala de Tancarville. - Prosimy dalej.
Fringilla kaszlnęła w pięść.
- Problem - podjęła -
stanowiła ta jego kompania. Ta dziwna szajka, którą nazywał drużyną. Cahir
Mawr Dyffryn aep Ceallach, który przyglądał mi się i aż się czerwienił z
wysiłku, by sobie przypomnieć. Ale nie mógł sobie przypomnieć, bo w Darn
Dyffra, rodowym zamku jego dziadów, bywałam, gdy miał lat sześć czy siedem.
Milva, dziewczyna z pozoru zawadiacka i harda, a którą dwa razy
zdarzyło mi się przydybać, jak popłakiwała, skrywszy się w kątku stajni.
Angouleme, płochy dzieciak. I Regis Terzieff-Godefroy. Typ, którego rozgryźć
nie umiałam. Oni, cała ta banda, mieli na niego wpływ, którego wyeliminować
nie mogłam.
Dobrze, dobrze, pomyślała,
nie podnoście tak wysoko brwi, nie krzywcie ust. Poczekajcie. To jeszcze nie
koniec opowieści. Jeszcze posłuchacie o moim triumfie.
- Co rano - podjęła - całe
to towarzystwo spotykało się w kuchni, mieszczącej się w suterenie pałacu
Beauclair. Kuchmistrz lubił ich, nie wiedzieć zresztą czemu. Zawsze coś dla
nich smacznego. Dziś była to jajecznica, żurek, duszone bakłażany, pasztet z
królika, półgęski i biała kiełbasa z ćwikłą, do tego zaś spory krąg koziego
sera. Wszyscy jedli żwawo i milczkiem. Oprócz Angouleme, która plotła.
- A ja wam mówię, załóżmy u
bordel. Gdy już załatwimy, co mamy do załatwienia, wrócimy tu i założymy dom
rozpusty. Rozejrzałam się w mieście. Tu jest wszystko. Samych balwierni
naliczyłam dziesięć, a aptek osiem. A zamtuz jest tylko jeden i to obskurny
sracz, powiadam, nie zamtuz. Żadna konkurencja. My założymy bajzel
luksusowy. Kupimy piętrowy dom z ogródkiem...
- Angouleme, zlituj się.
- ...wyłącznie dla szacownej
klienteli. Ja będę bajzelmamą. Powiadam wam, zrobimy wielką forsę i
będziemy żyli jak jakieś paniska. W końcu kiedyś wybiorą mnie na
rajczynię, a wtedy to ja już wam na pewno nie dam zginąć, bo jak mnie
wybiorą, to ja wybiorę was i ani się obejrzycie...
- Angouleme, prosiliśmy.
Masz, zjedz chlebka z pasztetem.
Przez chwilę było cicho.
- Na co dziś polujesz,
Geralt? Trudna robota?
- Naoczni świadkowie -
wiedźmin uniósł głowę znad talerza - podają sprzeczne opisy. A więc albo
pryskirnik, czyli robota średnio trudna, albo drelichon, czyli średnio
trudna, albo narzępik, czyli średnio łatwa. Może być i tak, że robota nader
łatwa, bo ostatnio widziano potwora przed Lammas ubiegłego roku. Mógł się
wynieść z Pomerol za siedem gór.
- Czego mu życzę -
powiedziała Fringilla, ogryzając gęsią kostkę.
- A co tam - spytał nagle
wiedźmin - u Jaskra? Nie widziałem go od czasu tak długiego, że całą wiedzę
i nim czerpię ze śpiewanych na mieście paszkwili.
- Nie jesteśmy w lepszej
sytuacji - uśmiechnął się z zaciśniętymi wargami Regis. - Wiemy tylko, że
nasz poeta jest już z księżną panią Anariettą w stosunkach tyle zażyłych, że
pozwala sobie wobec niej, nawet przy świadkach, na dość poufały
cognomen. Nazywa ją Łasiczką.
- Utrafia z tym! -
powiedziała z pełnymi ustami Angouleme. - Ta pani księżna ma faktycznie taki
jakiś łasiczy nos. Nie wspominając o zębach.
- Nikt nie jest doskonały. -
zmrużyła oczy Fringilla.
- Święta prawda.
Kury, czarna i jarzębiata,
rozzuchwaliły się na tyle, by zacząć dziobać buty Milvy. Łuczniczka
przegoniła je zamaszystym kopniakiem, zaklęła.
Geralt już od dawna się jej
przypatrywał. Teraz zdecydował się.
- Mario - powiedział
poważnie, wręcz surowo. - Ja wiem, że nasze konwersacje trudno zaliczyć do
poważnych, a żarty do wyszukanych. Ale nie musisz demonstrować nam aż tak
kwaśnej miny. Czy coś się stało?
- No pewnie, że się stało -
powiedziała Angouleme. Geralt uciszył ją ostrym spojrzeniem. Za późno.
- A co wy wiecie? - Milva
wstała gwałtownie, o mało nie wywalając krzesła. - A co wy wiecie, hę? Niech
was bies porwie i cholera! W rzyć mnie pocałujta, wszyscy, wszyscy,
rozumiecie?
Chwyciła ze stołu kubek,
wypiła do dna, potem bez zastanowienia cisnęła nim o podłogę. I wybiegła,
trzaskając drzwiami.
- Sprawa jest poważna... -
zaczęła po chwili Angouleme, ale tym razem to wampir ją uciszył.
- Sprawa jest bardzo
poważna - potwierdził. - Nie spodziewałem się aż tak ekstremalnej reakcji ze
strony naszej łuczniczki. Zwykle tak się reaguje, gdy się dostaje kosza, nie
wówczas, gdy się go daje.
- O czym wy, psiakrew,
mówicie? - zdenerwował się Geralt. - Hę? Może ktoś wreszcie zdradzi, o co
tutaj chodzi?
- O barona Amadisa de
Trastamara.
- Tego rabogębnego myśliwca?
- O niego samego. Oświadczył
się Milvie. Trzy dni temu na polowaniu. On ją od miesiąca zaprasza na
polowania...
- Jedno polowanie -
Angouleme bezczelnie błysnęła ząbkami - było dwudniowe. Z noclegiem w
myśliwskim zameczku, rozumiecie? Głowę dam...
- Zamilknij, dziewczyno.
Mów, Regis.
- Formalnie i uroczyście
poprosił ją o rękę. Milva odmówiła, zdaje się, że w dość ostrej formie.
Baron, choć wyglądał na rozsądnego, przejął się rekuzą jak młodzik, nadąsał
się i natychmiast wyjechał z Beauclair. A Milva od tamtej pory chodzi jak
struta.
- Za długo my tutaj
siedzimy - mruknął wiedźmin. - Za długo.
- I kto to mówi? -
powiedział milczący do tej pory Cahir. - Kto to mówi?
- Wybaczcie - wiedźmin
wstał. Pogadamy o tym, gdy wrócę. Rządca winnicy Pomerol czeka na mnie. A
punktualność jest grzecznością wiedźminów.
* * *
Po gwałtownym wyjściu Milvy
i odejściu wiedźmina reszta kompanii śniadała w milczeniu. Po kuchni,
stąpając płochliwie na pazurzastych łapach, chodziły dwie kury, jedna
czarna, a druga jarzębiata.
- Mam - odezwała się
Angouleme, podnosząc na Fringillę oczy znad wycieranego skórką chleba
talerze - taki jeden problem...
- Rozumiem - kiwnęła głową
czarodziejka. - To nic strasznego. Jak dawno temu była ostatnia miesiączka?
- Co też ty? - Angouleme
poderwała się gwałtownie, płosząc kury. - Nic w tej podobie. Całkiem o co
innego idzie!
- Słucham więc.
- Geralt chce mnie tu
zostawić, gdy będzie wyruszał w dalszą drogę.
- Och.
- Mówi - prychnęła Angouleme
- że nie wolno mu mnie narażać i temu podobne głupoty. A ja chcę z nim
iść...
- Och.
- Nie przerywaj mi, dobrze?
Ja chcę z nim iść, z Geraltem, bo tylko z nim się nie boję, że mnie Jednooki
Fulko znowuż capnie, a tu, w Toussaint...
- Angouleme - przerwał jej
Regis. - Mówisz nadaremnie. Pani Vigo słucha, ale nie słyszy. Zbulwersowana
jest tylko jednym: wyjazdem wiedźmina.
- Och - powtórzyła
Fringilla, odwracając ku niemu głowę i mrużąc oczy. - O czym to pan raczył
napomknąć, panie Terzieff-Godefroy? Wyjazd wiedźmina? A kiedyż to on
wyrusza? Jeśli można wiedzieć?
- Może nie dziś, może nie
jutro - odparł łagodnym głosem wampir. - Ale któregoś dnia na pewno. Nie
urażając nikogo.
- Nie czuję się urażona -
odparła Fringilla zimno. - Oczywiście, jeśli to mnie miał pan na myśli.
Wracając zaś do ciebie Angouleme, to zapewniam cię, że sprawę wyjazdu z
Toussaint omówię z Geraltem. Gwarantuję ci, wiedźmin pozna moje zdanie w tej
kwestii.
- No, oczywiście - parsknął
Cahir. - Skąd wiedziałem, że tak właśnie pani odpowie, pani Fringillo.
Czarodziejka patrzyła na
niego długo.
- Wiedźmin - powiedziała
wreszcie - nie powinien wyruszać z Toussaint. Nikt, kto dobrze mu życzy, nie
powinien go do tego nakłaniać. Gdzie będzie mu tak dobrze, jak tutaj? Opływa
w luksusy. Ma swoje potwory, na które poluje, zarabiając na tym całkiem
nieźle. Jego druh i komiliton jest faworytem panującej tu księżnej, sama
księżna też jest mu łaskawa. Głównie z tytułu tego sukkuba, który nawiedzał
alkowy. Tak, tak, panowie. Anarietta, jak i wszystkie urodzone panie z
Toussaint, są niezmiernie rade z wiedźmina. Sukkub bowiem przestał nawiedzać
jakby nożem uciął. Panie z Toussaint złożyły się więc na specjalną premię,
którą lada dzień wpłacą na konto wiedźmina w banku Cianfanellich. Pomnażając
fortunkę, którą wiedźmin już tam uskładał.
- Ładny gest ze strony pań -
Regis nie spuścił oczu. - A premia zasłużona. Nie jest łatwo sprawić, by
sukkub przestał nawiedzać. Może mi pani wierzyć, pani Fringillo.
- I wierzę. A tak przy
okazji, jeden z pałacowych strażników, jak twierdzi, widział sukkuba. Nocą,
na blankach Wierzy Karoberty. W towarzystwie drugiego upiora. Jakby wampira.
Oba demony przechadzały się, przysięgał strażnik, a wyglądały na
zaprzyjaźnione. Wiecie coś może o tym, panie Regis? Potraficie wytłumaczyć?
- Nie - Regisowi nie drgnęła
nawet powieka. - Nie potrafimy. Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie
śniło się filozofom.
- Bez wątpienia są takie
rzeczy - kiwnęła czarną główką Fringilla. - Względem zaś tego, jakoby
wiedźmin sposobił się do wyruszenia w drogę, wiadomo wam coś więcej? Mnie
bowiem, widzicie, nic o takim zamiarze nie wspominał, a zwykł mówić mi o
wszystkim.
- No jasne - burknął Cahir.
Fringilla zlekcewarzyła go.
- Panie Regisie?
- Nie - powiedział po chwili
milczenia wampir. - Nie, pani Fringillo, proszę być spokojną. Wiedźmin nie
darzy nas wcale większym afektem ani konfidencją niż pani. Nie szepcze nam
do uszek żadnych sekretów, które kryłyby przed panią.
- Skąd tedy - Fringilla była
spokojna jak granit - te rewelacje o wyruszeniu?
- A bo to - wampirowi i tym
razem nie drgnęła powieka - jest tak, jak w tym pełnym młodzieńczego czaru
powiedzonku naszej kochanej Angouleme: przychodzi kiedyś taki czas, gdy
trzeba srać, albo oswobodzić wychodek. Innymi słowy...
- Darujcie sobie - przerwała
ostro Fringilla - inne słowa. Tych jakoby pełnych czaru było dość.
Przez dłuższą chwilę
panowało milczenie. Obie kury, czarna i jarzębiowata, chodziły i dziobały,
co popadło. Angouleme wycierała rękawem umorusany ćwikłą nos. Wampir w
zamyśleniu bawił się kołkiem od kiełbasy.
- Dzięki mnie - przerwała
ciszę Fringilla - Geralt poznał rodowód Ciri, znane tylko nielicznym osobom
zawiłości i sekrety jej genealogii. Dzięki mnie wie to, o czym jeszcze rok
temu nie miał pojęcia. Dzięki mnie dysponuje informacją, a informacja to
oręż. Dzięki mnie i mojej magicznej ochronie jest zabezpieczony przed wrogim
skanowaniem, a więc i przed skrytobójcami. Dzięki mnie i mojej magii kolano
nie boli go już i może je zginać. Na szyi nosi wykonany moją sztuką
medalion, może nie tak dobry jak oryginalny wiedźmiński, ale zawsze. Dzięki
mnie, i tylko mnie, wiosną lub latem, poinformowany, zabezpieczony, zdrowy,
przygotowany i uzbrojony będzie mógł stanąć do walki z wrogami. Jeśli
ktokolwiek z tu obecnych zrobił dla Geralta więcej, dał mu więcej, niechaj
to ogłosi. Chętnie oddam mu cześć.
Nikt się nie odezwał. Kury
dziobały buty Cahira, ale młody Nilfgaardczyk nie zwracał uwagi. - Zaprawdę
- powiedział z przekąsem - nikt z nas nie dał Geraltowi więcej niż wy, pani.
- Skąd wiedziałam, że to
właśnie powiesz?
- Nie w tym rzecz, pani
Fringillo - zaczął wampir. Czarodziejka nie dała mu dokończyć.
- W czym tedy? - spytała
zaczepnie. - W tym, że jest ze mną? Że łączy nas uczucie? W tym, że ja nie
chcę, by stąd teraz wyjeżdżał? Że nie chcę, by zniszczyło go poczucie winy?
To samo poczucie winy, ta pokuta, które pchają w drogę was?
Regis milczał. Cahir też nie
zabrał głosu. Angouleme przyglądała się, ewidentnie niezbyt wiele
rozumiejąc.
- Jeżeli to, że Geralt
odzyska Ciri - powiedziała po chwili czarodziejka - jest zapisane w zwojach
przeznaczenia, to tak się stanie. Niezależnie od tego, czy wiedźmin ruszy w
góry, czy będzie siedział tu w Toussaint. Przeznaczenie dościga ludzi. Nie
odwrotnie. Rozumiecie to? Czy pan to rozumie, panie Regisie
Terzieff-Godefroy?
- Lepiej niż pani myśli,
pani Vigo - wampir obrócił w palcach kołek od kiełbasy. - Ale dla mnie,
raczy pani wybaczyć, przeznaczenie to nie zwoje, zapisane ręką Wielkiego
Demiurga, ani wola nieba, ani nieodwołalne wyroki jakiejś tam opatrzności,
lecz wynik wielu pozornie nie związanych ze sobą faktów, wydarzeń i działań.
Skłonny byłbym się z panią zgodzić co do tego, że przeznaczenie dościga
ludzi... i nie tylko ludzi. Nie bardzo jednak przemawia do mnie pogląd, że
odwrotnie być może. Bo taki pogląd to wygodny fatalizm, to pean chwalący
otępienie i gnuśność, puch pierzyny i urzekające ciepło damskiego łona.
Krótko mówiąc, życie we śnie. A życie pani Vigo, może i jest snem, może i
kończy się snem... Ale jest to sen, który trzeba prześnić aktywnie. Dlatego,
pani Vigo, na nas czeka szlak.
- Wolna droga - Fringilla
wstała, nieomal tak gwałtownie jak niedawno Milva. - Proszę bardzo! Na
przełęczach czekają na was śnieżyca, mróz i przeznaczenie. I jakże bardzo
potrzebna wam ekspiacja. Wolna droga! Ale wiedźmin zostanie tu. W Toussaint!
Ze mną!
- Sądzę - odparł spokojnie
wampir - że jest pani w błędzie, pani Vigo. Sen, który wiedźmin śni jest,
przyznaję to z ukłonem, snem czarownym i pięknym. Ale każdy sen, zbyt długo
śniony, zmienia się w koszmar. A z takowego budzimy się z krzykiem.
* * *
Dziewięć kobiet, siedzących
za wielkim okrągłym stołem zamku Montecalvo, wpijało oczy we Fringillę Vigo.
We Fringillę, która nagle zaczęła się jąkać.
- Geralt wyjechał do winnicy
Pomerol ósmego stycznia rano. A wrócił... Chyba ósmego w nocy... Albo
dziewiątego przed południem... Nie wiem tego... Nie mam pewności...
- Składniej - poprosiła
łagodnie Sheala de Tancarville. - Prosimy Składniej, panno Vigo. A jeśli
jakiś fragment opowieści peszy panią, prosimy go zwyczajnie pominąć.
* * *
Po kuchni, stąpając
ostrożnie na pazurzastych łapach, chodziła jarzębiata kura. Pachniało
rosołem.
Drzwi otworzyły się z
trzaskiem. Do kuchni wpadł Geralt. Na zaczerwieniałej od wiatru twarzy miał
siniak i fioletowo-czerwony strup zakrzepłej krwi.
- Dalej, drużyna, pakować
się - ogłosił bez zbędnych wstępów. - Wyjeżdżamy! Za godzinę, ani chwili
później, chcę widzieć was wszystkich na wzgórku za miastem, tam, gdzie stoi
słup. Spakowanych, w siodłach, gotowych do dalekiej drogi i trudnej drogi.
Wystarczyło. Jak gdyby
czekali na tę wieść od dawna, jak gdyby od dawna byli w gotowości.
- Ja migiem! - krzyknęła,
zrywając się Milva. - Ja i w pół godziny gotowa będę!
- Ja też - Cahir wstał,
rzucił łyżkę, spojrzał na wiedźmina bacznie. - Ale chciałbym wiedzieć, co to
jest. Kaprys? Kłótnia kochanków? Czy też naprawdę szlak?
- Naprawdę szlak. Angouleme,
czemu robisz miny?
- Geralt, ja...
- Nie bój się, nie zostawię
cię. Zmieniłem zdanie. Ciebie trzeba pilnować, smarkulo, nie można spuszczać
cię z oka. Jazda, mówiłem, pakować się, troczyć juki. I pojedynczo, żeby
pozoru nie dawać, za miasto, pod słup na wzgórek. Za godzinę się tam
spotkamy.
- Niezawodnie, Geralt! -
krzyknęła Angouleme. - Kurwa, nareszcie!
W mgnieniu oka w kuchni
zostali tylko Geralt i jarzębiata kura. I wampir, spokojnie kontynuujący
siorbanie rosołu z lanymi kluseczkami.
- Czekasz na specjalne
zaproszenie? - spytał chłodno wiedźmin. - Czemu jeszcze siedzisz? Zamiast
juczyć muła Draakula? I żegnać się z sukkubem?
- Geralt - powiedział
spokojnie Regis, zaczerpując dolewkę z wazy. - Na pożegnanie z sukkubem
starczy mi tyle samo czasu, co tobie na pożegnanie z twoją czarnulką.
Założywszy, że ty z twoją czarnulką w ogóle masz zamiar się żegnać. A tak
między nami: młodzików mogłeś posłać do pakowania krzykiem, gwałtem i
rabanem. Mnie należy się coś więcej, choćby z racji wieku. Proszę o kilka
słów wyjaśnienia.
- Regis...
- Wyjaśnienie Geralt. Im
szybciej zaczniesz, tym lepiej. Wczoraj rano, zgodnie z umową, spotkałeś się
u bramy z rządcą winnicy Pomerol...
* * *
Alcides Fierabras,
czarnobrody rządca winnicy Pomerol poznany w "Bażanciarni" w wigilię Yule,
czekał na wiedźmina przy bramie, z mułem, sam zaś odziany był i wyposażony,
jakby mieli w planach podróżować gdzieś hen, hen, daleko, na kraj świata, aż
za rzekę Bramę Solveigi i przełęcz Elskerdeg.
- Blisko to i w samej rzeczy
nie jest - odrzekł na kwaśną uwagę Geralta. - Wyście, panie, przybysz z
szerokiego świta, to się wam nasze małe Toussaint widzi zadupiem, myślicie,
że tu od granicy do granicy czapką rzucić zdoła, i to suchą czapką nawet.
Otóż w błędzie jesteście. Do winnicy Pomerol, tam bowiem zmierzamy, niezły
kawał drogi, jeśli na południe tam staniemy, to sukces będzie.
- Błąd zatem - rzekł sucho
wiedźmin - że tak późno wyruszamy.
- Ano, może i błąd - Alcides
Fierabras łypnął na niego i dmuchnął w wąsy. - Alem nie wiedział, żeście z
takich, co o świtaniu skorzy. Bo to u wielkich panów nieczęste.
- Nie jestem wielkim panem.
W drogę, panie rządco, nie traćmy czasu na próżne gatki.
- Z ust żeście mi to wyjęli.
Pojechali przez miasto, aby
skrócić drogę. Geralt początkowo chciał protestować, lękał się utknięcia w
znanych mu, zatłoczonych zaułkach. Rządca Fierabras jednak, jak się
okazało, znał lepiej i miasto, i pory, w których na ulicach nie było tłoku.
Jechali bezproblemowo i szybko.
Wjechali na rynek, minęli
szafot. I szubienicę z wisielcem.
- Niebezpieczna to rzecz -
wskazał ruchem głowy rządca - rymy składać i piosenki śpiewać. Osobliwie
publicznie.
- Surowe tu sądy - Geralt w
mig połapał się, w czym rzecz. - Gdzie indziej na paszkwil najwyżej
pręgierz.
- Zależy, na kogo paszkwil -
ocenił trzeźwo Alcides Fierabras. - I jak rymowany. Nasza księżna pani dobra
jest i kochana, ale jak się zdraźni...
- Pieśni, jak mawia pewien
mój znajomy, nie można zdławić.
- Pieśni nie. Ale pieśniarza
i owszem, proszę.
Przecięli miasto, wyjechali
bramą Bednarską wprost w dolinę Blessure, żwawo pluszczącej i pieniącej się
na bystrzach. Śnieg na polach leżał tylko w bruzdach i zagłębieniach, ale
było dość zimno.
Minął ich poczet rycerski,
zmierzający pewnie ku Przełęczy Cervantesa, na graniczną strażnicę Vedette.
Zakolorowiło się o wymalowanych na tarczach i wyhaftowanych na płaszczach i
kropierzach gryfów, lwów, serc, lilii, gwiazd, krzyży, krokwi i innych
heraldycznych dupereli. Zadudniły kopyta, zafurkotały proporce, rozbrzmiała
śpiewana mocnymi głosy pieśń o rycerskiej doli i o miłej, która, miast
czekać, wcześniej się wydała.
Geralt odprowadził poczet
wzrokiem. Widok błędnych rycerzy przywiódł mu na myśl Reynarta de
Bois-Fresnesa, który dopiero co powrócił był ze służby i regenerował siły w
ramionach swej mieszczki, której mąż, handlowiec, nie wracał ranki i
wieczory, zapewnie zatrzymany gdzieś w drodze przez wezbrane rzeki, bory
pełne zwierza i inne szaleństwa żywiołów. Wiedźmin ani myślał wyrywać
Reynarta z objęć kochanki, ale prawdziwie żałował, że nie przełożył
kontraktu z winnicą Pomerol na jakiś późniejszy termin. Polubił rycerza,
brakowało mu jego towarzystwa.
- Jedźmy, panie wiedźmin.
- Jedźmy, panie Fierabras.
Pojechali gościńcem w górę
rzeczki. Blessure wiła się i meandrowała, ale była obfitość mostków, nie
musieli więc nadkładać drogi.
Z nozdrzy Płotki i muła
buchała para.
- Jak myślicie, panie
Fierabras, długo zima potrzyma?
- W Saovine mróz był. A
powiada przysłowie: "Gdy w Saovine mróz, ciepłe gacie włóż".
- Rozumiem. A wasza
winorośl? Nie zaszkodzi jej zimno?
- Zimniej bywało.
Jechali w milczeniu.
- Owo baczcie - odezwał się
Fierabras, wskazując. - Tam, w kotlinie, leży wioska Lisie Doły. Na tamtej
szych polach, dziw nad dziwy, garnki rosną.
- Słucham?
- Garnki. Rodzą się w ziemi
łonie, same z siebie, wyłącznie sztuką przyrody, bez jakiegokolwiek
dopomagania ludzkiego. Jak gdzie indziej ziemniaki rosną albo rzepa, w
Lisich Dołach rosną garnki. Wszelkiego rodzaju i różnych kształtów.
- Doprawdy?
- Żebym tak zdrów był. Po
temu nawiązują Lisie Doły partnerskie kontakty z wsią Dudno w Maecht. Tam
bowiem, jak wieść niesie, ziemia rodzi pokrywki do garnków.
- Wszelkiego rodzaju i
różnych kształtów?
- Utrafiliście, panie
wiedźmin, w sedno.
Jechali dalej. W milczeniu.
Blessure szumiała i pieniła się na kamieniach.
* * *
- A owóż tam, baczcie, panie
wiedźmin, ruiny starodawnego burgu Dun Tynne. Strasznych scen, jeśli wierzyć
bajce, był ci ów burg świadkiem. Walgerius, co go wołali Wdałym, ubił tam
krwawo i wśród mąk okrutnych żonę niewierną, miłośnika tejże, matkę tejże,
siostrę tejże i brata tejże. A potem siadł i zapłakał, nie odgadnąć
czemu...
- Słyszałem o tym.
- Toście tu bywali?
- Nie.
- Ha. Znaczy daleko baśń
bieży.
- Utrafiliście, panie
rządco, w sedno.
* * *
- A tamta - wskazał wiedźmin
- zgrabna wieżyczka, tam, za owym burgiem? Co to takiego?
- Tam? To świątynia?
- Jakiego bóstwa?
- A któż by to pamiętał.
- Fakt. Któż by.
* * *
Około południa ujrzeli
winnice, łagodnie padające ku Blessure stoki wzgórz, zjerzone szczecinką
równo przyciętej winorośli, teraz pokracznej i żałośnie gołej. Na szczycie
najwyższego wzgórza, smagane wiatrem, biły w niebo wieże, gruby donżon i
barbakan zamku Pomerol.
Geralta zainteresowało, że
wiodąca ku zamkowi droga była wyjeżdżona, poraniona kopytami i obręczami
kół nie mniej niż główny dziedziniec, widać było wyraźnie, że właśnie ku
zamkowi Pomerol często ktoś z gościńca skręcał. Wstrzymał się z pytaniami aż
do momentu, gdy pod zamkiem spostrzegł kilkanaście wyprężonych, okrytych
płachtami wozów, solidnych i mocnych wehikułów używanych do dalekiego
transportu.
- Kupcy - wyjaśnił spytany
rządca. - Handlarze winni.
- Kupcy? - zdziwił się
Geralt. - Jak to? Myślałem, że górskie przełęcze są zasypane śniegiem, a
Toussaint jest odcięte od świata. Jakim sposobem przybyli tu zatem kupcy?
- Dla kupców - rzekł
poważnie rządca Fierabras - nie ma złych dróg, przynajmniej dla takich, co
serio swój traktują proceder. U nich, panie wiedźminie, taka jest zasada:
skoro cel przyświeca, sposób musi się znaleźć.
- Zaiste - powiedział wolno
Geralt - zasada to celna i godna naśladowania. W każdej sytuacji.
- Bez ochyby. Ale tak po
prawdzie, to niektórzy z handlarzy tkwią to od jesieni, wyjechać nie
mogąc. Ale duchem nie padają, mówią, pry, co tam, za to wiesną pierwsi
będziemy, nim konkurencja się zjawi. U nich to się nazywa: dumać pozytywnie.
- I tej zasadzie - kiwnął
głową Geralt - trudno coś zarzucić. Jedna rzecz mnie jeszcze ciekawi, panie
rządco. Dlaczego ci kupcy siedzą tu, na odludziu, a nie w Beauclair? Księżna
nie kwapi się, by udzielać im gościny? Może gardzi kupcami?
- Bynajmniej - odrzekł
Fierabras. - Księżna pani zaprasza ich zawżdy, oni wszak odmawiają
grzecznie. I mieszkają przy winnicach.
- Dlaczego?
- Beauclair, powiadają, to
nic jeno uczty, bale, hulanki, pijatyki i miłostki. Człek, powiadają, jeno
gnuśnieje, durnieje i czas traci, miast myśleć o handlu. A myśleć trza o
tym, co naprawdę ważne. O celu, po przyświeca. Nieustannie. Nie
rozpraszając myśli na jakieś tam faramuszki. Wtedy, i tylko wtedy, cel
zamierzony się osiąga.
- Zaiste, panie Fierabras -
powiedział wolno wiedźmin. - Rad jestem z naszej wspólnej podróży. Wiele
skorzystałem z naszych rozmów. Naprawdę wiele.
* * *
Wbrew oczekiwaniom
wiedźmina, nie pojechali do zamku Pomerol, lecz nieco dalej, na garb za
kotliną, na którym wznosił się kolejny zameczek, trochę mniejszy i dużo
bardziej zaniedbany. Kasztel zwał się Zurbarrán. Geralt uradował się
perspektywą bliskiej roboty, ciemny i zębaty pokruszonymi krenelażami
Zurbarrán wyglądał bowiem wypisz, wymaluj jak zaklęta ruina,
niezawodnie rojąca się od czarów, dziwów i potworów.
Wewnątrz, na dziedzińcu,
miast dziwów i potworów, zobaczył kilkunastu ludzi pochłoniętych zajęciami
tak czarownymi jak turlanie beczek, heblowanie desek i zbijanie tychże za
pomocą gwoździ. Woniało świeżym drewnem, świeżym wapnem, nieświeżym kotem,
skwaśniałym winem i grochówką. Grochówkę wkrótce podano.
Wygłodzeni drogą, wiatrem i
chłodem, jedli żwawo i milczkiem. Towarzyszył im podwładny rządcy
Fierabrasa, przedstawiony Geraltowi jako Szymon Gilka. Usługiwały dwie
jasnowłose dziewki o długich na dobre dwa łokcie warkoczach. Obie słały
wiedźminowi spojrzenia tak wymowne, że postanowił co rychlej zająć się
pracą.
Szymon Gilka potwora nie
widział. Wygląd jego znał wyłącznie z drugiej ręki.
- Czarny był, jak smoła, ale
gdy po ścianie pełzł, cegłę przez niego było widać. Jak ta galareta był,
rozumiecie, panie wiedźmin, albo jakby, z przeproszeniem, glut jakowyś. A
łapska miał długaśne i cienkie, i siła tych łapsków miał, ośm albo i więcej
nawet. A Yontek tak se stał, stał i patrzał, aż wreszcie oświeciło go i w
głos zakrzyknął: "Zgiń, przepadnij!" i jeszcze egzorcyzm dołożył: "A bodajeś
zdechł, obkurwieńcu!" Wonczas potworzysko hyc, hyc, hyc! Hycnęło i tyle go
było widać. Ucieknęło w pieczar czeluście. Tedy chłopy rzekły tak: jak
potwór, to dajcie, pry, podwyżkę za robotę w warunkach dla zdrowia
szkodliwych, a jak nie, to my do cechu pójdziem ze skargą. Wasz cech, ja im
na to, może mi skoczyć...
- Kiedy - przerwał Geralt -
widziano potwora po raz pierwszy?
- A dyć trzy dni temu. Tak
jakoś trochę przed Yule.
- Mówiliście - wiedźmin
spojrzał na rządcę - że przed Lammas.
Alcides Fierabras pokraśniał
na miejscach nie zasłoniętych brodą. Gilda parsknął.
- Ano, ano, panie rządco,
jak się chce rządcować, trzeba częściej do nas, nie jeno w Beauclair w
kantorku rzycią zydel polerować. Tak sobie myślę...
- Nie ciekawym - przerwał
Fierabras - waszych myśli. O potworze gadajcie.
- A dyć jużem wygadał.
Wszystko, co było.
- Nie było ofiar? Nikt nie
został zaatakowany?
- Nie. Z łońskiego roku
przepadł jeden parobek bez wieści. Niektórzy mówili, że to potwór jego w
otchłanie zawlókł i zgładził. Inni zasię, że to nie potwór nijaki, jeno ten
parob z własnego konceptu fugas chrustas, a to przez długi i elementy.
Bo on, uważacie, w kości grywał ostro, nadto zaś nadmuchał brzuch
młynarzównie, a owa młynarzówna do sądów pobieżała, sądy zaś parobowi
elementy płacić nakazały...
- Na nikogo więcej -
obcesowo przerwał wywód Geralt - potwór nie napadł? Nikt inny go nie
widział?
- Nie.
Jedna z dziewek, dolewając
Geraltowi lokalnego wina, przejechała mu piersią po uchu, po czym mrugnęła
zachęcająco.
- Chodźmy - powiedział
Geralt szybko. - Nie ma co mitrężyć i gadać. Zaprowadźcie mnie do piwnic.
* * *
Amulet Fringilli, przykro
było stwierdzić, nie spełniał pokładanych w nim nadziei. W to, że oprawiony
w srebro wyszlifowany chryzopraz zastąpi jego wiedźmiński medalion z
wilkiem, Geralt nie wierzył nawet przez moment. Fringilla zresztą wcale tego
nie przyrzekała. Zapewniała jednak - z wielkim przekonaniem - że po zgraniu
się z psychiką noszącego amulet zdolny będzie czynić różne rzeczy, w tym
ostrzegać przed niebezpieczeństwem.
Albo jednak czary Fringilli
się nie udały, albo Geralt i amulet różnili się w kwestii tego, co jest
niebezpieczeństwem, a co nim nie jest. Chryzopraz ledwie wyczuwalnie zadrgał,
gdy idąc do piwnic przecięli szlak wielkiemu rudemu kotu defilującemu przed
podwórzec z zadartym ogonem. Kot zresztą musiał odebrać jakiś sygnał od
amuletu, bo zemknął, miaucząc przeraźliwie.
Gdy zaś wiedźmin zszedł do
piwnic, medalion co i rusz denerwująco wibrował, i to w loszkach suchych,
porządnych i czystych, w których jedyną groźbę stanowiło wino w wielkich
beczkach. Komuś, kto wyzbywszy się samokontroli, zaległby z otwartą gębą pod
szpuntem, groziło tu ciężkie przepicie. I nic więcej.
Medalion nie drgnął
natomiast, gdy Geralt porzucił użytkową część lochów i zszedł niżej ciągiem
schodów i sztolni. Wiedźmin już dawno zorientował się, że pod większością
winnic Toussaint były starożytne kopalnie. Niechybnie było tak, że gdy
posadzona winorośl zaczęła rodzić i zapewniać lepsze zyski, wydobycia
kopalin zaprzestano, a kopalnie porzucono, częściowo adaptując korytarze i
chodniki na winne sklepy i piwniczki. Zamki Pomerol i Zurbarrán stały
nad dawną kopalnią łupku. Roiło się tu od sztolni i dziur, wystarczyła
chwila nieuwagi, by spocząć na dnie którejś ze skomplikowanym złamaniem.
Część dziur pokrywały zbutwiałe deski, które przysypane łupkowym pyłem
niemal nie różniły się od podłoża. Nieostrożne stąpnięcie na coś takiego
było niebezpieczne - a więc medalion winien ostrzegać. Nie ostrzegał.
Nie ostrzegł też, gdy z
łupkowego rumowiska jakieś dziesięć kroków przed Geraltem wyprysnął szary
niewyraźny kształt, który zadrapał pazurami spąg, wyciął dzikiego hołubca,
zawył przeszywająco, po czym z wizgiem i chichotem pognał korytarzem i dał
nura w jedną z ziejących w ścianie nisz.
Wiedźmin zaklął. Magiczna
sztuczka reagowała na rude koty, a nie reagowała na gremliny. Trzeba będzie
porozmawiać o tym z Fringillą, pomyślał, podchodząc do dziury, w której
zniknął stworek.
Amulet zadrgał silnie.
Rychło w czas, pomyślał. Ale
zaraz zastanowił się głębiej. Medalion mógł w końcu nie być taki głupi.
Standardowa i ulubiona taktyka gremlinów polegała na ucieczce i zasadzce, z
której cięło się ścigającego zaskakującym uderzeniem ostrych jak sierpy
szponów. Gremlin mógł czekać tam, w ciemności, a medalion to sygnalizował.
Czekał długo, wstrzymując
oddech, pilnie wytężając słuch. Amulet spokojnie i martwo leżał na jego
piersi. Z dziury niosło stęchłym, nieprzyjemnym smrodem. Ale panowała martwa
cisza. A żaden gremlin nie wytrzymałby tak długo w ciszy.
Nie zastanawiając się, wlazł
do dziury i ruszył na czworakach, szorując plecami o chropowatą skałę. Długo
nie szedł.
Coś chrupnęło i
zaszeleściło, podłoże puściło, a wiedźmin pojechał w dół wraz z kilkoma
cetnarami piachu i żwiru. Na szczęście trwało to krótko, a pod nim nie
było bezdennej przepaści, lecz zwyczajny loch. Wyleciał jak gówno z
rury kanalizacyjnej i runął z chrupotem pod stertę zbutwiałego drewna.
Wytrząsnął z włosów i wypluł piasek, zaklął bardzo paskudnie. Amulet drgał
bez ustanku, trzepał mu się na piersi jak wsadzony za pazuchę wróbel.
Wiedźmin powstrzymał się przed zerwaniem go i ciśnięciem w diabły. Po
pierwsze, Fringilla byłaby wściekła. Po drugie, chryzopraz miał jakoby
jeszcze inne czarodziejskie zdolności. Geralt miał nadzieję, że w tych
innych będzie mniej zawodny.
Gdy spróbował wstać, namacał
okrągłą czaszkę. I pojął, że to, na czym leży wcale nie jest drewnem.
Wstał, szybko zlustrował
kupę kości. Wszystkie należały do ludzi. Wszyscy ci ludzie byli w chwili
śmierci zakuci w kajdany i najprawdopodobniej nadzy. Kości były pokruszone i
pogryzione. Gdy ich gryziono, ludzie mogli już nie żyć. Ale to nie było
pewne.
Za sztolni wyprowadził go
korytarz, długi, idący prosto jak strzała. Łupkowa ściana była obrobiona
dość gładko, nie wyglądało to już na kopalnię.
Wyszedł nagle do ogromnej
kawerny, której sufit tonął w ciemnościach. Środek kawerny zajmowała
olbrzymia, czarna i bezdenna dziura, nad którą wisiał kamienny,
niebezpiecznie filigranowo wyglądający mostek.
Woda kapała ze ścian,
dzwoniła echem. Z przepaści wiało chłodem i smrodem. Amulet zachowywał się
spokojnie. Geralt wszedł na mostek, uważny i skupiony, starając trzymać się
z daleka od rozsypujących się balustradek.
Za mostkiem był znowu
korytarz. W gładko obrobionych ścianach zauważył przerdzewiałe uchwyty do
pochodni. Były tu też nisze, w niektórych stały posążki z piaskowca, jednak
kapiąca latami woda wyługowała je i rozmyła na niekształtne bałwany. W
ściany wprawiono też płyty z płaskorzeźbami. Te, wykonane z odporniejszego
materiału, były bardziej czytelne. Geralt rozpoznawał kobietę z księżycowymi
rogami, wieżę, jaskółkę, dzika, delfina, jednorożca.
Usłyszał głos.
Stanął, wstrzymując
oddech.
Amulet drgnął.
Nie. To nie było złudzenie,
to nie był szmer osuwającego się łupku ani echo kapiącej wody. To był ludzki
głos. Geralt zamknął oczy, wytężył słuch. Lokalizował.
Głos, wiedźmin dałby się
posiekać, dochodził z kolejnej niszy, zza kolejnego posążka, rozmytego, ale
nie na tyle, by stracił okrąglutkie kobiece kształty. Tym razem medalion
stanął na wysokości zadania. Błysnęło, a Geralt dostrzegł nagle w ścianie
refleks metalu. Chwycił rozmytą kobietę w mocne objęcia, skręcił silnie.
Zazgrzytało, cała nisza obróciła się na stalowych zawiasach, odsłaniając
kręcone schody.
Z góry schodów znowu dobiegł
głos. Geralt nie zastanawiał się długo.
Na górze znalazł drzwi,
które otworzyły się bez oporu i nawet bez zgrzytania. Za drzwiami było
malutkie sklepione pomieszczenie. Za ścian sterczały cztery ogromne mosiężne
rury, na końcach rozszerzone jak trąby. Pośrodku, pomiędzy wylotami trąb,
stał fotel, a na fotelu siedział kościotrup. Na czerepie, opadnięte aż po
zęby, miał resztki biretu, na sobie strzępy bogatej niegdyś odzieży, na szyi
słoty łańcuch, a na stopach mocno pogryzione przez szczury kurdybanowe bytu
z zadartymi noskami.
Z jednej z trąb rozległo się
kichnięcie, tak głośne i niespodziewane, że wiedźmin aż podskoczył. Potem
ktoś wysmarkał się, a zwielokrotniony przez mosiężną rurę odgłos był wręcz
piekielny,
- Na zdrowie - rozległo się
z rury. - Ależ smarczecie Skellen.
Geralt zepchnął kościotrupa
z fotela, nie zapominając o zdjęciu i schowaniu do kieszeni złotego
łańcucha. Potem sam rozsiadł się na podsłuchowym miejscu. U wylotu trąby.
* * *
Jeden z podsłuchiwanych miał
głos basowy, głęboki i dudniący. Gdy mówił, mosiężna rura aż wibrowała.
- Ależ smarczecie, Skellen.
Gdzieście to się tak przeziębili? I kiedy?
- Szkoda gadać o tym -
odrzekł zakatarzony. - Przeklęte choróbsko, przyczepiło się i trzyma,
co odpuści, to znowu wraca. Nawet magia nie pomaga.
- Może więc wartałoby zmienić
magika? - odezwał się kolejny głos, zgrzytliwy niczym stary zardzewiały
zawias. - Ten Vilgefortz, jak na razie, niewieloma może poszczycić się
sukcesami, ot co. Po mojemu...
- Zostawmy to - wtrącił się
ktoś mówiący z charakterystycznym przeciąganiem sylab. - Nie po to
organizowaliśmy zjazd, tu, w Toussaint. Na krańcu świata.
- Na zatraconym końcu
świata!
- Ten kraniec świata -
powiedział zakatarzony - to jedyny znany mi kraj nie posiadający własnej
służby bezpieczeństwa. Jedyny zakątek cesarstwa, który nie jest naszpikowany
agentami Vattiera de Rideaux. To wiecznie rozbawione i podpite księstwo mają
za komediowe i nikt nie traktuje go poważnie.
- Takie kraiki - powiedział
przeciągając sylaby - zawsze były rajem dla szpiegów i ulubionym miejscem
ich spotkań. Dlatego przyciągały również kontrwywiady i szpicli, różnych
zawodowych podpatrywaczy i podsłuchiwaczy.
- Może tak było dawniej. Ale
nie za babskich rządów, trwających w Toussaint blisko sto lat. Powtarzam,
jesteśmy tu bezpieczni. Tutaj nikt nas nie wytropi ani nie podsłucha.
Możemy, udając kupców, spokojnie omówić kwestie jakże żywotne zwłaszcza dla
waszych książęcych miłości. Dla waszych prywatnych fortun i latyfundiów.
- Gardzę prywatą, ot co! -
zaperzył się zgrzytliwy. - I nie dla prywaty tu jestem! Idzie mi tylko i
wyłącznie o dobro cesarstwa. A dobro cesarstwa, panowie, to mocna dynastia!
Szkodą natomiast i wielkim złem dla cesarstwa będzie, jeśli na tronie
zasiądzie jakiś skundlony, zepsuty owoc złej krwi, potomek chorych fizycznie
i moralnie północnych królików. Nie, panowie! Na rzecz taką ja, de Wett z de
Wettów, na Wielkie Słońce, nie będę patrzył bezczynnie! Tym bardziej, że
moja córka już niemal miała obiecane...
- Twoja córka, de Wett? -
zaryczał ten basowy, dudniący. - A co ja mam powiedzieć? Ja, którym poparł
tego szczeniaka Emhyra wtedy, w walce przeciw uzurpatorowi? Wszak to z
mojej rezydencji kadeci ruszyli szturmować pałac! Wtenczas, mały krętacz,
łaskawie patrzył na moją Eilan, uśmiechał się, komplementy prawił, a i za
kotarą, wiem to, cycki jej ściskał. A teraz co... Inna cesarzowa? Taki
afront? Taka obelga? Cesarz Wiecznego Imperium, który nad córki starych
rodów przedkłada przybłędę z Cintry! Co? Siedzi na tronie z mojej łaski, a
moją Eilan śmie znieważać? Nie, nie zniosę tego!
- Ani ja! - krzyknął kolejny
głos, wysoki i egzaltowany. - Mnie też wyrządził zniewagę! Dla tej
cintryjskiej przybłędy porzucił moją żonę!
- Szczęśliwym trafem -
odezwał się ten przeciągający sylaby - przybłędę wyprawiono na tamten świat.
Jak wynika z relacji pana Skellena.
- Słuchałem tej relacji
uważnie - powiedział zgrzytliwy - i doszedłem do wniosku, że nie wynika z
niej nic oprócz tego, że przybłęda znikła. Jaśli zaś znikła, to może się
objawić ponownie. Od zeszłego lata to ona znikała i objawiała się kilka
razy! Zaiste, panie Skellen, rozczarowaliście nas wielce, ot co. Wy i ten
czarodziej, Vilgefortz!
- Nie czas teraz o tym,
Joachimie! Nie czas oskarżać się wzajemnie i obwiniać, wbijać kliny w naszą
jedność. Musimy być silni jednością. I zdecydowaniem. Nieważne jest
albowiem, czy Cintryjka żyje czy nie. Cesarz, który raz bezkarnie zelżył
stare rody, będzie to robił dalej! Nie ma Cintryjki? To za parę miesięcy
gotów przedstawić man cesarzową z Zerrikanii albo Zangwebaru! Nie, na
Wielkie Słońce, do tego nie dopuścimy!
- Nie dopuścimy, ot co!
Słusznie prawisz, Ardalu! Ród Emreisów zawiódł oczekiwania, każda chwila,
gdy Emhyr siedzi na tronie, szkodzi cesarstwu, ot co. A jest kogo na tronie
posadzić. Młody Voorhis...
Rozległo się głośne
kichnięcie, po nim smarkanie.
- Monarchia konstytucyjna -
powiedział kichacz. - Najwyższy czas na monarchię konstytucyjną, na ustrój
postępowy. A potem demokracja... Władza ludu...
- Imperator Voorhis -
powtórzył z naciskiem głęboki głos. - Imperator Voorhis, Stefanie Skellen.
Który będzie ożeniony z moją Eilan lub z którąś z córek Joachima. A wtedy
ja, jako wielki kanclerz koronny, de Wett jako marszałek spraw wewnętrznych.
Chyba, że jako zwolennik jakiegoś tam ludu czy dudu deklarujecie rezygnację
z tytułu i stanowiska. Co?
- Zostawmy w spokoju procesy
historyczne - rzekł pojednawczo zakatarzony. - Tych i tak nic nie
powstrzyma. Na dziś zaś, wasza łaskawość wielki kanclerzu aep Dahy, jeśli
mam jakieś zastrzeżenia przeciw osobie princa Voorhisa, to głównie dlatego,
że jest to człek żelaznego charakteru, dumny i nieugięty, na którego niełatwo
wpłynąć.
- Jeśli można coś
podpowiedzieć - odezwał się przeciągający sylaby. - Princ Voorhis ma syna,
malutkiego Morvrana. Ten jest znacznie lepszym kandydatem. Po pierwsze, ma
mocniejsze prawa do tronu, tak po mieczu, jak i po kądzieli. Po drugie, to
dzieciak, za którego rządzić będzie rada regencyjna. Czyli my.
- Głupstwa! Damy sobie radę
i z ojcem! Znajdziemy sposób!
- Podetkajmy mu -
zaproponował ten egzaltowany - moją żonę!
- Cichajcie, hrabio Broinne.
Nie czas teraz o tym. Panowie, o czym innym wypada teraz radzić, ot co.
Chciałem bowiem spostrzec, że Emhyr var Emreis jeszcze panuje.
- A jakże - zgodził się
zakatarzony, trąbiąc w chustkę. - Panuje i żyje, ma się dobrze, tak na
ciele, jak i na umyśle. Zwłaszcza tego drugiego nie sposób kwestionować po
tym, jak pozbył się obu waszych łaskawości z Nilfgaardu wraz z tymi
wojskami, które mogłyby być wam wierne. Jak pan chce tedy dokonać przewrotu,
mości książę Ardalu, gdy lada moment przyjdzie panu iść do boju na czele
Grupy Armii "Wschód"? A książę Joachim też już chyba powinien być przy
swoich wojskach, przy Specjalnej Grupie Operacyjnej "Verden".
- Daruj sobie
uszczypliwości, Stefanie Skellen. I nie rób min, które tylko w twoim
mniemaniu upodabniają cię do twego nowego pryncypała, czarodzieja
Vilgefortza. A wiedz i to, Puszczyku, że skoro i Emhyr coś podejrzewa, to
winę właśnie ponosicie wy, ty i Vilgefortz. Przyznaj się, chcielibyście
pojmać Cintryjkę i kupczyć nią, wkupywać się w łaski Emhyra? Teraz, gdy
dziewczyna nie żyje, kupczyć nie ma czym, prawda? Emhyr rozerwie was końmi,
ot co. Nie uniesiecie głów, ani ty, ani czarownik, z którym związałeś się
wbrew nam!
- Nikt z nas nie uniesie
głowy, Joachimie - wtrącił bas. - Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wcale nie
jesteśmy w lepszej sytuacji niż Skellen. Okoliczności sprawiły, że wszyscy
jedziemy na jednym wózku.
- Ale to Puszczyk wsadził
nas w ten wózek! Mieliśmy działać skrycie, a teraz co? Emhyr wie wszystko!
Agenci Vattiera de Rideaux tropią Puszczyka co całym imperium! A nas, by się
nas pozbyć wysłano na wojnę, ot co!
- Z tego akurat - powiedział
ten przeciągający sylaby - radowałbym się, to bym wykorzystał. Wojny, która
trwa, zapewniam panów, wszyscy mają już dość. Wojsko, prosty lud, a nade
wszystko kupcy i przedsiębiorcy. Sam fakt zakończenia wojny powitany będzie
w całym cesarstwie z wielką radością, niezależnie od tego, jak wojna się
skończy. A przecież panowie, jako dowodzący armiami, mają na wynik wojny
wpływ, że tak się wyrażę, stale w zasięgu ręki. Cóż prostszego, jak w
wypadku kończącego konflikt zbrojny zwycięstwa ustroić się w laur? A w
przypadku porażki wystąpić jako mężowie opatrznościowi, rzecznicy rokowań,
kładący kres przelewowi krwi?
- Prawda - powiedział po
chwili zgrzytliwy. - Na Wielkie Słońce, to prawda. Słusznie prawicie, panie
Leuvaarden.
- Emhyr - powiedział bas -
założył siebie stryczek na szyję, wysyłając nas na front.
- Emhyr - powiedział
egzaltowany - żyje jeszcze, mości książę. Żyje i ma się dobrze. Nie dzielmy
skóry na niedźwiedziu.
- Nie - powiedział bas. -
Wcześniej zabijmy niedźwiedzia.
Milczenie trwało długo.
- A więc zamach.
Śmierć.
- Śmierć.
- Śmierć!
- Śmierć! To jedyne
rozwiązanie. Emhyr ma zwolenników, dopóki żyje. Gdy Emhyr umrze, poprą nas
wszyscy. Stanie po naszej stronie arystokracja, bo arystokracja o my, a siłą
arystokracji jest jej solidarność. Stanie po naszej stronie znaczna część
wojska, zwłaszcza ta część korpusu oficerskiego, która pamięta Emhyrowi
czystki po klęsce soddeńskiej. I stanie po naszej stronie lud...
- Bo lud jest ciemny, głupi
i łatwo nim manipulować - dokończył, wysmarkawszy się, Skellen. - Wystarczy
krzyknąć: "Hurra!", wygłosić mowę ze stopni senatu, otworzyć więzienia i
obniżyć podatki.
- Macie absolutną rację,
hrabio - powiedział ten przeciągający sylaby. - Teraz wiem, czemu tak
gardłujecie za demokracją.
- Uprzedzam - zazgrzytał ten
nazywany Joachimem - że tak gładziutko nam nie pójdzie, panowie. Cały nasz
plan opiera się na tym, że Emhyr umrze. A nie wolno zamykać oczy na, że
Emhyr ma wielu popleczników, ma korpusy wojsk wewnętrznych, ma fanatyczną
gwardię. Nie będzie łatwo przerąbać się przez brygadę "Imperatora", a ta,
nie łudźcie się, będzie walczyć do ostatniego.
- I tutaj - oświadczył
Skellen - oferuje nam swoją pomoc Vilgefortz. Nie będziemy musieli oblegać
pałacu ani przebijać się przez "Imperę". Sprawę załatwi jeden zamachowiec
mający magiczną protekcję. Tak, jak to się stało w Tretogorze, tuż przed
rebelią magików na Thanedd.
- Król Radowid Redański.
- Tak jest.
- Vilgefortz ma takiego
zamachowca?
- Ma. Żaby dowieść wam
naszego zaufania, panowie, powiemy wam, kto to jest. Czarodziejka Yennefer,
którą trzymamy we więzieniu.
- W więzieniu? Słyszałem, że
Yennefer jest wspólniczką Vilgefortza.
- Jest jego więźniem.
Zauroczona i zahipnotyzowana, zaprogramowana jak golem dokona zamachu. Po
czym popełni samobójstwo.
- Niezbyt pasuje mi jakaś
zauroczona wiedźma - rzekł przeciągający sylaby, a niechęć sprawiła, że
przeciągał jeszcze bardziej. - Lepszy byłby bohater, płomienny ideowiec,
mściciel...
- Mścicielka - przerwał
Skellen. - Pasuje tu jak ulał, panie Leuvaarden. Yennefer będzie mścić
krzywdy wyrządzone jej przez tyrana. Emhyr prześladował i przyprawił o
śmierć jej wychowanicę, niewinne dziecko. Ten okrutny jedynowładca, ten
zboczeniec, miast dbać o cesarstwo i lud, prześladował i katował dzieci.
Dosięgła go za to mściwa ręka...
- Dla mnie - oświadczył
basem Ardal aep Dahy - bardzo dobre.
- Dla mnie też - zazgrzytał
Joachim de Wett.
- Świetnie! - krzyknął
egzaltowanie hrabia Broinne. - Za gwałcenie cudzych żon tyrana i zboczeńca
dosięgnie mściwa ręka. Świetnie!
- Jedna rzecz - przeciągał
sylaby Leuvaarden. - Aby dowieść zaufania, panie hrabio Skellen, proszę nam
zdradzić aktualne miejsce pobytu pana Vilgefortza.
- Panowie, ja... Nie wolno
mi...
- To będzie gwarancja.
Rękojmia szczerości i oddania sprawie.
- Nie lękaj się zdrady,
Stefanie - dodał aep Dahy. - Nikt z tu obecnych nie zdradzi. To paradoks. W
innych warunkach może wśród nas i znalazłby się taki, kto chciałby odkupić
życie, zdradzając pozostałych. Ale wszyscy z nas wiedzą aż nadto dobrze, że
przeniewierstwem nie kupiliby nic. On ma zamiast serca kawał lodu. I dlatego
umrze.
Stefan Skellen nie wahał się
dłużej.
- A więc dobrze -
powiedział. Niechaj to będzie rękojmia szczerości. Vilgefortz ukrywa się
w...
* * *
Wiedźmin, siedzący u wylotu
trąb, aż do bólu zacisnął pięści. Wytężył słuch. I pamięć.
* * *
Wątpliwości wiedźmina
względem amuletu Fringilli były niesłuszne i rozwiały się w mgnieniu oka.
Gdy wszedł do dużej kawerny i zbliżał się do kamiennego mostku nad czarną
otchłanią, medalion zaszarpał mu się i zatrzepał na szyi, już nie jak
wróbel, ale jak spory i silny ptak. Gawron, dajmy na to.
Geralt zamarł. Uspokoił
amulet. Nie wykonywał najmniejszego ruchu, by jego uszu nie mylił ani
szelest, ani nawet głośniejszy oddech. Czekał. Wiedział, że po drugiej
stronie przepaści, za mostkiem, coś było, coś czaiło się w ciemnościach. Nie
wykluczał, że coś mogło kryć się również za jego plecami, a most miał był
pułapką. Nie miał zamiaru dać się w nią schwytać. Czekał. I doczekał się.
- Witaj, wiedźminie -
usłyszał. - Czekaliśmy tu na ciebie.
Głos dobiegający z mroku
brzmiał dziwnie. Ale Geralt słyszał już takie głosy, znał je. Głosy istot
nie przyzwyczajonych do porozumiewania się za pomocą mowy. Umiejąc korzystać
z aparatury płuc, przepony, tchawicy i krtani, stworzenia te nie do końca
panowały nad aparatem artykulacyjnym, nawet wtedy, gdy ich wargi,
podniebienie i język miały budowę całkiem podobną do ludzkiej. Wypowiedziane
przez takie istoty słowa, oprócz tego, że dziwacznie akcentowane i
intonowane, pełne były dźwięków niemiłych dla ludzkiego ucha - od twardych i
brzydko szczekliwych po syczące i oślizłe miękkie.
- Czekaliśmy na ciebie -
powtórzył głos. - Wiedzieliśmy, że przyjdziesz, gdy cię zwabić plotkami. Że
wleziesz tu, pod ziemię, by tropić, ścigać, prześladować i mordować. Już
stąd nie wyjdziesz. Nie zobaczysz już tego słońca, któreś tak ukochał.
- Pokaż się.
W ciemności za mostkiem coś
się poruszyło. Mrok w jednym miejscu jakby zgęstniał i przybrał ludzki z
grubsza kształt. Stwór, zdawało się, ani przez chwilkę nie zostawał w tej
samej pozycji i miejscu, zmieniał je za pomocą szybkich, nerwowych,
rozmigotanych ruchów. Wiedźmin widywał już takie istoty.
- Korred - stwierdził zimno.
- Mogłem spodziewać się tu kogoś takiego jak ty. Aż dziw, że wcześniej
się na ciebie nie natknąłem.
- Proszę, proszę - w głosie
ruchliwego stwora zabrzmiało szyderstwo. - W ciemności, a poznał. A tego
poznajesz? I tego? I tego?
Z mroku, bezszelestnie jak
duchy, wyłoniły się trzy kolejne stwory. Jeden, czający się za plecami
korreda, z kształtu i ogólnego pozoru też był humanoidem, ale niższym,
bardziej zgarbionym i bardziej małpim. Geralt wiedział, że to kilmulis.
Dwa dalsze potwory, jak
słusznie podejrzewał, kryły się przed mostkiem, gotowe odciąć mu powrót,
gdyby na mostek wszedł. Pierwszy, po lewej, zachrobotał pazurami jak ogromny
pająk, zamarł, przebierając licznymi odnóżami. Był to pryskirnik. Ostatni
stwór, z grubsza przypominający kandelabr, wychynął, zdawałoby się, wprost
ze spękanej łupkowej ściany. Geralt nie mógł odgadnąć, co to jest. W żadnej
z wiedźmińskich ksiąg takie monstrum nie figurowało.
- Nie chcę zwady -
powiedział, licząc trochę na fakt, że stwory zaczęły od rozmowy, miast
zwyczajnie skoczyć mu z ciemności na kark. - Nie chcę z wami zwady. Ale jak
przyjdzie co do czego, będę się bronił.
- Mamy to wkalkulowane -
oznajmił sykliwie korred. - Dlatego jesteśmy w czwórkę. Dlatego cię tu
zwabiliśmy. Zatrułeś nam życie, łajdacki wiedźminie. Najpiękniejsze dziury w
tej świata stronie, cudowne miejsce do zimowania, my tu zimujemy od zarania
dziejów niemalże. A teraz tyś tu przylazł polować, niecnoto. Ścigać nas,
tropić, zabijać dla pieniędzy. Koniec z tym. I z tobą też.
- Posłuchaj, korredzie...
- Grzeczniej - warknął
stwór. - Nie cierpię chamstwa.
- Jak więc mam się do
ciebie...
- Panie Schweitzer.
- A zatem, panie Schweitzer
- podjął Geralt, na pozór posłusznie i pokornie - sprawa ma się tak.
Wszedłem tu, nie ukrywam, jako wiedźmin, z wiedźmińskim zadaniem. Proponuję
pominąć rzecz milczeniem. Wydarzyło się jednak w tych podziemiach coś, co
sytuację zmieniło diametralnie. Dowiedziałem się czegoś niezwykle dla mnie
ważnego. Czegoś, co może odmienić całe moje życie.
- I co z tego czegoś ma
wynikać?
- Muszę - Geralt był wzorem
spokoju i cierpliwości - natychmiast wyjść na powierzchnię, natychmiast, bez
chwili zwłoki, wyruszyć w daleką drogę. Drogę, która może się okazać drogą
bez powrotu. Wątpię, bym kiedykolwiek wrócił w te strony...
- W ten sposób chcesz sobie
kupić życie, wiedźminie? - zasyczał pan Schweitzer. - Nic z tego. Próżne są
twoje błagania. Mamy cię w matni i nie wypuścimy z niej. Zabijemy cię z
myślą nie tylko o sobie, ale i o innych naszych pobratymcach. Za, że się tak
wyrażę, wolność naszą i waszą.
- Nie tylko nie wrócę w te
strony - podjął cierpliwie Geralt - ale w ogóle zaprzestanę działalności jako
wiedźmin. Nigdy już nie zabiję żadnego z was...
- Łżesz! Łżesz ze strachu!
- Ale - Geralt i tym razem
nie dał sobie przerwać - muszę, jako się rzekło, pilnie stąd wyjść. Macie
tedy do wyboru dwie alternatywy. Pierwsza: uwierzycie w moją szczerość, a ja
stąd wyjdę. Druga: wyjdę stąd po waszych trupach.
- Trzecia - charknął korred
- sam będziesz trupem.
Wiedźmin z sykiem wydobył
miecz z pochwy na plecach.
- Nie jedynym - powiedział
beznamiętnie. - Z pewnością nie jedynym, panie Schweitzer.
Korred milczał przez czas
jakiś. Trzymający się za jego plecami kilmulis kołysał się i pocharkiwał.
Pryskirnik zginał i prostował odnóża. Kandelabr zmieniał kształty. Teraz
wyglądał jak koślawa choinka z dwojgiem wielkich fosforyzujących oczu.
- Daj dowód - rzekł wreszcie
korred - twojej szczerości i dobrej woli?
- Jaki?
- Twój miecz. Twierdzisz, że
przestaniesz być wiedźminem. Wiedźmin to jego miecz. Wrzuć go do przepaści.
Albo złam. Wtedy pozwolimy ci wyjść.
Geralt przez chwilę stał bez
ruchu, w ciszy, w której słychać było kapanie wody ze stropu i ścian.
Potem wolno, nie spiesząc się, pionowo i głęboko wetknął miecz w rozpadlinę
skalną. I złamał klingę silnym uderzeniem buta. Brzeszczot pękł z jękiem,
który echem odezwał się w pieczarach.
Woda kapała ze ścian,
ściekała po nich niby łzy.
- Nie mogę uwierzyć - rzekł
po woli korred. - Nie mogę uwierzyć, że ktoś może być aż taki głupi.
Rzucili się na niego
wszyscy, momentalnie, bez krzyku, hasła, czy komendy. Pierwszy sadził przez
mostek pan Schweitzer, z wysuniętymi pazurami i wyszczerzonymi kłami,
których nie powstydziłby się wilk.
Geralt pozwolił mu się
zbliżyć, po czym wykręcił się w biodrach i ciął, rozwalając dolną szczękę i
gardło. W następnej chwili już był na mostku, uderzeniem na odlew rozpłatał
kilmulisa. Skurczył się i przypadł do ziemi, w samą porę, a skaczący na niego
kandelabr przeleciał górą, ledwie zadrapawszy mu kurtkę szponami. Wiedźmin
uskoczył przed pryskirnikiem, przed jego cienkimi łapami migającymi jak
śmigi wiatraka. Cios jednej z łap trafił go w bok głowy, Geralt zatańczył,
robiąc zwód i otaczając się szerokim cięciem. Pryskirnik skoczył znowu, ale
chybił. Uderzył o barierkę i rozwalił ją, runął w przepaść wraz z gradem
kamieni. Do tej pory nie wydał najmniejszego dźwięku, teraz, lecąc w
przepaść, zawył. Wycie cichło długo.
Zaatakowali go z dwóch stron
- z jednej kandelabr, z drugiej broczący krwią kilmulis, który choć ranny,
zdołał wstać. Wiedźmin wskoczył na balustradkę mostku, czuł, jak trą o
siebie usuwające się kamienie, a cały mostek drży. Balansując, wymknął się z
zasięgu szponiastych łapsk kandelabra i znalazł się za plecami kilmulisa.
Kilmulis nie miał szyi, więc Geralt ciął go w skroń. Ale czerep potwora był
jak z żelaza, musiał rąbnąć go po raz drugi. Stracił na to odrobinę za dużo
czasu.
Dostał w głowę, ból błysnął
mu w czaszce i oczach. Zawirował, otaczając się szeroką paradą, czując
wartko cieknącą spod włosów krew, starał się zrozumieć, co się stało.
Unikając cudem drugiego ciosu szponów, zrozumiał. Kandelabr zmieniał
kształty - teraz atakował nieprawdopodobnie wręcz wydłużonymi łapami.
Miało to wadę. W postaci
zakłóconego środka ciężkości i równowagi. Wiedźmin zanurkował pod łapami,
skracając dystans. Kandelabr, widząc, co się święci, jak kot upadł na
grzbiet, wystawiając tylne łapy, równie szponiaste jak przednie. Geralt
przeskoczył nad nim, rąbiąc w skoku. Czuł, jak klinga tnie ciało. Zwinął
się, odwrócił, ciął jeszcze raz, przypadając na kolano. Stwór zakrzyczał i
gwałtownie wyrzucił do przodu głowę, dziko kłapnął zębiskami tuż przed
piersią wiedźmina. Jego wielkie oczy świeciły w ciemności. Geralt odepchnął
go mocnym uderzeniem głowicy miecza, ciął z bliska, znosząc mu połowę
czaszki. Nawet bez tej połowy ten dziwny, nie figurujący w żadnej z
wiedźmińskich ksiąg stwór kłapał zębami jeszcze przed dobre kilkanaście
sekund. Potem umarł, ze strasznym, niemal ludzkim westchnieniem.
Leżący w krwi korred drgał
konwulsyjnie.
Wiedźmin stanął nad nim.
- Nie mogę uwierzyć -
powiedział - że ktoś mógł być tak głupi, by dać się nabrać na tak prostą
iluzję, jak ta z łamaniem miecza.
Nie był pewien, czy korred
jest na tyle przytomny, by rozumieć. Ale w sumie było mu to obojętne.
- Ostrzegałem - powiedział,
ocierając krew, która lała mu się po policzku. - Uprzedzałem, że muszę z
stąd wyjść.
Pan Schweitzer zadygotał
mocno, zacharczał, zaświszczał i zazgrzytał. Potem ścichł i znieruchomiał.
Woda kapała ze stropu i
ścian.
* * *
- Jesteś usatysfakcjonowany,
Regis?
- Teraz tak.
- A zatem - wiedźmin wstał
- dalejże, biegnij i pakuj się. A żywo.
- Nie zajmie mi to wiele
czasu. Omnia mea mecum porto.
- Co?
- Mam niewielki bagaż.
- Tym lepiej. Za pół
godziny, za miastem.
- Będę tam.
* * *
Nie docenił jej. Przydybała
go. Sam był sobie winien. Zamiast się śpieszyć, mógł pojechać na tyły pałacu
i zostawić tam Płotkę w większej stajni, tej dla błędnego rycerstwa,
personelu i służby, w której trzymała też konie jego drużyna. Nie zrobił
tego, z pośpiechu i z przyzwyczajenia skorzystał ze stajni książęcej. A mógł
się domyślić, że w książęcej stajni musi być ktoś, kto donosi.
Chodziła od przegrody do
przegrody, kopiąc słomę. Miała na sobie krótkie futerko z rysia, białą
atłasową bluzkę, czarną spódnicę do konnej jazdy i wysokie buty. Konie
parskały, wyczuwając emanującą z niej złość.
- Proszę, proszę -
powiedziała na jego widok, wyginając trzymaną w ręku szpicrutę. - Uciekamy!
Bez pożegnania. Bo list, który zapewnie leży na stole, to nie jest
pożegnanie. Nie po tym, co nas łączyło. Jak się domyślam, twoje postępowanie
wyjaśniają i usprawiedliwiają niezwykle ważkie argumenty.
- Wyjaśniają i
usprawiedliwiają. Przepraszam, Fringillo.
- Przepraszam, Fringillo -
powtórzyła, wściekle krzywiąc usta. - Jakżeż krótko, jakżeż oszczędnie,
jakżeż bezpretensjonalnie, z jakąż dbałością o styl. List, który dla mnie
zostawiłeś, głowę dam, jest pewnie zredagowany równie wykwintnie. Bez
nadmiernej rozrzutności, jeśli idzie o atrament.
- Muszę jechać - wykrztusił.
- Domyślasz się, dlaczego. I dla kogo. Wybacz mi proszę. Miałem zamiar
umknął chyłkiem i cichaczem, bo... Nie chciałem, byś próbowała jechać za
nami.
- Próżny był to lęk -
wycedziła, zginając szpicrutę w pałąk. - Nie pojechałabym z tobą, nawet
gdybyś prosił, leżąc u mych stóp. O nie, wiedźminie. Jedź sam, sam zgiń, sam
zamarznij na przełęczach. Ja nie mam wobec Ciri żadnych zobowiązań. A wobec
ciebie? Czy ty wiesz, ilu błagało o to, co ty miałeś? A co teraz z pogardą
odrzucasz, ciskasz w kąt?
- Nigdy cię nie zapomnę.
- Och - syknęła. - Sam nie
wiesz, jaką mam ochotę sprawić, by tak naprawnę było. Jeśli nawet nie za
pomocą magii, to za pomocą tego pejcza!
- Nie zrobisz tego.
- Masz rację, nie zrobię.
Nie potrafiłabym. Zachowam się, jak przystało na wzgardzoną i porzuconą
kochankę. Klasycznie. Odejdę z podniesioną głową. Z godnością i dumą.
Łykając łzy. Potem będę ryczeć w poduszkę. A potem puszczę się z innym!
Pod koniec niemal krzyczała.
Nic nie powiedział. Ona też
milczała.
- Geralt - powiedziała
wreszcie, zupełnie innym głosem. - Zostań ze mną.
- Wydaje mi się, że cię
kocham - powiedziała, widząc, że zwleka z odpowiedzią. - Zostań ze mną.
Proszę cię o to. Nigdy nikogo nie prosiłam i nie sądzę, bym poprosiła.
Ciebie proszę.
- Fringillo - odrzekł po
chwili. - Jesteś kobietą, o której mężczyzna może tylko marzyć. Moją, tylko
moją winą jest, że nie mam natury marzyciela.
- Jesteś - powiedziała po
chwili, zagryzając wargi - jak rybacki hak, który raz wbity, wyrwać można
tylko z krwią i mięsem. Cóż, sama sobie jestem winna, wiedziałam, co robię,
igrając z niebezpieczną zabawką. Na szczęście, wiem też, jak sobie radzić ze
skutkami. Mam w tym względzie przewagę nad resztą kobiecego plenienia.
Nie skomentował.
- Zresztą - dodała - złamane
serce, choć boli dużo, dużo bardziej niż złamana ręka, zrasta się dużo, dużo
szybciej.
Nie skomentował i tym razem.
Fringilla przyjrzała się siniakowi na jego policzku.
- Jak mój amulet? Dobrze
działa?
- Jest po postu świetny.
Dziękuję ci.
Kiwnęła głową.
- Dokąd jedziesz? - spytała
zupełnie innym głosem i tonem. - Czego się dowiedziałeś? Znasz miejsce, w
którym ukrywa się Vilgefortz, prawda?
- Prawda. Nie proś mnie, bym
ci powiedział, gdzie to jest. Nie powiem.
- Kupię tę informację. Coś
za coś.
- Ach, tak?
- Mam wiadomość - powtórzyła
- która jest cenna. A dla ciebie po prostu bezcenna. Sprzedam ci ją w
zamian za...
- Za spokój sumienia -
dokończył, patrząc jej w oczy. - Za zaufanie, którym cię obdarzyłem. Przed
chwilą była tu mowa o miłości. A teraz zaczynamy mówić o handlu?
Milczała długo. Potem
gwałtownie, ostro uderzyła się szpicrutą po cholewie.
- Yennefer - wyrecytowała
szybko - ta, której imieniem kilka razy zwróciłeś się do mnie w nocy, w
chwilach ekstazy, nigdy nie zdradziła ani ciebie, ani Ciri. Nigdy nie była
wspólniczką Vilgefortza. By ratować Cirillę, nieustraszenie poszła na
niesłychane ryzyko. Poniosła porażkę, wpadła Vilgefortzowi w łapy. Do prób
skanowania, jakie miały miejsce jesienią ubiegłego roku, z pewnością
zmuszono ją torturami. Czy żyje, nie wiadomo. Więcej nie wiem. Przysięgam.
- Dziękuję ci, Fringillo.
- Odejdź.
- Ufam ci - powiedział, nie
odchodząc. - I nigdy nie zapomnę tego, co było między nami. Ufam ci,
Fringillo. Nie zostanę z tobą, ale chyba też cię kochałem... Na swój sposób.
Proszę, abyś to, czego się za chwilę dowiesz, zachowała w najgłębszej
tajemnicy. Kryjówka Vilgefortza znajduje się w...
- Zaczekaj - przerwała. -
Powiesz mi to później, później mi to zdradzisz. Teraz, przed odejściem,
pożegnaj się ze mną. Tak, jak powinieneś się pożegnać. Nie liścikami, nie
wybąkiwanymi przeprosinami. Pożegnaj się ze mną tak, jak tego pragnę.
Zdjęła rysie futro, rzuciła
je na stertę słomy. Gwałtownym ruchem zdarła bluzkę, pod którą nie miała nic.
Upadłą na futro, ciągnąc go za sobą, na siebie. Geralt chwycił ją za kark,
podciągnął sukienkę, nagle zorientował się, że na zdjęcie rękawic nie będzie
czasu. Fringilla na szczęście nie nosiła rękawic. Ani majtek. Na jeszcze
większe szczęście nie nosiła też ostróg, bo za małą chwilę obcasy jej
jeździeckich butów były dosłownie wszędzie, gdyby nosiła ostrogi, strach
pomyśleć, co by się mogło stać.
Gdy krzyknęła, pocałował ją.
Zdusił krzyk.
Konie, wietrząc ich wściekłą
namiętność, rżały, tupały, tłukły się o przegrody, tak że aż pył i siano
sypały się ze stropu.
* * *
- Cytadela Rhys-Rhun, w
Nazairze, nad jeziorem Muredach - dokończyła triumfalnie Fringilla Vigo. -
Tam jest kryjówka Vilgefortza. Wyciągnęłam to od wiedźmina, nim odjechał.
Mamy dość czasu, by go wyprzedzić. On w żaden sposób nie zdoła dotrzeć tam
przed kwietniem.
Dziewięć kobiet, zebranych
w sali kolumnowej zamczyska Montecalvo, pokiwało głowami, obdarzyło
Fringille spojrzeniami pełnymi uznania.
- Rhys-Rhun - powtórzyła
Filippa Eilhart, odsłaniając zęby w drapieżnym uśmiechu i bawiąc się
przypiętą do sukni sardonyksową kameą. - Rhys-Rhun w Nazairze. No, to do
rychłego zobaczenia, panie Vilgefortz... Do rychłego zobaczenia!
- Gdy wiedźmin tam dotrze -
zasyczała Keira Metz - znajdzie gruzy, które nawet już nie będą śmierdzieć
spalenizną.
- Ani trupem - uśmiechnęła
się uroczo Sabrina Glevissig.
- Brawo, panno Vigo -
skinęła Sheala. - Ponad trzy miesiące w Toussaint... Ale chyba warto było.
Fringilla Vigo powiodła
spojrzeniem po siedzących za stołem czarodziejkach. Po Sheali, Filippie,
Sabinie Glevissig. Po Keirze Metz, Margaricie Laux-Antille i Triss Merigold.
Po Francesce Findabair i Idzie Emean, których obramowane intensywnym elfim
makijarzem oczy absolutnie niczego nie wyrażały. Po Assire var Anahid,
której oczy wyrażały niepokój i troskę.
- Warto było - przyznała.
Absolutnie szczerze.
* * *
Niebo z ciemnoniebieskiego
powoli robiło się czarne. Lodowaty wiatr duł wśród winnic. Geralt zapiął
wilczurę i owinął szyję wełnianym szalem. Czuł się świetnie. Spełniona
miłość, jak zwykle, wzniosła go na szczyt sił fizycznych, psychicznych i
moralnych, starła ślad wszelkich wątpliwości, a myśl uczyniła jasną i żywą.
Żałował tylko, że na dłuższy czas będzie pozbawiony tego cudownego panaceum.
Głos Reynarta de
Bois-Fresnes wyrwał go z zadumy.
- Idzie zła pogoda -
powiedział błędny rycerz, patrząc na wschód, tam, skąd nadlatywała wichura.
- Spieszcie się. Jeżeli z tym wiatrem przyjdzie śnieg, jeśli schwyci was na
przełęczy Malheur, znajdziecie się w pułapce. A wówczas do wszystkich bogów,
jakich czcicie, jakich znacie i jakich rozumiecie, módlcie się o odwilż.
- Rozumiemy.
- Przez pierwsze dni wiodła
was będzie Sansretour, trzymajcie się rzeki. Miniecie faktorię traperską,
dotrzecie do miejsca, w którym do Sansretour wpada prawy dopływ. Nie
zapominajcie: prawy. Jego bieg wskaże wam drogę na przełęcz Malheur. Gdy zaś
z wolą boską pokonacie Malheur, nie spieszcie się tak bardzo, będziecie mieli
jeszcze przed sobą przełęcze Sansmerci i Mortblanc. Gdy pokonacie obydwie,
zjedziecie w dolinę Sudduth. Sudduth ma ciepły mikroklimat, niemalże jak
Toussaint. Gdyby nie nędzna gleba, sadziliby tam winorośl.
Urwał zawstydzony pod
karcącymi spojrzeniami.
- Jasne - chrząknął. - Do
rzeczy. U wylotu Sudduth leży miasteczko Caravista. Mieszka tam mój kuzyn,
Guy de Bois-Fresnes. Odwiedźcie go i powołajcie się na mnie. Gdyby okazało
się, że kuzyn umarł lub skretyniał, pamiętajcie, kierunek waszej drogi to
równina Mag Deira, dolina rzeki Sylte. Dalej, Geralt, to już wedle map,
które odrysowałeś sobie u miejskiego kartografa. Skoro już jesteśmy przy
kartografie, nie bardzo pojmuję, dlaczego wypytywałeś go o jakieś zamki...
- O tym lepiej zapomnij,
Reynart. Nic takiego nie miało miejsca. Nic nie słyszałeś, nic nie
widziałeś. Choćby cię na męki brali. Rozumiesz?
- Rozumiem.
- Jeździec - ostrzegł Cahir,
opanowując brykającego ogiera. - Jeździec wali ku nam cwałem od strony
pałacu.
- Jeśli jeden - wyszczerzyła
się Angouleme, głaszcząc wiszący u siodła toporek - to mały problem.
Jeźdźcem okazał się Jaskier,
gnający co koń wyskoczy. O dziwo, koniem okazał się Pegaz, wałach poety,
który skakać nie lubił i nie zwykł.
- No - powiedział trubadur,
zdyszany tak, jakby to on niósł wałacha, a nie wałach jego. - No, udało się.
Bałem się, że was nie złapię.
- Tylko nie mów, że jednak
jedziesz z nami.
- Nie, Geralt - Jaskier
spuścił głowę - nie jadę. Zostaję tu, w Toussaint, z Łasiczką. To znaczy, z
Anariettą. Ale nie mogłem się przecież z wami nie pożegnać. Życzyć
szczęśliwej drogi.
- Podziękuj za wszystko
księżnej. I usprawiedliw nas, że tak nagle i bez pożegnania. Wytłumacz
jakoś.
- Uczyniliście rycerski ślub
i tyle. Każdy w Toussaint wliczając Łasiczkę, zrozumie coś takiego, a
tutaj... Macie. Niech to będzie mój wkład.
- Jaskier - Geralt wziął od
poety ciężką sakiewkę. - Na brak pieniędzy nie cierpimy. Niepotrzebnie...
- Niech to będzie mój wkład
- powtórzył trubadur. - Forsa zawsze się przyda. A poza tym nie jest moja,
wziąłem te dukaty z prywatnej szkatuły Łasiczki. Co tak patrzycie? Kobietom
pieniądze potrzebne nie są. Bo i po co? Nie piją, w kości nie grają, a
kobietami, psiakrew, są przecież same. No, bywajcie! Jedźcie, bo się
rozpłaczę. A po wszystkim macie zawadzić o Toussaint, wracając, wszystko mi
opowiedzieć. I chcę uścisnąć Ciri. Obiecujesz, Geralt?
- Obiecuję.
- No, to bywajcie.
- Zaczekaj - Geralt obrócił
konia, podjechał blisko do Pegaza, skrycie wyciągnął zza pazuchy list. -
Postaraj się, aby to pismo dotarło...
- Do Fringilli Vigo?
- Nie. Do Dijkstry.
- Co też ty, Geralt? A jak
ja mam to zrobić według ciebie?
- Znajdź sposób. Wiem, że
potrafisz. A teraz bywaj. Daj pyska, stary durniu.
Daj pyska, druhu. Będę was
wyglądał.
Patrzyli mu w ślad,
widzieli, jak jedzie kłusem w kierunku Beauclair.
Niebo ciemniało.
- Reynart - wiedźmin
odwrócił się w siodle. - Jedź z nami.
- Nie, Geralt - odrzekł po
chwili Reynart de Bois-Fresnes. - Ja jestem błędny. Ale nie szalony.
* * *
W wielkiej sali kolumnowej
zamku Montecalvo panowało niezwykłe podniecenie. Dominujący tu zwykle
subtelny światłocień kandelabrów dziś zastępowała mleczna jasność wielkiego
magicznego ekranu. Obraz na ekranie drgał, migotał, zanikał, potęgując
podniecenie i napięcie. I zdenerwowanie.
- Ha - powiedziała Filippa
Eilhart, uśmiechając się drapieżnie. - Szkoda, że nie mogę tam być. Dobrze
zrobiłoby mi trochę akcji. I trochę adrenaliny.
Sheala de Tancarville
spojrzała na nią cierpko, nic nie powiedziała. Francesca Findabair i Ida
Emean zaklęciami stabilizowały obraz, powiększały go tak, że zajmował całą
ścianę. Widziały wyraźnie czarne szczyty gór na tle granatowego nieba,
gwiazdy odbijające się na powierzchni jeziora, ciemną i graniastą bryłę
zamczyska.
- Wciąż nie mam pewności -
odezwała się Sheala - czy nie było błędem powierzać dowództwo grupy
uderzeniowej Sabrinie i młodej Metz. Keirze połamano na Thanedd żebra, może
chcieć się mścić. A Sabrina.. Cóż, ta trochę zbyt bardzo kocha akcję i
adrenalinę. Nieprawdaż, Filippo?
- Rozmawiałyśmy już o tym -
ucięła Filippa, a głos miała kwaśny niczym marynata ze śliwek. -
Ustaliłyśmy, co było do ustalenia. Nikt nie zostanie zabity bez koniecznej
potrzeby. Grupa Sabriny i Keiry wejdzie do Rhys-Rhun cicho jak myszki,
na paluszkach, cyt-cyt. Vilgefortza wezmą żywcem, bez jednego zadrapania,
bez jednego siniaczka. Ustaliłyśmy to. Chociaż ja nadal uważam, że
należałoby dać przykład. Żeby ci nieliczni, tam, w zamku, którzy przeżyją tę
noc, do końca życia budzili się z krzykiem, gdy im się ta noc przyśni.
- Zemsta - rzekła sucho
czarodziejka z Koviru - jest rozkoszą umysłów miernych, słabych i
małostkowych.
- Być może - zgodziła się z
pozornie obojętnym uśmiechem Filippa. - Ale jednak rozkoszą być nie
przestaje.
- Zostawmy to - Margarita
Laux-Antille uniosła puchar musującgo wina. - Proponuję wypić zdrowie panie
Fringilli Vigo, dzięki staraniom której kryjówka Vilgefortza została
odkryta. Zaiste, pani Fringillo, dobra, wzorowa robota.
Fringilla ukłoniła się,
odpowiadając na saluty. W czarnych oczach Filippy dostrzegła coś na kształt
drwiny, w lazurowym spojrzeniu Triss Merigold była niechęć. Uśmiechów
Franceski i Sheali nie mogła rozszyfrować.
- Zaczynają - powiedziała
Assire var Anahid, wskazując na wyczarowaną wizję.
Usiadły wygodniej. By lepiej
widzieć, Filippa zaklęciem przyćmiła światła.
Widziały, jak od skał
odrywają się szybkiej czarne kształty, bezszelestnie i zwinnie niby
nietoperze. Jak koszącym lotem spadają na blanki i machikuły zamku
Rhys-Rhun.
- Wiek chyba - mruknęła
Filippa - nie miałam miotły między nogami. Niedługo zapomnę, jak się lata.
Sheala, wpatrzona w wizję,
uciszyła ją niecierpliwym syknięciem.
W oknach czarnego kompleksu
zamczyska krótko błysnął ogień. Raz, drugi, trzeci. Widziały, co to było.
Zaryglowane drzwi i wrzeciądze rozlatywały się w drzazgi pod uderzeniami
piorunów kulistych.
- Są w środku - odezwała się
cicho Assire var Anahid, jedyna, która nie obserwowała wizji na ścianie,
lecz wpatrzona była w leżącą na stole kryształową kulę. - Grupa uderzeniowa
jest w środku. Ale coś jest nie tak. Nie tak, jak powinno być...
Fringilla poczuła, jak krew
z serca odpływa jej do podbrzusza. Ona już wiedziała, co jest nie tak, jak
powinno być.
- Pani Glevissig -
zarapotrowała znowu Assire - otwiera bezpośredni komunikator.
Przestrzeń pomiędzy
kolumnami sali rozbłysnęła nagle, w materializującym się owalu zobaczyły
Sabrinę Glevissig w męskim stroju, z włosami przewiązanymi na czole
szyfonową szarfą, z twarzą uczernioną pręgami maskującej barwiczki. Za
plecami czarodziejki widać było brudne kamienne ściany, na nich strzępy
szmat, niegdyś arrasów.
Sabrina wyciągnęła w ich
stronę urękawiczoną rękę, z której zwisały długie frędzle pajęczyn.
- Tylko tego - powiedziała,
gestykulując gwałtownie - jest tu pod dostatkiem! Tylko tego! Jasna cholera,
co za głupota... Co za kompromitacja...
- Składniej, Sabrino!
- Co, składniej? - wrzasnęła
kaedweńska magiczka. - Co tu można składniej? Nie widzicie? To jest zamek
Rhys-Rhun! Jest pusty! Pusty i brudny! To cholerna pusta ruina! Nie ma tu
nic! Nic!
Zza ramienia Sabriny
wyłoniła się Keira Metz, z maskującym malunkiem na twarzy wyglądająca jak
czart z piekła rodem.
- W tym zamku - powiedziała
spokojnie - nie ma i nie było nikogo. Od jakichś pięćdziesięciu lat. Od
jakichś pięćdziesięciu lat nie było tu żywej duszy, nie licząc pająków,
szczurów i nietoperzy. Dokonałyśmy desantu na całkiem niewłaściwe miejsce.
- Badałyście, czy to nie
iluzja?
- Masz nas za dzieci,
Filippa?
- Słuchajcie obie - Filippa
Eilhart nerwowo przeczesała włosy palcami. - Najemniczkom i adeptkom
powiedzcie, że to były ćwiczenia. Zapłaćcie im i wracajcie. Wracajcie
natychmiast. I dobra mina, słyszycie? Róbcie dobrą minę!
Owal komunikatora zgasł.
Został tylko obraz na ściennym ekranie. Zamek Rhys-Rhun na tle czarnego,
migotliwego od gwiazd nieba. I jezioro, w którym gwiazdy się odbijały.
Fringilla Vigo patrzyła w
blat stołu. Czuła, że pulsująca krew za chwilę rozsadzi jej policzki.
- Ja... naprawdę -
powiedziała wreszcie, nie mogąc już znieść milczenia panującego w sali
kolumnowej zamku Montecalvo. - Ja... Naprawdę nie rozumiem...
- A ja tak - powiedziała
Triss Merigold.
- Ten zamek... - powiedziała
Filippa pogrążona w myślach, w ogóle nie zwracająca uwagi na konfraterki. -
Ten zamek... Rhys-Rhun... Trzeba będzie zniszczyć. Dokładnie zrujnować. A
gdy o całej tej aferze zacznie się układać legendy i podania, trzeba będzie
poddawać je skrupulatnej cenzurze. Czy panie rozumieją, co mam na myśli?
- Bardzo dobrze - kiwnęła
milcząca do tej pory Francesca Findabair. Ida Emean, również milcząca,
pozwoliła sobie na dość wieloznaczne prychnięcie.
- Ja... - Fringilla Vigo
wciąż była jak ogłuszona. - Ja naprawdę nie pojmuję... Jak to się mogło
stać...
- Och - powiedziała po
bardzo długim milczeniu Sheala de Tancarville. - To nic takiego, panno Vigo.
Nikt nie jest doskonały.
Filippa parsknęła z cicha.
Assire var Anahid westchnęła i wzniosła oczy ku plafonowi.
- Koniec końców - dodała
Sheala, wydymając wargi - każdą z nas już kiedyś to spotkało. Każdą z nas,
jak tu siedzimy, kiedyś jakiś mężczyzna oszukał, wykorzystał i wystawił na
pośmiewisko.
* * *
"Ich liebe dich, mich reizt deine schöne Gestalt;
Und bist du nicht willig, so brauch' ich Gewalt!"
"Mein Vater, mein Vater, jetzt fasst er mich an,
Erlkönig hat mir Leids getan!"Johann Wolfgang Goethe
Wszystko już kiedyś było, wszystko już się kiedyś wydarzyło. I wszystko już zostało kiedyś opisane.Vysogota z Corvo
Rozdział piąty
Południe spłynęło na las
skwarem i duchotą, a ciemna jeszcze do niedawna jak jadeit gładź jeziora
zapłonęła złoto, rozbłysła refleksami. Ciri musiała przysłonić oczy dłonią,
odbity od wody blask oślepiał, odzywał się bólem w źrenicach i skroniach.
Przejechała przez nadbrzeżne
zarośla, wpadła Kelpie w jezioro, tak głęboko, by woda sięgnęła ponad kolana
klaczy. Woda była tak przejrzysta, że w rzucanym przez konia cieniu nawet z
wysokości siodła Ciri mogła widzieć kolorową mozaikę dna, szczeżuje i
falujące, pierzaste wodorosty. Widziała małego raka, dostojnie kroczącego
wśród kamyków.
Kelpie zarżała. Ciri
szarpnęła wodze, wyjechała na płyciznę, ale nie na sam brzeg, bo ten był
piaszczysty i usłany kamieniami, a to wykluczało szybką jazdę. Poprowadziła
klacz samym krajem wody tak, by mogła iść po twardym żwirze dna. I od razu
niemal poszła w kłus, w który Kelpie była rącza niczym prawdziwa kłusaczka,
ćwiczona nie do siodła, lecz do bryki lub landa. Ale szybko stwierdziła, że
jednak kłus to za wolno. Uderzeniem pięty i krzykiem zmusiła klacz do cwału.
Gnali wśród lecących dookoła bryzgów wody, błyskających w słońcu jak krople
roztopionego srebra.
Nie zwolniła nawet, gdy
ujrzała wieżę. Ale w oddechy Kelpie nie odezwało się nawet najmniejsze
chrapnięcie, a jej galop był wciąż lekki i niewymuszony.
Wpadła na dziedziniec w
pełnym pędzie, z hukiem kopyt, wryła klacz tak, że przez moment
podkowy ślizgały się po płytach z przeciągłym zgrzytem. Zatrzymała się
tuż-tuż przed czekającymi pod wieżą elfkami. Przed samymi ich nosami.
Doznała satysfakcji, bo dwie z nich, zwykle nieporuszone i beznamiętne,
teraz cofnęły się mimowolnie.
- Nie ma strachu -
parsknęła. - Nie najadę! Chyba żebym chciała.
Elfki opanowały się szybko,
ich twarze znowu wygładził spokój, do oczu powróciła obojętna nonszalancja.
Ciri zeskoczyła, a raczej
sfrunęła z siodła. W oczach miała wyzwanie.
- Brawo - powiedział
jasnowłosy elf o trójkątnej twarzy, wyłaniając się z cienia pod arkadą. -
Ładne przedstawienie, Loc'hlaith.
Wtedy powitał ją tak samo.
Gdy weszła do Wieży Jaskółki i znalazła się wśród kwitnącej wiosny. Ale to
było dawno i na Ciri takie rzeczy całkiem przestały już robić wrażenie.
- Nie jestem żadną Panią
Jeziora - szczeknęła. - Jestem tu więźniem! A wy jesteście dozorcami! I nie
ma co tego owijać w bawełnę!
- Proszę! - rzuciła jednej z
elfek wodze. - Konia trzeba wytrzeć. Napoić, gdy ostygnie. I w ogóle zadbać!
Jasnowłosy elf uśmiechnął
się leciutko.
- W samej rzeczy -
powiedział, patrząc, jak elfki bez słowa odprowadzają klacz do stajni. -
Jesteś tu krzywdzonym więźniem, a one srogimi dozorczyniami. To nawet widać.
- Piękne za nadobne! -
wzięła się pod boki, zadarła nos, śmiało spojrzała mu w oczy, które miał
blado-błękitne jak akwamaryny i dość łagodne. - Traktuję je tak samo, jak one
mnie! A więzienie jest więzieniem.
- Zadziwiasz mnie,
Loc'hlaith.
- A ty traktujesz mnie jak
głupią. I nawet się nie przedstawisz.
- Przepraszam. Jestem Crevan
Espane aep Caomhan Macha. Jestem, jeśli wiesz, co to znaczy, Aen Saevherne.
- Wiem - spojrzała z
podziwem, którego nie zdołała w porę ukryć. - Wiedzący. Elfi
czarodziej.
- Można to i tak nazwać. Dla
wygody używam aliasu Avallac'h i tak możesz się do mnie zwracać.
- Kto ci powiedział -
naburmuszyła się - że w ogóle mam ochotę się do ciebie zwracać? Wiedzący czy
nie, jesteś dozorcą, a ja...
- Więźniem - dokończył
sarkastycznie. - Wspominałaś. W dodatku więźniem źle traktowanym. Do
przejażdżek po okolicy jesteś zapewnie zmuszana, miecz na plecach nosisz za
karę, podobnie jak to eleganckie i dość bogate odzienie, o ileż
gustowniejsze i czyściejsze od tego, w którym się tu zjawiłaś. Ale mimo tych
strasznych warunków nie poddajesz się. Rewanżujesz się za doznawane krzywdy
opryskliwością. Z wielką odwagą i zapałem tłuczesz też zwierciadła będące
dziełami sztuki.
Zaczerwieniła się. Bardzo zła
na siebie.
- Och - powiedział szybko. -
Tłuc możesz, ile dusza zapragnie, w końcu to tylko przedmioty, co z tego, że
wykonane siedemset lat temu. Czy zechcesz przespacerować się ze mną brzegiem
jeziora?
Wiatr, który zerwał się,
złagodził nieco upał. Nadto wielkie drzewa i wieża dawały cień. Woda zatoki
miała kolor mętnej zieleni, gęsto przybrana liśćmi grążela i usypana żółtymi
gałkami kwiatów wyglądała niemal jak łąka. Kurki wodne, pokrekując i kiwając
czerwonymi dziobami, żywo krążyły wśród liści.
- Tamto lustro... - wybąkała
Ciri, wiercąc obcasem mokry żwir. - Przepraszam za nie. Zezłościłam się. I
tyle.
- Ach.
- One mnie lekceważą. Te
elfki. Gdy mówię do nich, udają, że nie rozumieją. A gdy mówią do mnie, to
celowo tak, bym je nie rozumiała. Upokarzają mnie.
- Mówisz naszym językiem
doskonale - wyjaśnił spokojnie. - Ale to jednak dla ciebie język obcy. Poza
tym ty używasz hen llinge, a one ellylon. Różnice nie są wielkie, ale są.
- Ciebie rozumiem. Każde
słowo.
- Ja w mowie z tobą używam
hen llinge. Języka elfów z twego świata.
- A ty? - odwróciła się. Z
którego jesteś świata? Ja dzieckiem nie jestem. W nocy wystarczy
popatrzeć w górę. Nie ma ani jednego gwiazdozbioru z tych, które znam. Ten
świat nie jest moim. To nie jest moje miejsce. Weszłam tu przez przypadek...
I chcę stąd wyjść. Odjechać.
Schyliła się, podniosła
kamień, uczyniła ruch, jakby chciała bezmyślnie cisnąć nim w jezioro, w
stronę pływających kurek, pod jego spojrzeniem zaniechała zamiaru.
- Nim ujadę stajanie -
powiedziała, nie kryjąc rozgoryczenia - jestem nad jeziorem. I widzę tę
wieżę. Bez różnicy, w którą stronę jadę, jak się obracam, zawsze jest
jezioro i ta wieża. Zawsze. Nie ma sposobu, by się od niej oddalić. A więc
to jest więzienie. Gorsze niż loch, niż ciemnica, niż komnata z zakratowanym
oknem. Wiesz, czemu? Bo bardziej upokarza. Ellylon czy nie, złości mnie, gdy
szydzi się ze mnie i okazuje lekceważenie. Tak, tak, nie ma co robić oczu.
Ty mnie zlekceważyłeś, tez ze mnie drwisz. I dziwisz się, że jestem
wściekła?
- Dziwię się w rzeczy samej
- szeroko otworzył oczy. - Niezmiernie.
Westchnęła, wzruszyła
ramionami.
- Weszłam do wieży ponad
tydzień temu - powiedziała, siląc się na spokój. - Trafiłam do innego
świata. Ty czekałeś na mnie, siedząc i grając na fletni. Zdziwiłeś się
nawet, że tak długo zwlekałam z przyjściem. Zwróciłeś się do mnie moim
imieniem, dopiero później zacząłeś te wygłupy z Panią Jeziora. Potem
zniknąłeś bez słowa wyjaśnienia. Zostawiając mnie w więzieniu. Nazywaj to
jak chcesz. Ja to nazywam szyderczym i złośliwym lekceważeniem.
- Zireael, to tylko osiem
dni.
- Ach - wykrzywiła się. -
Znaczy, mam szczęście? Bo to mogło być osiem tygodni? Albo osiem miesięcy?
Albo osiem...
Zamilkła.
- Daleko - powiedział cicho
- odeszłaś od Lary Dorren. Zagubiłaś swoje dziedzictwo, straciłaś więź ze
swoją krwią. Nic dziwnego, że kobiety nie rozumiały ciebie, a ty ich. Ty nie
tylko mówisz, ty myślisz inaczej. Zupełnie innymi kategoriami. Czym jest
osiem dni albo osiem tygodni? Czas nie ma znaczenia.
- Dobrze! - krzyknęła ze
złością. - Zgoda, nie jestem mądrą elfką, jestem głupim człowiekiem. Dla mnie
czas ma znaczenie, ja liczę dni, liczę nawet godziny. I wyliczyłam, że
minęło wiele jednych i drugich. Nie chcę już od was nic, obejdę się bez
wyjaśnień, nie obchodzi mnie, dlaczego tu jest wiosna, dlaczego tu są
jednorożce, a nocą na niebie widać inne gwiazdozbiory. Zupełnie nie
interesuje mnie, skąd znasz moje imię i jakim sposobem wiedziałeś, że tu się
zjawię. Chcę tylko jednego. Wrócić do siebie. Do mojego świata. Do ludzi!
Takich, którzy myślą tak jak ja! Tymi samymi kategoriami!
- Wrócisz do nich. Po jakimś
czasie.
- Chcę zaraz! - wrzasnęła. -
Nie po jakimś czasie! Bo tutaj ten czas to wieczność! Jakim prawem mnie tu
więzicie? Dlaczego nie mogę stąd odejść? Ja weszłam tu sama! Z własnej woli!
Nie macie do mnie żadnych praw!
- Weszłaś tu sama -
potwierdził spokojnie. - Ale nie z własnej woli. Przywiodło cię tu
przeznaczenie, trochę przez nas wspomagane. Długo bowiem na ciebie tu
czekano. Bardzo długo. Nawet jak na naszą rachubę.
- Nic z tego nie rozumiem.
- Czekaliśmy długo - nie
zwrócił na nią uwagi. - Bojąc się tylko jednego: czy zdołasz tu wejść.
Zdołałaś. Potwierdziłaś swoją krew, twój rodowód. A to znaczy, że tutaj, nie
wśród Dh'oine, jest twoje miejsce. Jesteś córką Lary Dorren aep Shiadhal.
- Jestem córką Pavetty! Nie
wiem nawet, kim jest ta twoja Lara!
Żachnął się, ale bardzo
lekko, niezauważalnie niemal.
- W takim razie - powiedział
- najlepiej będzie, jeśli ci wyjaśnię, kim jest ta moja Lara. Ponieważ czas
nagli, najchętniej zabrałbym się do wyjaśnień w drodze. Ale cóż, dla
niemądrej demonstracji niemal zajeździłaś klacz...
- Zajeździłam? Ha! Ty
jeszcze nie wiesz, ile ta klacz może wytrzymać. A dokąd mamy jechać?
- To, jeśli pozwolisz,
również wyjaśnię ci w drodze.
* * *
Ciri wstrzymała chrapiącą
Kelpie, widząc, że szaleńczy galop jest bez sensu i nie zda się na
nic.
Avallac'h nie kłamał. Tu, na
otwartym terenie, na łąkach i wrzosowiskach, z których sterczały menhiry,
działała ta sama siła, co pod Tor Zireael. Można było próbować jechać na
złamanie karku w obojętnym kierunku, po mniej więcej stajaniu jakaś
niewidzialna siła sprawiała, że jechało się po okręgu.
Ciri poklepała chrapiącą
Kelpie po szyi, patrząc na spokojnie jadącą grupkę elfów. Przed chwilą, gdy
Avallac'h powiedział jej wreszcie, czego od niej chcą, runęła w cwał, by
uciec od nich, zostawić ich za sobą jak najdalej, ich i to ich bezczelne,
nie mieszczące się w głowie żądanie.
Teraz zaś miała ich znowu
przed sobą. W odległości mniej więcej stajania.
Avallac'h nie kłamał. Nie
było ucieczki.
Jedyne, co galop przyniósł
dobrego, to to, że ochłodził głowę, zziębił wściekłość. Była już znacznie
spokojniejsza. A jednak wciąż cała trząsła się ze złości.
- Ale się urządziłam,
pomyślała. Po co ja wlazłam do tej Wieży?
Wzdrygnęła się,
przypominając sobie. Przypominając dobie Bonharta jadącego ku niej po lodzie
na spienionym siwku.
Wzdrygnęła się jeszcze
silniej. I uspokoiła.
Żyję, pomyślała, rozglądając
się. To jeszcze nie koniec walki. Walkę kończy śmierć, każda inna rzecz
walkę jedynie przerywa. Nauczyli mnie tego w Kaer Morhen.
Ponagliła Kelpie do stępa,
potem widząc, że klacz dzielnie unosi głowę, do kłusa. Jechała szpalerem
menhirów. Trawy i wrzosy sięgały strzemion.
Dość szybko dogoniła
Avallac'ha i trzy elfki. Wiedzący, uśmiechnięty lekko, zwrócił na nią
pytająco swe akwamarynowe oczy.
- Proszę, Avallac'h -
chrząknęła. - Powiedz mi, że to był ponury żart.
Przez jego twarz przebiegło
coś jakby cień.
- Nie zwykłem żartować -
powiedział. - A skoro uznałaś to za żart, pozwolę sobie powtórzyć z pełną
powagą: chcemy mieć twoje dziecko, Jaskółko, córko Lary Dorren.
Dopiero gdy je urodzisz, pozwolimy ci stąd odejść, wrócić do twego świata.
Wybór, rzecz jasna, należy do ciebie. Zakładam, że twoja szaleńcza kawalkada
pomogła ci podjąć decyzję. Jak brzmi twoja odpowiedź?
- Brzmi: nie - odpowiedziała
twardo. - Kategorycznie i absolutnie nie. Nie zgadzam się i tyle.
- Trudno - wzruszył
ramionami. - Przyznam, jestem rozczarowany. Ale cóż, to twój wybór.
- Jak można w ogóle wymagać
czegoś takiego? - wykrzyczała trząsącym się głosem. - Jak ty w ogóle śmiesz?
Jakim prawem?
Patrzył na nią spokojnie.
Ciri czuła na sobie również spojrzenia elfek.
- Wydaje mi się - rzekł - że
historię twego rodu opowiedziałem ci w detalach. Zdawałaś się rozumieć.
Twoje pytanie zdumiewa zatem. Mamy prawo i możemy wymagać, Jaskółko. Twój
ojciec, Cregennan, zabrał nam dziecko. Ty je nam oddasz. Spłacisz dług.
Wydaje mi się to logiczne i sprawiedliwe.
- Mój ojciec... Ja nie
pamiętam mojego ojca, ale on nie nazywał się Duny. Nie Cregennan. Już ci to
mówiłam!
- A ja już odpowiadałem, że
te kilka śmiesznych ludzkich pokoleń jest dla nas bez znaczenia.
- Ale ja nie chcę! -
wrzasnęła Ciri tak, że klacz aż zapląsała pod nią. - Ja nie chcę, rozumiesz?
Nie chcęęę! Mierzi mnie myśl, że wszczepi mi się jakiegoś cholernego
pasożyta, mdli mnie, gdy pomyślę, że ten pasożyt będzie we mnie rósł, że...
Urwała, widząc twarze elfek.
Dwie wyrażały bezbrzeżne zdumienie. Trzecia bezbrzeżną nienawiść. Avallac'h
odkaszlnął znacząco.
- Przejdźmy - rzekł chłodno
- nieco do przodu i rozmawiajmy w cztery oczy. Twoje poglądy, Jaskółko, są
nieco zbyt radykalne, by głosić je przy świadkach.
Posłuchała. Długo jechali w
milczeniu.
- Ucieknę wam - Ciri
odezwała się pierwsza. - Nie zatrzymacie mnie tu wbrew mojej woli. Uciekłam
z wyspy Thanedd, uciekłam łapaczom i Nilfgaardczykom, uciekłam Bonhartowi i
Puszczykowi. Ucieknę i wam. Znajdę sposób i na wasze czary.
- Myślałem - odrzekł po
chwili - że bardziej ci zależy na przyjaciołach. Na Yennefer. Na Geralcie.
- Ty o tym wiesz? -
westchnęła zdumiona. - No tak. Prawda. Jesteś wiedzący! Zatem powinieneś
wiedzieć, że myślę właśnie o nich. Tam, w moim świecie, oni są w
niebezpieczeństwie teraz, w tej chwili. A wy mnie przecież chcecie więzić
tu... No, co najmniej dziewięć miesięcy. Sam widzisz, że nie mam wyboru.
Rozumiem, że to dla was ważne, to dziecko, ta Starsza Krew, ale ja nie mogę.
Po prostu nie mogę.
Elf milczał przed chwilę.
Jechał tak blisko, że dotykał jej kolanem.
- Wybór, jak rzekłem należy
do ciebie. Powinnaś jednak wiedzieć o czymś, byłoby nieuczciwe ukrywać to
przed tobą. Stąd nie można uciec, Jaskółko. Jeżeli więc odmówisz współpracy,
zostaniesz tu na zawsze, twoich przyjaciół i twojego świata nie zobaczysz
już nigdy.
- To jest wstrętny szantaż!
- Jeśli natomiast - nie
przejął się krzykiem - zgodzisz się na to, o co prosimy, udowodnimy ci, że
czas nie ma znaczenia.
- Nie rozumiem.
- Czas płynie tutaj inaczej
niż tam. Jeśli oddasz nam przysługę, zrewanżyjemy się. Sprawimy, że
odzyskasz chwile, które stracisz tutaj wśród nas. Wśród Ludu Olch.
Milczała z oczami wbitymi w
czarną grzywę Kelpie. Grać na zwłokę, pomyślała. Jak mówił Vesemir w Kaer
Morhen: gdy cię mają wieszać, poproś o szklankę wody. Nigdy nie wiadomo, co
się wydarzy, zanim przyniosą.
Jedna z elfek krzyknęła
nagle, gwizdnęła.
Koń Avallac'ha zarżał,
zadrobił nogami w miejscu. Elf opanował go, krzyknął coś do elfek. Ciri
zobaczyła, jak jedna wyciąga łuk z zawieszonego przy siodle skórzanego
futerału. Stanęła w strzemionach, osłoniła oczy dłonią.
- Zachowaj spokój -
powiedział ostro Avallac'h. Ciri westchnęła.
O jakieś dwieście kroków od
nich przez wrzosowisko galopowały jednorożce. Cały tabun, co najmniej
trzydzieści sztuk.
Ciri widywała jednorożce już
poprzednio, niekiedy, zwłaszcza o świcie, podchodziły do jeziora pod Wieżą
Jaskółki. Nigdy jednak nie pozwalały jej się zbliżyć. Znikały jak duchy.
Przywódcą tabunu był wielki
ogier o dziwnej czerwonawej maści. Nagle zatrzymał się, zarżał
przeszywająco, stanął dęba. W sposób absolutnie niewykonywalny dla żadnego
konia dreptał na tylnych nogach, przebierając w powietrzu przednimi.
Ciri ze zdumieniem
skonstatowała, że Avallac'h i trzy elfki mruczą, że nucą chórem jakąż
dziwną, monotonną melodię.
Kim ty jesteś?
Potrząsnęła głową.
Kim ty jesteś, pytanie
ponownie rozbrzmiewało jej w czaszce, zakołatało w skroniach. Zaśpiew elfów
wzniósł się nagle o ton w górę. Ryży jednorożec zarżał, cały tabun
odpowiedział rżeniem. Ziemia zadrżała, gdy odbiegały.
Pieśń Avallac'ha i elfek
urwała się. Ciri zobaczyła, jak wiedzący ukradkiem ociera pot z brwi. Elf
kątem oka spojrzał na nią, zrozumiał, że widziała.
- Nie wszystko jest tu tak
ładne, jak wygląda - powiedział sucho. - Nie wszystko.
- Boicie się jednorożców?
Przecież one są mądre i przyjazne.
Nie odpowiedział.
- Słyszałam - nie
rezygnowała, że elfy i jednorożce kochają się nawzajem.
Odwrócił głowę.
- Przyjmij więc - powiedział
zimno - że to, co widziałaś, to kłótnia kochanków.
Nie zadawała więcej pytań.
Miała dość własnych
zmartwień.
* * *
Szczyty wzgórków zdobiły
kromlechy i dolmeny. Ich widok przypominał Ciri kamień spod Ellander, ten,
przy którym Yennefer uczyła ją, czym jest magia. Ależ to było dawno,
pomyślała. Wieki całe temu...
Jedna z elfek krzyknęła
znowu. Ciri spojrzała w kierunku, który wskazała. Nim jeszcze zdążyła
skonstatować, że wiedziony przez ryżego ogiera tabun powrócił, krzyknęła
druga z elfek. Ciri stanęła w strzemionach.
Z przeciwnej strony, zza
pagórka, wyłonił się drugi tabun. Wiodący go jednorożec był sinawy i
jabłkowity.
Avallac'h powiedział szybko
kilka słów. Był to ów trudny dla Ciri język ellylon, ale pojęła, tym
bardziej, że elfki jak na komendę sięgnęły po łuki. Avallac'h odwrócił twarz
ku Ciri, a ona poczuła, jak w głowie zaczyna jej szumieć. Był to szum
całkiem podobny do tego, jaki wydaje przytknięta do ucha morska koncha. Ale
znacznie silniejszy.
Nie opieraj się -
usłyszała głos. - Nie broń się. Muszę skoczyć, muszę cię przenieść w inne
miejsce. Grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo.
Z oddali dobiegł ich gwizd,
przeciągły krzyk. A po chwili ziemia drgnęła pod podkutymi kopytami.
Zza wzgórza wychynęli
jeźdźcy. Cały oddział.
Konie nosiły kropierze,
jeźdźcy grzebieniaste hełmy, wokół ramion powiewały im w galopie płaszcze,
których cynobrowo-amarantowo-karmazynowa barwa przywodziła na myśl łunę
pożaru na niebie podświetlanym blaskiem zachodzącego słońca.
Gwizd, okrzyk. Jeźdźcy gnali
ku nim ławą.
Nim dobiegli na pół
stajania, jednorożców już nie było. Znikły w stepie, zostawiając za sobą
obłok kurzu.
* * *
Przywódca jeźdźców,
czarnowłosy elf, siedział na wielkim jak smok karogniadym ogierze
ustrojonym, jak wszystkie konie oddziału, w kropierz haftowany w smocze
łuski, do tego noszącym na łbie prawdziwie demoniczny rogaty bukranion. Jak
wszystkie elfy, czarnowłosy miał pod cynobrowo-amarantowo-karmazynowym
płaszczem kolczugę wykonaną z kółeczek o nieprawdopodobnie małej średnicy,
dzięki czemu układała się na ciele miękko niczym wełniana dzianina.
- Avallac'h - powiedział,
salutując.
- Eredin
- Jesteś mi winien
przysługę. Spłacisz, kiedy zażądam.
- Spłacę, kiedy zażądasz.
Czarnowłosy zsiadł. Avallac'h
zsiadł również, gestem kazał Ciri zrobić to samo. Weszli na pagórek między
białe skałki o cudacznych kształtach obrośnięte trzmieliną i karłowatymi
krzewinkami kwitnącego mirtu.
Ciri patrzyła na nich. Byli
jednakowego wzrostu, to znaczy obaj niezwykle wysocy. Ale twarz Avallac'ha
była łagodna, a twarz czarnowłosego przywodziła na myśl drapieżnego ptaka.
Jasny i czarny, pomyślała. Dobry i zły. Światło i mrok...
- Pozwól, Zireael, że ci
przedstawię: Eredin Bréacc Glas.
- Miło mi - elf ukłonił się,
Ciri odkłoniła. Niezbyt zgrabnie.
- Skąd wiedziałeś - spytał
Avallac'h - że coś nam grozi?
- Wcale nie wiedziałem - elf
bacznie przypatrywał się Ciri. - Patrolujemy równinę, bo wieść się rozeszła,
że jednorogi zrobiły się niespokojne i zaczepne. Nie wiedzieć dlaczego. To
znaczy, teraz już wiadomo. To przez nią, rzecz jasna.
Avallac'h nie potwierdził
ani nie zaprzeczył. Ciri zaś hardym wzrokiem skontrowała spojrzenie
czarnowłosego elfa. Przez chwilę patrzyli na siebie oboje, a żadne nie
chciało pierwsze spuścić oczu.
- To więc ma być Starsza
Krew - skonstatował elf. - Aen Hen Ichaer. Dziedzictwo Shiadhal i Lary
Dorren? Niezbyt chce się wierzyć. To przecież małą Dh'oine. Ludzka samiczka.
Avallac'h nie odezwał się.
Twarz miał nieruchomą i obojętną.
- Zakładam - podjął
czarnowłosy - że się nie pomyliłeś. Ba, przyjmuję to za pewnik, ty przecież,
jak głosi plotka, nie mylisz się nigdy. W tym stworzeniu, głęboko ukryty,
tkwi gen Lary. Tak, gdy się dokładniej przyjrzeć, można dostrzec pewne cechy
świadczące o rodowodzie tej małej. Ma faktycznie w oczach coś, co przywołuje
na pamięć Larę Dorren. Nieprawdaż, Avallac'h? Kto, jeśli nie ty, bardziej
uprawniony jest do oceny?
Avallac'h i tym razem nie
odezwał się. Ale Ciri dostrzegła na jego bladej twarzy cień rumieńca.
Zdziwiła się bardzo. I zamyśliła.
- Reasumując - skrzywił usta
czarnowłosy - jest w tej małej Dh'oine coś wartościowego, coś pięknego.
Dostrzegam to. I mam wrażenie, jakbym widział złoty samorodek w kupie
kompostu.
Oczy Ciri rozbłysły
wściekłością. Avallac'h powoli odwrócił głowę.
- Mówisz - powiedział wolno
- zupełnie jak człowiek, Eredin.
Eredin Bréacc Glas
pokazał zęby w uśmiechu. Ciri widziała już takie uzębienie, bardzo białe,
bardzo drobne i bardzo nieludzkie, równe jak spod strychulca, pozbawione
kłów. Widziała takie zęby u zabitych elfów leżących szeregiem na podwórzu
strażnicy Kaedwen. Napatrzyła się na takie zęby u Iskry. Ale w uśmiechu
Iskry takie zęby wyglądały ładnie, u Eredina natomiast upiornie.
- Czy ta dzieweczka -
powiedział - właśnie usiłująca zabić mnie spojrzeniem, zna już powód, dla
którego tu jest?
- Owszem.
- I gotowa jest kooperować?
- Jeszcze nie całkiem.
- Nie całkiem - powtórzył. -
Ha, to niedobrze. Albowiem charakter kooperacji wymaga, by to było całkiem.
Inaczej jak całkiem po prostu się nie da. A ponieważ od Tir ná Lia
dzieli nas wszystkiego pół dnia jazdy, warto by wiedzieć, na czym stoimy.
- Po co się niecierpliwić? -
Avallac'h wydął lekko wargi. - Co możemy zyskać na pośpiechu?
- Wieczność - Eredin
Bréacc Glas spoważniał, w jego zielonych oczach coś na krótko
zabłysło. - Ale to twoja specjalność, Avallac'h. Twoja specjalność i twoja
odpowiedzialność.
- Tyś powiedział.
- Jam powiedział. A teraz
wybaczcie, ale obowiązki wzywają. Zostawiam wam eskortę, dla bezpieczeństwa.
Przenocować radzę tu, na tym wzgórzu, gdy wyruszycie jutro o brzasku,
będziecie w Tir ná Lia o właściwym czasie. Va faill. Aha, jeszcze
jedno.
Schylił się, odłamał i
zerwał ukwieconą gałązkę mirtu. Zbliżył ją do twarzy, potem z ukłonem
wręczył Ciri.
- To przeprosiny - rzekł
krótko. - Za nie przemyślane słowo. Va fail, luned.
Odszedł szybko, za chwilę
ziemia drgnęła pod kopytami, gdy odjeżdżał z częścią oddziału.
- Nie mów mi tylko -
zaburczała - że to z nim musiałabym... Ze to on... Jeśli to on, to nigdy w
życiu.
- Nie - zaprzeczył powoli
Avallac'h. - To nie on. Bądź spokojna.
Ciri zbliżyła mirt do
twarzy. By nie dostrzegł podniecenia i fascynacji, które ją ogarnęły.
- Jestem spokojna.
* * *
Suche bodiaki i wrzosy stepu
ustąpiły bujnej zielonej trawie, wilgotnym paprociom, podmokły teren
zażółcił się jaskrami, zafioletowił łubinem. Wkrótce zobaczyli rzekę, choć
krystalicznie przejrzysta, miała brunatne zabarwienie. Pachniało torfem.
Avallac'h wygrywał na swej
fletni różne skoczne melodyjki. Ciri, zasępiona, myślała intensywnie.
- Kto - odezwała się
wreszcie - ma być ojcem tego dziecka, na którym wam tak zależy? A może to
nie ma znaczenia?
- To ma znaczenie. Czy mam
rozumieć, że podjęłaś decyzję?
- Nie, nie masz rozumieć. Po
prostu wyjaśniam pewne sprawy.
- Służę pomocą. Co chcesz
wiedzieć?
- Dobrze wiesz, co.
Chwilę jechali w milczeniu.
Ciri widziała łabędzie dostojnie żeglujące po rzece.
- Ojcem dziecka - rzekł
spokojnie i rzeczowo Avallac'h - będzie Auberon Muircetach. Auberon
Muircetach jest naszym... Jak to wy mówicie... Najwyższym przywódcą?
- Królem? Królem wszystkich
Aen Seidhe?
- Aen Seidhe, Lud Wzgórz, to
elfy twojego świata. My jesteśmy Aen Elle, Lud Olch. A Auberon Muircetach,
owszem, jest naszym królem.
- Królem Olch?
- Można to tak nazwać.
Jechali w milczeniu. Było
bardzo ciepło.
- Avallac'h.
- Słucham.
- Jeśli się zdecyduję, to
potem... Później... będę wolna?
- Będziesz wolna i
odejdziesz, dokąd zechcesz. O ile nie postanowisz zostać. Z dzieckiem.
Prychnęła lekceważąco, ale
nic nie powiedziała.
- Zdecydowałaś więc? -
spytał.
- Zdecyduję, gdy będziemy na
miejscu.
- Już jesteśmy na miejscu.
Zza gałęzi wierzb
płaczących, spływających ku wodzie niczym zielone kurtyny, Ciri zobaczyła
pałace. Nigdy w życiu nie widziała niczego podobnego. Pałace, choć wykonane
z marmuru i alabastru, były ażurowe jak altany, wydawały się tak delikatne,
ulotne i zwiewne, jakby to nie były budynki, ale zjawy budynków. Ciri w
każdej chwili oczekiwała, że powieje wiatr, a pałacyki znikną razem z
unoszącym się z rzeki oparem. Ale gdy wiatr powiał, gdy opar znikł, gdy
poruszyły się gałązki wierzb i zmarszczyła rzeka, pałacyki nie znikły i
znikać nie myślały. Zyskiwały tylko na urodzie.
Ciri z zachwytem patrzyła na
tarasiki, na podobne kwiatom nenufaru sterczące z wody wieżyczki, na mostki
wiszące nad rzeką jak festony bluszczu, na schody, schodki, balustradki, na
arkady i krużganki, na perystyle, na kolumny i kolumienki, na kopuły i
kopułki, na smukłe, przypominające szparagi pinakle i wieże.
- Tir ná Lia -
powiedział cicho Avallac'h.
Im byli bliżej, tym piękno
tego miejsca silniej chwytało za serce, mocniej ściskało za gardło,
sprawiało, że łzy gromadziły się w kącikach oczu. Ciri patrzyła na fontanny,
na mozaiki i terakoty, na rzeźby i pomniki. Na ażurowe konstrukcje, których
przeznaczenia nie pojmowała. I na takie, co do których była pewna, że
nie służyły niczemu. Prócz estetyki i harmonii.
- Tir ná Lia -
powtórzył Avallac'h. - Widziałaś kiedyś coś takiego?
- Owszem - poczuła ścisk
gardła. - Widziałam kiedyś resztki czegoś takiego. W Shaerrawedd.
Teraz na elfa wypadła kolej
długo milczeć.
* * *
Przejechali na drugi brzeg
rzeki po łukowatym ażurowym moście, który sprawiał wrażenie tak kruchego, że
Kelpie długo boczyła się i chrapała, nim odważyła się nań wstąpić.
Choć podenerwowana i spięta,
Ciri rozglądała się pilnie, nie chcąc przegapić niczego, żadnego widoku,
który oferowało bajeczne miasto Tir ná Lia. Po pierwsze, ciekawość
wręcz ją paliła, po drugie, nie przestawała myśleć o ucieczce i pilnie
wypatrywała okazji.
Na mostkach i tarasach, w
alejkach i perystylach, na balkonach i krużgankach widziała przechadzających
się długowłosych elfów w obcisłych kubrakach i krótkich płaszczach,
haftowanych w fantazyjne liściaste motywy. Widziała ufryzowane i ostro
wymalowane elfki w zwiewnych sukniach lub strojach przypominających męskie.
Przed portykiem jednego z
pałaców powitał ich Eredin Bréacc Glas. Na jego krótki rozkaz dookoła
zaroiło się od małych, szaro odzianych elfeczek, które szybko i w ciszy
zajęły się końmi. Ciri przypatrywała się zdumiona nieco. Avallac'h, Eredin i
wszystkie inne spotykane dotychczas elfy były niezwykle wysokiego wzrostu,
by spojrzeć im w oczy, musiała zadzierać głowę. Szare elfeczki były dużo
niższe od niej. Inna rasa, pomyślała. Rasa sług. Nawet tu, w bajkowym
świecie, musi być ktoś, kto haruje na próżniaków.
Weszli do pałacu. Ciri
westchnęła. Była infantką królewskiej krwi, w pałacach się wychowała. Ale
takich marmurów i malachitów, takich stiuków, posadzek, mozaik, luster i
kandelabrów nie widziała nigdy. Poczuła się w tym olśniewającym wnętrzu źle,
niezręcznie, nie na miejscu, zakurzona, spocona i nieświeża po
podróży.
Avallac'h, wręcz przeciwnie,
nie przejmował się w ogóle. Otrzepał rękawicą spodnie i cholewki, lekceważąc
fakt, że kurz osiada na zwierciadle. Potem wielkopańsko rzucił rękawice
schylonej w ukłonie elfeczce.
- Auberon? - zapytał krótko.
- Czeka?
Eredin uśmiechnął się.
- Czeka. Bardzo mu pilno.
Domagał się, ale Jaskółka przyszła do niego natychmiast, bez chwili zwłoki.
Wyperswadowałem mu to.
Avallac'h uniósł brwi.
- Zireael - wyjaśnił bardzo
spokojnie Eredin - powinna iść do króla bez stresu, bez presji, wypoczęta,
spokojna i w dobrym nastroju. Dobry nastrój zapewnią jej kąpiel, nowy strój,
nowa fryzura i makijaż. Tak długo Auberon chyba jeszcze wytrzyma, jak
mniemam.
Ciri odetchnęła głęboko i
spojrzała na elfa. Aż się zdumiała, jak sympatyczny jej się wydał. Eredin
zademonstrował w uśmiechu swe równe, pozbawione kłów uzębienie.
- Jedna tylko rzecz budzi
moje zastrzeżenia - oznajmił. - A jest nią sokoli błysk w oczach naszej
Jaskółki. Nasza Jaskółka strzela oczami w lewo i prawo, wypisz wymaluj,
gronostaj, wypatrujący dziury w klatce. Jaskółka, widzę to, daleka jest
jeszcze od bezwarunkowej kapitulacji.
Avallac'h nie skomentował.
Ciri, ma się rozumieć, też nie.
- Nie dziwię się - ciągnął
Eredin. - Nie może być inaczej, skoro to krew Shiadhal i Lary Dorren.
Posłuchaj mnie jednak bardzo uważnie, Zireael. Stąd ucieczki nie ma. Nie
istnieje możliwość przełamania Geas Garadh, Czaru Bariery.
Wzrok Ciri mówił wyraźnie, że
nie uwierzy, dopóki się sprawdzi.
- Gdybyś nawet jakimś cudem
sforsowała Barierę - Eredin nie spuszczał z niej oczu - to wiedz, że
oznaczać to będzie twoją zgubę. Ten świat tylko wygląda ładnie. Ale niesie
śmierć, zwłaszcza nie obytym. Rany od rogu jednoroga nie leczy nawet
magia.
- Wiedz również - podjął,
nie doczekawszy się komentarza - że nic ci nie pomoże twój dziki talent. Nie
dokonasz skoku, nawet nie próbuj. A gdyby nawet ci się udało, wiedz, że moi
Dearg Ruadhri, Czerwoni Jeźdźcy zdołają doścignąć cię nawet w otchłani
czasów i miejsc.
Nie bardzo rozumiała, o co
mu szło. Ale zastanowiło ją, że Avallac'h nachmurzył się nagle i zmarszczył,
najwyraźniej niezadowolony z przemowy Eredina. Tak, jakby Eredin powiedział
za dużo.
- Chodźmy - powiedział.
Pozwól, Zireael. Oddamy cię teraz w ręce pań. Trzeba, byś wyglądała pięknie.
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze.
* * *
Serce łomotało jej w piersi,
krew szumiała w skroniach, ręce trząsły się odrobinę. Opanowała je,
zaciskając pięści. Uspokoiła się za pomocą wolnych wdechów i wydechów.
Rozluźniła ramiona, poruszyła zesztywniałym ze zdenerwowania karkiem.
Jeszcze raz przejrzała się w
wielkim zwierciadle. Widok raczej nie zadowalał. Wilgotne jeszcze po kąpieli
włosy miała przystrzyżone i sczesane tak, by choć trochę zakrywały bliznę.
Makijaż ładnie podkreślał jej oczy i usta, nieźle prezentowały się też
rozcięta do pół uda srebrnoszara spódnica, czarna kamizelka i cieniuteńka
bluzka z perłowej krepy. Całość interesująco akcentował jedwabny fular na
szyi.
Ciri poprawiła i wyrównała
fular, po czym sięgnęła między uda, poprawiła tam, co należało. A miała pod
spódnicą rzeczy iście zdumiewające - majteczki delikatne jak pajęczynka i
prawie sięgające majteczek pończoszki, w sposób niewiarygodny trzymające się
ud bez podwiązek.
Sięgnęła do klamki. Z
wahaniem, jak gdyby nie była to klamka, lecz śpiąca kobra.
Pest, pomyślała odruchowo po
elfiemu, stawiam czoło mężczyznom z mieczami. Stawię jednemu z...
Zamknęła oczy, westchnęła. I
weszła do komnaty.
W środku nie było nikogo. Na
malachitowym stole leżała księga, stara karafka. Na ścianach były dziwne
reliefy i płaskorzeżby, udrapowane kotary, kwietne arrasy. W kącie
stał posąg.
A w drugim kącie łoże z
baldachimem. Serce znowu zaczęło walić. Przełknęła ślinę.
Kątem oka dostrzegła ruch.
Nie w komnacie. Na tarasie.
Siedział tam, odwrócony do
niej półprofilem.
Choć już trochę nauczone, że
wśród elfów nic nie wygląda tak, jak przywykła myśleć, Ciri przeżyła lekki
szok. Przez cały czas, gdy mowa była o królu, nie wiedzieć czemu miała przed
oczami Ervylla z Verden, którego synową o mały włos kiedyś nie została.
Myśląc o królu, widziała unieruchomionego przez zwały tłuszczu, zionącego
cebulą i piwem grubasa z czerwonym nosem i przekrwionymi oczyma widocznymi
znad niechlujnej brody. Dzierżącego berło i jabłko w opuchniętych i
upstrzonych brunatnymi plamami dłoniach.
A przy balustradzie tarasu
siedział zupełnie inny król.
Był bardzo szczupły, a widać
tez było, że jest bardzo wysoki. Miał włosy popielate jak jej własne, mocno
przetykane bielutkimi pasmami, długie, opadające na ramiona i plecy.
Ustrojony był w czarny aksamitny kubrak. Nosił typowe elfie buty, z licznymi
klamerkami na całej długości cholewki. Dłonie miał wąskie, białe, o długich
palcach.
Zajęty był puszczaniem
baniek. Trzymał miseczkę z mydłem i słomkę, w którą co i rusz dmuchał, a
opalizujące tęczowo bańki płynęły w dół ku rzece.
Chrząknęła cicho.
Król Olch odwrócił głowę.
Ciri nie opanowała westchnienia. Jego oczy były niesamowite. Jasne jak
roztopiony ołów, bezdenne. I pełne nie wyobrażalnego smutku.
- Jaskółka - powiedział.
Zireael. Dziękuję, że zechciałaś przyjść.
Przełknęła ślinę, zupełnie
nie wiedząc, co powiedzieć. Auberon Muircetach przyłożył słomkę do ust i
posłał w przestworza kolejną bańkę.
By opanować drżenie rąk,
splotła je, wyłamała palce. Potem nerwowo przeczesała włosy. Elf pozornie
poświęcał uwagę wyłącznie bańkom.
Jesteś zdenerwowana?
- Nie - skłamała butnie. -
Nie jestem.
- Spieszysz się dokądś?
- A i owszem.
Chyba włożyła w głos nieco
zbyt dużo nonszalancji, czuła, że balansuje na krawędzi grzeczności. Elf nie
zwrócił jednak uwagi. Utworzył na końcu słomki ogromną bańkę, kołysaniem
nadał jej kształt ogórka. Przez dłuższą chwilę podziwiał dzieło.
- Nie okażę się natrętem,
jeśli spytam, dokąd ci tak pilno?
- Do domu! - prychnęła, ale
zaraz się poprawiła, dodając spokojnym tonem. - Do mojego świata.
- Do czego?
- Do mojego świata!
- Ach. Wybacz. Przysiągłbym,
że powiedziałaś: "Do mojego dziwactwa". I bardzo się zdumiałem, zaiste.
Mówisz naszym językiem znakomicie, ale nad wymową i akcentem godzi się
jeszcze popracować.
- Czy to ważne, jak
akcentuję? Nie do konwersacji jestem ci wszak potrzebna.
- Nic nie powinno
przeszkadzać w dążeniu do doskonałości.
Na końcu słomki wyrosła
kolejna bańka, oderwana poszybowała, pękła w zetknięciu z gałązką wierzby.
Ciri westchnęła.
- Pilno ci zatem do twojego
świata - przemówił po chwili król Auberon Muircetach. - Twojego! Doprawdy,
wy, ludzie nie grzeszycie przesadnie skromnością.
Pobełtał słomką w czareczce,
beztroskim z pozoru dmuchnięciem cały otoczył się rojem tęczowych banieczek.
- Człowiek - powiedział. -
Twój włochaty przodek po mieczu pojawił się na świecie dużo później niż
kura. A nigdy nie słyszałem, by jakakolwiek kura rościła sobie pretensje do
świata... Dlaczego wiercisz się i drepczesz w miejscu jak małpeczka? To, co
mówię, powinno cię interesować. Wszak to historia. Ach, pozwól, niech
zgadnę: ciebie ta historia nie obchodzi i nudzi.
Wielka opalizująca bańka
pofrunęła w stronę rzeki. Ciri milczała, gryząc wargi.
- Twój włochaty przodek -
podjął elf, mieszając słomką w miseczce - szybko się nauczył, jak
wykorzystywać przeciwstawny kciuk i szczątkową inteligencję. Robił za ich
pomocą różne rzeczy, z reguły równie śmieszne, co straszne. To znaczy,
chciałem powiedzieć, że gdyby robione przez twego przodka rzeczy nie były
straszne, to byłyby śmieszne.
Kolejna bańka, zaraz po niej
druga i trzecia.
- Nas, Aen Elle, mało w
gruncie rzeczy obchodziło, co wyczynia twój przodek, myśmy, w
przeciwieństwie do Aen Seidhe, naszych kuzynów, z tamtego świata odeszli już
dawno. Wybraliśmy sobie inne, ciekawsze uniwersum. Podówczas bowiem,
zdziwisz się tym co powiem, można się było między światami dość swobodnie
przemieszczać. Przy odrobinie talentu i wprawy, rzecz jasna. Ponad wszelką
wątpliwość rozumiesz, co mam na myśli.
Ciri gotowała się z
ciekawości, ale milczała uparcie, świadoma, że elf trochę z niej podrwiwa.
Nie chciała ułatwiać mu zadania.
Auberon Muircetach
uśmiechnął się. Odwrócił. Na szyi miał złoty alszband, oznakę noszącą w
Starszej Mowie nazwę torc'h.
- Mire, luned.
Dmuchnął lekko, poruszając
słomką zwinnymi ruchami. U wylotu, zamiast, jak poprzednio, jednej wielkiej
bańki, zwisało ich kilka.
- Banieczka przy banieczce,
przy banieczce banieczka - zanucił. - Ech, tak było, tak było... Mówiliśmy
sobie, co za różnica, pobędziemy sobie trochę tu, a trochę tam, co z tego,
że Dh'oine uparli się, by swój świat unicestwić wraz z sobą? Pójdziemy sobie
dokądś indziej... Do innej banieczki...
Pod jego palącym spojrzeniem
Ciri kiwnęła głową, oblizała wargi. Elf uśmiechnął się znowu, strząsnął
bańki, dmuchnął raz jeszcze, tym razem tak, że u wylotu słomki utworzyło się
całe wielkie grono, całe mnóstwo małych, posczepianych ze sobą
banieczek.
- Przyszła Koniunkcja - elf
uniósł obwieszoną bańkami słomkę. - Światów zrobiło się nawet więcej. Ale
drzwi są zamknięte. Są zamknięte dla wszystkich oprócz garstki wybranych. A
czas bieży. Drzwi trzeba otworzyć. Pilnie. To jest imperatyw. Czy rozumiesz
to słowo?
- Nie jestem głupia.
- Nie, nie jesteś - odwrócił
głowę. - Nie możesz być. Jesteś przecież Aen Hen Ichaer, Starszą Krwią.
Podjedź bliżej.
Gdy wyciągnął ku niej rękę,
mimowolnie zacisnęła zęby. Ale dotknął tylko jej przedramienia, a potem jej
dłoni. Poczuła przyjemne mrowienie. Odważyła się spojrzeć w jego niesamowite
oczy.
- Nie wierzyłem, gdy mówili
- szepnął. - Ale to prawda. Masz oczy Shiadhal. Oczy Lary.
Spuściła wzrok. Czuła się
niepewnie i głupio.
Król Olch wsparł łokieć na
balustradzie, a podbródek na dłoni. Przez długą chwilę zdawał się
interesować wyłącznie pływającymi po rzece łabędziami.
- Dziękuję, że przyszłaś -
powiedział wreszcie, nie odwracając głowy. - A teraz idź sobie i zostaw mnie
samego.
* * *
Znalazła Avallac'ha na
tarasie nad rzeką, w momencie, gdy właśnie wsiadał do łodzi w towarzystwie
przepięknej elfki o włosach koloru słomy. Elfka miała na wargach pomadkę o
barwie pistacji, a na powiekach i skroniach złote brokatowe drobinki.
Ciri miała zamiar odwrócić
się i odejść, gdy Avallac'h powstrzymywał ją gestem. A drugim zaprosił do
łodzi. Zawahała się. Nie chciała rozmawiać przy świadkach. Avallac'h
powiedział szybko do elfki i przesłał jej dłonią całusa. Elfka wzruszyła
ramionami i odeszła. Raz tylko się odwróciła, by oczami pokazać Ciri, co o
niej mniema.
- Jeśli możesz, powstrzymaj
się od komentarzy - rzekł Avallac'h, gdy usiadła na bliższej dziobu
ławeczce. Sam też usiadł, wyjął swoją fletnię, zagrał, łodzią w ogóle się
nie przejmując. Ciri obejrzała się z niepokojem, ale łódź płynęła
idealnie środkiem nurtu, nie zbaczając nawet na cal w stronę wchodzących w
wodę schodów, filarów i kolumn. Była to dziwna łódź, Ciri nigdy takiej nie
widziała, nawet na Skellige, gdzie napatrzyła się na wszystko, co było
zdolne unosić się na wodzie. Miała bardzo wysokie, smukłe, wyrzeźbione w
kształt kluczy dziobnice, była bardzo długa, bardzo wąska i bardzo
chybotliwa. Zaiste, tylko elf mógł siedzieć w czymś takim i piskać na
fujarce, zamiast trzymać się steru i wiosła.
Avallac'h przestał piskać.
- Co ci leży na sercu?
Wysłuchał, przyglądając się
jej z dziwnym uśmiechem.
- Jesteś zawiedziona -
stwierdził, nie zapytał. - Zawiedziona, rozczarowana, a nade wszystko
oburzona.
- Wcale nie! Nie jestem!
- I nie powinnaś być - elf
spoważniał. - Auberon potraktował cię z rewerencją, jak rodowitą Aen Elle.
Nie zapominaj, my, Lud Olch, nie spieszymy się nigdy. Mamy czas.
- Powiedział mi coś całkiem
innego.
- Wiem, co ci powiedział.
- A o co w tym wszystkim
chodzi, też wiesz?
- Owszem.
Nauczyła się już wiele.
Nawet westchnieniem, nawet drgnieniem powieki nie zdradziła
zniecierpliwienia i złości, gdy znowu przyłożył fletnię do ust i grał.
Melodyjnie, tęsknie. Długo.
Łódź płynęła, Ciri liczyła
przesuwające się nad ich głowami mosty.
- Mamy - odezwał się zaraz
za czwartym mostem - więcej niż poważne podstawy do przypuszczeń, że twojemu
światu grozi zagłada. Kataklizm klimatyczny o potężnej skali. Jako erudytka,
z pewnością zetknęłaś się z Aen Ithlinne Speath, Wróżbą Itliny. We wróżbie
jest mowa o Białym Zimnie. Według nas chodzi o potężne zlodowacenie. A
ponieważ tak się składa, że dziewięćdziesiąt procent lądu twojego świata to
półkula północna, zlodowacenie może zagrozić egzystencji większości żywych
istot. Po prostu zginą z zimna. Ci, którzy przetrwają, utoną w
barbarzyństwie, wyniszczą się nawzajem w bezlitosnych walkach o pożywienie,
staną się łupem oszalałych z głodu drapieżników. Przypomnij sobie tekst
przepowiedni: Czas Pogardy, Czas Topora, Czas Wilczej Zamieci.
Ciri nie przerywała, bojąc
się, by nie zaczął grać.
- Dziecko, na którym nam tak
bardzo zależy - podjął Avallac'h, bawiąc się fletnią - potomek i nosiciel
genu Lary Dorren, genu, który był przez nas specjalnie budowany, może
uratować mieszkańców tamtego świata. Mamy podstawy mniemać, że potomek Lary
i twój, rzecz jasna, będzie posiadał zdolności tysiąckrotnie silniejsze od
tych, które posiadamy my, wiedzący. Które w postaci szczątkowej posiadasz
ty. Wiesz, o co chodzi, prawda?
Ciri zdążyła się nauczyć, że
w Starszej Mowie takie figury retoryczne, choć z pozoru będące pytaniami,
nie tylko nie wymagały, ale wręcz zabraniały odpowiadania.
- Krótko mówiąc - podjął
Avallac'h - idzie o możliwość przemieszczania między światami nie tylko
siebie, swej własnej niewiele wszak znaczącej osoby. Rzecz w otwarciu Ard
Gaeth, wielkich i stałych Wrót, przez które przeszliby wszyscy. Przed
Koniunkcją udawało nam się to, chcemy to osiągnąć i teraz. Ewakuujemy z
ginącego świata bytujących tam Aen Seidhe. Naszych braci, którym jesteśmy
winni pomoc. Nie moglibyśmy żyć z myślą, że czegoś zaniechaliśmy. I
uratujemy, ewakuujemy z tamtego świata wszystkich zagrożonych. Wszystkich,
Zireael. Ludzi także.
- Doprawdy? - nie
wytrzymała. - Dh'oine także?
- Także. Sama teraz widzisz,
jak jesteś ważna, ile od ciebie zależy. Jak ważną rzeczą jest, byś była
cierpliwa. Jak ważną rzeczą jest, byś dziś wieczorem poszła do Auberona i
została całą noc. Wierz mi, jego zachowanie nie było demonstracją niechęci.
On wie, że dla ciebie nie jest to sprawa łatwa, wie, że mógłby natrętnym
pośpiechem dotknąć cię i zrazić. On bardzo wiele wie, Jaskółko. Nie wątpię,
że to zauważyłaś.
- Zauważyłam - prychnęła. -
Zauważyłam także i to, że prąd zniósł nas już dość daleko od Tir ná
Lia. Pora wziąć się do wioseł. Których tu zresztą nie widzę.
- Bo ich tu nie ma -
Avallac'h uniósł rękę, zakręcił dłonią, strzelił palcami. Łódź zatrzymała
się. Chwilę stała w miejscu, a potem zaczęła płynąć pod prąd.
Elf rozsiadł się wygodniej,
przyłożył do ust fletnię i bez reszty poświęcił się muzyce.
* * *
Wieczorem Król Olch podjął
ją kolacją. Gdy weszła, szeleszcząc jedwabiem, gestem zaprosił ją do stołu.
Służby nie było. Usługiwał jej sam.
Kolacja składała się z
kilkunastu rodzajów warzyw. Były też grzyby, gotowane i duszone w sosie.
Grzybów takich Ciri równierz nigdy jeszcze nie jadła. Niektóre były białe i
cieniutkie jak listki, w smaku delikatne i łagodne, inne, brązowe i czarne,
mięsiste i aromatyczne.
Auberon nie żałował jej też
różowego wina. Pozornie lekkie, uderzało do głowy, odprężało, rozwiązywało
język. Zanim się obejrzała, opowiedziała mu o rzeczach, o których jeszcze
nigdy nie sądziła, że opowie.
Słuchał. Cierpliwie. A ona
nagle przypomniała sobie, po co tu jest, spochmurniała i zamilkła.
- Jak rozumiem - dołożył jej
całkiem nowych grzybów, zielonkawych i pachnących jak szarlotka - mniemasz,
że z owym Geraltem wiąże cię przeznaczenie?
- Właśnie tak - uniosła
puchar naznaczony już licznymi śladami jej pomadki. - Przeznaczenie. On, to
znaczy Geralt, jest przeznaczony mnie, a ja jemu. Nasze losy się wiążą.
Lepiej by więc było, bym stąd odeszła. Zaraz. Rozumiesz?
- Przyznam, że nie bardzo.
- Przeznaczenie! - wypiła
łyk. - Siła, której lepiej na drodze nie stawać. Dlatego myślę... Nie, nie,
dziękuję, nie nakładaj mi już, proszę, najadłam się tak, że chyba pęknę.
- Wspomniałaś, że myślisz.
- Myślę, że błędem było
zwabić mnie tu. I zmuszać do... No, wiesz, co mam na myśli. Ja muszę stąd
odejść, pospieszyć im z pomocą... Bo moje przeznaczenie...
- Przeznaczenie - przerwał,
unosząc kielich. - Predestynacja. Coś, co jest nieuniknione. Mechanizm,
który sprawia, że praktycznie nieskończona liczka niemożliwych do
przewidzenia wydarzeń musi zakończyć się takim, a nie innym skutkiem. Czy
tak?
- Pewnie!
- Dokąd zatem i po co chcesz
iść? Pij wino, ciesz się chwilą, raduj życiem. Co ma przyjść, i tak
przyjdzie, jeśli to nieuniknione.
- Akurat. Tak dobrze to nie
ma.
- Przeczysz więc sama sobie.
- Nieprawda.
- Przeczysz przeczeniu, a to
już jest błędne koło.
- Nie! - szarpnęła głową. -
Nie może tak być, że się siedzi i nic nie robi! Nic samo nie przychodzi!
- Sofizmat.
Nie wolno bezmyślnie tracić
czasu! Można przegapić właściwy moment... Ten jeden właściwy,
niepowtarzalny. Bo czas nie powtarza się nigdy.
- Pozwól - wstał. - Popatrz,
o, na to.
Na ścianie, którą wskazał,
widniał wypukły relief przedstawiający ogromnego łuskowatego węża. Gad,
zwinąwszy się w kształt ósemki, wgryzał się zębiskami we własny ogon. Ciri
widziała już coś takiego, ale nie pamiętała gdzie.
- Oto - powiedział elf -
pradawny wąż Urobos. Urobos symbolizuje nieskończoność i sam jest
nieskończonością. Jest wiecznym odchodzeniem i wiecznym powracaniem. Jest
czymś, co nie ma ani początku, ani końca.
- Czas jest jak pradawny
Urobos. Czas to upływające chwile, ziarenka piasku przesypujące się w
klepsydrze. Czas to momenty i zdarzenia, którymi tak chętnie próbujemy go
mierzyć. Ale pradawny Urobos przypomina nam, że w każdym momencie, w każdej
chwili, w każdym zdarzeniu kryją się przeszłość, teraźniejszość i
przyszłość. W każdej chwili kryje się wieczność. Każde odejście jest zarazem
powrotem, każde pożegnanie powitaniem, każdy powrót rozstaniem. Wszystko
jest jednocześnie początkiem i końcem.
- I ty też - powiedział, w
ogóle na nią nie patrząc - jesteś zarazem początkiem i końcem. A ponieważ
była tu mowa o przeznaczeniu, wiedz, że to właśnie jest twoje przeznaczenie.
Być początkiem i końcem. Rozumiesz?
Zawahała się na moment. Ale
jego palące oczy zmusiły ją do odpowiedzi.
- Rozumiem.
- Rozbierz się.
Powiedział to tak beztrosko,
tak obojętnie, że omal nie wrzasnęła ze złości. Drżącymi rękoma zaczęła
rozpinać kamizelkę.
Palce były nieposłuszne,
haftki, guziczki i tasiemki nieporęczne i ciasne. Choć Ciri spieszyła się
jak mogła, chcąc jak najszybciej mieć to wszystko za sobą, rozbieranie
trwało denerwująco długo. Ale elf nie sprawiał wrażenia kogoś, komu się
spieszy. Jak gdyby naprawdę miał do dyspozycji całą wieczność.
Kto wie, pomyślała, może i ma?
Już w zupełnym dezabilu,
przestąpiła z nogi na nogę, posadzka ziębiła jej stopy. Zauważył to, bez
słowa wskazał łoże.
Pościel była z norek. Ze
zszytych w wielkie błamy norczych futerek. Mięciutkich, ciepłych, przyjemnie
łaskoczących.
Położył się obok niej,
całkowicie ubrany, w butach nawet. Gdy jej dotknął, wyprężyła się
mimowolnie, trochę zła na siebie, bo była zdecydowana do końca grać hardą i
niewzruszoną. Zęby, co tu dużo gadać, cokolwiek jej szczękały. Jego
elektryzujących dotyk uspokajał jednak, a palce uczyły i rozkazywały.
Wskazywały. W momencie, gdy zaczęła rozumieć wskazówki tak dobrze, że niemal
z wyprzedzeniem, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że to Mistle. Ale nie
udało jej się. Bo bardzo od Mistle się różnił.
Dłonią pouczył ją, co ma
zrobić. Posłuchała. Nawet chętnie. Spiesznie.
On w ogóle się nie spieszył.
Sprawił, że pod pieszczotą zmiękła jak jedwabna wstęga. Zmusił ją do jęku.
Do przygryzienia warg. Do gwałtownego, wstrząsającego całym ciałem spazmu.
Tego, co zrobił potem, nie
spodziewała się zupełnie.
Wstał i odszedł. Zostawiając
ją rozpaloną, dyszącą i rozdygotaną.
Nawet się nie obejrzał.
Ciri krew uderzyła do twarzy
i skroni. Zwinęła się w kłębek na norczych błamach. I załkała. Z
wściekłości, wstydu i upokorzenia.
* * *
Rano znalazła Avallac'ha w
perystylu za pałacem, wśród szpaleru posągów. Posągi - rzecz szczególna -
przedstawiały elfie dzieci. W różnych, głównie rozbrykanych pozach.
Zwłaszcza ten, przy którym stał elf, był ciekawy - przedstawiał malca z
wykrzywioną w złości buzią, z zaciśniętymi piąstkami, stojącego na jednej
nodze.
Ciri długo nie mogła oderwać
wzroku, a w podbrzuszu czuła tępy ból. Dopiero ponaglona przez Avallac'ha
opowiedziała o wszystkich. Ogólnikowo i jąkając się.
- On - powiedział poważnie
Avallac'h, gdy skończyła - więcej niż sześćset pięćdziesiąt razy oglądał
dymy Saovine. Wierz mi, Jaskółko, to wiele nawet jak na Lud Olch.
- A co mnie to obchodzi? -
warknęła. - Ja się umówiłam! Nauczyliście się chyba od krasnoludów, waszych
pobratymców, co to takiego kontrakt? Ja się wywiązuję! Oddaję się! Co mnie
obchodzi, że on nie może lub nie chce? Co mnie obchodzi, czy to starcza
niemoc, czy też go nie pociągam? Może brzydzi się Dh'oine? Może jak Eredin
widzi we mnie tylko samorodek w kupie kompostu?
- Mam nadzieję. - Twarz
Avallac'ha, rzecz niebywała, zmieniła się i skurczyła. - Mam nadzieję, że
nie powiedziałaś mu czegoś podobnego?
- Nie powiedziałam. Choć
miałam ochotę.
- Strzeż się. Nie wiesz,
czym ryzykujesz.
- Jest mi wszystko jedno. Ja
zawarłam umowę. Wóz albo przewóz! Albo się wywiążecie, albo umowę
unieważniamy i będę wolna.
- Strzeż się, Zireael -
powtórzył, wskazując na statuetkę rozbrykanego bobasa. - Nie bądź taka, jak
ten tu. Uważaj na każde słowo. Staraj się zrozumieć. A jeśli czegoś nie
rozumiesz, pod żadnym pozorem nie działaj pochopnie. Bądź cierpliwa.
Pamiętaj, czas nie ma znaczenia.
- Ma znaczenie!
- Nie bądź, prosiłem,
krnąbrnym dzieckiem. Jeszcze raz powtarzam: bądź cierpliwa z Auberonem. Bo
to twoja jedyna szansa na odzyskanie wolności.
- Doprawdy? - krzyknęła
niemal. - Zaczynam mieć wątpliwości! Zaczynam podejrzewać, że oszukałeś
mnie! Że wszyscy mnie oszukaliście...
- Obiecałem ci - twarz
Avallac'ha była równie martwa jak kamień posągów - że wrócisz do twego
świata. Dałem słowo. Paddawanie słowa w wątpliwość jest dla Aen Elle ciężką
obrazą. By cię przed nią ustrzec, proponuję zakończyć tę rozmowę.
Chciał odejść, ale
zagrodziła mu drogę. Jego akwamarynowe oczy zwęziły się a Ciri zrozumiała,
że ma do czynienia z elfem bardzo, ale to bardzo niebezpiecznym. Ale było za
późno, by się cofać.
- Bardzo to coś po elfiemu -
zasyczała jak żmija - samemu obrażać, a potem nie pozwalać na rewanż.
- Strzeż się, Jaskółko.
- Posłuchaj - hardo zadarła
głowę. - Wasz Król Olch zadaniu nie podoła, to więcej niż jasne. Nie jest
ważne, czy problem stanowi on, czy jestem nim ja. To obojętne i bez
znaczenia. Ale ja chcę wywiązać się z umowy. I mieć to za sobą. Niechże więc
to dziecko, na którym tak wam zależy, zrobi mi ktoś inny.
- Nie wiesz nawet, o czym
mówisz.
- A jeśli to ja jestem
problemem - nie zmieniła tonu i miny - to znaczy, że się pomyliłeś,
Avallac'h. Zwabiłeś do tego świata nie tę, którą trzeba.
- Nie wiesz, o czym mówisz,
Zireael.
- Jeśli zaś - krzyknęła -
wszyscy się mną brzydzicie, to zastosujcie metodę hodowców osłomułów. Co,
nie wiesz? Ogierowi pokazuje się klacz, a potem zawiązuje oczy i podstawia
oślicę!
Nawet nie raczył
odpowiedzieć. Minął ją bezceremonialnie i odszedł szpalerem posągów.
- A może ty? - wrzasnęła. -
Chcesz, to oddam się tobie! Co? Nie poświęcisz się? Przecież podobno mam
oczy Lary!
We dwóch skokach był przy
niej, jego ręce strzeliły ku jej szyi jak węże i zacisnęły się jak stalowe
cęgi. Zrozumiała, że gdyby chciał, zdławiłby ją jak pisklę.
Puścił ją. Nachylił się i z
bliska zajrzał jej w czy.
- Kim ty jesteś - spytał
niezwykle spokojnie - by ośmielać się w taki sposób bezcześcić jej imię? Kim
ty jesteś, by ośmielać się lżyć mnie tak nędzną jałmużną? O, ja wiem, ja
widzę, kim jesteś. Nie jesteś córką Lary. Jesteś córką Cregennana, jesteś
bezmyślną, arogancką, samolubną Dh'oine, okazową wręcz reprezentantką rasy,
która niczego nie pojmuje, a wszystko musi zrujnować i zniszczyć, skalać
samym tylko dotykiem, zohydzić i splugawić samą tylko myślą. Twój przodek
ukradł mi moją miłość, zabrał mi ją, samolubnie i argoncko zabrał mi Larę.
Ale tobie, godna jego córko, nie pozwolę odebrać sobie pamięci o niej.
Odwrócił się. Ciri zwalczył
opór ściśnietej krtani.
- Avallac'h.
Spojrzenie.
- Wybacz mi. Zachowałam się
bezmyślnie i podle. Przebacz mi. I, jeśli możesz, zapomnij.
Podszedł do niej, objął.
- Już zapomniałem -
powiedział ciepło. - Nie, wracajmy do tego więcej
* * *
Gdy wieczorem weszła do
królewskich komnat, wykąpana, wyperfumowana i uczesana, Auberon Muircetach
siedział przy stole, schylony nad szachownicą. Bez słowa polecił, by usiadła
na przeciw.
Wygrał w dziewięciu ruchach.
Za drugim razem ona grała
białymi, a on wygrał w jedenastu ruchach.
Wtedy dopiero podniósł
wzrok, swoje jasne niesamowite oczy.
- Rozbierz się proszę.
W jednym trzeba było oddać
mu honor - był delikatny i w ogóle się nie spieszył.
Gdy - tak jak poprzednio -
wstał z łoża i odszedł bez słowa, Ciri przyjęła to ze spokojną
rezygnacją. Ale niemal do samego świtu nie mogła zasnąć.
A gdy okna pojaśniały od
jutrzenki, a ona wreszcie usnęła, przyśnił jej się bardzo dziwny sen.
* * *
Vysogota, schylony, opłukuje
z rzęsy pułapkę na piżmaki. Szumią poruszane wiatrem trzciny.
Czuję się winny,
Jaskółko. To ja podsunąłem ci pomysł tej szaleńczej eskapady. Wskazałem
drogę do tej przeklętej Wieży
- Nie rób sobie wyrzutów,
Stary Kruku. Gdyby nie wieża, dopadłby mnie Bonhart. Tutaj przynajmniej
jestem bezpieczna.
Nie jesteś tutaj
bezpieczna.
Vysogota prostuje się.
Za jego plecami Ciri widzi
wzgórze, gołe i obłe, wystające z traw niczym wygięty grzbiet przyczajonego
w zasadzce potwora. Na wzgórzu leży olbrzymi głaz. Obok głazu dwie postaci.
Kobieta i dziewczyna. Wiatr szarpie i plącze czarne włosy kobiety.
Widnokrąg płonie
błyskawicami.
Chaos wyciąga ku tobie
ręce, córeczko. Dziecko Starszej Krwi, dziewczyno wpleciona w Ruch i
Odmianę, Zagładę i Odrodzenie. Przeznaczona i będąca przeznaczeniem. Zza
zamkniętych drzwi Chaos wyciąga ku tobie swe szpony, nadal nie wiedząc, czy
staniesz się jego narzędziem, czy tez przeszkodą w jego planach. Nie
wiedząc, czy nie odegrasz przypadkiem roli ziarenka piasku w trybach Zegara
Losu. Chaos boi się ciebie, Dziecko Przeznaczenia. A chce sprawić, byś to ty
czuła lęk. Dlatego zsyła ci sny.
Vysogota schyla się, czyści
pułapkę na piżmaki. On przecież nie żyje, myśli trzeźwo Ciri. Czy to znaczy,
że tam, w zaświatach, umarli muszą czyścić pułapki na piżmaki?
Vysogota prostuje się. Za
jego plecami niebo płonie łuną pożarów. Równiną cwałują tysiące jeźdźców.
Jeźdźców w czerwonych płaszczach.
Dearg Ruadhri.
Posłuchaj mnie uważnie,
Jaskółko. Starsza Krew, którą masz w żyłach, daje ci wielką władzę. Jesteś
Panią Miejsc i Czasów. Masz potężną Moc. Nie pozwól, by ci ją odebrali i
wykorzystali do niecnych celów zbrodniarze i niegodziwcy. Broń się! Umknij z
zasięgu ich niegodziwych rąk!
- Łatwo powiedzieć! Osaczyli
mnie tu jakąś magiczną barierą czy więzią...
Jesteś Panią Miejsc i
Czasów. Ciebie nie można więzić.
Vysogota prostuje się. Za
jego plecami jest płaskowyż, skalista równina, na niej wraki okrętów. Całe
dziesiątki wraków. A dalej zamek, czarny, groźny, zębaty blankami, wznoszący
się nad górskim jeziorem.
Zginą bez twojej pomocy,
Jaskółko. Tylko ty możesz ich uratować.
Usta Yennefer, pocięte i
rozbite, poruszają się bezgłośnie, broczą krwią. Fiołkowe oczy błyszczą,
palą się w wychudłej, skurczonej, poczerniałej od męki twarzy przysłoniętej
burzą zmierzwionych, brudnych, czarnych włosów. We wgłębieniu podłogi
śmierdząca kałuża, dookoła śmigają szczury. Przeraźliwe zimno kamiennych
ścian. Zimno kajdan na przegubach rąk, na kostkach nóg...
Dłonie i palce Yennefer są
masą zakrzepłej krwi.
- Mamusiu! Co oni ci
zrobili?
Marmurowe schody prowadzące
w dół. Schody o trzech podestach.
Va'esse deireadh aep
eigean... Coś się kończy... Co?
Schody. W dole ogień płonący
w żelaznych koszach. Płonące arrasy.
Idziemy, mówi Geralt.
Schodami w dół. Musimy. Tak trzeba. Innej drogi nie ma. Tylko te schody.
Chcę zobaczyć niebo.
Jego usta nie poruszają się.
Są sine i jest na nich krew. Krew, wszędzie krew... Całe schody we krwi...
Innej drogi nie ma. Nie
ma, Gwiazdooka.
- W jaki sposób? -
krzyknęła. - W jaki sposób mogę im pomóc? Jestem w innym świecie! Uwięziona!
I bezsilna!
Ciebie nie można uwięzić.
Wszystko już zostało
opisane, mówi Vysogota. Nawet to. Spójrz pod nogi.
Ciri z przerażeniem widzi,
że stoi w morzu kości. Wśród czaszek, piszczeli i kości.
Tylko ty możesz temu
zapobiec, Gwiazdooka.
Vysogota prostuje się. Za
jego plecami zima, śnieg, kurniawa. Wiatr wieje i gwiżdże.
Przed nią, w zamieci, na
koniu, Geralt. Ciri poznaje go, chociaż na głowie ma futrzaną czapę, a
twarz owinętą wełnianym szalem. Za jego plecami majaczą w zamieci inni
jeźdźcy, ich sylwetki są niewyraźne, tak grubo okutane, że nie sposób
rozeznać, co to za jedni.
Geralt patrzy wprost na nią.
Ale jej nie widzi. Śnieg sypie mu w oczy.
- Geralt! To ja! Tutaj!
Nie widzi jej. I nie słyszy
wśród wycia wichury.
- Geraaaalt!
To muflon, mówi Geralt. To
tylko muflon. Zawracajmy. Jeźdźcy znikają, rozpływają się wśród zamieci.
- Geraaaalt! Nieeee!
* * *
Obudziła się.
* * *
Rano poszła od razu do
stajni. Nawet bez śniadania. Nie chciała spotkania z Avallac'hem, nie
życzyła sobie rozmowy z nim. Wolała uniknąć natrętnych, ciekawych,
pytających, klejących się do niego spojrzeń innych elfów i elfek. Przy
każdej innej okazji demonstracyjnie obojętnie, w kwestii królewskiej alkowy
elfy zdradzały ciekawość, a ściany pałacu, Ciri była tego pewna, miały uszy.
Odszukała w boksie Kelpie,
znalazła siodło i uprząż. Nim zdążyła okulbaczyć klacz, już były przy niej
służące, te szare elfeczki, małe, o głowę niższe od zwykłych Aen Elle.
Wyręczyły ją przy klaczy, kłaniając się i przymilnie uśmiechając.
- Dziękuję - powiedziała.
Dałabym sobie radę sama, ale dziękuję. Jesteście kochane.
Najbliższa dziewczynka
uśmiechnęła się, a Ciri drgnęła.
Bo dziewczynka miała w
uzębieniu kły.
Doskoczyła do niej szybko,
że dziewczynka niemal przysiadła ze strachu. Odgarnęła włosy z ucha.
Ucha, które nie było szpiczasto zakończone.
- Ty jesteś człowiekiem!
Dzieweczka - a wraz z nią
pozostałe - uklękła na pozamiatanej podłodze. Pochyliła głowę. W oczekiwaniu
kary.
- Ja... - zaczęła Ciri,
miętosząc rzemień wodzy. - Ja...
Nie wiedziała, co
powiedzieć. Dziewki klęczały nadal. Konie niespokojnie parskały i tupały w
boksach.
Na zewnątrz, w siodle, w
kłusie, nadal nie mogła zebrać myśli. Ludzkie dziewczyny. Jako służące, ale
to nieistotne. Istotne jest, że w tym świecie są Dh'oine...
Ludzie, poprawiła się. Myślę
już jak oni.
Z zadumy wyrwało ją głośne
rżenie i podskok Kelpie. Uniosła głowę i zobaczyła Eredina.
Siedział na swym
skarogniadym ogierze, teraz pozbawionym demonicznego bukranionu i większości
pozostałych bojowych parafernaliów. Sam nosił jednak kolczugę pod mieniącym
się wieloma odcieniami czerwieni płaszczem.
Ogier na powitanie zarżał
chrapliwie, potrząsnął łbem i wyszczerzył na Kelpie żółte zęby. Kelpie, w
myśl zasady, że sprawy załatwia się z panem, a nie ze sługą, sięgnęła zębami
do uda elfa. Ciri ostro ściągnęła wodze.
- Uważaj - powiedziała. -
Trzymaj dystans. Moja klacz nie lubi obcych. A potrafi gryźć.
- Takie, które gryzą -
zmierzył ją złym wzrokiem - kiełzna się żelaznym kiełznem. Tak, żeby aż krew
trysnęła. Świetna metoda na wykorzenienie narowów. Również u koni.
Szarpnął tręzle ogiera tak
mocno, że koń zachrapał i postąpił kilka kroków do tyłu, a z pyska ściekła
mu piana.
- Po co kolczuga? - teraz
Ciri zmierzyła elfa wzrokiem. - Gotujesz się do wojny?
- Wprost przeciwnie. Pragnę
pokoju. Twoja klacz, poza tym, że narowista, ma jeszcze jakieś zalety?
- W rodzaju?
- Zmierzysz się w biegu?
- Jeśli chcesz, czemu nie -
stanęła w strzemionach. - Tam, w stronę tamtych kromlechów...
- Nie - przerwał. - Tam nie.
- Dlaczego?
- Teren zakazany.
- Dla wszystkich,
oczywiście.
- Nie dla wszystkich,
oczywiście. Zbyt cenne jest dla nas, Jaskółko, twoje towarzystwo, byśmy
mogli ryzykować, że zostaniemy do pozbawieni przez ciebie samą lub kogoś
innego.
- Kogoś innego? Nie myślisz
chyba o jednorożcach?
- Nie chcę zanudzać cię tym,
co myślę. Ani frustrować tym, że że nie pojmiesz mych myśli.
- Nie rozumiem.
- Wiem, że nie rozumiesz. Na
to, by rozumieć, ewolucja nie wykształciła ci dostatecznie pofałdowanego
mózgu. Posłuchaj, jeśli chcesz się ścigać, to proponuję wzdłuż rzeki.
Tamtędy. Do Porfirowego Mostu, trzeciego z kolei. Potem przez most na drugi
brzeg, dalej brzegiem, z prądem, meta przy wpadającym do rzeki strumyku.
Gotowa?
- Zawsze.
Z krzykiem poderwał ogiera,
a źrebiec ruszył jak huragan. Zanim Kelpie wystartowała, odsadził się
daleko. Szedł, aż ziemia drżała, ale z Kelpie równać się nie mógł. Dogoniła
go szybko, jeszcze przed Porfirowym Mostem. Most był wąski. Eredin krzyknął,
a ogier, rzecz niewiarygodna, przyspieszył. Ciri momentalnie pojęła, w czym
rzecz. Na moście za nic na świecie nie zmieściłyby się dwa konie. Jeden
musiał zwolnić.
Ciri zwalniać zamiaru nie
miała. Przywarła do grzywy, a Kelpie wyrwała do przodu jak strzała. Otarła
się o strzemię elfa i wpadła na most. Eredin wrzasnął, ogier stanął dęba,
uderzył bokiem o alabastrową figurę, zwalił ją z cokołu, rozbijając w
złomki.
Ciri, chichocząc jak upiór,
przegalopowała przez most. Nie oglądając się.
Przy strumyku zsiadła i
zaczekała.
Dojechał po chwili, stępa.
Uśmiechnięty i spokojny.
- Moje uznanie - rzekł
krótko, zsiadając. - Tak dla klaczy, jak i dla amazonki.
Choć dumna była jak paw,
prychnęła niedbale.
- Aha! Nie będziesz więc już
nas krwawo kiełznał?
- Chyba, że za przyzwoleniem
- uśmiechnął się dwuznacznie. - Są klacze, które lubią mocne pieszczoty.
- Całkiem niedawno -
spojrzała na niego hardo - przyrównałeś mnie do kompostu. A teraz mówimy o
pieszczotach?
Podszedł do Kelpie, potarł i
poklepał szyję klaczy, pokręcił głową, stwierdziwszy, że sucha. Kelpie
targnęła łbem i zawizżała przeciągle. Eredin odwrócił się ku Ciri. Jeśli i
mnie poklepie, pomyślała, to pożałuje.
- Pozwól ze mną.
Wzdłuż wpadającego do rzeki
potoku, spływającego ze stromego, gęsto zalesionego zbocza, wiodły w górę
schody wykonane ze złomów omszałego piaskowca. Schody były wiekowe, spękane,
porozsadzane korzeniami drzew. Zygzakowały w górę, niekiedy przecinając
strumień mostkiem. Dookoła był las, dziki las, pełen starych jesionów i
grabów, cisów, jaworów i dębów, dołem zmierzwiony gęstwiną leszczyn,
tamaryszków i porzeczek. Pachniało piołunem, szałwią, pokrzywą, mokrym
kamieniem, wiosną i pleśnią.
Ciri szła w milczeniu, nie
spiesząc się i kontrolując oddech. Panowała też nad zdenerwowaniem. Pojęcia
nie miała, czego Eredin mógł od niej chcieć, ale przeczuć nie miała
najlepszych.
Obok kolejnej kaskady, z
szumem spadającej z rozpadliny skalnej, był kamienny taras, a na nim,
ocieniona krzakiem dzikiego bzu, stała altana, spowita bluszczem i
tradeskancją. W dole widać było korony drzew, wstęgę rzeki, dachy,
perystyle i tarasy Tir ná Lia.
Stali chwilę, patrząc.
- Nikt mi nie powiedział -
Ciri pierwsza przerwała milczenie - jak nazywa się ta rzeka.
- Easnadh.
- Westchnienie? Ładnie. A
ten strumień.
- Tuathe.
- Szept. Też ładnie.
Dlaczego nikt mi nie powiedział, że w tym świecie żyją ludzie?
- Bo to informacja
nieistotna i dla ciebie całkiem bez znaczenia. Wejdźmy do altany.
- Po co?
- Wejdźmy.
Pierwszą rzeczą, którą
dostrzegła po wejściu, była drewniana leżanka. Ciri poczuła, jak w
skroniach zaczyna jej tętnić. No jasne, pomyślała, to było do przewidzenia.
Czytałam przecież w świątyni romans, napisany przez Annę Tiller. O starym
królu, młodej królowej i o żądnym władzy księciu pretendencie. Eredin jest
bezwzględny, ambitny i zdecydowany. Wie, że ten, kto ma królową, jest
prawdziwym królem, prawdziwym władcą. Prawdziwym mężczyzną. Kto posiadł
królową, ten posiadł królestwo. Tu, na tej leżance, zacznie się zamach
stanu...
Elf usiadł na marmurowym
stołem, wskazał Ciri drugie krzesło. Widok z okna zdawał się bardziej go
interesować niż ona, a na leżankę nie patrzył w ogóle.
- Zostaniesz tu na zawsze -
zaskoczył ją - ty moja amazonko lekka jak motylek. Do końca twego motylego
życia.
Milczała, patrząc mu prosto
w oczy. W tych oczach nie było nic.
- Nie pozwolą ci stąd
odejść - powtórzył. - Nie przyjmą do wiadomości, że wbrew wróżbą i mitom
jesteś nikim i niczym, istotą bez znaczenia. Nie uwierzą w to i nie pozwolą
ci odejść. Zmamili cię obietnicą, by zapewnić sobie twoją powolność, ale
nigdy nie mieli zamiaru tej obietnicy dotrzymać. Nigdy.
- Avallac'h - wychrypiała -
dał mi słowo. Podobno wątpić w słowo elfa jest obrazą.
- Avallac'h jest wiedzącym.
Wiedzący maja własny kodeks honorowy, w którym co drugie zdanie mowa o celu
uświęcającym środki.
- Nie rozumiem, dlaczego mi
to wszystko mówisz. Chyba, że... Że czegoś ode mnie chcesz. Chyba, że ja mam
coś, czego ty pragniesz. I chcesz pohandlować. Co? Eredin? Moja wolność
za... Za co?
Patrzył na nią długo. A ona
próżno szukała w jego oczach jakiejś wskazówki, jakiegoś sygnału, jakiegoś
znaku. Czegokolwiek.
- Z pewnością - zaczął wolno
- zdążyłaś już trochę poznać Auberona. Z pewnością już zauważyłaś, że
jest niewyobrażalnie wręcz ambitny. Są rzeczy, których on nie zaakceptuje
nigdy, których nigdy nie przyjmie do wiadomości. Prędzej umrze.
Ciri milczała, gryząc wargi
i zerkając na leżankę.
- Auberon Muircetach -
podjął elf - nigdy nie sięgnie po magię ani inne środki mogące zmienić
istniejącą sytuację. A takie środki istnieją. Dobre, mocne, gwarantowane
środki. O wiele bardziej skuteczne od atraktantów, którymi służki Avallac'ha
nasycają twoje kosmetyki.
Szybko przesunął dłonią nad
ciemno żyłkowanym blatem. Gdy cofnął rękę, na blacie został maleńki flakonik
z szarozielonego nefrytu.
- Nie - chrypnęła Ciri. -
Absolutnie nie. Na to nie zgadzam się.
- Nie dałaś dokończyć.
- Nie miej mnie za głupią.
Nie podam mu tego, co jest w tym flakoniku. Do takiej rzeczy mnie nie
wykorzystasz.
- Wyciągasz bardzo
pospieszne wnioski - powiedział wolno, patrząc jej w oczy. - Samą siebie
usiłujesz prześcignąć w biegu. A coś takiego zawsze kończy się upadkiem.
Bardzo bolesnym upadkiem.
- Powiedziałam: nie.
- Zastanów się dobrze.
Niezależnie od tego, co to naczynie zawiera, ty zawsze wygrasz. Zawsze
wygrasz, Jaskółko.
- Nie!
Ruchem równie zwinnym jak
poprzednio, iście godnym sztukmistrza eskamotował flakonik ze stołu. Potem
milczał długo, patrząc na rzekę Easnadh błyskającą wśród drzew.
- Umrzesz tu, motylku -
powiedział wreszcie. - Nie pozwolą stąd odejść. Ale to twój wybór.
- Ja się umówiłam. Moja
wolność za...
- Wolność - parsknął. -
Wciąż mówisz o tej wolności. A co zrobiłabyś, gdybyś wreszcie ją odzyskała?
Dokąd byś się udała. Zrozum wreszcie, że od tamtego twojego świata dzielą
cię w tej chwili nie tylko miejsca, ale i czas. Czas tutaj płynie inaczej
niż tam. Ci, których tam znałaś jako dzieci, są teraz zgrzybiałymi
starcami, ci, którzy byli ci równolatkami, dawno już pomarli.
- Nie wierzę.
- Przypomnij sobie wasze
legendy. Legendy o ludziach, którzy tajemniczo znikali i wracali po latach,
po to tylko, by popatrzeć na zarośnięte trawą groby bliskich. Myślisz może,
że były to fantazje, rzeczy wyssane z palca? Mylisz się. Przez całe stulecia
ludzie byli porywani, unoszeni przez jeźdźców, których wy nazywani Dzikim
Gonem. Porywani, wykorzystywani, a potem odrzucani jak skorupka wypitego
jajka. Ale ciebie nie spotka nawet to, Zireael. Ty umrzesz tutaj, nie będzie
ci dane zobaczyć nawet mogił twoich przyjaciół.
- Nie wierzę w to, co
mówisz.
- Twoje wierzenia są twoją
prywatną sprawą. A los swój sama wybrałaś. Wracajmy. Mam prośbę, Jaskółko.
Czy chcesz, by w Tir ná Lia spożyć ze mną lekki posiłek?
Przez kilka uderzeń serca
głód i szalona fascynacja walczyły w Ciri ze złością, strachem przed
trucizną i ogólną antypatią.
- Z chęcią - spuściła wzrok.
- Dziękuję za propozycję.
- To ja dziękuję. Chodźmy.
Wychodząc z altany, rzuciła
jeszcze okiem na leżankę. I pomyślała, że z Anny Tiller była jednak głupia i
egzaltowana grafomanka.
Powoli, w milczeniu, w
zapachu mięty, szałwii i pokrzywy, schodzili nad rzekę Westchnienie. Schodami
w dół. Brzegiem strumienia, który zwał się Szept.
* * *
Gdy wieczorem,
wyperfumowana, z wilgotnymi jeszcze po aromatycznej kąpieli włosami weszła
do królewskich komnat, zastała Auberona na sofie, schylonego nad księgą. Bez
słowa, gestem tylko, polecił, by usiadła obok.
Księga była bogato
ilustrowana. Prawdę powiedziawszy, nie było w niej nic prócz ilustracji.
Ciri, choć starała się grać światową damę, krew uderzyła na policzki. W
świątynnej bibliotece w Ellander widziała kilka podobnych dzieł. Ale z
księgą Króla Olch tamte nie mogły konkurować, ani bogactwem i
rozmaitością pozycji, ani artyzmem ich obrazowania.
Oglądali długo, w milczeniu.
- Rozbierz się, proszę.
Tym razem on też się
rozebrał. Ciało miał szczupłe i chłopięce, chude wręcz jak Giselher, jak
Kayleigh, jak Reef, których wielekroć widywała, gdy kąpali się w
strumieniach lub górskich jeziorkach. Ale od Giselhera i Szczurów aż biła
witalność, aż biło od nich życie, chęć życia płonąca wśród srebrnych
kropelek rozpryskiwanej wody.
A od niego, od Króla Olch,
biło zimno wieczności.
Był cierpliwy. Kilka razy
zdawało się, że już, już. Ale jednak nic z tego nie wyszło. Ciri była na
siebie zła, pewna, że to przez jej niewiedzę i paraliżujący brak wprawy.
Zauważył to i uspokoił ją. Jak zwykle, bardzo skutecznie. A ona zasnęła. W
jego ramionach.
Ale rano nie było go przy
niej.
* * *
Następnego wieczoru Król
Olch po raz pierwszy objawił zniecierpliwienie.
Zastała go schylonego nad
stołem, na którym leżało oprawione w bursztyn zwierciadło. Zwierciadło
zasypane było białym proszkiem.
Zaczyna się, pomyślała.
Auberon małym nożykiem
zebrał fisstech i uformował go w dwa wałeczki. Wziął ze stołu srebrną rurkę
i wciągnął narkotyk do nosa, najpierw do lewej, potem do prawej dziurki.
Jego oczy, zwykle błyszczące, trochę jakby przygasły i zmętniały, załzawiły
się. Ciri z miejsca wiedziała, że nie była to pierwsza dawka.
Uformował na szkle dwa nowe
wałeczki, zaprosił ją gestem, podając rurkę. A, co tam, pomyślała. Łatwiej
będzie.
Narkotyk był niesłychanie
silny.
Za małą chwilę siedzieli
obydwoje na łóżku, przytuleni i gapili się na księżyc łzawiącymi oczyma.
Ciri kichnęła.
- Sznurowana noc -
powiedziała, ocierając nos rękawem jedwabnej bluzki.
- Czarowna - poprawił,
przecierając oko. - Ensh'eass, nie en'leass. Musisz popracować nad wymową.
- Popracuję.
- Rozbierz się.
Z początku wydawało się, że
będzie dobrze, że narkotyk podziałał na niego samo podniecająco jak na nią.
A na nią podziałał tak, że zrobiła się aktywna i przedsiębiorcza, ba,
wyszeptała mu nawet do ucha kilka wielce nieprzyzwoitych - w jej mniemaniu -
słów. Wzięło go to chyba trochę, efekt był, hmm, namacalny, w pewnym
momencie Ciri pewna była, że to już, już. Ale to nie było już, już.
Przynajmniej nie do końca.
I wtedy się zniecierpliwił.
Wstał, narzucił na szczupłe ramiona sobolowe futro. Stał tak, odwrócony,
zapatrzony w okno i księżyc. Ciri usiadła, oplotła kolana ramionami. Była
rozczarowana i zła, a jednocześnie było jej jakoś dziwnie rzewnie. Było to
niezawodnie działanie tego mocnego fisstechu.
- To wszystko moja wina -
wymamrotała. - Ta blizna mnie szpeci, wiem. Wiem, co widzisz, gdy na mnie
patrzysz. Dużo z elfki nie zostało we mnie. Złoty samorodek w kupie
kompostu...
Odwrócił się gwałtownie.
- Jesteś niezwykle skromna -
wycedził. - Ja powiedziałbym raczej: perła w świńskim gnoju. Brylant na
palcu gnijącego trupa. W ramach ćwiczenia językowego sama opracuj inne
jeszcze porównania. Jutro cię z nich przepytam, mała Dh'oine. Ludzka istoto,
w której nic, absolutnie nic nie zostało z elfki.
Podszedł do stołu, wziął
rurkę, pochylił się nad zwierciadłem. Ciri siedziała jak skamieniała. Czuła
się tak, jakby ją opluto.
- Nie przychodzę do ciebie z
miłości! - szczeknęła wściekle. - Jestem więziona i szantażowana, dobrze o
tym wiesz! Ale ja się godzę, robię to dla...
- Dla kogo? - przerwał
zapalczywie, całkiem nie po elfiemu. - Dla mnie? Dla uwięzionych w twoim
świecie Aen Seidhe? Ty głupia dziewczyno! Robisz to dla siebie, dla siebie
tu przychodzisz i nadaremnie usiłujesz się oddać. Bo to jest twoja
jedyna nadzieja, jedyna deska ratunku. I powiem ci jeszcze: módl się,
żarliwie módl się do twoich ludzkich idoli, bożków czy totemów. Bo albo będę
ja, albo będzie Avallac'h i jego laboratorium. Wierz mi, nie chciałabyś
trafić do laboratorium i zapoznać się z alternatywą.
- Jest mi wszystko jedno -
powiedziała głucho, kurcząc się na łożu. - Godzę się na wszystko, byle tylko
odzyskać wolność. By móc się wreszcie od was uwolnić. Odejść. Do mojego
świata. Do moich przyjaciół.
- Twoich przyjaciół! -
zadrwił. - Masz tu twoich przyjaciół!
Odwrócił się i raptownie
rzucił jej zaprószone fisstechem zwierciadło.
- Masz tu swoich przyjaciół
- powtórzył. Popatrz sobie.
Wyszedł, powiewając połami
futra.
Z początku w zabrudzonym
szkle widziała tylko własne, zamazane odbicie. Ale prawie natychmiast
zwierciadło pojaśniało mlecznie, wypełniło się dymem. A potem obrazem.
Yennefer wisząca w otchłani,
wyprężona, z rękoma wzniesionymi ku górze. Rękawy jej sukni są jak
rozpostarte skrzydła ptaka. Jej włosy falują, przemykają między nimi małe
rybki. Całe stada migoczących ruchliwych rybek. Niektóre skubią już policzki
i oczy czarodziejki. Od nóg Yennefer biegnie ku dnu jeziora sznur, na końcu
sznura, uwięziony w mule i moczarce, jest wielki kosz kamieni. W górze,
wysoko, świeci i rozbłyskuje powierzchnia wód.
Suknia Yennefer faluje w tym
samym rytmie co wodorosty.
Zapapraną fisstechem
powierzchnię zwierciadła zasnuwa dym.
Geralt, szklisto blady, z
zamkniętymi oczyma, siedzi pod zwisającymi ze skały długimi soplami,
nieruchomy, oblodzony i szybko zasypywany nanoszonym przez kurniawę
śniegiem. Jego białe włosy są już białymi strąkami lodu, białe sople
zwisają mu z brwi, z rzęs, z warg. Śnieg wciąż pada i pada, rośnie
zaspa pokrywająca nogi Geralta, rosną puchate czapy na jego barkach.
Kurniawa wyje i świszcze...
Ciri zerwała się z łóżka, z
impetem wyrżnęła zwierciadłem o ścianę. Pękła bursztynowa ramka, szkło
rozprysnęło się na milion okruchów.
Rozpoznawała, znała,
pamiętała ten rodzaj wizji. Ze swych dawnych snów.
- To wszystko nieprawda! -
wrzasnęła. - Słyszysz, Auberon? Ja w to nie wierzę! To nie jest prawda! To
tylko twoja złość, bezsilna jak ty sam! To twoja złość...
Usiadła na posadzce. I
rozpłakała się.
* * *
Podejrzewała, że w pałacu
ściany mają uszy. Nazajutrz nie mogła się opędzić od dwuznacznych spojrzeń,
wyczuwała za plecami uśmieszki, łowiła szepty.
Avallac'ha nigdzie nie było.
Wie, pomyślała, wie, co się wydarzyło i unika mnie. Zawczasu, nim wstałam,
popłynął lub pojechał gdzieś daleko ze swoją pozłacaną elfką. Nie chce ze
mną rozmawiać, nie chce przyznać, że cały jego plan rozsypał się w gruzy.
Nigdzie nie było też
Eredina. Ale to było raczej normalne, on często wyjeżdżał ze swymi Dearg
Ruadhri, Czerwonymi Jeźdźcami.
Ciri wyprowadziła Kelpie ze
stajni i pojechała za rzekę. Cały czas myśląc gorączkowo, nie zauważając
niczego wokół siebie.
Uciekać stąd. Nieważne, czy
te wszystkie wizje były kłamliwe czy prawdziwe. Jedno jest pewne - Yennefer
i Geralt są tam, w moim świecie i tam jest moje miejsce, przy nich. Muszę
stąd uciec, uciec bez zwłoki! Przecież musi być jakiś sposób. Weszłam tu
sama, powinnam umieć i sama wyjść. Eredin mówił, że mam dziki talent, to
samo podejrzewał Vysogota. Z Tor Zireael, którą spenetrowałam dokładnie,
wyjścia nie było. Ale może jest tu gdzieś jeszcze jakaś inna wieża...
Spojrzała w dal, na dalekie
wzgórze, na widoczną na nim sylwetkę kromlecha. Teren zakazany, pomyślała.
Ha, widzę, że to za daleko. Bariera mnie tam chyba nie dopuści. Szkoda
zachodu. Pojadę raczej w górę rzeki. Tam jeszcze nie jeździłam.
Kelpie zarżała, zatargała
łbem, bryknęła ostro. Nie dała się obrócić, miast tego ostro pokłusowała w
stronę wzgórza. Ciri osłupiała do tego stopnia, że przez moment nie
reagowała i pozwalała klaczy biec. Dopiero po chwili wrzasnęła i ściągnęła
wodze. Efekt był taki, że Kelpie stanęła dęba, wierzgnęła, miotnęła zadem i
pogalopowała. Nadal w tym samym kierunku.
Ciri nie powstrzymywała jej,
nie usiłowała kontrolować. Była zdumiona do granic. Ale znała Kelpie zbyt
dobrze. Klacz miała narowy, ale nie aż takie. Takie zachowanie musiało coś
znaczyć.
Kelpie zwolniła, przeszła w
kłus. Biegła jak strzelił w stronę zwieńczonego kromlechem wzgórza.
Mniej więcej stajanie,
pomyślała Ciri. Zaraz zadziała Bariera.
Klacz wbiegła w kamienny
krąg, między gęsto ustawione, omszałe i poprzekrzywiane monolity wyrastające
z gęstwy kolczastych jeżyn i stanęła jak wryta. Jedyne, czym poruszała, były
uszy, którymi pilnie strzygła.
Ciri spróbowała ją obrócić.
Potem ruszyć z miejsca. Baz skutku. Gdyby nie żyły tętniące na gorącej szyi,
przysięgłaby, że siedzi nie na koniu, lecz na posągu. Nagle coś dotknęło jej
pleców. Coś ostrego, coś, co przebiło odzienie i boleśnie ukłuło. Nie
zdążyła się obrócić. Zza kamieni wychynął bez najmniejszego szelestu
jednorożec ryżej maści i zdecydowanym ruchem wparł jej róg pod pachę. Mocno.
Ostro. Poczuła, jak po boku pociekła jej strużka krwi.
Z drugiej strony wyłonił się
jeszcze jeden jednorożec. Ten był całkowicie biały, od czubków uszu po
koniec ogona. Chrapy tylko miał różowe, a oczy czarne.
Biały jednorożec zbliżył
się. I powoli, powolutku złożył głowę na jej łonie. Podniecenie było tak
silne, że Ciri aż jęknęła.
Wyrosłem, rozbrzmiało w
jej głowie. Wyrosłem, Gwiazdooka. Wtedy, na pustyni, nie wiedziałem, jak
należy się zachować. Teraz już wiem.
- Konik? - jęknęła, nadal
wisząc niemal na dwóch kłujących ją rogach.
Imię moje Ihuarraquax.
Pamiętasz mnie, Gwiazdooka? Pamiętasz, jak mnie leczyłaś? Ratowałaś?
Cofnął się, odwrócił.
Zobaczyła ślad blizny na jego nodze. Poznała. Pamiętała.
- Konik! To ty! Ale byłeś
przecież innej maści...
Wyrosłem.
W głowie nagły zamęt,
szepty, głosy, krzyki, rżenia. Rogi cofnęły się. Dostrzegła, że tan drugi
jednorożec, ten zza jej pleców, był sinojabłkowity.
Starsi uczą się ciebie,
Gwiazdooka. Uczą się ciebie przeze mnie. Jeszcze chwila, a będą mogli
rozmawiać sami. Sami ci powiedzą, czego od ciebie chcą.
Kakofonia w głowie Ciri
strzeliła erupcją dzikiego zgiełku. I niemal natychmiast złagodniała,
popłynęła strugą myśli zrozumiałych i jasnych.
Chcemy pomóc ci w
ucieczce, Gwiazdooka.
Milczała, choć serce mocno
zakołatało jej się w piersi.
Gdzie szalona radość?
Gdzie podziękowania?
- A skąd - spytała zaczepnie
- z nagła taka chęć, by mi pomagać? Aż tak mnie kochacie?
W ogóle cię nie kochamy.
Ale to nie jest twój świat. To nie jest miejsce dla ciebie. Nie możesz tu
zostać. Nie chcemy, byś tu została.
Zacisnęła zęby. Choć
podniecona perspektywą, przecząco pokręciła głową. Konik - Ihuarraquax -
zastrzygł uszami, grzebną ziemię kopytem, łypnął na nią czarnym okiem. Ryży
jednorożec tupnął tak, że aż grunt się zatrząsł, groźnie zakręcił rogiem.
Parsknął gniewnie, a Ciri zrozumiała.
Nie ufasz nam.
- Nie ufam - przyznała
ochoczo. - Każdy gra tu w jakąś swoją grę, a mnie, nieświadomą próbuje się
wykorzystać. Dlaczego mam ufać akurat wam? Między wami a elfami
najwidoczniej nie ma przyjaźni, sama widziałam tam, w stepie, jak o mało nie
doszło do bijatyki. Mogę spokojnie przyjąć, że chcecie się mną posłużyć, by
dokuczyć elfom. Ja też za nimi nie przepadam, w końcu uwięzili mnie tu
i zmuszają do czegoś, czego wcale nie chcę. Ale wykorzystywać się nie
pozwolę.
Ryży potrząsnął głową, jego
róg znowu wykonał niebezpieczny ruch. Siny zarżał. W czaszce Ciri zadudniło
jak w studni, a myśl, którą wychwyciła, była nieładna.
- Aha! - krzyknęła. -
Jesteście tacy sami jak oni! Albo uległość i posłuszeństwo, albo śmierć? Nie
boję się! A wykorzystać się nie dam!
Znowu poczuła w głowie zamęt
i chaos. Trochę potrwało, nim z chaosu wyłoniła się czytelna myśl.
To dobrze, Gwiazdooka, że
nie lubisz być wykorzystywana. Nam właśnie o to chodzi. Właśnie to chcemy
zagwarantować tobie. Sobie. I całemu światu. Wszystkim światom.
- Nie rozumiem tego.
Jesteś groźnym orężem,
niebezpieczną bronią. Nie możemy pozwolić, by broń ta wpadła w ręce Króla
Olch, Lisa i Krogulca.
- Kogo? - zająkała się. -
Ach...
Król Olch jest stary. Ale
Lis z Krogulcem nie mogą zdobyć władzy nad Ard Gaeth, Wrotami Światów. Raz
już zdobyli. Raz już utracili. Teraz nie mogą nic więcej, jak tylko błąkać
się, błądzić wśród światów małymi kroczkami, sami, jak widma, bezsilnie. Lis
do Tir ná Béa Arainne, Krogulec i jego jeźdźcy po Spirali.
Dalej nie mogą, nie mają sił. Dlatego marzą im się Ard Gaeth i władza.
Pokażemy ci, w jaki sposób oni już raz wykorzystali taką władzę. Pokażemy ci
to, Gwiazdooka, gdy będziesz stąd odchodzić.
- Nie mogę stąd odejść.
Nałożyli na mnie czar. Barierę. Geas Garadh...
Ciebie nie można uwięzić.
Jesteś Panią Światów.
- Akurat. Nie mam żadnego
dzikiego talentu, nie panuję nad niczym. A Mocy wyrzekłam się tam, na
pustyni, rok temu. Konik świadkiem.
Na pustyni wyrzekłaś się
kuglarstwa. Mocy, którą ma się we krwi, wyrzec się nie można. Wciąż ją masz.
Nauczymy cię, jak z niej korzystać.
- A nie jest przypadkiem tak
- krzyknęła - że tę moc, tę władzę nad światami, którą jakoby mam, chcecie
zdobyć wy?
Nie jest tak. My tej mocy
zdobywać nie musimy. Albowiem mamy ją od zawsze.
Zaufaj im, poprosił
Ihuarraquax. Zaufaj, Gwiazdooka.
- Pod jednym warunkiem.
Jednorożce poderwały głowy,
rozdęły chrapy, z ich oczu, przysiągłbyś, sypią się skry. Nie lubią,
pomyślała Ciri, gdy stawia się im warunki, nie lubią nawet dźwięku tego
słowa. Pest, nie wiem, czy dobrze robię... Oby tylko nie skończyło
się tragicznie...
Słuchamy. Co to za
warunek?
- Ihuarraquax będzie ze mną.
* * *
Pod wieczór zachmurzyło się,
zrobiło się parno, z rzeki wstał gęsty, lepki opar. A gdy na Tir ná
Lia spłynęła ciemność, z oddali głuchym pomrukiem odezwała się burza, co i
rusz rozświetlając widnokrąg łuną błyskawicy.
Ciri od dawna była już
gotowa. Ubrana w czarny strój, z mieczem na plecach, zdenerwowana i spięta
niecierpliwie czekała na zmrok.
Przeszła cicho przez pusty
westybul, prześlizgnęła się wzdłuż kolumnady, weszła na taras. Rzeka Easnadh
smoliście błyszczała w ciemności, wierzby szumiały.
Przez niebo przetoczył się
daleki grom.
Ciri wyprowadziła Kelpie ze
stajni. Klacz wiedziała, co do niej należy. Posłusznie potruchtała w
kierunku Porfirowego Mostu. Ciri przez chwilę patrzyła jej w ślad, spojrzała
na taras, przy którym stały łodzie.
Nie mogę, pomyślała. Pokażę
mu się jeszcze raz. Może uda się opóźnić przez pogoń? To ryzykowne, ale nie
mogę inaczej.
W pierwszym momencie
sądziła, że nie ma go, że królewskie komnaty są puste. Bo panowały w nich
cisza i martwota.
Dostrzegła go dopiero po
chwili. Siedział w kącie, w fotelu, w białej koszuli rozchełstanej na chudej
piersi. Koszula wykonana była z tkaniny tak delikatnej, że oblepiała
ciało niczym mokra.
Twarz i dłonie Króla Olch
były niemal tak samo białe jak koszula.
Podniósł na nią oczy, a w
oczach tych była pustka.
- Shiadhal? - szepnął. -
Dobrze, że jesteś. Wiesz, mówili, że umarłaś.
Otworzył dłoń, coś upadło na
kobierzec. Był to flakonik z szarozielonego nefrytu.
- Laro - Król Olch poruszył
głową, dotknął szyi, jak gdyby dusił go złoty, królewski torc'h. - Caemm a
me, luned. Chodź do mnie córko. Caemm a me, elaine.
W jego oddechu Ciri czuła
śmierć.
- Elaine blath, feainne
wedd... - zanucił. - Mire, luned, rozwiązała ci się wstążeczka... Pozwól
mi...
Chciał podnieść rękę, ale
nie zdołał. Westchnął głęboko, raptownie uniósł rękę, spojrzał jej w oczy.
Przytomnie tym razem.
Zireael - powiedział.
Loc'hlaith. Faktycznie, jesteś przeznaczeniem, Pani Jeziora. Moim też, jak
się okazuje.
- Va'esse deireadh aep
eigean... - powiedział po chwili, a Ciri z przerażeniem skonstatowała, że
jego słowa i ruchy zaczynają koszmarnie powolnieć.
- Ale dokończył z
westchnieniem - dobrze, że jednak coś się zaczyna.
Zza okna doleciał ich
przeciągły grom. Burza była jeszcze daleko. Ale zbliżała się szybko.
- Mimo wszystko - powiedział
- strasznie mi się nie chce umierać, Zireael. I strasznie mi przykro, że
muszę. Kto by pomyślał. Sądziłem, że nie będę żałował. Żyłem długo, zaznałem
wszystkiego. Znudziłem się wszystkim... A jednak teraz czuję żal. I wiesz co
jeszcze? Nachyl się. Powiem ci na ucho. Niech to będzie nasz sekret.
Pochyliła się.
- Boję się - wyszeptał.
- Wiem.
- Jesteś przy mnie?
Jestem.
- Va faill, luned.
- Żegnaj, Królu Olch.
Siedziała przy nim, trzymając
go za rękę, póki całkiem nie ucichł i nie zgasł jego delikatny oddech. Nie
ocierała łez. Pozwalała im płynąć.
Burza zbliżała się. Widnokrąg
płonął błyskawicami.
* * *
Szybko zbiegła po marmurowych
schodach na taras z kolumienkami, przy którym kołysały się łodzie. Odwiązała
jedną, skrajną, którą upatrzyła sobie jeszcze z wieczora. Odepchnęła się od
tarasu długim mahoniowym drążkiem, który zapobiegliwie wymontowała z
karnisza. Wątpiła bowiem, by łódź była jej posłuszna tak samo jak
Avallac'howi.
Łódź bezszelestnie sunęła
nurtem. Tir ná Lia było ciche i ciemne. Tylko posągi na tarasach
odprowadzały ją martwym wzrokiem. Ciri liczyła mosty.
Niebo nad lasem rozjaśniło
się łuną błyskawicy. Po jakimś czasie przeciągle zamruczał grom.
Trzeci most.
Coś przemknęło po moście,
cicho, zwinnie niczym wielki czarny szczur. Łódź zakołysała się, gdy wskoczył
na dziób. Ciri rzuciła drąg, wydobyła miecz.
- A jednak - zasyczał Eredin
Bréacc Glas - chcesz pozbawić nas swego towarzystwa?
Też dobył miecza. W krótkim
świetle błyskawicy zdołała przyjrzeć się broni. Klinga była jednosieczna,
lekko wygięta, szew ostrza lśniący i niezawodnie ostry, rękojeść długa, jelec
w postaci okrągłej ażurowej płytki. To, że elf umie posługiwać się tym
mieczem było widać od razu.
Niespodziewanie zakołysał
łodzią, silnie napierając nogą na burtę. Ciri zabalansowała zręcznie,
zrównoważyła łódź mocnym wychyleniem ciała, niemal natychmiast sama
spróbowała tej sztuczki, skacząc na burtę obu nogami. Zachwiał się, ale
utrzymał równowagę. I rzucił się ku niej z mieczem. Sparowała cios,
zastawiając się instynktownie, bo mało widziała. Zrewanżowała się szybkim
dolnym cięciem. Eredin sparował, uderzył, Ciri odbiła cios. Z kling, jak z
krzesiw, leciały snopy iskier.
Jeszcze raz zakolebał łodzią,
silnie, omal jej nie wywracając. Ciri zatańczyła, balansując
wyciągniętymi rękami. Cofnął się ku dziobowi, opuścił miecz.
- Gdzieżeś się tego nauczyła,
Jaskółko?
- Zdziwiłbyś się.
- Wątpię. Na to, że płynąc
rzeką można pokonać Barierę, wpadłaś sama, czy ktoś ci to zdradził?
- Nieważne.
- Ważne. I ustalmy to. Są po
temu metody. A teraz rzuć miecz i wracamy.
- Akurat.
- Wracamy, Zireael. Auberon
czeka. Dziś w nocy, zaręczam, będzie dziarski i pełen wigoru.
- Akurat - powtórzyła. -
Przedawkował ten środek na wigor. Ten, który mu dałeś. A może to wcale nie
było na wigor?
- O czym ty mówisz?
- On umarł.
Szybko otrząsnął się z
zaskoczenia, nagle rzucił się na nią, kołysząc łodzią. Balansując, wymienili
kilka wściekłych cięć, woda niosła dźwięczny szczęk stali.
Błyskawica rozświetliła noc.
Nad ich głowami przesunął się most. Jeden z ostatnich mostów Tir ná
Lia. A może ostatni?
- Z pewnością rozumiesz,
Jaskółko - powiedział chrapliwie - że tylko odwlekasz nieuniknione. Ja nie
mogę pozwolić, byś stąd odeszła.
- Dlaczego? Auberon umarł. A
ja przecież jestem nikim i nic nie znaczę. Sam mi to powiedziałeś.
- Bo to prawda - uniósł
miecz. - Nic nie znaczysz. Ot, malutki mól, którego można roztłamsić w
palcach na błyszczący pył, ale który może, gdy się mu pozwoli, wyciąć dziurkę
w drogocennej tkaninie. Ot, ziarenko pieprzu, nikczemnie małe, ale gdy się je
przez nieuwagę rozgryzie, zepsuje najwykwintniejszą strawę, zmusi do
splunięcia, gdy chciałoby się smakować. Oto, czym jesteś. Niczym. Dokuczliwym
niczym.
Błyskawica. W jej świetle
Ciri zobaczyła to, co chciała zobaczyć. Elf uniósł miecz, machnął nim,
wskazując na ławeczkę łodzi. Miał przewagę wysokości. Następne starcie musiał
wygrać.
- Nie należało dobywać na
mnie broni, Zireael. Teraz już jest za późno. Nie wybaczę ci tego. Nie zabiję
cię, o nie. Ale parę tygodni w łóżku, w bandażach, z pewnością dobrze ci
zrobi.
- Zaczekaj. Najpierw chcę ci
coś powiedzieć. Zdradzić pewną tajemnicę.
- A cóż ty mi możesz
powiedzieć? - parsknął. - Co, czego nie wiem, możesz mi zdradzić? Jakąż to
prawdę możesz mi objawić.
- Taką, że nie zmieścisz się
pod mostkiem.
Nie zdążył zareagować,
uderzył w most potylicą, poleciał do przodu, kompletnie tracąc równowagę.
Ciri mogła zwyczajnie wypchnąć do z łodzi, bała się jednak, że tego nie
wystarczy, że nie zaniecha pościgu. Poza tym to on, rozmyślnie lub nie, zabił
Króla Olch. A za to należał mu się ból.
Cięła go krótko w udo, tuż po
skraj kolczugi. Nie krzyknął nawet. Wyleciał za burtę, chlupnął w rzekę, woda
zamknęła się nad nim.
Obróciła się, patrzyła. Długo
trwało, nim wypłynął. Nim wyczołgał się na zstępujące w rzekę marmurowe
schody. Leżał nieruchomo, ociekając wodą i krwią.
- Dobrze ci zrobi - mruknęła
- parę tygodni w łóżku i w bandażach.
Chwyciła swoją tyczkę,
odepchnęła się silnie. Rzeka Easnadh robiła się coraz bardziej wartka, łódź
płynęła szybciej. Wkrótce zostały z tyłu ostatnie budowle Tir ná Lia.
Nie oglądała się za siebie.
Najpierw zrobiło się bardzo
ciemno, łódź wypłynęła bowiem w stary las, między drzewa, których konary
stykały się nad nurtem rzeki, tworząc sklepienie. Potem pojaśniało, las się
skończył, na obu brzegach były olszynowe łęgi, trzciny, oczerety. W czystej
dotychczas rzece pojawiły się kępy zielska, wynurzone wodorosty, pnie. Gdy
niebo rozbłyskiwało błyskawicą, widziała na wodzie kręgi, gdy hurkotał grom,
słyszała pluski spłoszonych ryb. Coś stale chlupało i pluskało, mlaskało i
ciamkało. Kilka razy niedaleko od łodzi widziała duże, fosforyzujące ślepia,
kilka razy łódź drgnęła, zderzywszy się z czymś wielkim i żywym. Nie
wszystko tu jest piękne, dla nieobytych ten świat to śmierć, powtarzała w
myśli słowa Eredina.
Nurt poszerzył się znacznie,
rozlał szeroko. Pojawiły się wyspy i odnogi. Pozwalała łodzi płynąć na los
szczęścia, tamtędy, gdzie niósł nurt. Ale zaczęła się bać. Co będzie, jeśli
pomyli się i popłynie niewłaściwą odnogą?
Ledwo pomyślała, z brzegu, z
szuwarów dobiegało ją rżenie Kelpie i silny mentalny sygnał jednorożca.
- Jesteś, Koniku!
Pospieszmy się,
Gwiazdooka. Jedź za mną.
- Do mojego świata?
Wpierw muszę ci coś
pokazać. Tak rozkazali mi starsi.
Jechali, najpierw lasem,
potem stepem, gęsto pociętym jarami i wąwozami. Błyskały błyskawice,
gruchotały gromy. Burza była coraz bliżej, zrywał się wiatr.
Jednorożec wwiódł Ciri do
jednego z wąwozów.
To tu.
- Co jest tu?
Zsiądź i zobacz.
Usłuchała. Grunt był
nierówny, potknęła się. Coś chrupnęło i osunęło się pod jej stopą. Łysnęła
błyskawica, a Ciri krzyknęła głucho.
Stała wśród morza kości.
Piaszczyste zbocze jaru
osunęło się, prawdopodobnie podmyte ulewami. I odsłoniło to, co ukrywało.
Cmentarzysko. Trupiarnię. Ogromne zwałowisko kości. Piszczeli, miednic,
żeber, femurów. Czaszek.
Uniosła jedną.
Łysnęła błyskawica, a Ciri
krzyknęła. Pojęła, czyje to resztki tu leżą.
Czaszka, nosząca ślad ciosu
brzeszczotem, miała w uzębieniu kły.
Teraz rozumiesz,
rozbrzmiało jej w głowie. Teraz wiesz. To zrobili oni, Aen Elle. Król
Olch. Lis. Krogulec. Ten świat wcale nie był ich światem. Stał się nim. Gdy
go zdobyli. Gdy otworzyli Ard Gaeth, oszukawszy i wykorzystawszy nas wówczas
tak, jak teraz próbowali oszukać i wykorzystać ciebie.
Ciri cisnęła czerep.
- Łotry! - krzyknęła w noc. -
Mordercy.
Przez niebo z gruchotem
przetoczył się grom. Ihuarraquax zarżał głośno, alarmująco. Zrozumiała.
Skokiem znalazła się w siodle, krzykiem podnieciła Kelpie do galopu. Na ich
tropie była pogoń.
* * *
Już kiedyś tak było,
pomyślała, łykając w galopie wiatr. Już tak kiedyś było. Taka jazda, dzika, w
ciemności, wśród nocy pełnej strachów, widm i zjaw.
- Naprzód, Kelpie!
Wściekły cwał, oczy łzawią od
pędu. Niebo na pół rozcina błyskawica, w rozbłysku Ciri widzi olchy po obu
stronach drogi. Pokraczne drzewa wyciągają ku niej zewsząd długie guzłowate
ramiona konarów, kłapią czarnymi paszczękami dziupli, ciskają w ślad
przekleństwa i groźby. Kelpie rży przenikliwie, mknie tak szybko, że kopyta
zdają się tylko muskać ziemię. Ciri kładzie się na szyi klaczy. Nie tylko, by
zmniejszyć opór powietrza, także po to, by uniknąć gałęzi olch, które chcą
zwalić lub ściągnąć ją z siodła. Gałęzie świszczą, smagają, chłoszczą,
usiłują wczepić się w ubranie i włosy. Pokraczne pnie chwieją się, dziuple
kłapią i huczą.
Kelpie rży dziko. Jednorożec
odpowiada rżeniem. Jest śnieżnobiałą plamą w mroku, wskazuje drogę.
Pędź, Gwiazdooka! Pędź co
sił!
Olch jest coraz więcej, coraz
trudniej unikać ich konarów. Niedługo zatarasują całą drogę...
Z tyłu krzyk. Głos pogoni.
Ihuarraquax rży. Ciri odbiera
jego sygnał. Rozumie znaczenie. Przywiera do szyi Kelpie. Nie musi jej
popędzać. Ścigana strachem klacz leci karkołomnym cwałem.
Znowu sygnał od jednorożca,
wyraźniejszy, wdzierający się do mózgu. To polecenie, rozkaz wręcz.
Skacz, Gwiazdooka. Musisz
skoczyć. W inne miejsce, w inny czas.
Ciri nie rozumie, ale stara
się zrozumieć. Bardzo stara się zrozumieć, koncentruje się, koncentruje tak
mocno, że krew szumi i tętni w uszach...
Błyskawica. A po niej nagła
ciemność, ciemność miękka i czarna, czarna czernią, której nie rozjaśnia nic.
W uszach szum.
* * *
Na twarzy wiatr. Chłodny
wiatr. Kropelki deszczu. W nozdrzach zapach sosny.
Kelpie brykała, parskała,
tupie. Szyję ma mokrą i gorącą.
Błyskawica. Krótko po niej
grom. W świetle Ciri widzi Ihuarraquaxa potrząsającego łbem i rogiem, ostro
grzebiącego ziemię kopytem.
- Koniku?
Jestem tutaj, Gwiazdooka.
Niebo pełne jest gwiazd.
Pełne konstelacji. Smok. Zimowa panna. Siedem Kóz. Dzban.
A nad samym niemal horyzontem
- Oko.
- Udało się - westchnęła. -
Udało się nam, Koniku. To jest mój świat!
Jego sygnał był tak wyraźny,
że Ciri zrozumie wszystko.
Nie, Gwiazdooka.
Uciekliśmy z tamtego. Ale to wciąż nie to miejsce, nie ten czas. Jeszcze
wiele przed nami.
- Nie zostawiaj mnie samej.
Nie zostawię. Mam wobec
ciebie dług. Muszę go spłacić. Do końca.
* * *
Wraz ze zrywającym się
wiatrem niebo ciemnieje od zachodu, napływające falami chmury po kolei gaszą
konstelacje. Gaśnie smok, gaśnie Zimowa Panna, Siedem Kóz, Dzban. Gaśnie oko,
świecące najsilniej i najdłużej.
Nieboskłon wzdłuż horyzontu
rozbłysnął krótkotrwałą jasnością błyskawicy. Grom przetoczył się z głuchym
hurkotem. Wichura wzmogła się raptownie, sypnęła w oczy kurzem i suchym
liściem.
Jednorożec zarżał, wysłał
mentalny sygnał.
Nie ma czasu do stracenia.
Jedyna nasza nadzieja w szybkiej ucieczce. We właściwe miejsce, właściwy
czas. Spieszmy się, Gwiazdooka.
Jestem Panią Światów. Jestem
Starszą Krwią.
Jestem z krwi Lary Dorren,
córki Shiadhal.
Ihuarraquax zarżał, ponaglił.
Kelpie zawtórowała przeciągłym prychnięciem. Ciri naciągnęła rękawice.
- Jestem gotowa -
powiedziała.
Szum w uszach. Błysk i
jasność. A potem ciemność.
* * *
Proces, wyrok i egzekucję Joachima de Wetta większość historyków zwykła przypisywać gwałtownej, okrutnej i tyrańskiej naturze cesarza Emhyra, nie brak też - zwłaszcza u autorów z ciągotami do beletrystyki - aluzyjnych hipotez o zemście i porachunkach najzupełniej prywatnych. Najwyższy czas powiedzieć prawdę - prawdę, która jest dla każdego uważnego badacza bardziej niż oczywista. Diuk de Wett dowodził grupą "Verden" w sposób, dla którego określenie "nieudolny" jest wybitnie za delikatne. Mając przeciw sobie dwakroć słabsze siły, ociągał się z ofensywą na północ, a całą aktywność obrócił na walkę z verdeńskimi gerylasami. Grupa "Verden" dopuszczała się wobec ludności niesłychanych okrucieństw. Skutek był łatwy do przewidzenia i nieunikniony: jeżeli w zimie siły insurgentów liczono na niecałe pół tysiąca ludzi, to wiosną powstał cały niemal kraj. Oddanego Cesarstwu króla Ervylla zgładzono, a na czele powstania stanął jego syn, królewicz Kistrin, sympatyzujący z Nordlingami. Mając na flance desanty piratów z Skellige, od czoła ofensywę Nordlingów z Cidaris, a na tyłach rebelię, de Wett zaplątał się w bezładne walki, ponosząc klęskę za klęską. Tym samym opóźniał ofensywę Grupy Armii "Środek" - miast, jak ustalono, wiązać skrzydło Nordlingów, grupa "Verden" wiązała Menno Coehoorna. Nordlingowie natychmiast wykorzystali sytuację i przeszli do kontruderzenia, rozrywając pierścień wokół Mayeny i Mariboru, niwecząc szanse na szybkie powtórne zdobycie tych ważnych fortec.
Nieudolność i głupota de Wetta miały też znaczenie psychologiczne. Prysł mit o niezwyciężonym Nilfgaardzie. Do armii Nordlingów zaczęli setkami napływać ochotnicy...
Restif de Montholon
Wojny Północne, mity, kłamstwa, półprawdy
Rozdział szósty
Jarre, co tu dużo gadać, był
bardzo rozczarowany. Wychowane w świątyni i jego własna otwarta natura
sprawiały, że wierzył w ludzi, w ich dobroć, życzliwość i bezinteresowność. Z
wiary tej nie zostało wiele.
Przespał już dwie noce na
dworze, w resztkach stogów, a teraz zanosiło się na to, że w podobny
sposób spędzi noc trzecią. W każdej wsi, w której prosił o nocleg lub kawałek
chleba, zza zawartych na głucho wierzei odpowiadało mu albo ciężkie milczenie,
albo obelgi i groźby. Nic nie pomagało, gdy mówił, kim jest i w jakim celu
wędruje.
Bardzo, bardzo rozczarowali
go ludzie.
Zmierzchało szybko. Chłopiec
raźno i dziarsko maszerował dróżką wśród pól. Wypatrywał stogu, zrezygnowany
i przybity perspektywą kolejnej nocy pod gołym niebem. Marzec był, co prawda,
wyjątkowo ciepły, ale nocą robiło się zimno. I naprawdę straszno.
Jarre spojrzał na niebo, na
którym, jak co noc od nieomal tygodnia, widać było złoto-czerwoną pszczołę
komety przemierzającej niebo z zachodu na wschód, ciągnącej za sobą migotliwy
warkoczyk ognia. Zastanowił się, cóż też naprawdę może zwiastować to dziwne,
wspominane w wielu proroctwach zjawisko.
Podjął marsz. Robiło się
coraz ciemniej. Dróżka wiodła w dół, w szpaler gęstych krzaków
przybierających w półmroku przerażające kształty. Z dołu, stamtąd, gdzie było
jeszcze ciemniej, wiało zimnem, brzydkim zapachem butwiejącego zielska i
czymś jeszcze. Czymś bardzo niedobrym.
Jarre zatrzymał się. Próbował
wmówić sobie, że to, co pełza mu po grzbiecie i ramionach, to nie strach,
lecz chłód. Bez efektu.
Brzegi obrośniętego łoziną i
pokracznymi wierzbami kanału, czarnego i błyszczącego jak świeżo wylana
smoła, spinał niski mostek. W miejscach, gdzie bale zgniły i zapadły się,
mostek ział podłużnymi dziurami, balustrada była złamana, jej drągi zanurzone
w wodzie. Za mostkiem wierzby rosły gęściej. Choć daleko było jeszcze do
prawdziwej nocy, choć odległe łąki za kanałem wciąż jeszcze jaśniały wiszącym
na czubkach traw przędziwem mgieł, wśród wierzb panowała ciemność. W mroku
Jarre niewyraźnie widział ruiny jakiegoś budynku - zapewnie młyna, śluzy albo
węgorzarni.
Muszę przejść przez ten
mostek, pomyślał chłopiec. Trudno, darmo! Chociaż przez skórę czuję, że
tam, w tym ćmoku, czai się coś niedobrego, muszę przejść na drugą stronę tego
kanału. Muszę przekroczyć ten kanał, jak uczynił to ów mityczny wódz czy
bohater, o którym czytałem w zetlałych manuskryptach w świątyni Melitele.
Przekroczę kanał i wówczas... Jak to było? Karty będą rozdane? Nie, kości
rzucone. Za mną zostanie moja przeszłość, przede mną rozpostrze się moja
przyszłość...
Wkroczył na mostek i z
miejsca wiedział, że przeczucie go nie myliło. Zanim jeszcze ich zobaczył. I
usłyszał.
- A co? - charknął jeden z
tych, którzy zastąpili mu drogę. - Nie mówiłem? Mówiłem, ino poczekać krzynę,
a ktosik nadejdzie.
- Prawie, Okultich - drugi z
uzbrojonych w grube pały typów seplenił lekko. - Iście za wróża albo wołchwa
ci robić. No, przechodniu miły, samopas idący! Dasz, co tam masz, po dobroci,
czy też nie obędzie się bez szarpaniny?
- Ja nic nie mam! - wrzasnął
co sił w płucach Jarre, choć niewiele miał nadziei na to, że ktoś usłyszy i
przybieży z pomocą. - Jestem ubogim wędrowcem! Nie mam grosza przy duszy! Co
mam wam oddać? Ten kij? Odzienie?
- Też - powiedział ten
sepleniący, a w głosie jego było coś, co sprawiło, że Jarre zadygotał. - Bo
trza ci wiedzieć, ubogi wędrowcze, że tak po prawdzie to my tu, w potrzebie
pilnej będący, dziewki jakiejś wyglądalim. No, ale noc już za pasem, nikt już
nie przyjdzie, tedy na bezrybiu i rak ryba! Łapaj jego, zuchy!
- Ja mam nóż! - wrzasnął
Jarre. - Ostrzegam!
Faktycznie, miał nóż.
Gwizdnął go w świątynnej kuchni w przeddzień ucieczki i schował w tobołku.
Ale nie sięgał po niego. Paraliżowała go - i przerażała - świadomość, że to
bez sensu i że nic mu nie pomoże.
- Mam nóż!
- Proszę, proszę - zadrwił
ten sepleniący, zbliżając się. - Ma nóż. Kto by pomyślał.
Jarre nie mógł uciekać.
Przerażenie sprawiło, że jego nogi zamieniły się w dwa wbite w ziemię słupy.
Adrenalina capnęła go za gardło jak pętla arkanu.
- Hola! - krzyknął trzeci
typek, młodym i dziwnie znajomym głosem. - Ja jego chyba znam! Tak, tak, znam
go! Ostawcie, mówię, to znajomek! Jarre? Poznajesz mnie? Jestem Melfi! Hej,
Jarre? Poznajesz?
- Poz... naję... - Jarre ze
wszystkich sił walczył z paskudnym, przemożnym, nieznanym mu do tej pory
uczuciem. Dopiero gdy poczuł ból biodra, którym grzmotnął o dyle mostu,
zrozumiał, co to było za uczucie.
Uczucie tracenia
przytomności.
* * *
- Oj, a to niespodzianka -
powiedział Melfi. - Ot, traf nad trafy! Ot, swojaka zdarzyło się napotkać! Z
Ellander znajomka! Druha! Co, Jarre?
Jarre przełknął kęs twardego
i ciągliwego kawała słoniny, którym poczęstowała go jego dziwna kompania,
zagryzł pieczoną rzepą. Nie odpowiedział, kiwnął tylko głową w stronę całej
otaczającej ognisko szóstki.
- A dokąd to tobie droga
Jarre?
- Do Wyzimy?
- Ha! Tam i nam do Wyzimy!
Ot, traf nad trafy! Co, Milton? Pamiętasz Miltona, Jarre?
Jarre nie pamiętał. Nie był
pewien, czy w ogóle widział go kiedykolwiek na oczy. Mielfi też zresztą lekko
przesadzał, zwąc go druhem. Był to syn bednarza z Ellander. Gdy razem
uczęszczali do przyświątynnej infimy, Melfi zwykł był regularnie i dotkliwie
bijać Jarre i nazywać go poczętym w pokrzywach bękartem bez ojca ni matki.
Trwało to około roku, po którego upływie bednarz zabrał syna ze szkoły,
potwierdziło się bowiem, że latorośl nadaje się wyłącznie do beczek. Tak to
Melfi, miast w pocie czoła poznawać arkana czytania i pisania, w pocie czoła
strugał klepki w warsztacie ojca. A gdy Jarre ukończył naukę i z rekomendacji
świątyni zastał pomocnikiem pisarza w sądzie grodzkim, bednarczyk - wzorem
taty - kłaniał mu się po pas, dawał prezenty i deklarował przyjaźń.
- do Wyzimy idziem -
kontynuował opowieść Melfi. - Do armii. Wszyscy my tu, jak mąż jeden, do
wojska Owi tu, uważasz, Milton i Ograbek, kmieccy synowie, z łanowej
powinności wybrani, wiesz przecie...
- Wiem - Jarre obrzucił
spojrzeniem kmiecych synów, jasnowłosych, podobnych jak bracia, gryzących
jakieś nierozpoznawalne opieczone w popiele pożywienie. - Jeden z dziesięciu
łanów. Łanowy kontyngens. A ty, Melfi?
- Ze mną - westchnął
bernardczyk - to, uważasz, jest tak: za pierwszym razem, gdy cechy miały dać
rekruta, to mię ojciec wybronili od ciągnięcia gałki. Ale przyszła bieda,
trza było losować wtóry raz, bo tak miasto uradziło... Wiesz przecie...
- Wiem - przytaknął znowu
Jarre. - Uzupełniające losowanie kontyngensu rada miasta Ellander ustanowiła
wilkierzem z dnia szesnastego stycznia. Było to konieczne w obliczu
nilfgaardzkiego zagrożenia...
- Posłuchaj ino, Szczupak,
jak on gada - wtrącił się charkliwie krępy i ostrzyżony do skóry typ, ten
zwany Okultichem, który niedawno pierwszy okrzyknął go na moście. - Paniczyk!
Mądrala jakiś!
- Mądruś! - zawtórował
przeciągle drugi, wielki parob z wiecznie przylepionym do krągłej gęby
głupawym uśmiechem. - Mądraliński!
- Zatknij się, Klaproth -
zaseplenił wolno ten nazywany szczupakiem, najstarszy w kompanii, rosły, z
obwisłym wąsem i podgolonym karkiem. - Skoro mądrala, godzi się posłuchać,
gdy prawi. Spor z tego może być. Nauka. A nauka nigdy nikomu nie zaszkodziła.
No, prawie nigdy. I prawie nikomu.
- Co prawda, to prawda -
ogłosił Melfi. - On, Jarre znaczy, faktycznie niegłupi jest, czytaty jest i
pisaty... Uczony! Onże przecie w Ellander za pisarczyka sądowego robi, a w
chamie Melitele cały księgów zbiór w pieczy ma...
- Cóż tedy, ciekawość -
przerwał Szczupak, wpatrzony w Jarre przez dym i iskry - taki
sądowo-świątynno-zasrany księgarz na gościńcu ku Wyzimie porabia?
- Jak i wy - powiedział
chłopiec - do wojska idę.
- A czego to - oczy Szczupaka
błyszczały, odbijały blask jak oczy prawdziwej ryby w świetle łuczywa
na dziobie czółna - czego to sądowo-świątynny uczony we wojsku szukać
myśli? Bo przecie nie w rekruty idzie? Hę? Toć każdy głupi wie, że świątynie
wyjęte są spod kontyngensu, nie mają musu rekruta dostarczać. A i to wie
każdy głupi, że każdy jeden sąd swego pisarczyka od służby zdolen jest
wybronić i wyreklamować. Jakże to więc jest, panie urzędnik?
- Idę do wojska na ochotnika
- oświadczył Jarre. - Zaciągam się sam, z własnej woli, nie z kontyngensu.
Częściowo z pobudek osobistych, ale głównie z patriotycznego obowiązku.
Kompania ryknęła gromkim,
dudniącym, chóralnym śmiechem.
- Baczcie, zuchy - przemówił
wreszcie Szczupak - jakie to sprzeczności w człeku nieraz siedzą. Natury
dwie. Ot, młodzik, zdać by się mogło, kształcony i bywały, do tego
niezawodnie z przyrodzenia niegłupi. Wiedzieć powinien, co na wojnie się
dzieje, znać, kto kogo bije i wnet całkiem pobije. A on, jak samiście
słyszeli, bez przymusu, z własnej woli, z paterotycznego obowiązku chce się do
przegrywającej partyji przyłączyć.
Nikt nie skomentował. Jarre
tez nie.
- Taki paterotyczny obowiązek
- rzekł wreszcie Szczupak - zwykle jeno chorych na umyśle cechujący, cóż,
może i nawet przystoi świątynno-sądowym wychowankom. Ale była tu mowa i o
jakisi pobudkach osobistych. Groźnie ciekawym, jakież owe osobiste pobudki
są?
- Są one na tyle osobiste -
uciął Jarre - że nie będę o nich opowiadał. Tym bardziej, że wam, mospanie, o
waszych pobudkach też jakoś mówić niespieszno.
- Otóż bacz - rzekł po chwili
ciszy Szczupak - że gdyby jaki prostak tak do mnie zagadał, z punktu wziąłby
w pysk. No, ale jeśli uczony pisarczyk... Takiemu daruję... na ten raz. I
opowiem: ja też do wojska idę. I też na ochotnika.
- By jak kto chory na umyśle
przyłączyć się do przegrywających? - Jarre sam dziwił się, skąd nagle bierze
się w nim tyle zuchwałości. - Po drodze obdzierając podróżnych na
mostach?
- On - zarechotał Melfi,
uprzedzając Szczupaka - cięgiem boczy się na nas za zasadzkę na mostku.
Odpuśćże, Jarre, toć to tylko figle były! Sztuki takie niewinne. Prawda,
Szczupak?
- Prawda - Szczupak ziewnął,
kłapnął zębami, aż echo poszło. - Szutki takie niewinne. Życie smutne jest i
osowiałe, rychtyk niby cielę, co je do szlachtuza wiodą. Tedy jeno szutką
albo figlem można je sobie rozweselić. Nie uważasz tak pisarczyku?
- Uważam. W zasadzie.
- To dobrze - Szczupak nie
spuszczał z niego błyszczących oczu. No inakszy marny by z ciebie był dla nas
kompanion i lepiej by ci było do Wyzimy samopas powędrować. Choćby zaraz.
Jarre milczał. Szczupak
przeciągnął się.
- Rzekłem, com miał rzec. No,
zuchy, tedy my poszucili, pofiglowali, poweselili się, a tera do wczasu pora.
Jeśli na odwieczerz mamy w Wyzimie być, to ze słonkiem trzeba, wyruszymy.
* * *
Noc była bardzo zimna, Jarre
mimo zmęczenia nie mógł zasnąć, zwinięty w kłębek pod opończą, z kolanami
niemal dotykającymi podbródka. Gdy wreszcie usnął, spał źle, ustawicznie
budziły go sny. Większości nie pamiętał. Oprócz dwóch. W pierwszym śnie znany
mu wiedźmin Geralt z Rivii siedział pod zwisającymi ze skały długimi soplami,
nieruchomy, oblodzony i szybko zasypywany walącym śniegiem. W drugim śnie
Ciri na karym koniu, przytulona do grzywy, cwałowała szpalerem pokracznych
olch usiłujących schwytać ją krzywymi konarami.
Ach, i przed samym świtem
przyśniła mu się Triss Merigold. Po ubiegłorocznym pobycie w świątyni
czarodziejka śniła się chłopcy kilka razy. Sny te zmuszały Jarre do rzeczy,
których potem bardzo się wstydził.
Teraz, ma się rozumieć, do
żadnego wstydu nie doszło. Było zwyczajnie za zimno.
* * *
Rano, faktycznie ledwo słonko
wzeszło, cała siódemka ruszyła w drogę. Milton i Ograbek, kmiecy synowie z
łanowego kontyngensu, dawali sobie animuszu wojacką piosenką.
Jadzie, wojak, jadzie, zbirują pobrzękuje
Uciekaj, dziewczyno, nuż cię pocałuje!
A niech pocałuje, kto jemu zabrania,
Wszak on własną piersią ojczyznę zasłnia!
Szczupak, Okultich, Klaproth
i przyklejony do nich bednarczyk Melfi opowiadali sobie dykteryjki i
anegdoty, niesłychanie w ich imieniu śmieszne.
- ...a Nilfgaardczyk pyta:
"Co tu tak śmierdzi?" A elf na to: "Gówno". Haaa, haa, haaa!
- He, he, he, heee!
- Ha, ha, ha, ha! A taki
znacie? Idą Nilfgaardczyk, elf i krasnolud. Patrzą: leci mysza...
Im bardziej dzień rósł, tym
więcej spotykali na gościńcu innych wędrowców, chłopskich wozów, komorniczych
powodów, oddziałków maszerującego wojska. Niektóre wozy były wyładowane
dobrem, za tymi banda Szczupaka szła z nosami niemal przy ziemi, niczym
wyżły, zbierając co spadło - a to marchewkę, a to kartofel, rzepę, czasem
nawet cebulę. Część łupu przemyślnie chowano na czarną godzinę, część
łapczywie pożerano, nie przerywając opowiadania dowcipów.
- ...a Nilfgaardczyk: pruuuu!
I zesrał się po same uczy! Ha, ha, ha, ha, ha, ha!
- Haa, haaa, haa! O bogowie,
nie wytrzymam... Zesrał się... Haaaa, haaa, haaa!
- He, heeee, heee!
Jarre czekał na okazję i
pretekst do odłączenia się. Nie podobał mu się Szczupak, nie podobał mu się
Okultich. Nie podobały mu się spojrzenia, jakimi Szczupak i Okultich
obrzucali mijające ich kupieckie wozy, chłopskie zaprzęgi i siedzące na
furmankach kobiety i dziewki. Nie podobał mu się drwiący ton Szczupaka, gdy
ów co i rusz zagadywał o celowości zaciągania się na ochotnika w chwili, gdy
klęska i zagłada są pewne i oczywiste.
Zapachniało oraną ziemią.
Dymem. W dolinie, wśród regularnej szachownicy pól, gajów i lśniących jak
zwierciadełka rybaków widzieli dachy zabudowań. Do ich uszu dobiegało czasem
dalekie szczekanie psa, ryk wołu, pianie koguta.
- Widać, że zamożne te
wioseczki - wyseplenił Szczupak, oblizując wargi. - Nieduże, ale misterne.
- Tu, w dolinie - pospieszył
z wyjaśnieniem Okultich - niziołki żywią i gospodarzą. U nich wszystko
misterne i ładne. Gospodarny to narodek, one karzełki.
- Nieludzie przeklęte -
charknął Klaproth. - Chobołdy jedne! Une tu gospodarzą, a prawdziwemu człeku
bieda przez takich a nędza. Takim nawet wojna nie szkodzi.
- Na razie - Szczupak
rozciągnął usta w brzydkim uśmiechu. - Zapamiętajcie, zuchy, tę wioseczkę. Tę
skrajną, wśród brzózek, u samego boru. Zapamiętajcie dobrze. Gdybym kiedy
zapragnął tamój w gości, nie chciałbym błądzić.
Jarre odwrócił głowę. Udawał,
że nie słyszy. Że widzi tylko gościniec przed sobą.
Maszerowali. Milton i
Ograbek, kmiecy synowie z łanowego przyboru, zaintonowali nową pieśń. Mniej
wojacką. Trochę jakby bardziej pesymistyczną. Mogącą - zwłaszcza po
wcześniejszych aluzjach Szczupaka - być wręcz uznaną za niedobry omen.
Wszytcy ludzie, posłuchajcie
Okrutności śmierci poznajcie
Bądź ty stary abo młody
Nie ujść ci śmiertelnej szkody;
Kogo koli śmirć udusi
Każdy jeji ulec musi...
* * *
- Ten - ocenił ponuro
Okultich - musi mieć dudki. Jeślić on nie ma dudków, to niech mnie wymniszą.
Osobnikiem, dla którego
Okultich szedł na tak okropny hazard, był dogoniony wędrowny handlarz, idący
obok ciągniętej przez osła dwukółki.
- Dudki dudkami - zaseplenił
Szczupak - a osiołek też coś wart. Przyspieszcie kroku, zuchy.
- Melfi - Jarre chwycił
bednarczyka za rękaw. - Otwórz no oczy. Nie widzisz, co tu się szykuje?
- Toć to tylko żarty, Jarre -
Melfi wyszarpnął się. - Tylko żarty...
Wózek handlarza - z bliska
widać to było wyraźnie - był jednocześnie straganem, mógł być jednocześnie na
stragan zamieniony i rozłożony w ciągu kilku chwil. Cała ciągnięta przez osła
konstrukcja pokryta była jaskrawymi i malowniczo zamaszystymi napisami, w
których oferta handlarza obejmowała balsamy i driakwie leczące, talizmany i
amulety ochronne, eliksiry, filtry i kataplazmy magiczne, środki piorące, a
nadto wykrywacze metali, kruszców i trufli oraz niezawodne przynęty na ryby,
kaczki i dziewki.
Handlarz, chudy i mocno
przytłamszony brzemieniem wieku jegomość, obejrzał się, zobaczył ich, zaklął
i popędził osła. Ale osioł, jak to osioł, ani myślał iść szybciej.
- Zacne rucho na onym -
ocenił z cicha Okultich. - I na wózeczku cosik pewno znajdziem...
- No, zuchy - skomentował
Szczupak. - Raz, dwa! Uporajmy się ze sprawą, póki mało świadków na gościńcu.
Jarre, sam nie mogąc nadziwić
się swemu męstwu, kilkoma szybkimi krokami wysforował się przed kompanię i
obrócił, stając między nimi a kupcem.
- Nie - powiedział, z trudem
dobywając głosu ze ściśniętego gardła. - Nie pozwolę...
Szczupak powoli rozchylił
kapotę i pokazał zatknięty za pas długi nóż, ewidentnie wyostrzony jak
brzytwa.
- Nastąp no się, pisarczyku -
zaseplenił złowrogo. - Jeśli szyję swą szanujesz. Myślałem, przygodzisz się w
naszej kompanii, ale nie, nazbyt ciebie, widzę, twoja świątynia
wyświętoszkowała, nazbyt żeś pobożnym kadzidłem prześmierdnął. Tedy nastąp
się precz z drogi, bo inaczej...
- A co tu się wyrabia? Hę?
Zza flankujących gościniec
pękatych i rosochatym wierzb, najpowszechniejszego elementu krajobrazu doliny
Ismeny, wyłoniły się dwie dziwaczne postacie.
Obaj mężczyźni nosili
nawoskowane i podkręcone ku górze wąsiska, barwne bufiaste pludry, pikowane,
przybrane wstążkami kaftany i wielkie, miękkie, aksamitne berety z pękami
piór. Oprócz wiszących przy szerokich pasach tasaków i puginałów, obaj
mężczyźni nosili na plecach dwuręczne miecze, długie chyba na sążeń, o
łokciowej długości rękojeściach i dużych wygiętych jelcach.
Lancknechci, podskakując,
dopinali spodnie. Żaden nie uczynił choćby ruchu w stronę rękojeści ich
straszliwych mieczy, ale Szczupak i Okultich i tak momentalnie spotulnieli, a
wielki Klaproth skurczył się jak mechera, z której uszło powietrze.
- My tu... My tu nic... -
zaseplenił Szczupak. - Nic złego...
- Żarty jeno! - kwiknął
Melfi.
- Nikomu nie stała się
krzywda - odezwał się niespodzianie zgarbiony handlarz. - Nikomu!
- My - wtrącił szybko Jarre -
idziemy do Wyzimy, do wojska się zaciągnąć. Może i wam tamtędy po drodze,
panowie wojacy?
- A i owszem - lancknecht
parsknął, od razu orientując się, o co idze. - I nam do Wyzimy. Komu wola,
może iść z nami. Bezpieczniej będzie.
- Bezpieczniej, jako żywo -
dodał znacząco drugi, mierząc Szczupaka długim spojrzeniem. - Godzi się
wszakoż dodać, że widzieliśmy tu niedawno w okolicy wyzimskiego bajlifa konny
patrol. Wielce są oni do wieszania skorzy, marny los grasanta, którego na
licu pochwycą.
- I wielebni dobrze -
Szczupak odzyskał kontenans, wyszczerzył się szczerbato. - Wielebni, dobrze,
waćpanowie, że jest na łotrzyków prawo i kara, słuszny to porządek. Ruszajmy
tedy w drogę, do Wyzimy, do armii, bo paterotyczny obowiązek wzywa.
Lancknecht patrzył na niego
długo i dość pogardliwie, potem wzruszył ramionami, poprawił mieczysko na
plecach i pomaszerował drogą. Jego towarzysz, Jarre, tudzież handlarz ze swym
osłem i wozem ruszyli za nim, a z tyłu, w małym oddaleniu, poczłapała
Szczupacza hałastra.
-Dzięki wam - rzekł po jakimś
czasie handlarz, popędzając osła witką - panowie rycerze. A i tobie dzięki
młody paniczu.
- Noc to - machnął ręką
lancknecht. - Przywyklim.
- Różni do wojska ciągną -
jego towarzysz obejrzał się przez ramię. - Przyjdzie na wieś lub miasteczko
przymus wybrańca z co dziesiątego łanu dać, to czasem korzystają, by tą modłą
najsamprzód co najgorszej swołoczy się pozbyć. I pełne później trakty takich,
o, jak ci tam, zawalidrogów. No, ale już tam w armii wyćwiczy ich w posłuchu
gefrejterski kij, nauczą się gałgany moresu, gdy raz a drugi pójdą na
praszczęta, w uliczkę z rózeg...
- Ja - pospieszył z
wyjaśnieniem Jarre - idę zaciągnąć się na ochotnika, nie z przymusu.
- Chwali się, chwali -
lancknecht spojrzał na niego, podkręcił nawoskowany koniuszek wąsa. - A to i
widzę, żeś ty z deczko innej niż tamci ulepiony gliny. Czemuż to z nimi
pospołu?
- Los nas zetknął.
- Widziałem już - głos
żołnierza był poważny - takie losowe zetknięcia i zbratania, co zbratanych
pod jedną wspólną przywiodły szubienicę. Wyciągnij z tego naukę, chłopcze.
- Wyciągnę.
* * *
Nim przyćmione chmurami
słońce stanęło w zenicie, dotarli do traktu. Tu czekała ich wymuszona
przeprawa w podróży. Podobnie jak spora grupa wędrowców, którzy musieli się
zatrzymać - trakt bowiem szczelnie wypełniony był maszerującym wojskiem.
- Na południe - znacząco
skomentował kierunek marszu jeden z lancknechtów. - Na front. Ku Mariborowi i
Mayenie.
- Znaki bacz - wskazał głową
drugi.
- Redańczycy - powiedział
Jarre. - Srebrne orły na karmazynie.
- Dobrześ zgadł - lancknecht
poklepał go po ramieniu. - Iście łebski z ciebie młodzik. To jest
redańskie wojsko, które królowa Hedwig w pomoc nam przysłała. My teraz
jednością mocni, Temeria, Redania, Aedirn, Kaedwen, teraz my wszyscy alianci,
jednej sprawy adherenci.
- Rychło w czas - odezwał się
zza ich pleców Szczupak z wyraźnym przekąsem. Lancknecht obejrzał się, ale
nic nie powiedział.
- Owóż siądźmy - zaproponował
Melfi - i wytchnąć dajmy kulasom. Tego wojska końca nie widać, wiele czasu
minie, nim się droga oswobodzi.
- Siędźmy - rzekł handlarz -
tamój, na górce, stamtąd prospektum lepsze.
Redańska konnica przejechała,
na nią, wzbijając pył, maszerowali kusznicy i pawężnicy. Za nimi widać już
było kolumnę jadącej stępa pancernej jazdy.
- A tamci - wskazał
pancernych Melfi - pod inszym idą znakiem. Czarną mają sztandartę, biało
czymsiś upstrzoną.
- Ot, prowincja ciemna -
lancknecht spojrzał na niego z pogardą. - Godła własnego króla nie poznają.
To są srebrne lilije, tępa głowo...
- Pole czarne srebrnymi
liliami usiane - powiedział Jarre i naraz zapragnął udowodnić, że kto jak
kto, ale on nie jest ciemną prowincją.
- W dawnym herbie królestwa
Temerii - zaczął - widniał lew kroczący. Ale tamerscy koronni książęta
odmiennego herbu używali, a to mianowicie tym sposobem, że do tarczy
dodawali dodatkowe pole, w którym były trzy lilie. Albowiem w symbolice
heraldycznej jest kwiat lilii znakiem następcy tronu, królewskiego syna,
dziedzica tronu i berła...
- Mądruś zasrany - szczeknął
Klaproth.
- Niechaj go i zawrzyj gębę,
koński łbie - rzekł groźnie lancknecht. - A ty, chłopcze praw dalej. Ciekawe
to.
- A gdy królewicz Goidemar,
syn starego króla Gardika, szedł do boju przeciw insurgentom diablicy Falki,
wojsko temerskie właśnie pod jego znakiem, pod godłem linii walczyło i walne
odnosiło przewagi. I gdy Goidemar tron po ojcu odziedziczył, na pamiątkę
owych przewag i dla cudownego ocalenia żony i dziatek z rąk wrażych
herbem królestwa ustanowił trzy lilie srebrne w polu czarnym. A później król
Cedric specjalnym dekretem herb państwowy tym sposobem odmienił, że jest
czarna tarcza srebrnymi liliami usiana. I taki jest Temerii herb po dziś
dzień. Co łacno możecie wszyscy naocznie stwierdzić, albowiem traktem właśnie
tameryjscy kopijnicy jadą.
- Bardzoś zgrabnie - rzekł
handlarz - nam to wykoncypował, paniczu.
- Nie ja - westchnął - lecz
Jan z Attre, uczony heraldyk.
- I tyś nie gorzej, widno,
wyuczony.
- W sam raz - dorzucił
półgłosem Szczupak - na rekruta. By dać się utłuc pod tych srebrnych liliji
znakiem, za króla i Temerię.
Usłyszeli śpiew. Groźny,
wojacki, huczący jak sztormowa fala, jak pomruk zbliżającej się burzy. Śladem
za Temeryczykami szło równym i zwartym szykiem inne wojsko. Szara, niemal
bezbarwna kawaleria, nad którą nie powiewały chorągwie ani proporce. Przed
jadącymi na czele kolumny dowódcami niesiono ozdobioną końskimi ogonami tykę
z poziomą poprzeczką, do której przybite były trzy ludzkie czaszki.
- Wolna Kompania - wskazał
szarych jeźdźców lancknecht. - Kondotierzy. Najemne wojsko.
- Zrazu widać - westchnął
Melfi - że bitni. Chłop w chłopa! A równo idą, by na paradzie...
- Wolna kompania - powtórzył
lancknecht. - Przypatrzcie się, kmiotki i gołowąsy, prawdziwemu żołnierzowi.
Owi już w boju byli, oni to, kondotierzy właśnie, banderie Adama Pangratta,
Molli, Frontina i Abatemarco, one szalę przeważyły pod Mayeną, dzięki nim pękł
nilfgaardzki pierścień, im to zawdzięczać, że twierdza oswobodzona.
- Wierę - dodał drugi -
waleczny i mężny to naród, owi kondotierzy, w bitwie nieustępliwy jak ta
skała. Choć za pieniądze Wolna Kompania służy, jak z ich piosenki łacno
wymiarkujesz.
Oddział zbliżał się stępa,
śpiew grzmiał mocną i gromką, lecz dziwnie ponurą, złą nutą.
Żadne nas berło ni tron nie pozyszczy
Nigdy z królami nie będziem w aliansach
My u dukata, co jak słońce błyszczy
Na ordynansach!
Niczym są dla nas waszych przysiąg roty
Sztandarów waszych ni rąk nie całujem
My dukatowi, co jak słońce świeci
Wierność ślubujem!
- Ech, u takich służyć -
westchnął znowu Melfi. - Z takimi pospołu wojować... Zaznałby człek sławy a
łupu...
- Wzrok mnie myli abo jak? -
Okultich zmarszczył twarz. - Na czele drugiego hufu... Baba? To oni pod
babską wojują komendą, owe najemniki?
- Baba to - potwierdził
lancknecht. - Ale nie byle jaka baba. To Julia Abatemarco, co na nią wołają
Słodka Trzpiotka. Wojowniczka, że ho, ho! Pod jej to komendą roznieśli
kondotierzy zagon Czarnych i elfów pod Mayeną, choć jeno w dwakroć po pięć
setek na trzy tysiące uderzyli.
- Owociem słyszał - odezwał
się Szczupak dziwnym, obleśnie służalczym, a zarazem złośliwym tonem - że nie
na wiele się ta wiktoria zdała, w błoto poszły wydane na najmitów dukaty.
Pozbierał się Nilfgaard i znowu zadał naszym bobu, a tęgiego. I Mayenę znów
opasał. A może już i dobył twierdzy? A może już tu zmierza? Może lada dzień
tutaj będzie? Może już ci przekupni kondotierzy dawno nilfgaardzkim złotem
przekupieni?
- A może - przerwał
rozsierdzony żołnierz - w mordę chcesz dostać, chamie? Bacz, za szczekanie
przeciw naszemu wojsku strykiem karzą! Zawrzyj tedy gębę, pókim dobry!
- Ooo! - osiłek Klaproth,
rozwarłszy szeroko usta, rozładował sytuację. - Ooo, patrzajta! Jakie
śmieszne kurduple idą!
Drogą, pod gruchy litawrów,
zajadłe trąbienie kobz i dziki świst piszczałek, maszerował szyk piechoty
uzbrojonej w halabardy, gizarmy, berdysze, cepy i kolczaste wekiery. Odziani
w futrzane burki, kolczugi i szpiczaste szyszaki żołnierze byli rzeczywiście
niezwykle niscy.
- Krasnoludy z gór - wyjaśnił
lancknecht. - Któryś z regimentów Mahakamskiego Ochotniczego Hufu.
- A jażem myślał - rzekł
Okultich - że krasnoludy nie z nami, a przeciw nam. Że zdradziły nas one
paskudne karły i że z Czarnymi w zmowie...
- Tyś myślał - lancknecht
spojrzał na niego z politowaniem. - A czym, ciekawość? Ty, kapcanie, gdybyś w
zupie połknął karalucha, to w kiszkach więcej byś miał rozumu aniżeli w
głowie. Ci, którzy tam maszerują, to któryś z regimentów krasnoludzkiej
piechoty, którą przysłał nam w sukurs Brouver Hoog, starosta z Mahakamu. Oni
też w większości już w boju byli, straty mieli duże, tedy ich pod Wyzimę
cofnęli na przeformowanie.
- Bitny to naród, krasnoludy
- potwierdził Melfi. - Mnie, jak w Ellander w oberży kiedyś jeden w ucho na
Saoine dał, to mi w tym uchu dzwoniło do Yule.
- Krasnoludzki regiment jest
w kolumnie ostatni - lancknecht osłonił oczy dłonią. - Koniec przemarszu,
gościniec zaraz wolny będzie. Zbierajmy się i w drogę, bo już skoro południe.
* * *
- Tyle wojennego luda na
południe maszeruje - powiedział sprzedawca amuletów i driakwi - że niechybnie
wielka będzie wojna. Wielkie spadną na ludzi nieszczęścia! Wielkie klęski na
armie! Ginął będzie lud tysiącami od miecza i pożogi. Owóż uważacie, panowie,
że ów kometa, którego na niebie co noc widać, czerwony ogon ognisty za sobą
wlecze. Jeślić u komety ogon siny albo blady, zwiastuje on zimne choroby,
febry, pleury, flegmy i katary, a takowoż nieszczęścia wodne, jak powodzie,
ulewy albo długie słoty. Czerwona zasię barwa wskazuje, że jest to kometa
gorączki, krwi i ognia,a takowoż żelaza, które z ognia się rodzi. Straszne,
straszne klęski spadną na lud! Wielkie pogromy będą i rzezie. Jak to stoi w
tym proroctwie: będą trupy leżeć wysoko na łokci dwanaście, na opustoszałej
ziemi wyć będą wilcy, a człek ślad stopy drugiego człeka będzie całował...
Biada nam!
- Dlaczego nam? - przerwał
chłodno lancknecht. - Kometa wysoko leci, z Nilfgaardu też go widać,
nie mówiąc o dolinie Iny, skąd, mówią, Menno Coehoorn nadciąga. Czarni też w
niebo patrzą i kometę widzą. Czemu tedy nie przyjąć, że on nie nam, ale im
klęskę wróży? Że to ich trupy będą w stertę ułożone?
- Tak jest! - warknął drugi
lancknecht. - To im biada, Czarnym!
- Zgrabnieście to, panowie,
wykoncypowali.
- No pewnie.
* * *
Minęli otaczające Wyzimę
lasy, weszli na łąki i pastwiska. Pasły się tu całe tabuny koni, różnych -
kawaleryjskich, zaprzęgowych, pociągowych ciężkich perszeronów. Trawy, jak to
w marcu, było na łąkach tyle, co kot napłakał, ale stały tam pełne siana wozy
i brogi.
- Widzita? - oblizał wargi
Okultich. - Ech, koniki! I nikt nie pilnuje! Tylko brać, wybierać...
- Zawrzyj gębę - syknął
Szczupak i służalczo wyszczerzył do lancknechtów szczerbate uzębienie. - On,
panowie, w jeździe zamarzył służyć, po temu tak na te rumaki łaso patrzy.
- W jeździe! - parsknął
lancknecht. - Ot, co to się chamowi roi! Koniuchem prędzej mu być, gnój spod
koni widłami wybierać, taczką wywozić.
- Prawie, panie, mówicie!
Poszli dolej, wnet dotarli na
groblę wiodącą wzdłuż stawów i rowów. I nagle nad wierzchołkami olch
zobaczyli czerwone dachówki wież górującego nad jeziorem wyzimskiego zamku.
- No, to my prawie na miejscu
- rzekł handlarz. - Czujecie?
- U-uu! - wykrzywił się
Melfi. - Ależ smród! Co to?
- Pewnie żołnierze, co z
głodu zdechli na królewskiej lafie - zamruczał za ich plecami Szczupak, ale
tak, by lancknechci nie dosłyszeli.
- Mało nosa nie urwie, he? -
zaśmiał się jeden. - Ano, stał tu tysiącami całemi wojenny lud na hiberionie,
a wojenny lud jeść musi, a jak zje, to fajda. Takim już to kształtem
natura sprawiła i nic na to nie poradzisz! A co się nafajdało, to tu, o, do
tych rowów wywożą, wywalają, nawet nie przysypując. Zimą, póki mróz gówno
mroził, szło jakoś wytrzymać, ale od wiosny... Tfu!
A coraz to nowi nadchodzą i
na starą kupę ładują - drugi lancknecht też splunął. - A ów wielgi bzyg
słyszycie? To muchy. Chmary ich tu są, wczesną wiosną nie widziana rzecz!
Owińcie sobie gęby, czym może, bo do oczy i ust nawłażą, psiejuchy. I żwawo,
im prędzej tędy przejdziem, tym lepiej.
* * *
Minęli rowy, ale nie udało im
się zgubić smrodu. Przeciwnie, Jarre dałby głowę, że im bliżej miasta, tym
zaduch był gorszy. Tyle, że bardziej urozmaicony, bogatszy skalą i
odcieniami. Śmierdziały otaczające gród wojskowe obozy i namioty. Śmierdział
ogromny lazaret. Śmierdziało tłoczne i ruchliwe podgrodzie, śmierdział wał,
śmierdziała brama, śmierdziało podwale, śmierdziały placyki i uliczki,
śmierdziały mury wznoszącego się nad miastem zamczyszcza. Szczęściem nozdrza
przyzwyczajały się szybko i wkrótce zajedno im było, czy to gnój, czy to
padlina, czy to koci mocz, czy to kolejna jadłodajnia.
Muchy były wszędzie. Bzyczały
natrętnie, pchały się do oczu, do uszu, do nosa. Nie dawały się odpędzić.
Łatwiej było je rozgnieść na twarzy. Lub rozgryźć.
Gdy tylko wyszli z cienia
podbramia, w oczy uderzył ich ogromny malunek na ścianie przedstawiający
rycerza z wycelowanym w nich palcem. Napis pod malunkiem pytał wielkimi
literami: A TY? CZY JUŻ SIĘ ZACIĄGNĄŁEŚ?
- Już, już - mruknął
lancknecht. - Niestety.
Podobnych malunków było dużo,
można rzec - co ściana, to malunek. Przeważał ów rycerz z palcem, częsta była
też patetyczna Matka Ojczyzna z rozwianym siwym włosem, mająca w tle płonące
wsie i niemowlęta na nilfgaardzkich pikach Zdarzały się też wizerunki elfów,
z ociekającymi krwią nożami w zębach.
Jarre nagle obejrzał się i
stwierdził, że są sami, on, lancknechci i handlarz. Po Szczupaku,
Okultichu, wybranieckich kmiotkach i Melfim nie było śladu.
- Tak, tak - potwierdził jego
przypuszczenie, przypatrując mu się badawczo. - Zmyli się twoi druhowie przy
pierwszej sposobności, za pierwszym węgłem zamietli za sobą chwostami. I
wiesz, co ci rzeknę, chłopcze? Dobrze to, że się wasze drogi rozeszły. Nie
dąż k'temu, by się znowu zeszły.
- Szkoda Melfiego - mruknął
Jarre. - To w sumie dobry chłopak.
- Każdy swój los sam wybiera.
A ty chodź z nami. Pokażemy, gdzie werbunek.
Wyszli na placyk, pośrodku
którego, na kamiennym podwyższeniu stał pręgierz. Dookoła pręgierza kupili
się żądni uciechy mieszczanie i żołnierze. Zakuty skazaniec, dopiero co
trafiony pecyną błota w twarz, pluł i płakał. Tłum ryczał ze śmiechu.
- Ejże! - krzyknął
lancknecht. - Patrzajta, kogo to w dyby wzięli? Toż to Fuson! Ciekawość, za
co jego tak?
- Za rolnictwo - pospieszył z
wyjaśnieniem gruby mieszczanin w wilczym futrze i filcowej czapce.
- Za co?
- Za rolnictwo - powtórzył z
naciskiem grubas. - Za to, że siał.
- Ha, tera toście walnęli, z
przeproszeniem, kieby wół na klepisko - zaśmiał się lancknecht. - Ja Fusona
znam, on szewcem jest, szewca synem, szewca wnukiem. W życiu on ani orał, ani
siał, ani zbierał. Walnęliście, powiadam, z tym sianiem, aże duch poszedł.
- Bajlifa własne słowa! -
zaperzył się mieszczanin. - Będzie on pod prangierem stał do zorzy za to, że
siał! Siał zaś, złoczyńca, za nilfgaardzkim podpuszczeniem i za
nilfgaardzkie srebrniki... Dziwne, prawda, zboże, jakieś siał, zamorskie
bodaj... Niech wspomnę... Aha! Defetyzm!
- Tak, tak! - zawołał
sprzedawca amuletów. - Słyszałem, mówiło się o tym! Nilfgaardzcy szpiegarze i
elfy mór szerzą, studnie, źródła i ruczaje różnymi jady zatruwają, a to
akurat: bieluniem, szalejem, leprą, defetyzmem.
- Ano - kiwnął głową
mieszczanin w wilczurze. - Wczora dwóch elfów powiesili. Pewnikiem za
trucie właśnie.
* * *
- Za rogiem tej uliczki -
pokazał lancknecht - jest oberża, w której urzęduje komisyja werbunkowa.
Wielka płachta tam jest rozpięta, na niej temeryjskie lilije, znane ci
przecie chłopcze, trafisz więc bez kłopotu. Bywaj w zdrowiu. Dajcie nam
bogowie spotkać się w lepszych czasach. Bywajcie i wy, panie przekupień.
Handlarz zachrząkał głośno.
- Cni panowie - powiedział,
kopiąc w kuferkach i puzdrach - pozwólcie, bym za waszą pomoc... W dowód
wdzięczności...
- Nie trudźcie się, dobry
człeku - rzekł z uśmiechem lancknecht. - Pomogło się i już, nie ma o czym
gadać...
- Może cudowna maść przeciw
postrzałom? - handlarz wyszperał coś na dnie puzdra. - Może uniwersalny a
niezawodny lek na bronchit, podagrę, paraliż, łupież tudzież zołzy? Może
balsam żywiczny na użądlenia pszczół, żmij i wampirów? Może talizman do
ochrony przed skutkami spojrzenia złego oka?
- A macie może - zagadnął
poważnie lancknecht - coś do ochrony przed skutkami złego żarcia?
- Mam! - krzyknął
rozpromieniony handlarz. - Oto wielce skuteczna dryjakiew z magicznych
korzeni uczyniona, pachnącymi zioły doprawiona. Wystarczą trzy krople po
posiłku. Proszę, bierzcie, cni panowie.
- Dzięki. Bywajcie tedy,
panie. Bywaj i ty, chłopcze. Powodzenia!
- Uczciwi, polityczni i
grzeczni - ocenił handlarz, gdy żołnierze zniknęli w tłumie. - Nie co dnia
takich napotykasz. No, aleś i ty udał mi się, paniczu. Cóż tedy tobie dam?
Amulet piorunochron? Bezoar? Żółwi kamyk przeciw wiedźmowym urokom skuteczny?
Ha, mam i trupi ząb do okadzenia, mam i kąsek uduszonego diablego łajna,
dobrze jest taki w prawym bucie nosić...
Jarre oderwał wzrok od ludzi
zawzięcie zmywających ze ściany domu napis: PRECZ Z ZASRANĄ WOJNĄ.
- Ostawcie - powiedział. -
Czas na mnie...
- Ha - wykrzyknął handlarz,
wyciągając z puzdra mosiężny medalionik w kształcie serduszka. - To winno ci
się przygodzić, młodzieńcze, bo rzecz to w sam raz dla młodych. Jest to
wielki rarytas, jeden tylko taki mam. To czarodziejski amulet. Sprawia, że o
noszącym jego miła nie zapomni, choćby czas ich rozdzielił i mnogie mile.
Otóż spójrz, tu się otwiera, wewnątrz karteluszek z papirusu cienkiego. Na
onym karteluszku inkaustem magicznym, czerwonym, który mam, wystarczy imię
najukochańszej zapisać, a owa nie zapomni, serca nie odmieni, nie zdradzi i
nie porzuci. No?
- Hmmm... - Jarre
zaczerwienił się lekko. - Czy ja wiem...
- Jakie imię - kupiec
zanurzył patyczek w magicznym inkauście - mam zapisać?
- Ciri. To znaczy, Cirilla.
- Gotowe. Bierz.
- Jarre! A ty co tu robisz,
do kroćset diabłów?
Jarre odwrócił się
gwałtownie. Miałem nadzieję, pomyślał machinalnie, że zostawiam za sobą całą
moją przeszłość, że wszystko będzie teraz nowe. A bez przerwy niemal wpadam
na starych znajomych.
- Pan Dennis Cranmer...
Krasnolud w ciężkiej szubie,
kirysie, żelaznych karwaszach i lisim szłyku z kitą obrzucił bystrym
spojrzeniem chłopca, handlarza, potem znowu chłopca.
- Co ty - spytał surowo,
strosząc brwi, brodę i wąsy - tutaj robisz, Jarre?
Chłopiec przez moment
zastanawiał się, czy nie skłamać, a dla uwiarygodnienia nie wplątać się w
kłamliwą wersję życzliwego kupca. Ale prawie natychmiast porzucił pomysł.
Dennis Cranmer, służący niegdyś w gwardii księcia Ellander, cieszył się
opinią krasnoluda, którego trudno oszukać. I nie warto próbować.
- Chcę zaciągnąć się do
wojska.
Wiedział, jakie będzie
następne pytanie.
- Nenneke zezwoliła na to?
Nie musiał odpowiadać.
- Zwiałeś - pokiwał brodą
Dennis Cranmer. - Zwyczajnie zwiałeś ze świątyni. A Nenneke i kapłanki rwą
tam sobie włosy z głowy...
- Zostawiłem list - bąknął
Jarre. - Panie Cranmer, ja nie mogłem... Ja musiałem... Nie godziło się
siedzieć bezczynnie, gdy nieprzyjaciel w granicach... W groźnej dla ojczyzny
chwili... A do tego ona... Ciri... Matka Nenneke za nic nie chciała się
zgodzić, chociaż trzy czwarte dziewcząt ze świątyni posłała do armii, mnie
nie pozwalała... A ja nie mogłem...
- Więc zwiałeś - srogo
zmarszczył brwi krasnolud. - Do kroćset sakramenckich demonów, powinienem
związać cię w kij i odesłać do Ellander kurierską pocztą! Kazać cię zamknąć w
jamie pod zamkiem do czasu, gdy kapłanki zjawią się po odbiór! Powinienem...
Sapnął gniewnie.
- Kiedy ostatnio jadłeś,
Jarre? Kiedy ostatnio miałeś w gębie ciepłą strawę?
- Prawdziwie ciepłą? Trzy...
Nie, cztery dni temu.
- Chodź.
* * *
- Jedz wolniej, synku -
upomniał Zoltan Chivay, jeden z kamratów Dennisa Cranmera. - To niezdrowo
żreć na chybcika, nie żując jak należy. Dokąd ci tak spieszno? Wierz mi, nikt
ci tej stawy nie odbierze.
Jarre nie był tego taki
pewien. W głównej sali zajazdu "Pod Misiem Kudłaczem" odbywał się właśnie
pojedynek na kułaki. Dwóch przysadzistych i szerokich jak piece krasnoludów
prało się pięściami, aż dudniło, wśród ryku kamratów z Ochotniczego Hufu i
aplauzu miejscowych prostytutek. Trzeszczała podłoga, padały meble i
naczynia, a krople rozsiewanej z rozbitych nosów krwi sypały się dookoła jak
deszcz. Jarre tylko czekał, kiedy któryś z wojowników runie na ich oficerski
stół, zwalając drewniany talerz ze świńskimi golonkami, michę parzonego
grochu i gliniane kufle. Przełknął szybko odgryziony kawał tłustości,
wychodząc z założenia, że to, co połknięte, to jego.
- Nie bardzo pojąłem, Dennis
- drugi krasnolud, nazywany Sheldonem Shaggsem, nawet nie odwrócił głowy,
choć jeden z walczących omal go nie zawadził, zadając sierpowy. - Skoro ten
chłopak, to jaką modą jemu się zaciągać? Kapłanom krwi przelewać nie lza.
- On jest wychowankiem
świątyni, nie kapłanem.
- Nigdy, psiakrew, nie mogłem
zrozumieć tych pokrętnych ludzkich zabobonów. No, ale z cudzych wierzeń nie
godzi się drwić... Wynika jednak, że ten tu młodzian, choć w świątyni
wychowany, nie ma nic przeciwko rozlewowi krwi. Zwłaszcza nilfgaardzkiej. Co,
młodzieńcze?
- Dajże mu w spokoju zjeść,
Skaggs.
- Ja z chęcią odpowiem... -
Jarre przełknął kęs golonki i wpakował do ust przygarść grochu. - Otóż jest
to tak: przelewać krew wolno na wojnie sprawiedliwej. W obronie wyższych
racji. Dlatego się zaciągnąłem... Matka ojczyzna wzywa...
- Widzicie sami - Sheldon
Skaggs powiódł wzrokiem po towarzyszach - jak wiele jest prawdy w
twierdzeniu, że ludzie to rasa bliska nam i pokrewna, że wywodzimy się z
jednego korzenia, i my, i oni. Najlepszy dowód, o, siedzi przed nami i ciamka
groch. Innymi słowy: multum takich samych głupich zapaleńców spotkacie wśród
młodych krasnoludów.
- Zwłaszcza po mayeńskiej
potrzebie - zauważył chłodno Zoltan Chivay. - Po wygranej batalii zawsze
wzrasta zaciąg ochotniczy. Pęd ustaje, gdy rozejdzie się wieść o idącym w
górę Iny wojsku Menno Coehoorna, ziemię i wodę zostawiającym.
- Żeby tylko nie zaczął się
wtedy pęd w drugą stronę - mruknął Cranmer. - Nie mam ja jakoś zaufania do
ochotników. Ciekawe, że co drugi dezerter to właśnie ochotnik.
- Jak możecie... - Jarre o
mało się nie udławił. - Jak możecie sugerować coś podobnego, panie... Ja z
pobudek ideowych... Na wojnę sprawiedliwą i słuszną... Matka ojczyzna...
Pod ciosem, który, jak
zdawało się chłopcu, wstrząsnął posadami budynku, jeden z walczących
krasnoludów runął, kurz ze szpar podłogi wzbił się na pół sążnia w
górę. Tym razem jednak obalony, miast zerwać się i grzmotnąć adwersarza,
leżał, niezdarnie i niezbornie poruszając kończynami, budząc skojarzenia z
wielkim, przewróconym na grzbiet chrabąszczem.
Dennis Cranmer wstał.
- Sprawa rozstrzygnięta! -
ogłosił gromko, rozglądając się po karczmie. - Stanowisko dowódcy roty
wakujące po bohaterskiej śmierci Elkany Fostera, poległego na polu chwały pod
Mayeną, obejmuje... Jak ci, synu? Bom zapomniał?
- Blasco Grant! - zwycięzca w
kułacznym boju wypluł na podłogę ząb.
- obejmuje stanowisko Blasco
Grant. Czy są jeszcze jakieś kwestie sporne dotyczące awansów? Nie ma? To i
dobrze. Gospodarzu! Piwa!
- O czym to myśmy?
- O wojnie sprawiedliwej -
zaczął wyliczać Zoltan Chivay, odginając palce. - O ochotnikach. O
dezerterach...
- Właśnie - przerwał Dennis.
- Wiedziałem, że chciałem do czegoś nawiązać, a rzecz tyczyła dezerterujących
i zdradzających ochotników. Przypomnijcie sobie były cintryjski korpus
Vissegerda. Skurwysyny, okazuje się, nie zmieniły nawet sztandaru. Wiem to
od kondotierów z Wolnej Kompanii, z banderii Julii "Słodkiej Trzpiotki". Pod
Mayeną banderia Julii ścięła się z Cintryjczykami. Szli w awangardzie
nilfgaardzkiego zagonu, pod samą chorągwią z lwami...
- Wezwała ich matka ojczyzna
- wtrącił ponuro Skaggs. - I cesarzowa Ciri.
- Ciszej - syknął Dennis.
- Prawda - odezwał się
milczący do tej pory czwarty krasnolud, Yarpen Zigrin. - Ciszej, i ciszej od
cichości samej! I nie ze strachu przed szpiclami, a dlatego, że nie gada się
o rzeczach, o których nie ma się bladego pojęcia.
- Ty zaś, Zigrin - wypiął
brodę Skaggs - owo pojęcie masz, tak?
- Mam. I rzeknę jedno: nikt,
czy to Emhyr var Emreis, czy to czarownicy rebelianci z Thanedd, czy
nawet sam diabeł, nie zdołaliby do niczego zmusić tej dziewczyny. Nie
zdołali by jej złamać. Ja to wiem. Bo ja ją znam. To mistyfikacja to całe
małżeństwo z Emhyrem. Mistyfikacja, na którą dali się złapać różni durnie...
Inne, powiadam wam, jest tej dziewki przeznaczenie. Całkiem inne.
- Gadasz - mruknął Skaggs -
jakbyś ją naprawdę znał, Zigrin.
- Zostaw - warknął
niespodziewanie Zoltan Chivay. - Z tym przeznaczeniem to on ma rację. Ja w to
wierzę. Mam po temu powody.
- At - machnął ręką Sheldon
Skaggs. - Co tu gadać darmo. Cirilla, Emhyr, przeznaczenie... Odległe to
kwestie. Bliższa zasię kwestia, panowie, to Menno Coehoorn i Grupa Armii
"Środek".
- Ano - westchnął Zoltan
Chivay. - Coś mi się widzi, że nie minie nas wielka batalia. Może największa,
jaką zna historia.
- Wiele - mruknął Dennis
Cranmer. - Zaiste, wiele się rozstrzygnie...
- A jeszcze więcej się
skończy.
- Wszystko... - Jarre beknął,
obyczajnie przysłaniając usta dłonią. - Wszystko się skończy.
Krasnoludy przypatrywały mu
się przez chwilę, zachowując milczenie.
- Nie całkiem - odezwał się
wreszcie Zoltan Chivay - pojąłem cię, młodzieńcze. Nie zechciałbyś wyjaśnić,
co miałeś na myśli?
- W radzie książęcej... -
zająknął się Jarre. - E Ellander znaczy, mówiono, że zwycięstwo w tej
wielkiej wojnie dlatego jest tak ważne, bo... Bo jest to wielka wojna, która
położy kres wszystkim wojnom.
Sheldon Skaggs parsknął i
opluł sobie brodę piwem. Zoltan Chivay zaryczał w głos.
- Wy tak nie sądzicie,
panowie?
Teraz na Dennisa Cranmera
wypadła kolej parsknąć. Yarpen Zigrin zachował powagę, patrzył na chłopca
baczniej i jakby z troską.
- Synu - powiedział wreszcie
bardzo serio. - Spójrz. Tam przy szynkwasie siedzi Evangelina Parr. Jest
ona, trzeba przyznać, pokaźna. Ba, nawet wielka. Ale mimo jej rozmiarów
ponad wszelką wątpliwość nie jest to kurwa zdolna położyć kres wszystkim
kurwom.
* * *
Skręciwszy w ciasny i
bezludny zaułek, Dennis Cranmer zatrzymał się.
- Trza mi cię pochwalić,
Jarre - powiedział. Wiesz, za co?
- Nie.
- Nie udawaj. Przede mną nie
musisz. Warte pochwały jest, żeś ni okiem mrugnął, gdy o tej Cirilli gadano.
Jeszcze bardziej chwalebne, żeś wówczas gęby nie otwarł... No, no, nie rób
głupiej miny. Ja wiedziałem wiele o tym, co się działo u Nenneke za
świątynnym murem, możesz mi wierzyć, że wiele. A gdyby tego ci było mało, to
wiedz, żem słyszał, jakie imię ci handlarz na medalionie wypisał.
- Trzymaj tak dalej -
krasnolud taktownie udał, że nie zauważa pąsów, którymi oblał się chłopiec. -
Trzymaj tak dalej, Jarre. I nie tylko w sprawie Ciri... Na co ty się gapisz?
Na ścianie widocznego w
wylocie uliczki spichlerza widniał koślawy, wymalowany wapnem napis głoszący:
RÓB MIŁOŚĆ NIE WOJNĘ. Tuż pod spodem ktoś - znacznie mniejszymi literami -
nabazgrał: RÓB KUPĘ CO RANO.
- Ty w inną stronę patrz,
durny - szczeknął Dennis Cranmer. - Za samo patrzenie na takie napisy możesz
podpaść, a powiesz co nie w porę, oćwiczą u słupa, krwawo skórę z grzbietu
złuszczą. Tu chybkie sądy! Wielce chybkie!
- Widziałem - mruknął Jarre -
szewca w dybach. Jakoby za sianie defetyzmu.
- Jego sianie - stwierdził
poważnie krasnolud, ciągnąc chłopca za rękaw - polegało prawdopodobnie na
tym, że odprowadzając syna do oddziału, płakał, miast wznosić patriotyczne
okrzyki. Za poważniejszą siejbę inaczej tu karzą. Chodź, pokażęć.
Wyszli na placyk. Jarre
cofnął się, zakrywając rękawem usta i nos. Na wielkiej kamiennej
szubienicy wisiało kilkanaście trupów. Niektóre - zdradzał to wygląd i zapach
- wisiały już długo.
- Ten - wskazał Dennis,
oganiając się jednocześnie od much - wypisywał na murach i płotach głupie
napisy. Tamten twierdził, że wojna to sprawa panów i że nilfgaardzcy
wybranieccy chłopi nie są jego wrogami. Tamten po pijanemu opowiadał
następującą anegdotkę: "Co to jest dzida? To broń wielmożów, kij, mający
biedaka na każdym z końców". A tam, na końcu, widzisz tę babę? To bajzelmama
z wojskowego bordelu na kółkach, który ozdobiła napisem: "Ciupciaj, wojaku,
dziś! Bo jutro możesz już nie móc".
- I tylko za to...
- Jedna z jej dziewczyn miała
nadto, jak się okazało, trypra. A to już paragraf o dywersji i obniżaniu
zdolności bojowej.
- Zrozumiałem, panie Cranmer
- Jarre wyprężył się w pozycji, którą uważał za żołnierską. - Ale nie
obawiajcie się o mnie. Ja nie jestem żadnym defetystą...
- Gówno zrozumiałeś i nie
przerywaj mi, bom nie skończył. Ten ostatni wisielec, ten już dobrze
zaśmierdziały, zawinił tylko tym, że na gadkę szpicla prowokatora zareagował
okrzykiem: "Prawiście, panie, racja wasza, tak jest, nie inaczej, jak dwa a
dwa cztery!" Teraz powiedz, żeś zrozumiał.
- Zrozumiałem - Jarre
rozejrzał się ukradkiem. - Będę uważał. Ale... Panie Cranmer... Jak to jest
naprawdę...
Krasnolud też się rozejrzał.
- Naprawdę - powiedział cicho
- to jest tak, że Grupa Armii "Środek" marszałka Menno Coehoorna idzie na
północ w sile jakichś stu tysięcy chłopa. Naprawdę, to gdyby nie powstanie
w Verden, już by tu byli. Naprawdę, to dobrze by było, gdyby doszło do
rokowań. Naprawdę, to Temeria i Redania nie mają sił, by powstrzymać
Coehoorna. Naprawdę, nie przed strategiczną rubieżą Pontaru.
- Rzeka Pontar - szepnął
Jarre - jest na północ od nas.
- To właśnie chciałem
powiedzieć. Ale pamiętaj: o tym gębę na kłódkę.
- Będę się strzegł. Gdy już
będę w oddziale, też muszę? Też mogę trafić na szpicla?
- W liniowym oddziale? Blisko
linii frontu? Raczej nie. Szpicle dlatego są tacy gorliwi za frontem, bo boją
się sami trafić na front. Nadto, gdyby wieszano każdego żołnierza, który
sarka, narzeka i bluźni, nie byłoby komu wojować. Ale gębę, Jarre, to ty, jak
w sprawie owej Ciri, zawżdy trzymaj zamkniętą. Do zamkniętej, miarkuj moje
słowa, nigdy nie wleci żadna sralimucha. Ninie pójdź, zaprowadzę do komisyji.
- Powiecie tam za mną słowo?
- Jarre z nadzieją spojrzał na krasnoluda. - Co? Panie Cranmer?
- Oj, głupiś ty, pisarczyku.
Tu jest armia! Gdybym za tobą mówił i cię protegował, to jakbym ci na plecach
złotą nicią "oferma" wyhaftował! Życia byś w oddziale nie miał, chłopczyno.
- A do was... - zamrugał
Jarre. - Do waszego oddziału...
- Nawet nie myśl o tym.
- Bo u was - rzekł gorzko
chłopiec - tylko dla krasnoludów miejsce, prawda? Nie dla mnie, prawda?
- Prawda.
Nie dla ciebie, pomyślał
Dennis Cranmer. Nie dla ciebie, Jarre. Bo ja mam wciąż jeszcze nie spłacone
długi u Nenneke. Dlatego chciałbym, byś cało wrócił z tej wojny. A ochotniczy
Huf Mahakamski złożony z krasnoludów, z osobników obcej i gorszej rasy, będą
zawsze posyłać z najwredniejszymi zadaniami, na najgorsze odcinki. Tam, skąd
się nie wraca. Tam, dokąd nie posłałoby się ludzi.
- Jak zatem sprawić - podjął
Jarre zachmurzony - by trafić do dobrego oddziału?
- A który, po twojemu, taki
ekstra, by się do niego aż starać?
Jarre odwrócił się, słysząc
śpiew, wzbierający jak fala przyboju, rosnący jak grzmoty szybko
nadciągającej burzy. Śpiew głośny, mocny, twardy jak stal. Słyszał już taki
śpiew.
Uliczką od zamku, zwinąwszy
się w trójki, jechał stępa oddział kondotierów. Na czele, na siwym ogierze,
pod ozdobioną ludzkimi czaszkami tyką, podążał dowódca, szpakowaty
mężczyzna o orlim nosie i włosach splecionych w opadający na zbroję harcap.
- Adam "Adieu" Pangratt -
mruknął Dennis Cranmer.
Śpiew kondotierów grzmiał,
huczał, hurgotał. Kontrapunktowany dzwonem podków o bruk, wypełniał uliczkę
aż po szczyty domów, wzbijał się ponad nie, hen, wysoko, w błękitne niebo nad
miastem.
Śloz nie wyleją kochanki ni żony
Gdy niemię przyjdzie nam obłapić krwawą
Bo my za dukat, jak słońce czerwony
W bój idziem żwawo!
- Pytacie, jaki oddział... -
rzekł Jarre, nie mogąc oderwać wzroku od kawalerzystów. - A choćby taki jak
ten! W takim chciałoby się...
- U każdego swoja piosenka -
przerwał cicho krasnolud. - I każdy po swojemu ziemię skrwawioną obłapi. Tak,
jak mu wypadnie. I albo zapłaczą po nim, albo nie. Na wojnie, pisarczyku,
tylko śpiewa i maszeruje się równo, w szyku stoi się równo. A potem, w boju,
każdemu to, co właśnie jemu pisane. Czy w Wolnej Kompanii "Adieu" Pangratta,
czy w piechocie, czy w taborach... Czy w błyszczącej zbroi i z kraśnym
pióropuszem, czy w łapciach i zawszonym kożuchu.. Czy na rączym dzianecie,
czy za pawężą... Każdemu co innego. Jak mu wypadnie! No, ot i komisyja,
widzisz szyld nad wejściem? Tam, tobie droga, skoroś żołnierzem być zadumał.
Idź, Jarre. Bywaj. Uwidzim się, gdy będzie po wszystkim.
Krasnolud odprowadził
wzrokiem chłopca aż do chwili, gdy ten znikł w drzwiach oberży zajętej przez
komisję rekrutacyjną.
- Albo się i nie uwidzim -
dodał cicho. Nie wiada, co komu pisane. Co komu wypadnie.
* * *
- Konno jeździsz? Z łuku albo
z kuszy szyjesz?
- Nie, panie komisarzu. Ale
umiem pisać i kaligrafować, także starsze runy... Znam starszą mowę...
- Mieczem robisz? Wdrożonyś w
kopii?
- ...czytałem Historię
wojen. Dzieła marszałka Pelligrama... I Rodericka de Novembre...
- A może chociaż zdolisz
gotować?
- Nie, nie zdolę... Ale
nieźle rachuję...
Komisarz skrzywił się i
machnął ręką.
- Oczytany mądrala! Który to
już dzisiaj? Wypisać mu papier do be-pe-pe. Będziesz służył w be-pe-pe,
młodzieńcze. Jazda z tym kwitem na południowy kraniec miasta, potem zaś za
Mariborską Bramę, nad jezioro.
- Ale...
- Trafisz bez ochyby.
Następny!
* * *
- Hej, Jarre! Hej! Poczekaj!
- Melfi?
- A jużci ja! - bednarczyk
zachwiał się, podtrzymał muru. - Ja, tutki, he,he!
- Co ci jest?
- Że niby mnie? He, he! Nic!
Popilim trochu! Nilfgaardowi na pohybel pilim! Uch, Jarre, rad cię widzę, bom
myślał, żeś mi się gdzieś stracił... Mój ty druhu...
Jarre cofnął się, jakby go
ktoś uderzył. Od bednarczyka niosło nie tylko podłym piwem i jeszcze
podlejszą gorzałą, ale też cebulą, czosnkiem i licho wie, czym jeszcze. Ale
strasznie.
- A gdzie - spytał z
przekąsem - twoja prześwietna kompania?
- Ty o Szczupaku? - skrzywił
się Melfi. - To ja ci rzeknę: pies z nim tańcował! Wiesz, Jarre, dumam, że to
niedobry był człek.
- Brawo. Szybko go
rozszyfrowałeś.
- A ino! - Melfi nadął się,
nie zauważając drwiny. - Strzegł się, ale diabła zje, kto mię oszuka! Wiem ci
ja, co on zamyślił! Po co tu, do Wyzimy, ściągnął! Myślisz pewnie, Jarre, że
on i ci jego obwiesie do wojska szli jako i my? Ha, toś w grubym błędzie!
Wieszli ty, co on umyślił? Wiary byś nie dał!
- Dałbym.
- Jemu - dokończył
triumfalnie Melfi - konie aby potrzebne były a uniformy, chciał ich tu
gdzie ukraść. Bo umyślił w żołnierskim przebraniu na zbój iść!
- Niechaj mu kat zaświeci.
- A co rychlej! - bednarczyk
zatoczył się lekko, stanął pod murem i rozpiął portki. - Żal mi ino, że
Ograbek i Milton, durne wsiowe łby, dali się omamić, poszli za Szczupakiem,
tedy i im kat zaświecić gotów. No, ale srał ich pies, buraków jednych! A jak
tam z tobą, Jarre?
- Względem?
- Przydzieliły cię gdziesik
komisary? - Melfi puścił strugę na bielony mur. - Pytam, bo ja już
zaciągnięty. Trzeba mi za Mariborską Bramę, na południowy kraj grodu. A tobie
dokąd trzeba?
- Też na południowy.
- Ha - bednarczyk
podskoczył kilka razy, potrząsnął, zapiął spodnie. - To może razem będziem
wojować?
- Nie sądzę - Jarre spojrzał
na niego z wyższością. - Ja dostałem przydział zgodny z mymi kwalifikacjami.
Do be-pe-pe.
- No pewno - Melfi czknął i
zionął na niego swą straszliwą mieszanką. - Tyś uczony! Takich mądralów pewno
do jakichsi ważnych sprawów bierą, do nie byle jakich. No, co robić. Ale póki
co, trochu jeszcze pospołu powędrujem. Na południowy grodu koniec wżdy nam
droga.
- Tak wychodzi.
- Tedy chodźmy.
- Chodźmy.
* * *
- To chyba nie tu - ocenił
Jarre, patrząc na otoczony namiotami majdan, na którym wzbijała kurz rota
oberwańców z długimi kijami na ramionach. Każdy oberwaniec, jak zauważył
chłopiec, miał do prawej nogi przymocowany wiecheć siana, a do lewej pęk
słomy.
- Chyba źle trafiliśmy,
Melfi.
- Słoma! Siano! - słychać
było z majdanu ryki dyrygującego oberwańcami gefrajtra. - Słoma! Siano!
Równaj, kurwa wasza mać!
- Nad namiotami sztandarta
powiewa - powiedział Melfi. - Pojrzyj sam, Jarre. Te same lilije, coś
to o nich na trakcie prawił. Jest sztandarta? Jest. Jest wojsko? Jest.
Znaczy, to tu. Dobrze trafilim.
- Może ty. Ja na pewno nie.
- A ot, tam u płota stoi
szarża jakowaś. U onej spytajmy.
Potem już poszło szybko.
- Nowi? - rozdarł się
sierżant. - Z werbunku? Dawać papiery! Czego, kurwa, stoisz jeden z drugim? W
miejscu marsz! Nie stać, kurwa! W lewo zwrot! Wróć, kurwa, w prawo! Biegiem
marsz! Wróć, kurwa! Słuchać i zapamiętać! Najsampierw, kurwa, do
prowiantmajstra! Pobrać rustunek! Kolczugę, skórznie, pikę, kurwa, hełm i
kord! Potem na musztrę! Być gotowym do apelu, kurwa, o zmierzchu! Maaaaaarsz!
- Zaraz - Jarre rozejrzał się
niepewnie. - Bo ja chyba mam jednak inny przydział...
- Jaaaaaaaaaaaaaaak?!?
- Przepraszam, panie oficerze
- Jarre poczerwieniał. - Idzie mi tylko o to, by zapobiec ewentualnej
pomyłce... Albowiem pan komisarz wyraźnie... Wyraźnie mówił o przydziale
be-pe-pe, więc ja...
- Jesteś w domu, chłopie -
parsknął sierżant, rozbrojony nieco "oficerem". - To jest właśnie twój
przydział. Witaj w Biednej Pierdolonej Piechocie.
* * *
- A dlaczegóż to - powtórzył
Rocco Hildebrandt - i jakąż to modą mamy waćpanom daninę płacić? Myśmy
wszystko, co należało, już zapłacili.
- O wa, patrzta go, niziołka
mądralę - rozparty na kulbace ukradzionego konia Szczupak wyszczerzył się do
kamratów. - Już zapłacił! I duma, że wszystko. Istowo, wypisz wymaluj jako
ten indyk, co dumał o niedzieli. Ale mu w sobotę łeb ucięli!
Okultich, Klaproth, Milton i
Ograbek zgodnie zarechotali. Żart był przecie przedni. A zabawa zapowiadała
się jeszcze przedniej.
Rocco dostrzegł wstrętne,
kleiste spojrzenia grasantów, obejrzał się. Na progu chałupy stała
Incarvilia Hildebrandt, jego żona, oraz Aloë i Yasmin, obie jego córki.
Szczupak i jego kompania
patrzyli na hobbitki, uśmiechając się obleśnie. Tak, niechybnie, zabawa
zapowiada się wyśmienita.
Do żywopłotu po drugiej
stronie gościńca zbliżyła się siostrzenica Hildebrandta, Impatientia
Vanderbeck, pieszczotliwie zwana Impi. Była to naprawdę ładna dziewczynka.
Uśmiechy bandytów stały się jeszcze obleśniejsze i wstrętniejsze.
- No, karzełku - ponaglił
Szczupak. - Dawaj królewskiemu wojsku grosz, dawaj żarcie, dawaj konie,
wyprowadzaj krowy z obory. Nie będziem tu stać do zachodu. Musim jeszcze parę
wsi obskoczyć dzisia.
- Dlaczego mamy płacić i
dawać? - głos Rocco Hildebrandta drżał lekko, ale wciąż dźwięczały w nim
zawziętość i upór. - Powiadacie, że to na wojsko, że to na naszą obronę. A
przed głodem, zapytuję, kto nas obroni? Myśmy już i hibernę zapłacili, i
liwerunek, i pogłówne, i poradline, i podymne, i ogonowe, i osep, i lich wie,
co jeszcze! Mało, toż czterej z tego sioła, w tej liczbie i syn mój własny,
zaprzęgi w wojennych taborach wodzą! A nie kto inny, a szurzy mój, Milo
Vanderbeck, zwany Rustym, chirurgiem jest polowym, ważną personą w armii.
Znaczy się, myśmy z nawiązką nasz łanowy kontyngens wypełnili... Jaką modą
więc nam płacić? Za co i na co? I dlaczego?
Szczupak popatrzył przeciągle
na żonę niziołka, Incarvilię Hildebrandt z domu Biberveldt. Na jego pucate
córki, Aloë i Yasmin. Na śliczniutką jak laleczka, ustrojoną w zieloną
sukieneczkę Impi Vanderbeck. Na Sama Hofmeiera i jego dziadka, staruszka
Holofernesa. Na babkę Petunię, zawzięcie dziobiącą grządkę motyką. Na
pozostałych niziołków z osady, głównie niewiasty i wyrostków, trwożliwie
wyglądających z domostw i zza płotów.
- Pytasz dlaczego? -
zasyczał, pochylając się w siodle i zaglądając w przerażone oczy niziołka. -
Rzeknę ci, dlaczego. Dlatego, żeś jest niziołek parszywy, obcy, przybłęda,
kto ciebie, nieludzia obrzydłego, obdziera, ten bogów raduje. Kto tobie,
nieludziowi, dopieka, ten dobry i paterotyczny uczynek spełnia. A
takowoż dlatego, że mię mdli z ochoty, by to twoje gniazdo nieludzkie z dymem
puścić. Dlatego, że mię aż oskoma bierze, by te twoje karliczki wychędożyć. I
dlatego, że nas jest pięciu tęgich zuchów, a was jest garść kurduplowatych
zafajdańców. Teraz już wiesz, dlaczego?
- Teraz już wiem - powiedział
wolno Rocco Hildebrandt. - Idźcie stąd precz, Duzi Ludzie. Idźcie precz,
niecnoty. Niczego wam nie damy.
Szczupak wyprostował się,
sięgnął po wiszący u siodła kord.
- Bij! - wrzasnął. - Zabij!
Ruchem tak szybkim, że aż
umykającym wzrokowi, Rocco Hildebrandt schylił się do taczek, wyciągnął
ukrytą pod rogożą kuszę, podrzucił kolbę do policzka i wpakował Szczupakowi
bełt prosto w rozwarte we wrzasku usta. Incarvilia Hildebrandt z domu
Biberveldt machnęła ręką na odlew, w powietrzu zakoziołkował sierp,
bezbłędnie i z impetem trafiając w gardło Miltona. Kmiecy syn rzygnął krwią i
fiknął kozła przez koński zad, komicznie machając nogami. Ograbek, wyjąc,
runął pod kopyta konia, w jego brzuchu, wbity po drewniane okładziny uchwytu,
tkwił sekator dziadka Holofernesa. Osiłek Klaproth zamierzył się na staruszka
maczugą, ale zleciał z siodła, kwicząc nieludzko, trafiony prosto w oko
szpikulcem do flancowania ciśniętym przez Impi Vanderbeck. Okultich obrócił
konia i chciał uciekać, ale babka Petunia doskoczyła do niego i wycięła
zębami motyki w udo. Okultich zaryczał, spadł, noga uwięzła mu w strzemieniu,
spłoszony koń powlókł go przez opłotki, przez ostre tyczki. Wleczony zbój
ryczał i wył, a w ślad za nim, niczym dwie wilczyce, mknęły babka Petunia z
motyką i Impi z krzywym nożem do szczepienia drzewek. Dziad Holofernes
wysmarkał się głośno.
Całe zajście - od krzyku
Szczupaka po smarknięcie dziada Holofernesa - zajęło mniej więcej tyle czasu,
co szybkie wypowiedzenie zdania: "Niziołki są niesamowicie szybkie i
bezbłędnie miotają wszelkiego rodzaju pociski".
Rocco usiadł na schodkach
chałupy. Obok przycupnęła jego żona, Incarvilia Hildebrandt z domu
Biberveldt. Ich córki, Aloë i Yasmin, poszły pomóc Samowi Hofmeierowi
dorzynać rannych i obdzierać zabitych.
Wróciła Impi, w zielonej
sukieneczce z rękawami skrwawionymi po łokcie. Babka Petunia też wracała,
szła wolno, sapiąc, stękając, podpierając się ubroczoną motyką i trzymając za
krzyże. Oj, starzeje się nasza babka, starzeje, pomyślał Hildebrandt.
- Gdzie zakopać zbójów, panie
Rocco? - spytał Sam Hofmeier.
Rocco Hildebrandt objął plecy
żony ramieniem, popatrzył w niebo.
- W brzozowym gaiku -
powiedział. - Obok tych poprzednich.
* * *
Sensacyjna przygoda pana Malcolma Guthriego z Braemore przebojem wdarła się już na łamy wielu gazet, nawet londyńska "Daily Mail" poświęciła jej kilka wersów w rubryce "Bizarre". Ponieważ jednak daleko nie wszyscy nasi czytelnicy czytają prasę wydawaną na południe od Tweed, a jeśli już, to gazety poważniejsze niż "Daily Mail", przypominamy, jak to było. W dniu oto 10 marca bieżącego roku pan Malcolm Guthrie udał się z wędką nad Loch Glascarnoch. Tamże pan Guthrie napotkał był wyłaniającą się z mgły i nicości (sic!) młodą dziewczynę z brzydką blizną na twarzy (sic!), jadącą wierzchem na karej klaczy (sic!) w towarzystwie białego jednorożca (sic!). Dziewczyna zagadnęła osłupiałego pana Guthriego w języku, który pan Guthrie łaskaw był określić jako, cytujemy: "francuski chyba albo inny jakiś dialekt z kontynentu". Ponieważ pan Guthrie nie włada francuskim ani żadnym innym dialektem z kontynentu, do konwersacji nie doszło. Dziewczyna i towarzyszący jej zwierzyniec znikły, że znowu zacytujemy pana Guthriego: "jak sen jaki złoty".
Nasz komentarz: sen pana Guthriego był niechybnie równie złoty w kolorze jak whisky single malt, którą pan Guthrie zwykł był, jak się dowiedzieliśmy, pijać często i w ilościach tłumaczących widzenie białych jednorożców, białych myszek i potworów z jezior. A pytanie, które chcemy postawić, brzmi: co pa Guthrie paczył porabiać z wędką nad Loch Glascarnoch na cztery dni przed końcem okresu ochronnego?
"Inverness Weekly", wydanie z 18 marca 1906 roku
Rozdział siódmy
Wraz z zrywającym się wiatrem
niebo ciemniało od zachodu, napływające falami chmury po kolei gasiły
konstelacje. Zgasł Smok, zgasła Zimowa Panna, zgasło Siedem Kóz. Zgasło Oko,
świecące najjaśniej i najdłużej.
Nieboskłon wzdłuż horyzontu
rozbłysnął krótkotrwałą jasnością błyskawicy. Grom przetoczył się z głuchym
hurkotem. Wichura wzmogła się raptownie, sypnęła w oczy kurzem i suchym
liściem.
Jednorożec zarżał i wysłał
mentalny sygnał. Ciri zrozumiała natychmiast, co chciał powiedzieć.
Nie ma czasu do stracenia.
Jedyna nasza nadzieja w szybkiej ucieczce. We właściwe miejsce, we właściwy
czas. Spieszmy się, Gwiazdooka.
Jestem Panią Światów,
przypomniała sobie. Jestem Starszą Krwią, mam władzę nad czasem i nad
przestrzenią.
Jestem z krwi Larry Dorren.
Ihuarraquax zarżał, ponaglił.
Kelpie zawtórowała przeciągłym prychnięciem. Ciri naciągnęła rękawice.
- Jestem gotowa -
powiedziała.
Szum w uszach. Błysk i
jasność. A potem ciemność.
* * *
Woda jeziora i przedwieczorna
cisza niosły klątwy Króla Rybaka, który na swej łodzi targał i tarmosił
linką, próbując uwolnić błyszcz zaczepiony o dno. Głucho huknęło upuszczone
wiosło.
Nimue chrząknęła
niecierpliwie, Condwiramurs odwróciła się od okna, ponownie schyliła nad
akwafortami. Zwłaszcza jeden z kartonów przykłuwał wzrok. Dziewczyna z
rozwianym włosem, wierzchem na stającej dęba karej klaczy. Obok biały
jednorożec, również wspięty, jego grzywa rozwiana podobnie jak włosy
dziewczyny.
- Do tego jednego chyba
fragmentu legendy - skomentowała adeptka - historycy nigdy nie rościli
pretensji, jednogłośnie uznawszy go za wymysł i bajeczny ozdobnik, względnie
za deliryczną metaforę. A malarze i graficy, uczonym na złość, upodobali
sobie ów epizod. O, proszę: co obrazek, to Ciri i jednorożec. Co tutaj mamy?
Ciri i jednorożec na urwisku nad morską plażą. A tutaj, proszę: Ciri i
jednorożec w krajobrazie jak z narkotycznego transu, nocą, pod dwoma
księżycami.
Nimue milczała.
- Słowem - Condwiramurs
odrzuciła kartony na stół - wszędzie Ciri i jednorożec. Ciri i jednorożec w
labiryncie światów, Ciri i jednorożec w otchłani czasów...
- Ciri i jednorożec -
przerwała Nimue, patrząc w okno, na jezioro, na łódź i miotającego się w niej
Króla Rybaka. - Ciri i jednorożec wyłaniają się z nicości jak zjawy,
wiszą nad gładzią wód któregoś z jezior... A może wciąż tego samego jeziora,
jeziora, które spina czasy i miejsca jak klamra, wciąż inne, a jednak takie
samo?
- Słucham?
- Zjawy - Nimue nie patrzyła
na nią. - Przybysze z innych wymiarów, innych płaszczyzn, innych miejsc,
innych czasów. Widziadła, które odmieniają czyjeś życie. Odmieniają też swoje
życie, swój los... Nie wiedząc o tym. Dla nich to po prostu... kolejne
miejsce. Nie to miejsce, nie ten czas... Znowu, po raz któryś z rzędu nie to
miejsce, nie ten czas...
- Nimue - przerwała z
wymuszonym uśmiechem Condwiramurs. - To ja jestem śniączką, przypominam, to
ja tu jestem od sennych wizji i onejroskopii. A ty ni z tego, ni z owego
zaczynasz wieszczyć. Jakbyś to, o czym mówisz, widziała... we śnie.
Królowi Rybakowi, sądząc po
raptownym natężeniu głosu i przekleństw, nie udało się odczepić błyszcza,
linka się urwała. Nimue milczała, patrząc na grafikę. Na Ciri i jednorożca.
- To, o czym mówiłam -
powiedziała wreszcie, bardzo spokojnie - faktycznie widziałam we śnie.
Widziałam to we śnie wiele razy. I raz na jawie.
* * *
Podróż z Człuchowa do
Malborka może w pewnych warunkach, jak wiadomo, zająć nawet pięć dni. A że
listy człuchowskiego komtura do Winrycha van Kniprode, wielkiego mistrza
zakonu, musiały bezwzględnie dotrzeć do adresata nie później niż w dniu
Zielonych Świątek, rycerz Henryk von Schwelborn nie zwlekał i wyruszył
nazajutrz po niedzieli Exaudi Domine, by móc podróżować spokojnie i
bez żadnego ryzyka spóźnienia. Langsam, aber sicher. Wiele się owo
podejście rycerza podobało jego eskorcie, którą stanowiła szóstka strzelców
konnych, dowodzonych przez Hasso Plancka, syna piekarza z Kolonii. Kusznicy i
Planck przyzwyczajeni byli raczej do takich pasowanych panów, którzy klnęli,
wrzeszczeli, popędzali i kazali cwałować na złamanie karku, a później, gdy i
tak nie dotarli na czas, całą winę zwalali na biednych knechtów, łżąc w
sposób niegodny rycerza, w dodatku rycerza zakonnego.
Było ciepło, choć pochmurno.
Od czasu do czasu mżyło, jary zasnuwała mgła. Porośnięte bujną zielenią
wzgórza przypominały rycerzowi Henrykowi jego rodzinną Turyngię, matkę oraz
fakt, że od ponad miesiąca nie miał kobiety. Jadący z tyłu kusznicy ospale
śpiewali balladę Walthera von der Vogelwiede. Hasso Planck drzemał w siodle.
Wer guter Fraue Liebe hat
Der achämt sich aller Missetat...
Podróż przebiegała spokojnie
i kto wie, może i do końca byłaby spokojna, gdyby nie to, że około południa
rycerz Henryk dostrzegł w dole od gościńca połyskujące ploso jeziora. A
ponieważ nazajutrz był piątek i godziło się zawczasu zaopatrzyć w postną
strawę, rycerz rozkazał zjechać nad wodę i rozejrzeć się za jakąś rybacką
sadybą.
Jezioro było wielkie, była na
nim nawet wyspa. Nikt nie znał jego nazwy, ale zapewnie nazywało się Święte.
W tym pogańskim kraju - jak na drwinę - co drugie jezioro nazywało się
święte.
Podkowy zachrupały na
zalegających brzeg muszlach. Nad jeziorem wisiała mgła, ale i tak widać było,
że jest tu bezludnie, nie było ni śladu łodzi, ni sieci, ni żywej duszy.
Trzeba będzie poszukać gdzie indziej, pomyślał Henryk von Schwelborn. A jeśli
nie, to trudno. Zjemy, co mamy w sakwach, choćby była i wędzonka, a w
Malborku wyspowiadamy się, kapelan zada pokutę i będzie po grzechu.
Już miał wydać rozkaz, gdy w
głowie pod hełmem coś zaszumiało, a Hasso Planck wrzasnął przeraźliwie. Von
Schwelborn spojrzał i zdębiał. I przeżegnał się.
Zobaczył dwa konie - jednego
białego i jednego karego. Po chwili zaś z przerażeniem spostrzegł, że biały
koń ma na wysklepionym czole spiralnie skręcony róg. Zobaczył też, że na
karym siedzi dziewczyna o szarych włosach sczesanych tak, by zasłaniały
policzek. Grupowe widziadło zdawało się nie dotykać ni ziemi, ni wody -
wyglądało, jakby zawisło nad snującą się po powierzchni jeziora mgłą.
Kary koń zarżał.
- Uuups... - powiedziała
całkiem wyraźnie dziewczyna o szarych włosach. - Ire lokke, ire tedd!
Squaess'me.
- Święta Urszulo, patronko...
- wybełkotał Hasso, blady jak śmierć. Kusznicy zamarli z otwartymi gębami,
żegnali się znakiem krzyża.
Von Schwelborn też się
przeżegnał, po czym drżącą ręką wyciągnął miecz z pochwy przytroczonej pod
tybinką.
- Heilige Maria, Mutter
Gottes! - ryknął. - Steh mir bei!
Rycerz Henryk nie przyniósł
tego dnia wstydu swym walecznym antenatom, von Schwelbornom, w tym i
Dytrykowi von Schwelborn, który dzielnie bił się pod Damiettą i jako jeden z
nielicznych nie uciekł, gdy Saraceni wyczarowali i wypuścili na krzyżowców
czarnego demona. Uderzywszy konia ostrogami i wspomniawszy nieulękłego
przodka, Henryk von Schwelborn runął na zjawę wśród bryzgających spod kopyt
szczeżui.
- Zakon i święty Jerzy!
Biały jednorożec iście
heraldycznie stanął dęba, czarna klacz zatańczyła, dziewczyna wystraszyła
się, widać to było na pierwszy rzut oka. Henryk von Schwelborn szarżował. Kto
wie, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nagle nie powiała od jeziora
mgła, a obraz dziwnej grupy pękł, rozpadł się różnokolorowo niby uderzony
kamieniem witraż. I wszystko znikło. Wszystko. Jednorożec, czarny koń, dziwna
dziewczyna...
Rumak Henryka von Schwelborna
z chlupotem wjechał w jezioro, zatrzymał się, targnął łbem, zawizżał,
zazgrzytał zębami na wędzidle.
Z trudem opanowując boczącego
się konia, Hasso Planck podjechał do rycerza. Von Schwelborn dyszał i sapał,
rzęził niemal, a oczy miał wybałuszone niczym postna ryba.
- No kości świętej Urszuli,
świętej Korduli i wszystkich jedenastu tysięcy kolońskich dziewic
męczenniczek... - wydusił z siebie Hasso Planck. - Co to było, edler Herr
Ritter? Cud? Objawienie?
- Teufelswerk! - stęknął von
Schwelborn, dopiero teraz blednąc przeraźliwie i dzwoniąc zębami. -
Schwarze Magie! Zauberey! Przeklęta, pogańska i czartowska sprawa...
- Lepiej jedźmy stąd, panie.
Czym prędzej... Do Pelplina niedaleko, byle dostać się w zasięg kościelnych
dzwonów...
Pod samym lasem, na
wzniesieniu, rycerz Henryk obejrzał się po raz ostatni. Wiatr przepędził
mgłę, w miejscach nie osłoniętych ścianą lasu lustrzana powierzchnia jeziora
zmatowiła się i zmarszczyła.
Nad wodą krążył wielki orzeł
rybołów.
- Bezbożny, pogański kraj -
wymamrotał Henryk von Schwelborn. - Wiele, wiele pracy, wiele trudu i znoju
nas czeka, nim zakon Szpitala Niemieckiego wypędzi stąd wreszcie diabła.
* * *
- Koniku - powiedziała Ciri,
z wyrzutem i przekąsem zarazem. - Nie chciałabym być natrętna, ale mnie
trochę spieszy się do mojego świata. Moi bliscy mnie potrzebują, przecież
wiesz. A my najpierw wpadamy nad jakiejś jezioro i na jakiegoś śmiesznego
prostaka w ubraniu w kratkę, potem na gromadę brudnych i ryczących kudłaczy z
maczugami, wreszcie zaś na furiata z czarnym krzyżem na płaszczu. Nie te
czasy, nie te miejsca! Bardzo cię proszę, postaraj się lepiej. Bardzo cię
proszę.
Ihuarraquax zarżał, kiwnął
rogiem i przekazał jej coś, jakąś mądrą myśl. Ciri nie do końca zrozumiała.
Zastanowić się nie miała czasu, bowiem wnętrze czaszki znowu zalała jej
chłodna jasność, w uszach zaszumiało, a w karku zamrowiło.
I znowu objęła ją czarna i
mięciutka nicość.
* * *
Nimue, śmiejąc się radośnie,
pociągnęła mężczyznę za rękę, obydwoje zbiegli nad jezioro, klucząc wśród
niskich brzózek i olszynek, wśród klaczy i zwalonych pni. Wbiegłszy na
piaszczystą plażę, Nimue zrzuciła sandałki, uniosła sukienkę, zachlupotała
bosymi stopami w przybrzeżnej wodzie. Mężczyzna też ściągnął buty, ale
do wody wejść się nie kwapił. Zdjął płaszcz i rozłożył do na piasku.
Nimue podbiegła, zarzuciła mu
ręce na szyję i stanęła na palcach, ale by ją pocałować, mężczyzna i tak
musiał mocno się pochylić. Nimue nie bez racji nazywano Łokietkiem - ale
teraz, gdy miała już osiemnaście lat i była adeptką sztuk magicznych,
przywilej nazywania jej tak przysługiwał wyłącznie najbliższym przyjaciołom. I
niektórym mężczyznom.
Mężczyzna, nie odrywając ust
od ust Nimue, wsunął dłoń za jej dekolt.
Potem już poszło szybko.
Oboje znaleźli się na rozścielonym na piasku płaszczu, sukienka Nimue
podwinęła się powyżej talii, jej uda mocno objęły biodra mężczyzny, a dłonie
wpiły się w jego plecy. Gdy ją brał, jak zwykle zbyt niecierpliwie, zacisnęła
zęby, ale szybko dogoniła go w podnieceniu, zrównała się, dotrzymała kroku.
Miała wprawę.
Mężczyzna wydawał śmieszne
odgłosy. Ponad jego barkiem Nimue obserwowała wolno płynące po niebie
kumulusy o fantastycznech kształtach.
Coś dzwoniło, tak, jak dzwoni
zatopiony na dnie oceanu dzwon. W uszach Nimue gwałtownie zaszumiało. Magia,
pomyślała, odwracając głowę, wyzwalając się spod policzka i ramienia leżącego
na niej mężczyzny.
Przy brzegu jeziora - wisząc
wręcz nad jego powierzchnią - stał biały jednorożec. Obok niego czarny koń. A
w siodle czarnego konia siedziała...
Ależ ja znam tę legendę,
przemknęło przez głowę Nimue. Znam tę bajkę! Byłam dzieckiem, małym
dzieckiem, gdy słyszałam tę baśń, opowiadał ją dziad Pogwizd, wędrowny
bajarz... Wiedźminka Ciri... Z blizną na policzku... Czarna klacz Kelpie...
Jednorożce... Kraina elfów...
Ruchy mężczyzny, który
zjawiska w ogóle nie zauważył, stały się gwałtowniejsze, wydawane przez niego
odgłosy śmieszniejsze.
- Uuups - powiedziała
dziewczyna siedząca na karej klaczy. - Znowu pomyłka! Nie to miejsce, nie ten
czas. W dodatku, jak widzę, zupełnie nie w porę. Przepraszam.
Obraz zamazał się i pękł,
pękł tak, jak pęka malowane szkło, nagle rozleciał się, rozpadł w
tęczową migotaninę skrzeń, jarzeń i rozzłoceń. A potem wszystko znikło.
- Nie! - krzyknęła Nimue. -
Nie! Nie znikaj! Nie chcę!
Wyprostowała kolana i chciała
wyzwolić się spod mężczyzny, ale nie mogła - był od niej potężniejszy i
cięższy. Mężczyzna jęknął i stęknął.
- Oooooch, Nimue... Ooooch!
Nimue krzyknęła i wpiła mu
zęby w bark.
Leżeli na kożuchu, rozedrgani
i gorący. Nimue patrzyła na brzeg jeziora, na czapy ubitej falami piany. Na
pochylane wiatrem trzciny. Na bezbarwną, beznadziejną pustkę, pustkę, którą
pozostawiła ginąca legenda.
Po nosie adeptki ciekła łza.
- Nimue... Stało się coś?
- Owszem, stało - przytuliła
się do niego, ale wciąż patrzyła na jezioro. - Nic nie mów. Obejmij mnie i
nic nie mów.
Mężczyzna uśmiechnął się z
wyższością.
- Wiem, co się stało - rzekł
chełpliwie. - Ziemia się poruszyła?
Nimue uśmiechnęła się smutno.
- Nie tylko - odpowiedziała
po chwili milczenia. - Nie tylko.
* * *
Błysk. Ciemność. Następne
miejsce.
* * *
Następne miejsce było
miejscem urocznym, złowrogim i paskudnym.
Ciri odruchowo zgarbiła się w
siodle, wstrząśnięta - tak dosłownym, jak i w przenośnym sensie tego słowa.
Podkowy Kelpie łupnęły bowiem z impetem o coś boleśnie twardego, płaskiego i
nieustępliwego niczym skała. Po długim czasie szybowania w mięciutkim
niebycie wrażenie twardości było do tego stopnia zaskakujące i przykre, że
klacz zarżała i gwałtownie rzuciła się w bok, wybijając na podłoży
staccato, od którego zadzwoniły zęby.
Drugiego wstrząsu, tego
metaforycznego, dostarczył węch. Ciri jęknęła i zakryła rękawem usta i
nos. Czuła, jak oczy momentalnie wypełniają się łzami.
Wokół unosił się kwaśny,
żrący, gęsty i kleisty smród, swąd duszący i okropny, nie dający się
określić, nie przypominający niczego, co Ciri kiedykolwiek wąchała. Był to -
tego była jednak pewna - smród rozkładu, trupi cuch ostatecznej degradacji i
degeneracji, odór rozpadu i niszczenia - przy czym odnosiło się wrażenie, że
to, co niszczało, śmierdziało wcale nie piękniej, gdy żyło. Nawet w okresie
swego rozkwitu.
Zgięła się w wymiotnym
odruchu, nad którym nie była w stanie zapanować. Kelpie parskała i trzęsła
łbem, kurcząc chrapy. Jednorożec, który zmaterializował się obok nich,
przysiadł na zadzie, podskoczył, wierzgnął. Twarde podłoże odpowiedziało
wstrząsem i głośnym echem.
Dookoła była noc, noc ciemna
i brudna, okutana lepkim i śmierdzącym gałganem mroku.
Ciri spojrzała w górę,
szukając gwiazd, ale w górze nie było nic, tylko otchłań, miejscami
podświetlana niewyraźną czerwonawą łuną, jak gdyby odległym pożarem.
- Uuups - powiedziała i
wykrzywiła się, czując, jak kwaśnozgniły opar osiada jej na wargach. -
Bue-eeee-ech! Nie to miejsce, nie ten czas! Pod żadnym pozorem nie!
Jednorożec prychnął i kiwnął
łbem, jego róg opisał krótki i gwałtowny łuk.
Zgrzytające pod kopytami
Kelpie podłoże było skałą, ale dziwną, nienaturalnie wręcz równą,
wydzielającą intensywny smród spalenizny i brudnego popiołu. Trochę potrwało,
zanim Ciri zorientowała się, że to, na co patrzy, to jest droga. Miała dość
tej nieprzyjemnej i denerwującej twardości. Skierowała klacz na pobocze
zaznaczone czymś, co niegdyś było drzewami, teraz zaś paskudnymi i gołymi
szkieletami. Trupami obwieszonymi strzępami szmat, iście jakby resztkami
przegniłych całunów.
Jednorożec ostrzegł ją
rżeniem i mentalnym sygnałem. Ale za późno.
Tuż za dziwną drogą i
uschniętymi drzewami zaczynało się osypisko, a dalej, pod nim, ostro biegnąca
w dół stromizna, przepaść niemal. Ciri wrzasnęła, kolnęła piętami boki
osuwającej się klaczy. Kelpie szarpnęła się, miażdżąc kopytami to, z czego
składało się osypisko. A były to odpadki. W większości jakieś dziwne
naczynia. Naczynia te nie kruszyły się pod podkowami, nie chrupotały, lecz
pękały obrzydliwie miękko, kleiście, niczym wielkie rybie pęcherze. Coś
zachlupało i zabulgotało, buchający odór o mało nie zwalił Ciri z siodła.
Kelpie, rżąc dziko, tratowała śmieciowisko, rwąc się ku górze, na drogę.
Ciri, krztusząc się od smrodu, uchwyciła się szyi klaczy.
Udało się im. Niemiłą
twardość dziwnej drogi powitały z radością i ulgą.
Ciri, dygocząc cała,
spojrzała w dół, na osypisko kończące się w czarnej tafli jeziora,
wypełniającego dno kotła. Powierzchnia jeziora była martwa i błyszcząca,
jakby to nie była woda, lecz zastygła smoła. Za jeziorem, za śmietnikami,
kopcami popiołu i hałdami żużla, niebo czerwieniało od dalekich łun, czerwień
znaczyły smugi dymów.
Jednorożec parsknął. Ciri
chciała otrzeć mankietem łzawiące oczy, ale zorientowała się nagle, że cały
rękaw pokryty jest pyłem. Łupieżem pyłu pokryte były też jej uda, łęk siodła,
grzywa i szyja Kelpie.
Smród dusił.
- Ohyda - zamamrotała. -
Obrzydliwość... Zdaje mi się, że cała się lepię. Zabierajmy się stąd...
Zabierajmy się stąd co żywo, Koniku.
Jednorożec zastrzygł uszami,
chrapnął.
Tylko ty możesz to
sprawić. Działaj.
- Ja? Sama? Bez twojej
pomocy?
Jednorożec skinął rogiem.
Ciri podrapała się w głowę,
westchnęła, zamknęła oczy. Skoncentrowała się.
Z początku były tylko
niedowierzanie, rezygnacja i strach. Ale szybko spłynęła na nią chłodna
jasność, jasność wiedzy i mocy. Nie miała pojęcia, skąd bierze się ta wiedza
i ta moc, gdzie ma korzenie i źródło. Ale wiedziała, że może. Że zdoła, gdy
zechce.
Jeszcze raz obrzuciła
wzrokiem stężałe i martwe jezioro, dymiącą hałdę odpadków, szkielety drzew.
Niebo podświetlone daleką łuną.
- Dobrze - pochyliła się i
splunęła - że to nie jest mój świat. Bardzo dobrze!
Jednorożec zarżał wymownie.
Zrozumiała, co chciał powiedzieć.
- Jeśli nawet i mój - otarła
chusteczką oczy, usta i nos - to i zarazem nie mój, bo odległy w czasie. To
przeszłość albo...
Urwała.
- Przeszłość - powtórzyła
głucho. - Głęboko wierzę, że to przeszłość.
* * *
Ulewny deszcz, prawdziwe
oberwanie chmury, pod które wpadli w następnym miejscu, powitali jak
prawdziwe błogosławieństwo. Deszcz był ciepły i aromatyczny, pachniał latem,
zielskiem, błotem i kompostem, deszcz zmywał z nich plugastwo, oczyszczał,
sprawiał im istne katharsis.
Jak każde katharsis,
na dłuższą metę i to stało się monotonne, przesadne i nie do zniesienia.
Woda, która obmywała, po jakimś czasie zaczęła dokuczliwie moczyć, lać się za
kołnierz i wrednie ziębić. Wynieśli się więc z tego deszczowego miejsca.
Bo to również nie było to
miejsce. Ani nie ten czas.
* * *
Następne miejsce było bardzo
ciepłe, panował tam upał, więc Ciri, Kelpie i jednorożec schli i parowali
niby trzy czajniki. Znajdowali się na wyprażonych słońcem wrzosowiskach na
skraju lasu. Od razu dało się miarkować, że był to wielki las, puszcza po
prostu, gęsty, dziki i nieprzystępny matecznik. W sercu Ciri zakołatała się
nadzieja - to mógł być Las Brokilon, a więc nareszcie miejsce znane i
właściwe.
Pojechali wolno skrajem
puszczy. Ciri wypatrywała czegoś, co mogło służyć za wskazówkę. Jednorożec
pochrapywał, wysoko unosił głowę i róg, rozglądał się. Był niespokojny.
- Myślisz, Koniku - zapytała
- że mogą nas ścigać?
Chrapnięcie, zrozumiałe i
jednoznaczne nawet bez telepatii.
- Nie zdołaliśmy jeszcze
uciec dostatecznie daleko?
Tego, co w odpowiedzi
przekazał jej myślą, nie zrozumiała. Nie istniało daleko i blisko? Spirala?
Jaka spirala?
Nie rozumiała, o co mu
chodziło. Ale niepokój udzielił się i jej.
Upalne wrzosowiska nie były
właściwym miejscem i właściwym czasem.
Połapali się w tym pod
wieczór, kiedy upał zelżał, a na niebie nad lasem zamiast jednego księżyca
wzeszły dwa. Jeden duży, a drugi mały.
* * *
Następnym miejscem był brzeg
morza, strome urwisko, z którego widzieli grzywacze rozbijające się na
skałach o dziwacznych kształtach. Pachniał morski wiatr, wrzeszczały rybitwy,
mewy śmieszki i petrele, białą i ruchliwą warstwą pokrywające występy
urwiska.
Morze sięgało aż po horyzont
wezbrany ciemnymi chmurami.
W dole, na kamienistej plaży,
Ciri dostrzegła nagle częściowo zagrzebany w żwirze szkielet gigantycznej ryby
o potwornie wielkim łbie. Zębiska, którymi najeżone były pobielałe szczęki,
miały co najmniej po trzy piędzi długości, a do paszczy, wydawało się, można
by wjechać na koniu i spokojnie, nie zawadzając głową o kręgosłup,
przedefilować pod portalami żeber.
Ciri nie była pewna, czy w
jej świecie i w jej czasie istniały takie ryby.
Pojechali skrajem urwiska, a
mewy i albatrosy nie płoszyły się wcale, niechętnie ustępowały z drogi, ba,
usiłowały dziobać i szczypać pęciny Kelpie i Ihuarraquaxa. Ciri z punku
zrozumiała, że te ptaki nigdy nie widziały ani człowieka, ani konia. Ani
jednorożca.
Ihuarraquax parsknął, trząsł
głową i rogiem, był wyraźnie niespokojny. Okazało się, że słusznie. Coś
zatrzeszczało, zupełnie jak darte płótno. Rybitwy poderwały się z wrzaskiem i
trzepotem, na moment zakrywając wszystko białą chmurą. Powietrze nad
urwiskiem zadrgało nagle, zamazało się jak zlane wodą szkło. I pękło jak
szkło. A z pęknięcia wylała się ciemność, z ciemności zaś sypnęli się konni.
Wokół ramion powiewały im płaszcze, których cynobrowo-amarantowo-karmazynowa
barwa przywodziła na myśl łunę pożaru na niebie podświetlonym blaskiem
zachodzącego słońca.
Dearg Ruadhri. Czerwoni
Jeźdźcy.
Nim jeszcze przebrzmiał krzyk
ptaków i alarmujące rżenie jednorożca, Ciri już obracała klacz i podrywała ją
do galopu. Ale powietrze pękało i z drugiej strony, z pęknięcia, powiewając
płaszczami jak skrzydłami, wypadali dalsi konni. Półkole obławy zamykało się,
przyciskając ich do przepaści. Ciri krzyknęła, wyszarpując Jaskółkę z pochwy.
Jednorożec przyzwał ją ostrym
sygnałem, który wbił się jej w mózg jak szpila. Tym razem zrozumiała
natychmiast. Wskazywał jej drogę. Lukę w pierścieniu. Sam zaś stanął dęba,
zarżał przeszywająco i runął na elfów z groźnie pochylonym rogiem.
- Koniku!
Ratuj się, Gwiazdooka! Nie
pozwól się schwytać.
Przywarła do grzywy.
Dwóch elfów zagrodziło jej
drogę. Mieli arkany, pętle na długich trzonkach. Próbowali zarzucić je na
szyję Kelpie. Klacz zwinnie umknęła z głową, ani na sekundę nie zwalniając
galopu. Ciri ucięła drugą pętlę jednym machnięciem miecza, krzykiem ponagliła
Kelpie do szybszego biegu. Klacz szła jak burza.
Ale inni następowali im już
na pięty, słyszała ich krzyki, łomotanie kopyt, łopot płaszczy. Co z
Konikiem, pomyślała, co z nim zrobili?
Nie było czasu na medytacje.
Jednorożec miał słuszność, nie mogła pozwolić, by schwytali ją znowu. Musiała
dać nura w przestrzeń, ukryć się, zgubić w labiryncie miejsc i czasów.
Skoncentrowała się, czując z przerażeniem, że w głowie ma tylko pustkę i
dziwny, dzwoniący, szybko rosnący zgiełk.
Rzucając na mnie zaklęcia,
pomyślała. Chcą mnie omamić czarami. Niedoczekanie! Czary mają
zasięg. Nie pozwolę im zbliżyć się do mnie.
- Pędź, Kelpie!
Kara klacz wyciągnęła szyję i
pomknęła jak wiatr. Ciri położyła się na jej szyi, by do minimum zmniejszyć
opór powietrza.
Krzyki zza jej pleców, jeszcze
przed chwilą głośnie i niebezpiecznie bliskie, ścichły, zagłuszane przez
wrzask płoszonych ptaków. Potem zrobiły się zupełnie ciche. Dalekie.
Kelpie szła jak burza. Aż wył
w uszach morski wiatr.
W dalekich okrzykach pogoni
zadzwoniły nuty wściekłości. Zrozumieli, że nie dadzą rady. Że za nic nie
dościgną tej karej klaczy, biegnącej bez śladu zmęczenia, lekko, miękko i
elastyczne niczym gepard.
Ciri nie oglądała się. Ale
wiedziała, że ścigali ją długo. Do momentu, gdy ich własne konie zaczęły
chrapać i rzęzić, potykać się i do ziemi niemal spuszczać wyszczerzone i
spienione pyski. Dopiero wówczas zrezygnowali, posyłając za nią już tylko
przekleństwa i bezsilne groźby.
Kelpie szła jak wicher.
* * *
Miejsce, do którego uciekła,
było suche i wietrzne. Ostry, wyjący wiatr szybko suszył łzy na jej
policzkach.
Była sama. Znowu sama. Sama
jak palec.
Wędrowiec, wieczny tułacz,
żeglarz zagubiony na bezkresnych morzach wśród archipelagu miejsc i czasów.
Żeglarz tracący nadzieję.
Wicher świstał i wył, toczył
po spękanej ziemi kule zeschłych chwastów.
Wicher suszył łzy.
* * *
We wnętrzu czaszki chłodna
jasność, w uszach szum, jednostajny szum, jak z pokrętnego wnętrza morskiej
konchy. Mrowienie w karku. Czarna i mięciutka nicość.
Nowe miejsce. Inne miejsce.
Archipelag miejsc.
* * *
- Dziś - powiedziała Nimue,
otulając się w futro - będzie dobra noc. Czuję to.
Condwiramurs nie
skomentowała, choć podobne zapewnienie słyszała już ładnych kilka razy. Bo
nie pierwszy wieczór siadały na tarasie, mając przed sobą płonące zachodem
jezioro, a za sobą magiczne zwierciadło i magiczny gobelin.
Z jeziora, zwielokrotnione
toczącym się po tafli echem, dobiegały ich klątwy Króla Rybaka. Król Rybak
często zwykł był słowem żwawszym podkreślać swe niezadowolenie z rybackich
niepowodzeń - nieudanych zacięć, podcięć, holów czy innych zaczepów. Tego
wieczora, wnosząc z siły i repertuaru bluźnierstw, szło mu jednak wyjątkowo
źle.
- Czas - powiedziała Nimue -
nie ma początku ani końca. Czas jest jak wąż Urobos, który chwycił zębami
własny ogon. W każdym momencie kryje się wieczność. A wieczność składa się z
chwil, które ją tworzą. Wieczność to archipelag chwil. Da się wśród tego
archipelagu żeglować, choć nawigacja jest bardzo trudna, a zbłądzić jest
niebezpiecznie. Dobrze jest mieć latarnię morską, której światłem można się
kierować. Dobrze jest móc wśród mgły usłyszeć wołanie...
Zamilkła na chwilę.
- Jak kończy się interesująca
nas legenda? Zdaje się nam, tobie i mnie, że wiemy, jak ona się kończy. Ale
wciąż Urobos trzyma zębami własny ogon. Tak, jak legenda się skończy,
rozstrzyga się teraz. W tej chwili. Zakończenie legendy będzie zależało od
tego, czy i kiedy zagubiony wśród archipelagu chwil żeglarz dostrzeże światło
latarni. Usłyszy wołanie.
Z jeziora doleciała
klątwa, plusk, łomot wioseł w dulkach.
- Dziś będzie dobra noc.
Ostatnia przed przesileniem letnim. Księżyc maleje. Słońce z Trzeciego
przechodzi w Czwarty Dom, w znak Kozłoryby. Najlepszy czas na dywinację...
Najlepszy czas... Skoncentruj się, Condwiramurs.
Condwiramurs, jak wiele razy
poprzednio, posłusznie się skoncentrowała, wychodząc pomału w stan
bliski autotransu.
- Poszukaj jej - powieziała
Nimue. - Ona jest gdzieś tam wśród gwiazd, wśród księżycowego blasku. Wśród
miejsc. Ona tam jest. Oczekuje pomocy. Pomóżmy jej, Condwiramurs.
* * *
Koncentracja, pięści przy
skroniach. W uszach szum, jakby z wnętrza morskiej konchy. Błysk. I raptownie
miękka i czarna nicość.
* * *
Było miejsce, w którym Ciri
widziała płonące stosy. Przykrępowane łańcuchami do pali kobiety dziko i
przeraźliwie wyły o litość, a zebrany dookoła tłum ryczał, śmiał się i
tańczył. Było miejsce, w którym płonęło wielkie miasto, hucząc ogniem i
tryskając płomieniami z zawalających się dachów, a czarny dym zakrywał całe
niebo. Było miejsce, w którym ogromne dwunogie jaszczury walczyły ze sobą, a
jaskrawa krew lała się spod kłów i pazurów.
Było miejsce, w którym setki
jednakowych białych wiatraków młóciły niebo smukłymi skrzydłami. Było
miejsce,w którym setki węży syczały i wiły się na kamieniach, chrobocząc i
szeleszcząc łuską.
Było miejsce, w którym była
ciemność, a w ciemności głosy, szepty i trwoga.
Były jeszcze inne miejsca.
Ale żadne nie było tym właściwym.
* * *
Przenoszenie się z miejsca do
miejsca szło jej już tak dobrze, że zaczęła eksperymentować. Jednym z
niewielu miejsc, których się nie bała, były owe ciepłe wrzosowiska na skraju
dzikiego lasu, te, nad którymi wschodziły dwa księżyce. Przywoławszy w
pamięci widok tych księżyców i powtarzając w myśli, czego chce, Ciri
skoncentrowała się, wytężyła, pogrążyła w nicości.
Udało się jej już za drugim
razem.
Rozzuchwalona zdecydowała się
na jeszcze śmielszy eksperyment. Było oczywiste, że oprócz miejsc odwiedzała
równierz czasy, mówił o tym Vysogota, mówiły również o tym elfy, napomknęły
jednorożce. Potrafiła przecież - chociaż nieświadomie - zrobić to już
wcześniej! Gdy zraniono ją w twarz, uciekła prześladowcom w czasie, skoczyła
cztery dni do przodu, potem Vysogota nie mógł się tych dni doliczyć, nic mu
się nie zgadzało...
Może więc to była jej szansa?
Skok w czasie?
Postanowiła spróbować.
Płonące miasto dla przykładu, nie płonęło przecież wiecznie. A gdyby tak
dostać się tam przed pożarem? Lub po nim?
Wpadła niemal w środek
pożaru, osmalając sobie brwi i rzęsy i wzbudzając potworną panikę wśród
uchodzących z płonącego miasta pogorzelców.
Uciekła na przyjazne
wrzosowiska. Chyba nie warto tak ryzykować, pomyślała, licho wie, czym to się
może skończyć. Z miejscami lepiej mi wychodzi, tedy trzymajmy się miejsc.
Próbujmy dostać się do miejsc. Znanych miejsc, takich, które dobrze pamiętam.
I takich, które mile mi się kojarzą.
Zaczęła od świątyni Melitele,
wyobrażając sobie bramę, gmach, park i pracownię, dorminatorium adeptek,
komnatę, w której mieszkała z Yennefer. Koncentrowała się z pięściami przy
skroniach, przywołując w pamięci twarz Nenneke, Eurneid, Katje, Ioli Drugiej.
Nie wyszło z tego nic.
Trafiła na jakieś zamglone i rojące się od moskitów moczary, rozbrzmiewające
gwizdaniem żółwi i gromkim rechotem żab.
Spróbowała kolejno - z nie
lepszym rezultatem - Kaer morhen, Wysp Skellige, banku w Gors Velen, w którym
pracował Fabio Sachs. Nie odważyła się próbować Cintry, wiedziała, że miasto
jest okupowane przez Nilfgaardczyków. Zamiast tego spróbowała Wyzimy, miasta,
w którym ona i Yennefer robiły kiedyś zakupy.
* * *
Aarhenius Krantz, mędrzec,
alchemik, astronom i astrolog, wiercił się na twardym stołku z okiem
przyciśniętym do okulara teleskopu. Kometa pierwszej wielkości i mocy,
którego można było od blisko tygodnia obserwować na niebie, jak wiedział
Aarhenius Krantz, mający ogon ogniście czerwony, zwykł zwiastować wielkie
wojny, pożogi i rzezie. Teraz, prawdę rzekłszy, kometa trochę spóźnił się z
wieszczbą, bo wojna z Nilfgaardem trwała w najlepsze, a pożogi i rzezie
można było przepowiadać w ciemno i bez pudła, albowiem dnia bez nich nie
bywało. Obeznany z ruchami sfer niebieskich Aarhenius Krantz miał jednak
nadzieję wyliczyć, kiedy to, za ile lat czy stuleci kometa pojawi się
ponownie, obwieszczając kolejną wojnę, do której, kto wie, można by się było
przygotować lepiej niż do obecnej.
Astronom wstał, rozmasował
tyłek i poszedł ulżyć pęcherzowi. Z tarasu, poprzez balustradkę. Zawsze lał
z tarasu wprost na klomb piwonii, za nic sobie mając reprymendy gospodyni.
Do wygódki było zwyczajnie za daleko, tracenie czasu na dalekie chodzenie za
potrzebą groziło utratą cennych przemyśleń, a na to żaden uczony pozwolić
sobie nie mógł.
Stanął przy balustradce,
rozpiął portki, patrząc na odbijające się w wodzie jeziora światła Wyzimy.
Westchnął z ulgą, wzniósł wzrok ku gwiazdom.
Gwiazdy, pomyślał, i
konstelacje. Zimowa Panna, Siedem Kóz, Dzban. Wedle niektórych teorii to nie
są żadne mrugające światełka, lecz światy. Inne światy. Światy, od których
oddzielają nas czas i kosmos... Głęboko wierzę, pomyślał, że możliwe będą
kiedy podróże do tych innych miejsc, do tych innych czasów i kosmosów. Tak,
z pewnością będzie to kiedyś możliwe. Znajdzie się sposób. Ale wymagać to
będzie całkiem nowego myślenia, nowej ożywczej idei, która rezerwie
krępujący ją dziś sztywny gorset zwący się racjonalnym poznaniem...
Ach, pomyślał, podskakując,
gdyż tak udało się... Gdyby tak doznać olśnienia, wpaść na trop! Gdybyż tak
jedna, niepowtarzalna okazja...
W dole pod tarasem coś
błysnęło, ciemność nocy pękła gwiaździście, z rozbłysku wyłonił się koń. Z
jeźdźcem na grzbiecie. Jeźdźcem była dziewczyna.
- Dobry wieczór - pozdrowiła
grzecznie. - Przepraszam, jeśli nie w porę. Czy można wiedzieć, co to za
miejsce? Jaki to czas?
Aarhenius Krantz przełknął
ślinę, otworzył usta i zabełkotał.
- Miejsce - powtórzyła
cierpliwie i wyraźnie dziewczyna. - Czas.
- Ehe.. Tego... Bee..
Koń zaparskał. Dziewczyna
westchnęła.
- Cóż, pewnie znowu źle
trafiłam. Złe miejsce, zły czas! Ale odpowiedz mi, człowieku! Chociażby
jednym zrozumiałym słówkiem. Bo przecież nie mogłam znaleźć się w świecie, w
którym ludzie zapomnieli artykułowanej mowy!
- Eeee...
- Jedno słówko...
- Hee...
- A niech cię jasny szlag
trafi, durny capie - powiedziała dziewczyna.
I znikła. Razem z koniem.
Aarhenius Krantz zamknął
usta. Postał przez chwilę przy balustradce, wpatrzony w noc, w jezioro i
odbijające się w nim dalekie światła Wyzimy. Potem zapiął spodnie i wrócił
do swego teleskopu.
Kometa szybko przebiegał
niebo. Należało go obserwować, nie upuszczać z pola widzenia szkiełka i oka.
Śledzić, póki nie zniknie w otchłaniach kosmosu. To była okazja, a uczonemu
nie wolno tracić okazji.
* * *
A może spróbować z innej
strony, pomyślała, wpatrzona w dwa księżyce nad wrzosowiskiem, teraz
widoczne jako dwa sierpy, jeden mały, drugi duży i mniej sierpowaty. Może
nie wyobrażać sobie miejsc ani twarzy, pomyślała, ale mocno pragnąć... Mocno
życzyć sobie, bardzo mocno, tak z samego brzucha...
Co mi szkodzi spróbować?
Geralt. Chcę do Geralta.
Bardzo chcę do Geralta.
* * *
- No nie! - krzyknęła. -
Ładnie trafiłam, żeby to wciórności!
Kelpie potwierdziła rżeniem,
że uważa podobnie, buchając parą z nozdrzy i drobiąc zarytymi w śniegu
kopytami.
Zawieja gwizdała i wyła,
oślepiała, ostre odrobinki śniegu cięły policzki i dłonie. Zimno przenikało
na wskroś, kąsało stawy jak wilk. Ciri dygotała, kuląc ramiona i kryjąc kark
za nędzną i nic nie dającą osłoną postawionego kołnierza.
Po lewej i po prawej
wznosiły się majestatycznie groźne wierchy, szare szkliste monumenty,
których wierzchołki ginęły gdzieś wysoko, we mgle i zamieci. Dnem doliny
rwała bystra, mocno wezbrana rzeka, gęsta od śryżu i brył lodu. Wszędzie
dookoła było biało. I zimno.
Tyle z moich zdolności,
pomyślała Ciri, czując, jak zamarza jej w nosie. Tyle z mojej mocy. Ładne ze
mnie Pani Światów, nie ma co! Chciałam do Geralta, trafiłam w środek jakiejś
zatraconej dziczy, zimy i zamieci.
- No, Kelpie, rusz się, bo
skostniejesz! - ujęła wodze palcami bezwładniejącymi z mrozu. - Dalej, dalej
kara! Ja wiem, że to nie to miejsce co trzeba, zaraz nas stąd zabiorę, zaraz
wrócimy na nasze ciepłe wrzosowisko. Ale muszę się skupić, a to może potrwać.
Dlatego ruszaj się! No, jazda!
Kelpie buchnęła parą z
nozdrzy.
Wicher dął, śnieg lepił się
do twarzy, topniał na rzęsach. Mroźna wieja wyła i gwizdała.
* * *
- Spójrzcie! - zawołała
Angouleme, przekrzykując wichurę. - Spójrzcie tam! Tam są ślady. Ktoś tamtędy
jechał!
- Co mówisz? Geralt odwinął
szal, którym okręcił sobie głowę, chroniąc uszy przed odmrożeniem. - Co
mówisz, Angouleme?
- Ślady! Ślady konia!
- A skąd tu koń? - Cahir też
musiał krzyczeć, zamieć wzmagała się, a rzeka Sansretour, zdawało się,
szumiała i huczała coraz głośniej. - Skądby się tu miał wziąć koń?
- Sami zobaczcie!
- Faktycznie - ocenił wampir,
który jako jedyny z kompanii nie zdradzał objawów totalnego przemarznięcia,
będąc w sposób oczywisty równie mało wrażliwy na niską, jak i wysoką
temperaturę. - Ślady. Ale czy konia?
- To niemożliwe, żeby to był
koń - Cahir ostro pomasował policzki i nos. - Nie na tym odludziu. Te ślady
pewnie zostawiło jakieś dzikie zwierzę. Najpewniej muflon.
- Sam jesteś muflon! -
wrzasnęła Angouleme. - Jak mówię, że koń, to znaczy koń!
Milva, jak zwykle, przełożyła
praktykę nad teorię. Zeskoczyła z siodła, schyliła się, odsuwając na tył
głowy lisi kołpak.
- Smarkula ma rację -
zawyrokowała po chwili. - To koń. Chyba nawet podkuty, ale trudno rzec. wiuga
ślady pozawiewała. Pojechał tam, w tamten wąwóz.
- Ha! - Angouleme z rozmachem
zabiła ręce. - Wiedziałam! Ktoś tu mieszka! W okolicy! Jedźmy tam tropem,
może trafimy do jakiejś ciepłej chałupy? Może pozwolą się ogrzać? Może
ugoszczą?
- Ani chybi - rzekł z
przekąsem Cahir. - Najpewniej bełtem z kuszy.
- Rozsądniej będzie trzymać
się planu i rzeki - zawyrokował swym wszystkowiedzącym tonem Regis. - Nie
grozi nam wówczas, że zabłądzimy. A w dole Sansretour miała być faktoria
traperska, tam ugoszczą nas z dużo większym prawdopodobieństwem.
- Geralt? Co ty powiesz?
Wiedźmin milczał, zapatrzony
w kotłujące się w zawiei śniegowe płatki.
- Jedziemy za śladami -
zdecydował wreszcie.
- Doprawdy... - zaczął
wampir, ale Geralt przerwał mu natychmiast.
- Za śladami kopyt! Jazda, w
drogę!
Popędzili wierzchowce, ale
nie ujechali za daleko. Zapuścili się w wąwóz na nie więcej niż ćwierć
stajania.
- Koniec - stwierdziła fakt
Angouleme, patrząc na gładziutki i dziewiczy śnieg. - Było, nie ma. Jak w
elfim cyrku.
- Co teraz, wiedźminie? -
Cahir odwrócił się na kulbace. - Ślady się skończyły. Zawiało je.
- Nie zawiało ich -
zaprzeczyła Milva. - Tu, w jar, zawieja nie dochodzi.
- Co więc stało się z koniem?
Łuczniczka wzruszyła
ramionami, skurczyła się w siodle, wciągając głowę w ramiona.
- Gdzie podział się ten koń?
- nie rezygnował Cahir. - Zniknął? Uleciał? A może to się nam wszystko
zdawało? Geralt? Co ty na to?
Wichura zawyła nad wąwozem,
zamiotła, zakurzyła śniegiem.
- Dlaczego - zapytał wampir,
przyglądając się wiedźminowi bacznie - kazałeś nam jechać tym śladem, Geralt?
- Nie wiem - przyznał po
chwili. - Coś... Coś czułem. Coś mnie tknęło. Nieważne co. Miałeś rację,
Regis. Wracajmy nad Sansretour i trzymajmy się rzeki, bez wycieczek i skoków
w boki, które mogą źle się skończyć. Zgodnie z tym, co mówił Reynart,
prawdziwa zima i złe pogody czekają na nas dopiero na przełęczy Malheur. Gdy
tam dotrzemy, musimy być w pełni sił. Nie stójcie tak, zawracamy.
- Nie wyjaśniwszy, co stało
się z tym dziwnym koniem?
- A co tu wyjaśniać? - rzucił
gorzko wiedźmin. - Ślady zamiotło i tyle. Zresztą, może to naprawdę był
muflon?
Milva patrzyła na niego
dziwnie, ale powstrzymała się od komentarza.
Gdy wrócili nad rzekę,
tajemniczych śladów nie było już i tam, zaniosło je i zasypało mokrym
śniegiem. W cynowoszarym nurcie Sansretour gęsto płynął śryż, wirowały i
obracały się kawały kry.
- Coś wam powiem - odezwała
się Angouleme. - Ale obiecajcie, że nie będziecie się śmiać.
Odwrócili się. W naciągniętej
na uszy wełnianej czapce z pomponem, z zaczerwionymi od mrozu policzkami i
nosem, odziana w niekształtny kożuch dziewczyna wyglądała zabawnie, wypisz,
wymaluj mały i pękaty kobold.
- Coś wam powiem względem
tych śladów. Jak byłam u Słowika, w hanzie, to mówili, że zimą po
przełęczach jeździ na zaklętym koniu Król Gór, władca lodowych demonów.
Spotkać do twarzą w twarz, pewna śmierć. Co powiesz, Geralt? Czy o możliwe,
żeby...
- Wszystko - przerwał jej. -
Wszystko jest możliwe. W drogę, kompania. Przed nami przełęcz Malheur.
Śnieg smagał i siekł, wiatr
dął, śród kurniawy świszczały i wyły lodowe demony.
* * *
W tym, że wrzosowisko, na
które trafiła, nie jest jej znajomym wrzosowiskiem, Ciri połapała się od
razu. Nie musiała nawet czekać wieczoru, była pewna, że tu nie zobaczyłaby
dwóch księżyców.
Las, którego skrajem
pojechała, był równie dziki i nieprzystępny jak tamten, ale różnice dały się
widzieć. Tu, dla przykładu, było więcej brzóz, a o wiele mniej buków. Tam nie
słyszało i nie widziało się ptaków, tu było ich mnóstwo. Tam między wrzosami
były tylko piach i mech, tutaj dywanami całymi płoził się zielony widłak.
Nawet pryskające sprzed kopyt Kelpie koniki polne były tutaj jakieś inne.
Swojskie jakby. A potem...
Serce zabiło jej mocniej.
Zobaczyła dróżkę, zarośniętą i zaniedbaną. Wiodącą w głąb lasu.
Ciri rozejrzała się dokładnie
i upewniła się, że dziwna droga nie biegnie dalej, że tu ma swój koniec. Że
nie wiedzie do lasu, ale z niego lub przezeń. Nie deliberując długo,
szturchnęła bok klaczy obcasem i wjechała między drzewa. Będę jechać do
południa, pomyślała, jeśli do południa nie natrafię na nic, zawrócę i pojadę
w stronę przeciwną, za wrzosowiska.
Jechała stępa pod baldachimem
konarów, rozglądając się uważnie, starając się nie przegapić niczego ważnego.
Dzięki temu nie przegapiła staruszka wyglądającego zza dębu.
Staruszek, niziutki, ale
bynajmniej nie zgarbiony, ubrany był w lnianą koszulę i portki z takiegoż
materiału. Na nogach miał wielkie i prześmiesznie wyglądające łapcie z łyka.
W jednym ręku dzierżył sękaty kostur, w drugim wiklinową kobiałkę. Jego
twarzy Ciri nie widziała dokładnie, kryło obszarpane i zwisające rondo
słomianego kapelusza, spod którego wystawał opalony nos i siwa skołtuniona
broda.
- Bez lęku - powiedziała. -
Nie uczynię ci nic złego.
Siwobrody przestąpił z łapcia
na łapeć i zdjął kapelusz. Twarz miał okrągłą, upstrzoną starczymi plamami,
ale czerstwą i niewiele pomarszczoną, brwi rzadkie, podbródek mały i bardzo
silnie cofnięty. Długie siwe włosy nosił związane na karku w harcap, wierzch
głowy miał natomiast zupełnie łysy, błyszczący i żółty jak harbuz.
Widziała, że patrzy na jej
miecz, na wystającą ponad ramię rękojeść.
- Nie lękaj się - powtórzyła.
- Hej, hej! - powiedział,
mamląc nieco. - Hej, hej, moja panno. Leśny dziadek się nie lęka. Nie jest z
tych lękliwych, o nie.
Uśmiechną się. Zęby miał
duże, bardzo mocno wysunięte do przodu, a to przez zły zgryz i cofniętą
żuchwę. To wskutek tego tak mamlał.
- Leśny dziadek nie boi się
wędrowców - powtórzył. - Nawet zbójców. Leśny dziadek ubogi jest,
nieboraczek. Leśny dziadek spokojny, nie wadzi nikomu. Hej!
Uśmiechnął się znowu. Gdy się
uśmiechał, zdawał się składać wyłącznie z przednich zębów.
- A ty, moja panno, nie
lękasz się Leśniego Dziadka?
Ciri parsknęła.
- Wyobraź sobie, że nie. Też
nie jestem z tych lękliwych.
- Hej, hej, hej! A to ci
dopiero!
Zrobił krok w jej stronę,
podpierając się kosturem. Kelpie parsknęła. Ciri ściągnęła jej wodze.
- Nie lubi obcych -
ostrzegła. - A potrafi ugryźć.
- Hej, hej! Leśny dziadek
wie. Niedobra, niegrzeczna kobyłka! A skąd to, ciekawość, panna jedzie? I
dokąd, dajmy na to, zmierza?
- To długa historia. Dokąd
prowadzi ta droga?
- Hej, hej! To panna tego nie
wie?
- Nie odpowiadaj pytaniami na
pytania, jeśli łaska. Dokąd dojadę tą drogą? Co to w ogóle jest za miejsce? I
co to... za czas?
Staruszek znowu wystawił
zęby, poruszył nimi jak nutria.
- Hej, hej - zamamlał. - A to
ci dopiero. Jaki czas, panna pyta? Oj, z daleka, widać, z daleka
przywędrowała panna do Leśnego Dziadka!
- Z dość daleka, owszem -
kiwnęła obojętnie. - Z innych...
- Miejsc i czasów -
dokończył. - Dziadek wie. Dziadek się domyślił.
- Czego? - spytała
podniecona. - Czego się domyśliłeś? Co wiesz?
- Leśny Dziadek dużo wie.
- Mów!
- Panna głodna pewnie? -
wysunął zęby. - Spragniona? Zdrożona? Jeśli zechce, Leśny Dziadek zawiedzie
do chaty, nakarmi, napoi. Ugości.
Ciri od dłuższego czasu nie
miała czasu i głowy, by myśleć o odpoczynku i jedzeniu. Teraz słowa dziwnego
starca sprawiły, że żołądek skurczył się jej, jelita zasupłały w supeł, a
język uciekł gdzieś głęboko. Starzec obserwował ją spod ronda kapelusza.
- Leśny Dziadek - zamamlał -
w chacie ma jadło. Ma wodę źródlaną. Ma i siano dla kobyłki, złej kobyłki, co
chciała poczciwego Dziadka ugryznąć! Hej! Wszystko jest w chacie u Leśnego
Dziadka. A i pogadać o miejscach i czasach można będzie... To wcale
niedaleko, o nie. Skorzysta panna wędrowniczka? Nie wzgardzi gościną ubogiego
Dziadka nieboraczka?
Ciri przełknęła ślinę.
- Prowadź.
Leśny Dziadek odwrócił się i
poczłapał ledwo widoczną ścieżynką wśród gęstwiny, odmierzając drogę
energicznymi wymachami kostura. Ciri jechała na nim, schylając głowę pod
gałęziami i powstrzymując cuglami Kelpie, która iście zawzięła się, żeby
ukąsić staruszka lub przynajmniej zjeść mu kapelusz.
Wbrew zapewnieniom wcale nie
było niedaleko. Gdy dotarli na miejsce, na polanę, słońce stało już prawie w
zenicie.
Chata Dziadka okazała się
malowniczą ruderą na palach, z dachem, który ewidentnie reperowany był często
i za pomocą tego, co akurat było pod ręką. Ściany chaty obite były skórami
wyglądającymi na świńskie. Przed chatą stała drewniana konstrukcja o
kształcie szubienicy, niski stół i pień z wbitą siekierą. Za chatą widać było
palenisko z kamieni i gliny, na którym stały wielkie okopcone sagany.
- Oto dom Leśnego Dziadka -
staruszek nie bez dumy wskazał kosturem. - Tutaj Leśny Dziadek mieszka. Tutaj
sypia. Tutaj jadło gotowi. Jeśli ma co gotowić. Trud, srogi to trud dobyć
jadła w puszczy. Panna wędrowniczka lubi kaszkę perłową?
- Lubi - Ciri znowu
przełknęła ślinę. - Wszystko lubi.
- Z mięskiem? Z omastą? Ze
skwarkami?
- Mhm.
- A nie widać - Dziadek
obrzucił ją taksującym spojrzeniem - żeby panna ostatnio często mięska i
skwarków kosztowała, o nie. Chudziutka panna, chudziutka. Skóra i kości! Hej,
hej! A co to takiego? Za panny plecami?
Ciri obejrzała się, dając się
nabrać na najstarszą i najprymitywniejszą sztuczkę świata.
Straszliwy cios sękatego
kostura trafił ją prosto w skroń. Refleksu wystarczyło jej tylko na tyle, by
unieść rękę, dłoń częściowo zamortyzowała uderzenie zdolne rozbić czaszkę jak
jajo. Ale Ciri i tak znalazła się na ziemi, ogłuszona, oszołomiona i
kompletnie zdezorientowana.
Dziadek, wyszczerzywszy zęby,
doskoczył do niej i zdzielił kosturem jeszcze raz. Ciri znowu zdołała
zasłonić głowę rękami, skutek był taki, że obie zwisły jej bezwładnie. Lewa
była z pewnością przetrącona, kości śródręcza prawdopodobnie strzaskane.
Dziadek, skacząc, dopadł ją z
drugiej strony i walnął kijem w brzuch. Krzyknęła, zwijając się w kłębek.
Wtedy rzucił się na nią jak jastrząb, przewrócił twarzą do ziemi, przygniótł
kolanami. Ciri wyprężyła się, ostro wierzgnęła w tył, chybiając, zadała
gwałtowny cios łokciem, trafiając. Dziadek ryknął wściekle i huknął ją
pięścią w potylicę z taką mocą, że zaryła się twarzą w piach. Chwycił ją za
włosy na karku i przytłoczył do ziemi nos i usta. Poczuła, że się dusi.
Starzec uklęknął na niej, wciąż cisnąc głowę do ziemi, zerwał jej z pleców
miecz i odrzucił go. Potem zaczął gmerać koło spodni, znalazł klamrę,
rozpiął. Ciri zawyła, krztusząc się i plując piaskiem. Przydusił ją mocniej,
unieruchomił, wkręciwszy włosy w pięść. Mocnym szarpnięciem zdarł jej
spodnie.
- Hej, hej - zamamlał, dysząc
rzężąco. - A to się dopiero trafiła Dziadkowi ładna dupka. Hu, huuu, dawno,
dawno Dziadek takiej nie miał.
Ciri, czując obrzydliwy dotyk
jego suchej szponiastej dłoni, wrzasnęła z ustami pełnymi piasku i sosnowych
igieł.
- Leż spokojnie, panna -
słyszała, jak się ślini, miętosząc jej pośladki. - Dziadek nie jest już
młody, nie od razy, pomału... Ale nie ma strachu, Dziadek zrobi, co trzeba.
Hej, hej! A potem sobie Dziadek podje, hej, podje! Suto sobie...
Urwał, zaryczał, zakwiczał.
Czując, że chwyt zelżał, Ciri
wierzgnęła, wyszarpnęła się i zerwała jak sprężyna. I zobaczyła, co się
stało.
Kelpie, podkradłszy się
cichaczem, chwyciła Leśnego Dziadka zębami za harcap i niemal uniosła w górę.
Staruch wył i kwiczał, szarpał się, kopał i fikał nogami, wreszcie zdołał się
wydrzeć, zostawiając w zębach klaczy długi, siwy kosmyk. Chciał chwycić swój
kostur, ale Ciri kopnięciem usunęła mu go z zasięgu rąk. Drugim kopnięciem
chciała go poczęstować w to, w co należało, ale ruchy krępowały jej spodnie
ściągnięte do połowy ud. Czas, jaki zajęło jej ich podciągnięcie, Dziadek
wykorzystał dobrze. Kilkoma susami doskoczył do pieńka, wyrwał z niego
siekierę, machnięciem odpędził wciąż zawziętą Kelpie. Zaryczał, wystawił swe
straszne zęby i rzucił się na Ciri, wznosząc topór do ciosu.
- Dziadek wydupczy cię,
panienko! - zawył dziko. Choćby cię Dziadek musiał najsamprzód rozkawałkować!
Dziadkowi zajedno, cała, czy w porcjach!
Myślała, że poradzi sobie z
nim łatwo. W końcu to był stary, zgrzybiały dziadyga. Myliła się bardzo.
Mimo monstrualnych łapci
skakał jak cyga, kicał zwinnie jak królik, a toporem o wygiętym stylisku
wywijał z wprawą rzeźnika. Gdy ciemne i wyostrzone ostrze kilka razy wręcz
otarło się o nią, Ciri zorientowała się, że jedyne, co może ją uratować, to
ucieczka.
Ale uratował ją zbieg
okoliczności. Cofając się, zawadziła stopą o swój miecz. Podniosła go
błyskawicznie.
- Rzuć siekierę - wydyszała,
z sykiem wyciągając Jaskółkę z pochwy. - Rzuć siekierę na ziemię, obleśny
staruchu. Wtedy, kto wie, może daruję cię zdrowiem. I nie rozkawałkuję.
Zatrzymał się. Sapał i
rzęził, a brodę miał obrzydliwie oplutą. Broni jednak nie rzucił. Widziała w
jego oczach dziką wściekłość.
- No! - wywinęła mieczem
syczącego młyńca. - Uprzyjemnij mi dzień!
Przez chwilę patrzył na nią,
jakby nie rozumiejąc, potem wystawił zęby, wybałuszył oczy, zaryczał i rzucił
się na nią. Ciri miała dość żartów. Umknęła mu szybkim półobrotem i cięła z
dołu przez oba wzniesione ramiona, powyżej łokci. Dziad wypuścił topór z
sikających krwią rąk, ale natychmiast skoczył na nią znowu. Odskoczyła i
krótko chlasnęła go w kark. Bardziej z litości niż z potrzeby; z przeciętymi
obiema tętnicami ramiennymi i tak wykrwawiłby się niebawem.
Leżał, niewiarygodnie ciężko
rozstając się z życiem, mimo rozrąbanych kręgów nadal wijąc się jak robak.
Ciri stanęła nad nim. Resztki piasku wciąż zgrzytały jej w zębach. Wypluła mu
je prosto na plecy. Zanim skończyła pluć, umarł.
* * *
Dziwna konstrukcja przed
chatką, przypominająca szubienicę, była zaopatrzona w żelazne haki i
wielokrążek. Stół i pieniek były wyślizgane, lepiły się od tłuszczu, cuchnęło
brzydko.
Jakby jatką.
Na kuchni Ciri znalazła sagan
owej zachwalanej kaszy perłowej, omaszczonej suto, pełnej kawałków
mięsa i grzybów. Była bardzo głodna, ale coś ją tknęło, by tego nie jeść.
Napiła się tylko wody z cebrzyka, zgryzła małe, pomarszczone jabłko.
Za chatynka znalazła
piwniczkę ze schodkami, głęboką i chłodną. W piwniczce stały garnki ze
smalcem. U stropu wisiało mięso. Resztka półtuszki.
Wypadła z loszku, potykając
się na schodkach, jakby goniły ją diabły. Przewróciła się w pokrzywy,
zerwała, chwiejnym krokiem dobiegła do chatynki, oburącz uchwyciła się
jednego z podtrzymujących ją pali. Choć w żołądku nie miała prawie nic,
wymiotowała bardzo gwałtownie i bardzo długo.
Wisząca w piwniczce resztka
półtuszki należała do dziecka.
* * *
Wiedziona smrodem, znalazła w
lesie podeszły wodą dół, do którego zapobiegliwy Leśny Dziadek wrzucał
odpadki i to, czego nie dało się zjeść. Patrząc na wystające z mułu czaszki,
żebra i miednice, Ciri z przerażeniem zdała sobie sprawę z fakty, że żyje
wyłącznie dzięki lubieżności strasznego starca, tylko dzięki temu, że
zachciało mu się swawolić. Gdyby głód był silniejszy od wstrętnej chuci,
uderzyłby zdradziecko toporem, nie kijem. Powieszoną za nogi na drewnianej
szubienicy wypatroszyłby ją i oskórował, sprawił i podzielił na stole,
porąbał na pieńku...
Choć chwiała się na nogach od
zawrotów głowy, a lewa dłoń spuchnięta, rwała bólem, zawlokła trupa do dołu w
lesie i zepchnęła w śmierdzący szlam, między kości ofiar. Wróciła, zawaliła
gałęziami i ściółką wejście do piwniczki, obłożyła chrustem pole chatynki i
całą dziadkową chudobę. Potem pieczołowicie podpaliła wszystko z czterech
krańców.
Odjechała, gdy tylko solidnie
się zajęło, gdy ogień rozszalał się i rozhuczał jak należy. Gdy już była
pewna, że żaden przelotny deszcz nie przeszkodzi w zatarciu wszelkiego śladu
po tym miejscu.
* * *
Z ręką nie było tak źle.
Spuchła, owszem, bolała, a jakże, ale żadna kość chyba nie była złamana.
Gdy zbliżył się wieczór, na
niebo faktycznie wzeszedł jeden księżyc. Ale Ciri dziwnie jakoś nie chciało
się uznać tego świata za swój.
Ani zostawać w nim dłużej niż
potrzeba.
* * *
- Dziś - mruknęła Nimue -
będzie dobra noc. Czuję to.
Condwiramurs westchnęła.
Horyzont płonął złotem i
czerwienią. Takiej samej barwy pręga kładła się na wodzie jeziora, od
horyzontu do wyspy.
Siedziały na tarasie, na
fotelach, mając za plecami zwierciadło w hebanowej ramie i gobelin
przedstawiający przytulone do skalnej ściany zamczysko przeglądające się w
wodzie górskiego jeziora.
Któryż to już wieczór,
pomyślała Condwiramurs, któryż to wieczór siedzimy tak, aż do zapadnięcia
zmroku i później, ciemnościach? Bez żadnego efektu? Gadając tylko?
Robiło się chłodno.
Czarodziejka i adeptka okryły się futrami. Z jeziora słyszały skrzyp dulek
łodzi Króla Rybaka, ale jej nie widziały - była skryta w oślepiającym blasku
zachodu.
- Dość często śni mi się -
Condwiramurs wróciła do przerwanego gadania - że jestem na lodowej pustyni,
na której nie ma nic, tylko biel śniegu i zwały skrzącego się w słońcu lodu.
I panuje cisza, cisza dzwoniąca w uszach. Cisza nienaturalna. Cisza śmierci.
Nimue kiwnęła głową, jakby
dawała znać, że wie, o co chodzi. Ale nie skomentowała.
- Nagle - podjęła adeptka -
nagle wydaje mi się, że coś słyszę. Że czuję, jak lód drży pod moimi stopami.
Klękam, rozgarniam śnieg. Lód jest przejrzysty jak szkło, jak na niektórych
czystych górskich jeziorach, gdy kamienie na dnie i pływające ryby widać
przez sążniowej grubości taflę. Ja w moim śnie też widzę, choć tafla ma
dziesiątki, a może setki sążni grubości. Nie przeszkadza mi to
widzieć... I słyszeć... ludzi wołających o pomoc. Tam w dole, głęboko pod
lodem... jest zamarznięty świat.
Nimue nie skomentowała i tym
razem.
- Oczywiście wiem - podjęła
adeptka - gdzie jest źródło tego snu. Wieszczba Itliny, osławione Białe
Zimno, Czas Mrozu i Wilczej Zamieci. Świat, który umiera wśród śniegów i
lodów, aby, jak mówi przepowiednia, po wiekach narodzić się ponownie.
Oczyszczony i lepszy.
- W to - powiedziała cicho
Nimue - że świat się odrodzi, wierzę głęboko. W to, czy lepszy, nie bardzo.
- Słucham?
- Słyszałaś mnie.
- I nie przesłyszałam się?
Nimue, Białe Zimno przepowiadano już tysiące razy, co ostrzejsza zima, to
mówiono, że oto właśnie nadeszło. W tej chwili nawet dzieci nie wierzą, że
jakakolwiek zima zdolna jest zagrozić światu.
- No, proszę. Dzieci nie
wierzą. A ja, wyobraź sobie, wierzę.
- Opierając się na jakichś
przesłankach racjonalnych? - spytała z lekkim przekąsem Condwiramurs. - Czy
wyłącznie na mistycznej wierze w nieomylność elfich wróżb?
Nimue milczała długo, skubiąc
futro, którym była okryta.
- Ziemia - zaczęła wreszcie
mentorskim nieco tonem - ma kształt kulisty i krąży wokół Słońca. Zgadzasz
się z tym? Czy też należysz może do którejś z modnych sekt, które dowodzą
czegoś zupełnie przeciwnego?
- Nie. Nie należę. Akceptuję
heliocentryzm i zgadzam się z teorią o kulistości Ziemi.
- Świetnie. Zgodzisz się
więc też zapewnie z faktem, że pionowa oś kuli ziemskiej jest nachylona pod
kątem, a droga Ziemi wokół Słońca nie ma kształtu regularnego okręgu, lecz
jest eliptyczna?
- Uczyłam się o tym. Ale nie
jestem astronomem, więc...
- Nie trzeba być astronomem,
wystarczy logicznie myśleć. Ziemia obiega Słońce po orbicie o kształcie
elipsy, a zatem jest w czasie obiegu już to bliżej, już to się oddala.
Im bardziej Ziemia jest oddalona od Słońca, tym, to chyba logiczne, jest na
niej zimniej. A im mniej oś świata odbiega od perpendykułu, tym bardziej
dociera na półkulę północną.
- To tez logiczne.
- Oba te czynniki, to znaczy
eliptyczność orbity i stopień nachylenia osi świata, podlegają zmianom. Jak
się uważa, cyklicznym. Elipsa może być bardziej lub mniej eliptyczna, czyli
rozciągnięta i wydłużona, oś świata może być mniej lub bardziej nachylona.
Warunki ekstremalne, jeśli chodzi o klimat, powodują jednoczesne wystąpienie
obu zjawisk: maksymalnego wyciągnięcia elipsy i nieznacznie tylko odchylonej
od pionu osi. Obiegająca Słońce Ziemia otrzymuje w aphelium bardzo
mało światła i ciepła, a rejony biegunowe są dodatkowo poszkodowane
niekorzystnym kątem nachylenia osi.
- Jasne.
- Mniej światła na półkuli
północnej to dłuższe zaleganie śniegu. Biały i lśniący śnieg odbija światło
słoneczne, temperatura spada jeszcze bardziej. Śnieg zalega dzięki temu
jeszcze dłużej, na coraz większych połaciach nie topnieje w ogóle lub
topnieje tylko na krótko. Im więcej śniegu i im dłużej zalegającego, tym
większa biała i lśniąca powierzchnia odbijająca...
- Pojęłam.
- Śnieg pada, pada, pada i
jest go coraz więcej. Zauważ bowiem, że z prądami morskimi wędrują z południa
masy ciepłego powietrza, które skraplają się nad wyziębionym północnym lądem.
Ciepłe powietrze skrapla się i opada śniegiem. Im większa różnica temperatur,
tym obfitszy opad. Im obfitszy opad, tym więcej białego, długo nie
topniejącego śniegu. Tym zimniej. Tym większa różnica temperatur i obfitsze
skraplanie się mas powietrza...
- Pojęłam.
- Pokrywa śnieżna robi się na
tyle ciężka, by stać się sprasowanym lodem. Lodowcem. Na który, jak już
wiemy, wciąż spada śnieg, ugniatając go jeszcze bardziej. Lodowiec rośnie,
jest nie tylko coraz grubszy, ale rozrasta się wszerz, pokrywając coraz to
większe obszary. Białe obszary...
- Odbijające promienie
słoneczne - kiwnęła głową Condwiramurs. - Zimniej, zimniej, jeszcze zimniej.
Białe Zimno wyprorokowane przez Itlinę. Ale czy możliwy jest kataklizm? Czy
naprawdę grozi nam, że lód, który leży na północy od zawsze, popłynie
znienacka na południe, zdruzgocze, sprasuje i zakryje wszystko? W jakim
tempie rozrasta się czapa lodowa na biegunie? W jakim tempie?
- Jak pewnie wiesz -
powiedziała Nimue wpatrzona w jezioro - jedynym nie zamarzającym portem w
Zatoce Praksedy jest Point Vanis.
- Wiem to.
- Wzbogacić wiedzę: sto lat
temu nie zamarzał żaden z portów Zatoki. Sto lat temu, są na to liczne
przekazy, w Talgarze rosły ogórki i dynie, w Caingorn uprawiano słonecznik i
łubin. Obecnie się nie uprawia, albowiem wegetacja wymienionych warzyw jest
niemożliwa, jest tam zwyczajnie za zimno. A czy wiesz o tym, że w Kaedwen
były winnice? Wina z tamtejszych winorośli nie były chyba najlepsze, bo z
zachowanych dokumentów wynika, że były bardzo tanie. Ale i tak opiewali je
miejscowi poeci. Dzisiaj w Kaedwen winorośl nie rośnie w ogóle. Dlatego, że
obecnie zimy, w odróżnieniu od dawnych, przynoszą silne mrozy, a silny mróz
zabija winorośl. Nie tylko hamuje wegetację, ale zwyczajnie zabija. Niszczy.
- Rozumiem.
- Tak - zastanowiła się
Nimue. - Co by tu jeszcze dodać? Może to, że śnieg spada w Talgarze i połowie
listopada i sunie na południe w tempie ponad pięćdziesięciu mil na dobę? Że
na przełomie grudnia i stycznia śnieżyce zdarzają się nad Albą, gdzie jeszcze
sto lat temu śnieg był sensacją? A to, że śniegi tają, a jeziora odmarzają u
nas w kwietniu, wie przecież każde dziecko! I każde dziecko dziwi się,
dlaczego ten miesiąc nazywa się kwiecień. Ciebie to nie dziwiło?
- Nie bardzo - wyznała
Condwiramurs. - Zresztą u nas, w Vicovaro, nie mówiło się kwiecień, tylko
łyżkwiat. Albo po elfiemu: Birke. Ale rozumiem, co sugerujesz. Nazwa miesiąca
pochodzi z czasów zamierzchłych, gdy w kwietniu faktycznie wszystko kwitło...
- Te zamierzchłe czasy to
wszystkiego sto, sto dwadzieścia lat. To nieledwie wczoraj, dziewczyno.
Itlina miała absolutną słuszność. Jej przepowiednia się ziści. Świat zginie
pod warstwą lodu. Cywilizacja zginie z winy Niszczycielki, która mogła, miała
możliwość otworzyć drogę ratunku. Jak wiadomo z legendy, nie uczyniła tego.
- Z powodów, których legenda
nie wyjaśnia. Lub wyjaśnia za pomocą mętnego i naiwnego moralietu.
- To prawda. Ale fakt
pozostaje faktem. Faktem jest Białe Zimno. Cywilizacja półkuli północnej
skazana jest na zagładę. Zniknie pod lodami rozrastającego się lodowca, pod
wieczną zmarzliną i śniegiem. Nie ma jednak co panikować, bo trochę potrwa,
zanim się to stanie.
Słońce zaszło zupełnie, z
powierzchni jeziora zniknął oślepiający odblask. Teraz na wodzie położyła się
smuga bardziej miękkiego, łagodniejszego światła. Nad wieżą Inis Vitre
wzeszedł księżyc, jasny jak przerąbany na pół złoty talar.
- Jak długo? - spytała
Condwiramurs. - Jak długo to, według ciebie, potrwa? To znaczy, ile mamy
czasu?
- Sporo.
- Ile, Nimue?
- Jakieś trzy tysiące lat.
Na jeziorze, na łodzi, Król
Rybak huknął wiosłem i zaklął. Condwiramurs westchnęła głośno.
- Trochę mnie uspokoiłaś -
powiedziała po chwili. - Ale tylko trochę.
* * *
Następne miejsce było jednym
z paskudniejszych, które Ciri odwiedziła, z pewnością plasowało się w
pierwszej dziesiątce i to w czołówce dziesiątki.
Był to port, kanał portowy,
widziała łodzie i galery przy kejach i palach, widziała las masztów, widziała
żagle, ciężko obwisłe w nieruchomym powietrzu. Dookoła pełzał i unosił się
dym, kłęby śmierdzącego dymu.
Dym unosił się też zza
krzywych ruder stojących nad kanałem. Słychać było stamtąd głośny, rwący się
płacz dziecka.
Kelpie zaprychała, mocno
targając łbem, cofnęła się, tłukąc kopytami o bruk. Ciri spojrzała w dół i
spostrzegła nieżywe szczury. Leżały wszędzie. Martwe, poskręcane w
męczarniach gryzonie z bladymi różowymi łapkami.
Coś tu jest nie tak,
pomyślała, czując, jak ogarnia ją przerażenie. Coś tu jest nie tak. Uciekać
stąd. Uciekać jak najprędzej.
Pod obwieszonymi sieciami i
linami słupem siedział mężczyzna w rozchełastaniej koszuli, z głową
przekrzywioną na ramię. Kilka kroków dalej leżał drugi. Nie wyglądali na
śpiących. Nawet nie drgnęli, gdy podkowy Kelpie zastukały o kamienie tuż obok
nich. Ciri schyliła głowę, przejeżdżając pod zwisającymi ze sznurów
łachmanami wydzielającymi cierpki odór brudu.
Na drzwiach jednej z ruder
widniał krzyż wymalowany wapnem lub białą farbą. Zza dachu smużył w niebo
czarny dym. Dziecko wciąż płakało, ktoś krzyczał w oddali, ktoś bliższy
kasłał i rzęził. Wył pies.
Ciri poczuła swędzenie dłoni.
Spojrzała.
Rękę miała, niby kminkiem,
upstrzoną czarnymi przecinkami pcheł.
Wrzasnęła na całe gardło.
Trzęsąc się cała z przerażenia i wstrętu, zaczęła otrzepywać się i ogarniać,
gwałtownie wymachując rękami. Spłoszona Kelpie runęła w galop, Ciri o mało
nie spadła. Ściskając boki klaczy udami oburącz przeczesywała i czochrała
włosy, otrząsała kurtkę i koszulę. Kelpie cwałem wpadła w zasnutą dymem
uliczkę. Ciri krzyknęła ze zgrozy.
Jechała przez piekło, przez
inferno, przez najkoszmarniejszy z koszmarów. Wśród domów oznaczonych białymi
krzyżami. Wśród tlących się kup szmat. Wśród umarłych leżących pojedynczo i
takich, którzy leżeli w stertach, jeden na drugim. I wśród żywych, obdartych,
półnagich upiorów z zapadniętymi od bólu policzkami, czołgających się w
gnoju, krzyczących w języku, którego nie rozumiała, wyciągających ku niej
wychudłe, pokryte okropnymi, krwawymi krostami ramiona...
Uciekać! Uciekać stąd!
Nawet w czarnej nicości, w
niebycie archipelagu miejsc Ciri jeszcze długo czuła w nozdrzach tamten dym i
smród.
* * *
Następne miejsce też było
portem. Również była tu keja, był opalowany kanał, na kanale kagi, barkasy,
szkuty, łodzie, a nad nimi las masztów. Ale ty, w tym miejscu, nad masztami
wesoło pokrzykiwały mewy, a śmierdziało zwyczajnie i swojsko: mokrym drewnem,
smołą, morską wodą, a także rybą we wszystkich trzech podstawowych
wariantach: świeżą, nieświeżą i smażoną.
Na pokładzie kogi kłócili się
dwaj mężczyźni, przekrzykując się podniesionymi głosami. Rozumiała, co mówią.
Szło o ceny śledzi.
Nieopodal była tawerna, z jej
otwartych drzwi buchał odór stęchlizny i piwa, słychać było głosy, brzęki,
śmiechy. Ktoś ryczał plugawą piosenką, wciąż tę samą zwrotkę:
Luned, v'ard t'elaine arse
Aen a meath ail aen sparse!
Wiedziała, gdzie była. Zanim
jeszcze przeczytała na rufie nazwę jednego z galeasów: "Evall Muire". I port
macierzysty: Baccalá. Wiedziała, gdzie była.
W Nilfgaardzie.
Uciekła, zanim ktokolwiek
zwrócił na nią baczniejszą uwagę.
Nim jednak zdołała zanurkować
w nicość, pchła, ostatnia z tych, które ją oblazły w poprzednim miejscu,
która przetrwała podróż w czasie i przestrzeni przyczajona w fałdzie kurtki,
skoczyła długim pchlim skokiem na portową keję.
Jeszcze tego samego wieczora
pchła zadomowiła się w wyliniałym futerku szczura, starego samca, weterana
wielu szczurzych bitew, o czym świadczyło odgryzione przy samej czaszce ucho.
Jeszcze tego samego wieczora pchła i szczur zaokrętowali się. A już
następnego ranka wypłynęli w rejs. Na holku, starym, zaniedbanym i bardzo
brudnym.
Holk nosił nazwę "Catriona".
Nazwa ta miała przejść do historii. Ale wówczas jeszcze nie wiedział o tym
nikt.
* * *
Następne miejsce - choć
naprawdę trudno było w to uwierzyć - zaskoczyło obrazem iście sielankowym.
Nad spokojną, leniwą rzeką płynącą wśród schylonych nad wodą wierzb,
olch i dębów, tuż obok mostu spinającego brzegi zgrabnym kamiennym łukiem,
stała wśród malw kryta trzciną oberża porośnięta dzikim winem, bluszczem i
pnącym groszkiem. Nad gankiem kołysał się szyld, były na nim złocone litery.
Litery dla Ciri zupełnie obce. Ale na szyldzie widniał też całkiem udatny
rysunek kota, założyła więc, że to oberża "Pod Czarnym Kotem".
Płynący od oberży zapach
jadła po prostu zniewalał. Ciri nie zastanawiała się długo. Poprawiła miecz
na plecach i weszła.
Wewnątrz było pusto, tylko
przy jednym ze stolików siedziało trzech mężczyzn o wyglądzie wieśniaków.
Nawet na nią nie spojrzeli. Ciri siadła w kącie, plecami do ściany.
Oberżystka, korpulentna
kobieta w czyściutkim fartuchu i rogatym czepcu, podeszła i spytała o coś.
Jej głos brzmiał brzękliwie, ale melodyjnie. Ciri pokazała palcem na otwarte
usta, poklepała się po brzuchu, po czym obcięła jeden ze srebrnych guzów
kurtki, położyła na stole. Widząc dziwne spojrzenie, już brała się do
obcinania drugiego guza, ale kobieta powstrzymała ją gestem i sykliwym, choć
mile dźwięczącym słowem.
Ekwiwalentem guza okazała się
miska gęstej warzywnej polewki, gliniany garnek z fasolą i wędzonką, chleb i
dzbanek rozcieńczonego wina. Przy pierwszej łyżce Ciri pomyślała, że chyba
się rozpłacze. Ale opanowała się. Jadła powoli. Rozkoszowała się.
Oberżystka podeszła,
zabrzęczała pytająco, przyłożyła policzek do złożonych dłoni. Czy zostanie na
noc?
- Nie wiem - powiedziała
Ciri. - Może. W każdym razie dziękuję za ofertę.
Kobieta uśmiechnęła się i
odeszła do kuchni.
Ciri rozpięła pas, oparła się
plecami o ścianę. Zastanawiała się, co dalej. Miejsce - w porównaniu
zwłaszcza do kilku ostatnich - było sympatyczne, zachęcało do dłuższego
pobytu. Wiedziała jednak, że zbytnia ufność może być niebezpieczna, a brak
czujności zgubny.
Czarny kot, dokładnie taki
jak na szyldzie zajazdu, zjawił się nie wiadomo skąd, otarł o jej łydkę,
prężąc grzbiet. Pogłaskała go, kot lekko tryknął łebkiem jej dłoń,
usiadł i zaczął wylizywać sobie futerko na piersi. Ciri patrzyła.
Widziała Jarre siedzącego
przy ognisku w kręgu jakichś nieładnie wyglądających oberwańców. Wszyscy
gryźli coś, co przypominało kawałki węgla drzewnego.
- Jarre?
- Tak trzeba - powiedział
chłopiec, patrząc w płomienie ogniska. - Czytałem o tym w Historii
wojen, dziele autorstwa marszałka Pelligrama. Tak trzeba, gdy ojczyzna w
potrzebie.
- Co trzeba? Gryźć węgiel?
- Tak. Właśnie tak. Matka
ojczyzna wzywa. A częściowo z pobudek osobistych.
- Ciri, nie śpij w siodle -
mówi Yennefer. - Dojeżdżamy.
Na domach miasta, do którego
dojeżdżają, na wszystkich drzwiach i wrotach widnieją wielkie krzyże
namalowane białą farbą lub wapnem. Kłębi się gęsty i smrodliwy dym, dym ze
stosów, na których pali się trupy. Yennefer zdaje się tego nie zauważać.
- Muszę się upiększyć.
Przed jej twarzą, nad uszami
konia wisi lusterko. Grzebień tańczy w powietrzu, czesze czarne loki.
Yennefer używa czarów, w ogóle nie używa rąk, bo...
Bo jej ręce są masą skrzepłej
krwi.
- Mamusiu! Co oni ci zrobili?
- Wstań, dziewczyno - mówi
Coën. - Opanuj ból, wstań i na grzebień! Inaczej złapiesz lęk. Chcesz do
końca życia umierać ze strachu?
Jego żółte oczy świecą
nieładnie. Ziewa. Jego kończyste zęby błyskają bielą. To wcale nie
Coën. To kot. Czarny kot...
Długa na wiele mil kolumna
wojska maszeruje, nad nią chwieje się i faluje las dzid i chorągwi. Jarre też
maszeruje, na głowie ma okrągły hełm, na ramieniu pikę, tak długą, że musi
ją trzymać kurczowo, oburącz, inaczej by go przeważyła. Warczą bębny, dudni i
hurkoce wojacki śpiew. Nad kolumną kraczą wrony. Mnóstwo wron...
Brzeg jeziora, na plaży czapy
z ubitej piany, wyrzucone zbutwiałe trzciny. Na jeziorze wyspa. Wieża.
Zębaty blankami, zgrubiały naroślami machikułów stołp. Nad wieżą
granatowiejące wieczorne niebo, błyszczy księżyc, jasny niby przerąbany na
pół złoty talar. Na tarasie dwie siedzące w fotelach kobiety otulone w futra.
Mężczyzna na łodzi...
Zwierciadło i gobelin.
Ciri podrywa głowę.
Naprzeciw, za stołem siedzi Eredin Bréacc Glas.
- Nie możesz nie wiedzieć -
mówi, szczerząc w uśmiechu swoje równe zęby - że tylko odwlekasz
nieuniknione. Należysz do nas i dostaniemy cię.
- Akurat!
- Wrócisz do nas. Powędrujesz
trochę po miejscach i czasach, potem trafisz na Spiralę, a na Spirali cię
dostaniemy. Do twego świata i czasu nie wrócisz już nigdy. Zresztą, już za
późno. Nie masz do kogo wracać. Ludzie, których znałaś, dawno już pomarli.
Ich mogiły zarosły trawą i zapadły się. Ich imiona zostały zapomniane. Twoje
imię również.
- Kłamiesz! Nie wierzę!
- Twoje wierzenia są twoją
prywatną sprawą. Powtarzam, wkrótce trafisz na Spiralę, a ja już tam będę
czekał. Ty przecież skrycie tego pragniesz, me elaine luned.
- Bredzisz chyba!
- My, Aen Elle, wyczuwamy
takie rzeczy. Byłaś mną zafascynowana, pragnęłaś mnie i bałaś się tego
pragnienia. Pragnęłaś mnie i nadal mnie pragniesz, Zireael. Mnie. Moich rąk.
Mojego dotyku...
Dotknęła, poderwała się z
impetem, przewracając kubek, na szczęście już pusty. Porwała za miecz, ale
uspokoiła się prawie natychmiast. Była w zajeździe "Pod Kotem", musiała
zasnąć, zdrzemnąć nad stołem. Ręka, która dotknęła jej włosów, należała do
zażywnej gospodyni. Ciri nie przepadała za tego typu poufałościami, ale od
kobiety wręcz promieniowała życzliwość i dobroć, za którą nie wolno było
odpłacać opryskliwością. Pozwoliła głaskać się po głowie, z uśmiechem
wysłuchała melodyjnej, brzękliwej mowy. Była zmęczona.
- Muszę jechać - powiedziała
wreszcie.
Kobieta uśmiechnęła się,
zabrzęczała śpiewnie. Jak to się dzieje, pomyślała Ciri, czemu przypisać, że
we wszystkich światach, miejscach i czasach, we wszystkich językach i
narzeczach to jedno słowo zawsze brzmi zrozumiale? I zawsze podobnie?
- Tak. Muszę do mamy. Moja
mam na mnie czeka.
Karczmarka odprowadziła ją
na podwórze. Nim Ciri znalazła się w siodle, objęła ją nagle mocno,
przycisnęła do pulchnego biustu.
- Do widzenia. Dziękuję za
gościnę. Naprzód, Kelpie.
Pojechała wprost na łukowaty
most nad spokojną rzeką. Gdy podkowy klaczy zadzwoniły na kamieniach,
obejrzała się. Kobieta wciąż stała przed karczmą.
Koncentracja, pięści przy
skroniach. W uszach szum, jakby z wnętrza morskiej konchy. Błysk. I raptownie
miękka i czarna nicość.
- Bonne chance, ma fille! -
krzyknęła jej w ślad Teresa Lapin przy gościńcu wiodącym z Melun do Auxerre.
- Powodzenia na szlaku!
* * *
Koncentracja, pięści przy
skroniach. W uszach szum, jakby z wnętrza morskiej konchy. Błysk. I raptownie
miękka i czarna nicość.
Miejsce. Jezioro. Wyspa.
Księżyc niby talar przerąbany na pół, jego blask kładzie się na wodzie
świetlistą smugą. W smudze łódź, na niej mężczyzna z wędką...
Na tarasie wieży... Dwie
kobiety?
* * *
Condwiramurs nie wytrzymała,
krzyknęła z wrażenia, natychmiast zakryła usta dłonią. Król Rybak z pluskiem
upuścił kotwicę, zaklął burkotliwie, potem otworzył gębę i tak zamarł. Nimue
nawet nie drgnęła.
Przekreślona smugą
księżycowego światła tafla jeziora zadrgała i zmarszczyła się jak pod
uderzeniem wichury. Nocne powietrze nad taflą pękło, jak pęka rozbity witraż.
Z pęknięcia wychynął kary koń. Z jeźdźcem na grzbiecie.
Nimue spokojnie wyciągnęła
ręce, wyskandowała zaklęcie. Wiszący na stojaku gobelin zapłonął nagle,
rozjarzył się feerią różnobarwnych światełek. Światełka odbiły się w owalu
zwierciadła, zatańczyły, zakłębiły w szkle jak kolorowe pszczoły i nagle
wypłynęły tęczowym widmem, rozszerzającą się smugą, od której zrobiło się
jasno jak w dzień.
Czarna klacz stanęła dęba,
zarżała dziko. Nimue gwałtownie rozwarła ręce, krzyknęła formułę.
Condwiramurs, widząc tworzący się w powietrzu i rosnący obraz, skoncentrowała
się mocno. Obraz natychmiast zyskał na ostrości. Stał się portalem. Bramą, za
którą widać było...
Płaskowyż pełen wraków
okrętów. Zamek wtopiony w ostre skały urwiska, górujący nad czarnym
zwierciadłem górskiego jeziora...
- Tędy! - krzyknęła
przenikliwie Nimue. - Oto droga którą musisz podążyć! Ciri, córko Pavetty!
Wjedź w portal, podążaj drogą wiodącą na spotkanie przeznaczenia! Niechaj
zamknie się koło czasu! Niechaj wąż Urobos zatopi zęby we własnym ogonie.
- Nie błądź dłużej! Spiesz
się, spiesz na pomoc bliskim! To jest właściwa droga, wiedźminko.
Klacz zarżała znowu, ponownie
zamłóciła kopytami powietrze. Dziewczyna w siodle kręciła głową, patrząc już
to na nie, już to na obraz wywołany przez gobelin i zwierciadło. Odgarnęła
włosy, a Condwiramurs zobaczyła brzydką bliznę na jej policzku.
- Zaufaj mi, Ciri! -
krzyknęła Nimue. - Przecież mnie znasz! Już mnie kiedyś widziałaś!
- Pamiętam - usłyszały. -
Ufam, dziękuję.
Widziały, jak popędzona klacz
lekkim i tanecznym krokiem wbiegła w jasność portalu. Nim obraz zamazał się i
rozpłynął, zobaczyły, jak szarowłosa dziewczyna macha ręką, odwrócona ku nim
w siodle.
A potem wszystko znikło.
Powierzchnia jeziora uspokajała się powoli, wstęga księżycowego światła
wygładzała się znowu.
Było tak cicho, że wydawało
im się, że słyszą rzężący oddech Króla Rybaka.
Powstrzymując cisnące się do
oczu łzy, Condwiramurs mocno objęła Nimue. Czuła, jak mała czarodziejka drży.
Trwały tak w uścisku czas jakiś. Bez słowa. Potem obie odwróciły się ku temu
miejscu, gdzie zniknęła Brama Światów.
- Powodzenia, wiedźminko! -
krzyknęły unisono. - Powodzenia na szlaku!
* * *
Opodal owego błonia, miejsca srogiej bitwy, w której cała niemal nilfgaardzka moc Północy starła się z całą niemal potęgą nilfgaardzkiego najeźdźcy, dwie były rybackie wioski: Stare Pupy i Brenna. Ponieważ jednak wówczas Brenna do gruntu była spalona, przyjęło się zrazu mówić o "bitwie pod Starymi Pupami". Dziś wszelako nikt nie mówi inaczej, niż tylko "bitwa pod Brenną", a dwie po temu są przyczyny. Primo, odbudowana Brenna wielką dziś i prosperowną jest osadą, a Stare Pupy się przez czasem nie osiedziały i ślad po nich zarósł pokrzywą, perzem i łopuchem. Secundo, nie godziła się jakoś ta nazwa w koneksji z tamtym sławnym, wiekopomnym i tragicznym zarazem bojem. Bo też i jakże to tak: tu batalia, w której trzydzieści z górą tysięcy ludzi życie położyło, a tu nie dość, że Pupy, to jeszcze Stare.
Tak tedy w całym historycznym i wojskowym piśmiennictwie wyłącznie o bitwie pod Brenną pisać się przyjęło - tak u nas, jak i w nilfgaardzkich źródłach, których notabene dużo więcej niźli naszych.
Wielebny Jarre z Ellander Starszy,
Annales seu Cronicae Incliti Regni Temeriae
Rozdział ósmy
- Kadecie Fitz-Oesterlen,
ocena niedostateczna. Proszę siadać. Pragnę zwrócić uwagę pana kadeta, że
brak wiedzy o słynnych i ważnych bitwach z historii własnej ojczyzny jest
kompromitujący dla każdego patrioty i dobrego obywatela, ale w przypadku
przyszłego oficera jest to po prostu skandal. Pozwolę sobie na jeszcze jedną
małą uwagę, kadecie Fitz-Oesterlen. Od dwudziestu lat, to jest od czasu, gdy
jestem wykładowcą w tej szkole, nie przypominam sobie egzaminu cenzusowego,
na którym nie padałyby pytania o bitwę pod Brenną. Ignorancja w tym względzie
praktycznie przekreśla zatem szanse na karierę w wojsku. No, ale gdy się jest
baronem, nie ma musu być oficerem, można próbować sił w polityce. Lub w
dyplomacji. Czego serdecznie panu życzę, kadecie Fitz-Oesterlen. A my
wracajmy pod Brennę, panowie. Kadet Puttkammer!
- Jestem!
- Proszę do mapy. Proszę
kontynuować. Od miejsca, w którym pana barona opuściła swada.
- Rozkaz! Powodem, dla
którego marszałek polny Menno Coehoorn zdecydował dokonać manewru i szybkiego
marszu na zachód, były raporty zwiadu donoszące, że armia Nordlingów idzie z
odsieczą oblężonej twierdzy Mayena. Marszałek postanowił zastąpić Nordlingom
drogę i zmusić ich do rozstrzygającej bitwy. W tym celu rozdzielił siły Grupy
Armii "Środek". Część sił zostawił pod Mayeną, z resztą sił szybkim marszem
ruszył...
- Kadecie Puttkammer! Nie
jesteście pisarzem beletrystą. Jesteście przyszłym oficerem! Co to za
określenie: "reszta sił"? Proszę podać mi dokładny orde de bataille
grupy uderzeniowej marszałka Coehoorna. Używając terminologii wojskowej!
- Tak jest, panie rotmistrzu.
Marszałek polny Coehoorn miał pod swą komendą dwie armie: IV Armię Konną,
dowodzoną przez generała majora Markusa Braibanta, patrona naszej szkoły...
- Bardzo dobrze, kadecie
Puttkammer.
- Zasrany lizus - zasyczał ze
swej ławki kadet Fitz-Oesterlen.
- ...oraz III Armię,
dowodzoną przez generała lejtnanta Rhetza de Mellis-Stoke. W skład IV Armii
Konnej, liczącej dwadzieścia z górą tysięcy żołnierza, wchodziły: dywizja
"Venendal", dywizja "Magne", dywizja "Frundsberg", II Brygada Vicovarska,
VII Brygada Daerlańska oraz brygady "Nauzicaa" i "Vrihedd". W skład III Armii
wchodziły: dywizja "Alba", dywizja "Deithwen" oraz... hmmm... oraz dywizja...
* * *
- Dywizja "Ard Feainn" -
stwierdziła Julia Abatemarco. - Jeśliście, rzecz jasna, czegoś nie poputali.
Na pewno mieli na gonfalonie wielkie srebrne słońce?
- Mieli, półkowniku -
stwierdził twardo dowódca zwiadu. - Bez ochyby mieli!
- "Ard Feainn" - mruknęła
Słodka Trzpiotka. - Hmmm... Ciekawe. To by znaczyło, że w tych
kolumnach marszowych, któreście jakoby widzieli, idzie na nas nie tylko
cała Konna, ale i część Trzeciej. Ha, nie! Nic na wiarę! Ja to muszę zobaczyć
na własne oczy. Rotmistrzu, na czas mojej nieobecności dowodzicie banderią.
Rozkazuję pchnąć łącznika do pułkownika Pangratta...
- Ależ, pułkowniku, czy to
rozsądne, by własną osobą...
- Wykonać!
- Tak jest!
- To iście hazard,
pułkowniku! - przekrzyczał pęd galopu dowódca zwiadu. - Możemy wpaść na jakiś
elfi podjazd...
- Nie gadaj! Prowadź!
Oddziałek ostrym galopem
pognał w dół wąwozu, przemknął jak wicher doliną strumienia, wpadł w las. Tu
musieli zwolnić. Jazdę utrudniał gąszcz, a nadto faktycznie groziło im, że
znienacka wpakują się na podjazdy rekonesansowe lub forpoczty, które
Nilfgaardczycy ponad wszelką wątpliwość wysłali. Zwiad kondotierów zachodził
co prawda nieprzyjaciela od flanki, nie od czoła, ale flanki z pewnością też
były ubezpieczone. Impreza była więc ryzykowna jak diabli. Ale Słodka
Trzpiotka lubiła takie imprezy. A nie było w całej Wolnej Kompanii żołnierza,
który nie poszedłby za nią. Choćby do piekła.
- To tu - powiedział dowódca
zwiadu. - Ta wieża.
Julia Abatemarco pokręciła
głową. Wieża była krzywa, zrujnowana, zjeżona połamanymi belkami, ażurowa od
dziur, na których dujący z zachodu wiatr grał jak na fujarce. Nie wiadomo
było, kto i po co tę wieżę wybudował tu, na pustkowiu. Ale wiadomym było, że
wybudował dawno.
- To się nie zawali?
- Na pewno nie, pułkowniku.
W Wolnej Kompanii, wśród
kondotierów, nie używało się "panów". Ani "pań". Tylko szarż.
Julia wspięła się na szczyt
wieży, niemal tam wbiegła. Dowódca zwiadu dołączył dopiero po minucie, a
sapał jak buhaj kryjący krowę. Wsparta na krzywym parapecie Słodka Trzpiotka
lustrowała dolinę za pomocą lunety, wysunąłwszy język spomiędzy warg i
wypiąłwszy zgrabny tyłeczek. Dowódca zwiadu poczuł na ten widok dreszcz
podniecenia. Opanował się szybko.
- "Ard Feainn", nie ma
wątpliwości - oblizała wargi Julia Abatemarco. - Widzę też Daerlańczyków
Elana Trahe, są tam także elfy z brygady "Vrihedd", starzy nasi znajomi spod
Mariboru i Mayeny... Aha! Są i Trupie Główki, słynna brygada "Nauzicaa"...
Widzę też płomienie na proporcach dywizji pancernej "Deithwen"... I białą
chorągiew z czarnym alerionem, znak dywizji "Alba"...
- Rozpoznajecie ich -
odmruknął dowódca zwiadu - iście niczym znajomków... Tak się wyznajecie?
- Skończyłam akademię
wojskową - ucięła Słodka Trzpiotka. - Jestem oficerem z cenzusem. Dobra, co
chciałam zobaczyć, zobaczyłam. Wracamy do banderii.
* * *
- Idzie na nas Czwarta Konna
i Trzecia - powiedziała Julia Abatemarco. - Powtarzam, cała Czwarta Konna i
chyba cała kawaleria Trzeciej. Za chorągwiami, które widziałam, chmura kurzu
biła w niebo. Tamtędy, w tych trzech kolumnach, idzie na moje oko
czterdzieści tysięcy jazdy. A może więcej. Może...
- Może Coehoorn rozdzielił
Grupę Armii "Środek" - dokończył Adam "Adieu" Pangratt, wódz Wolnej Kompanii.
- Wziął tylko Czwartą Konną i jazdę z Trzeciej, bez piechoty, by iść
szybko... Ha, Julia, gdybym to ja był na miejscu konetabla Natalisa albo
króla Foltesta...
- Wiem - oczy Słodkiej
Trzpiotki błysnęły. - Wiem, co byś zrobił. Pchnąłeś do nich gońców?
- Ma się rozumieć.
- Natalis to stary wyga. Może
być, że jutro...
- Może być - nie dał jej
dokończyć Adieu. - I nawet myślę, że będzie. Popędź konia, Julia. Chcę ci coś
pokazać.
Ujechali kilka staj, szybko,
znacznie wysforowując się przez resztę wojska. Słońce dotykało już niemal
wzgórz na zachodzie, lasy i łęgi mroczyły dolinę długim cieniem. Ale widać
było dość, by Słodka Trzpiotka z miejsca domyśliła się, co chciał jej pokazać
"Adieu" Pangratt.
- Tutaj - potwierdził jej
domysł Adieu, stając w strzemionach. - Tutaj przyjąłbym jutro bitwę. Gdyby to
przy mnie była komenda armią.
- Ładny teren - przyznała
Julia Abatemarco. - Równo, twardo, gładko... Jest się gdzie uszykować...
Hmmm... Od tych górek do tych stawów, tam... Będzie jakieś trzy mile... Tamto
wzgórze, o, wymarzone stanowisko dowodzenia...
- Dobrze mówisz. A tam,
spójrz, w środku, jeszcze jedno jeziorko czy staw rybny, o, to, co tam
błyszczy... Można wykorzystać... Rzeczka też nadaje się na rubież, bo choć
małe to, ale bagniste... Jak ta rzeczka się nazywa, Julia? Przejeżdżaliśmy
przecie tamtędy wczoraj. Pamiętasz?
- Zapomniałam. Chochla chyba.
Albo jakoś tak.
* * *
Kto tamte okolice zna, ten
snadnie rzecz całą imaginować sobie może, tym zaś, co mnie bywali, odsłonię,
że lewe skrzydło wojska królewskiego tego sięgało miejsca, gdzie dziś osada
Brenna się znajduje. Czasu bitwy nijakiej osady tam nie było, bo roku
łońskiego przez elfy Wiewiórki z dymem puszczona była i do gruntu zgorzała.
Otóż tam, na skrzydle lewym właśnie, stał redański królewski korpus, któremu
hrabia Ruyter przewodził. A było w tym korpusie ludzi osiem tysięcy w
piechocie i jeździe przedniej.
Środek królewskiego
ugrupowania stał wedle wzgórza, które Szubienicznym potem nazwano. Tam, na
wzgórzu, stali z pocztem król Foltest i konetabl Jan Natalis, z wysokości na
całe bitewne pole prospekt mając. Tu główne siły wojsk naszych zgrupowane
były - dwanaście tysięcy dzielnych tamerskich i redańskich infanterzystów w
cztery wielkie uformowanych czworoboki, dziesięcioma chorągwiami jazdy
ochraniających, stojących aż po północny skraj stawu, przez okoliczną
ludność Złotym mianowanego. Miało zaś środkowe ugrupowanie w drugiej linii
huf rezerwowy - trzy tysiące wyzimskiej i mariborskiej piechoty, nad którą
wojewoda Bronibor sprawował komendę.
Od południowego zaś skraju
Złotego Stawu aż po ciąg rybaków i zakola rzeczki Chotli, na rubieży na milę
szerokiej, stało armii naszej skrzydło prawe" złożony z mahakamskich
krasnoludów Huf Ochotniczy, osiem chorągwi lekkiej kawalerii i banderie
znamienitej Wolnej Kompanii Kondotierskiej. Komendę nad skrzydłem prawym
mieli kondotier Adam Pangratt i krasnolud Braclay Els.
Naprzeciw, o milę jakową albo
dwie, na polu gołym za lasem, uszykował nilfgaardzkie wojsko marszałek polny
Menno Coehoorn. Stał tam lud żelazny jak czarna ściana, pułk przy pułku, rota
przy rocie, skwadron przy skwadronie, jak okiem rzucił, końca nie było. A po
lesie chorągwi i dzid miarkować się dało, że nie jeno szeroki, ale i głęboki
jest ordynek. Bo też i było wojska czterdzieści i sześć tysięcy, o czym
podówczas mało kto wiedział, i dobrze, bo i tak w niejednym serce na widok
tej nilfgaardzkiej potęgi upadło nieco.
A nawet u najśmielszych
mocniej serca zaczęły bić pod pancerzami, bić niczym młoty, bo jawnym się
stało, że ciężka i krwawa zaraz tu zacznie się potrzeba i że niejeden z tych,
co tu w ordynku stoją, zachodu słońca nie zobaczy.
Jarre, podtrzymując zsuwające
się z nosa okulary, jeszcze raz przeczytał cały fragment tekstu, westchnął,
potarł łysinę, po czym ujął gąbkę, odcisnął ją nieco i wymazał ostatnie
zdanie.
Wiatr szumiał w liściach
lipy, brzęczały pszczoły. Dzieci, jak to dzieci, usiłowały przekrzyczeć się
nawzajem.
O stopę starca oparła się
poturlana po murawie piłka. Nim zdążył się schylić, niezgrabny i niezręczny,
któreś z jego wnucząt przemknęło obok jak małe wilczątko, porywając piłkę w
pełnym biegu. Potrącony stół zakołysał się, Jarre prawą ręką ocalił przed
przewróceniem kałamarz, kikutem lewej przytrzymał arkusze papieru.
Pszczoły brzęczały, ciężkie
od żółtych kuleczek akacjowego pyłku.
Jarre wznowił pisanie.
Poranek był chmurny, ale
słońce przebijało przez obłoki i swą wysokością jawnie o mijających godzinach
przypominało. Zerwał się wiatr, zafurkotały i zakłopotały proporce niby stada
ptaków, co do lotu się podrywają. A Nilfgaard jak stał, tak stał, aż się
wszyscy dziwować poczęli, czemuż to marszałek Menno Coehoorn nie daje
swoim rozkazu wystąpić...
* * *
- Kiedy? - Menno Coehoorn
podniósł głowę znad map, obrzucił dowódców wzrokiem. - Kiedy, pytacie,
rozkażę poczynać?
Nikt się nie odezwał. Menno
szybkim spojrzeniem zlustrował swych dowódców. Najbardziej spiętymi i
zdenerwowanymi wydawali się ci, którzy mieli zostać w odwodzie - Elan Trahe,
dowódca Siódmej Daerlańskiej i Kees van Lo z brygady "Nauzicaa". Wyraźnie
denerwował się też Ouder de Wyngalt, aide-de-camp marszałka, który na
czynny udział w boju miał najmniej szans.
Ci, którzy mieli uderzać
pierwsi, wyglądali na spokojnych, ba, znudzonych nawet. Markus Braibant
ziewał. Generał lejtnant Rhetz de Mellis-Stoke dłubał małym palcem w uchu i
co rusz oglądał palec, jakby naprawdę spodziewał się znaleźć na nim coś
wartego uwagi. Oberszter Ramon Tyrconnel, młody dowódca dywizji "Ard Feainn",
pogwizdywał cicho, utkwiwszy wzrok w sobie tylko wiadomym punkcie horyzontu.
Oberszter Liam aep Muir Moss z dywizji "Deithwen" wertował swój nieodłączny
tomik poezji. Tibor Eggebracht z ciężkiej kopijniczej dywizji "Alba" drapał
się w kark końcem szpicruty.
- Atak rozpoczniemy -
powiedział Coehoorn - gdy tylko wrócą patrole. Niepokoją mnie te wzgórza na
północy, panowie oficerowie. Nim uderzymy, muszę wiedzieć, co tam jest za
tymi wzgórzami.
* * *
Lamarr Flaut bał się. Bał się
potwornie, strach pełzał mu po kiszkach, zdawało mu się, że ma w wątpiach co
najmniej dwanaście oślizłych, pokrytych śmierdzącym śluzem węgorzy, zawzięcie
poszukujących otworu, przez który mogłyby wydostać się na swobodę. Godzinę
temu, gdy patrol odebrał rozkazy i wyruszył, Flaut w cichości ducha liczył na
to, że chłód poranka przepędzi trwogę, że lęk zdusi rutyna, wyćwiczony
rytuał, twardy i surowy ceremoniał służby. Zawiódł się. Teraz, po
upływie godziny i po przebyciu jakichś pięciu mil, daleko, groźnie daleko od
swoich, głęboko, niebezpiecznie głęboko na terytorium wroga, blisko,
śmiertelnie blisko nieznanego niebezpieczeństwa, strach dopiero pokazywał, co
potrafi.
Zatrzymali się na skraju
jodłowego lasu, przezornie nie wysuwając się zza porastających skraj wielkich
jałowców. Przed nimi, za pasem niskich choinek, rozciągała się szeroka
kotlina. Mgła snuła się po wierzchołkach traw.
- Nikogo - ocenił Flaut. - Ni
żywego ducha. Wracamy. Jesteśmy już trochę za daleko.
Wachmistrz spojrzał na niego
z ukosa. Daleko? Ujechaliśmy ledwo milę. Wlokąc się zresztą niby kulawe
żółwie.
- Wartałoby - powiedział -
zajrzeć jeszcze za tamto wzgórze, panie lejtnant. Stamtąd, widzi mi się,
lepszy będzie prospekt. Daleko, na obie doliny. Jeśli kto tamtędy ciągnie, nie
możem go nie dostrzec. Jak więc? Skoczymy, panie? To wszystkiego parę staj.
Parę staj, pomyślał Flaut. W
otwartym terenie, widoczni jak na patelni. Węgorze wiły się, gwałtownie
szukały wyjścia z jego trzewii. Przynajmniej jeden, Flaut czuł to wyraźnie,
był na dobrej drodze.
Słyszałem brzęk strzemienia.
Parsknięcie konia. Tam, wśród soczystej zieleni młodych sosenek na
piaszczystym stoku. Coś się tam poruszyło? Sylwetka?
Otaczają nas?
Szła po obozie plotka, że
kilka dni temu kondotierzy z Wolnej Kompanii, zniósłwszy w zasadzce podjazd
brygady "Vrihedd", wzięli żywcem jednego elfa. Mówiono, że wykastrowali go,
wyrwali mu język, obcięli wszystkie palce u rąk... A na koniec wyłupili oczy.
Teraz, szydzili, na żaden sposób nie zabawisz się już z twoją elfią gamratką.
I nawet nie będziesz mógł sobie popatrzeć, ja będzie się zabawiała z innymi.
- No, panie? - chrząknął
wachmistrz. - Skoczymy na wzgórze?
Lamarr Flaut przełknął ślinę.
- Nie - powiedział. - Nie
możemy mitrężyć. Stwierdziliśmy: tutaj nieprzyjaciela nie ma. Musimy
zdać z tego raport dowództwu. Zawracamy!
* * *
Menno Coehoorn wysłuchał
meldunku, uniósł głowę znad map.
- Do chorągwi - rozkazał
krótko. - Panie Braibant, panie Mellis-Stoke. Uderzać!
- Niech żyje cesarz! -
wrzasnęli Tyrconnel i Eggebracht. Menno popatrzył na nich dziwnie.
- Do chorągwi - powtórzył. -
Niech Wielkie Słońce opromieni waszą chwałę.
* * *
Milo Vanderbreck, niziołek,
chirurg polowy, znany jako Rusty, chciwie wciągnął w nozdrza przejmującą
mieszankę zapachów jodyny, amoniaku, alkoholu, eteru i eliksirów magicznych
widzącą pod płachtą namiotu. Chciał nasycić się tą wonią teraz, gdy była
jeszcze zdrowa, czysta, dziewiczo nie skażona i klinicznie sterylna.
Wiedział, że długo taką nie pozostanie.
Spojrzał na stół operacyjny,
również dziewiczo biały, i na instrumentarium, na dziesiątki narzędzi
budzących respekt i ufność chłodnym i groźnym dostojeństwem zimnej stali,
niepokalaną czystością metalicznego połysku, porządkiem i estetyką ułożenia.
Przy instrumentarium krzątał
się jego personel - trzy kobiety. Tfu, poprawił się w myśli Rusty. Jedna
kobieta i dwie dziewczyny. Tfu. Jedna stara, choć piękna i młodo wyglądająca
baba. I dwoje dzieci.
Magiczka i uzdrowicielka,
zwąca się Marti Sodergren. I ochotniczki. Shani, studentka z Oxenfurtu. Iola,
kapłanka ze świątyni Melitele w Ellander.
Marti Sodergren znam,
pomyślał Rusty, pracowałem już z tą pięknością nie raz. Trochę nimfomanka, ma
też skłonności do histerii, ale to nic, tak długo, jak długo działa jej magia.
Czary anestezyjne, dezynfekujące i tamujące krwawienie.
Iola. Kapłanka czy raczej
adeptka. Dziewczyna o urodzie zgrzebnej i pospolitej jak lniane płótno, o
dużych, mocnych wieśniaczych dłoniach. Świątynia zapobiegła, by dłonie
te skaziło brzydkie klejmo ciężkiej i brudnej harówki na roli. Ale nie
zdołała zamaskować ich rodowodu.
Nie, pomyślał Rusty, o nią w
zasadzie się nie boję. Te ręce chłopki to są pewne ręce, ręce godne zaufania.
Poza tym dziewczyny ze świątyń rzadko zawodzą, w momentach rozpaczy nie
pękają, lecz szukają oparcia w ich religii, w tej ich mistycznej wierze.
Interesujące: to pomaga.
Spojrzał na rudowłosą Shani,
zręcznie nawlekającą nicią chirurgiczną oczka zakrzywionych igieł.
Shani. Dziecko cuchnących
miejskich zaułków, które trafiło na oxenfurcki uniwerek dzięki własnej żądzy
wiedzy i dzięki niewyobrażalnym wyrzeczeniom opłacających czesne rodziców.
Żaczek. Frant. Wesoły urwis. Co umie? Nawlekać igły? Nakładać opaski
uciskowe? Trzymać haki? Ha, pytanie brzmi: kiedy rudowłosa studenteczka
zemdleje, puści haki i runie nosem w otwarty brzuch operowanego?
Ludzie są tacy mało odporni,
pomyślał. Prosiłem, by dali mi elfkę. Albo kogoś z mojej własnej rasy. Ale
nie. Nie mają zaufania.
Do mnie zresztą też nie.
Jestem niziołek. Nieludź.
Obcy.
- Shani!
- Słucham, panie Vanderbreck?
- Rusty. Znaczy się, dla
ciebie "panie Rusty". Co to jest, Shani? I do czego służy?
- Egzaminujecie mnie, panie
Rusty?
- Odpowiedz, dziewczyno!
- To jest raspator! Do
ściągania okostnej przy amputacji! By okostna nie spękała pod zębami piły, by
mieć czyste i gładkie odpiłowanie! Zadowoleniście? Zdałam?
- Ciszej, dziewczyno, ciszej.
Przeczesał palcami włosy.
Ciekawe, pomyślał. Jest nas
tu czwórka lekarzy. I każde rude! Fatum czy jak?
- Pozwólcie - skinął - przed
namiot, dziewczyny.
Usłuchały, choć wszystkie
trzy prychnęły pod nosem. Każda na swój sposób.
Przed namiotem siedziała
gromadka sanitariuszy, ciesząc się ostatnimi minutami słodkiego nieróbstwa.
Rusty obrzucił ich surowym spojrzeniem, poniuchał, czy aby już nie nachlani.
Kowal, wielkie chłopisko,
krzątał się przy swym przypominającym ławę tortur stole, porządkował
narzędzia służące do wyłuskiwania rannych z pancerzy, kolczug i pogiętych
przyłbic.
- Tam - zaczął Rusty bez
wstępów, wskazując pole - za moment zacznie się rzeź. A za moment plus moment
zjawią się pierwsi ranni. Wszyscy wiedzą, co mają robić, każdy zna swoje
obowiązki i swoje miejsce. Jaśli każdy będzie przestrzegał, czego powinien
przestrzegać, nic nie może pójść źle. Jasne?
Żadna z "dziewczyn" nie
skomentowała.
- Tam - podjął Rusty -
wskazując ponownie - jakieś sto tysięcy ludzi zacznie za chwilę kaleczyć się
wzajemnie. Za bardzo wyszukane sposoby. Nas, wliczając dwa pozostałe
szpitale, jest dwanaścioro lekarzy. Za nic w świecie nie zdołamy pomóc
wszystkim potrzebującym. Nawet znikomemu procentowi potrzebujących. Nikt nawet
tego nie oczekuje.
- Ale my będziemy leczyć. Bo
to jest, przepraszam za banał, racja naszego istnienia. Pomagać
potrzebującym. Pomożemy więc banalnie tylu, ilu zdołamy pomóc.
Znowu nikt nie skomentował.
Rusty odwrócił się.
- Nie damy rady zrobić
więcej, niż będziemy w stanie - powiedział ciszej i cieplej. - Ale postaramy
się wszyscy, żeby nie było dużo mniej.
* * *
- Ruszyli - stwierdził
konetabl Jan Natalis i wytarł spotniałą dłoń o biodro. - Wasza Królewska
Mość, Nilfgaard ruszył. Idą na nas!
Król Foltest, opanowując
tańczącego konia, siwka w ozdobionym liliami rzędzie, odwrócił ku konetablowi
swój piękny, godny bicia na monetach profil.
- Tedy trzeba nam przyjąć ich
godnie. Mości konetablu! Panowie oficerowie!
- Śmierć Czarny,! - wrzasnęli
jednym głosem kondotier Adam "Adieu" Pangratt i hrabia de Ruyter.
Konetabl popatrzył na nich, potem wyprostował się i nabrał tchu w płuca.
- Do chorągwi!!!
Z oddali głucho grzmiały
nilfgaardzkie litwary i bębny, buczały krzywuły, olifanty i surmy. Ziemia,
uderzona tysiącami kopyt, drgnęła.
* * *
- To już - odezwał się Andy
Biberveldt, niziołek, starszy taboru, odgarniając włosy z małego, szpiczasto
zakończonego ucha. - Lada chwila...
Tara Hildebrandt, Didi
"Chmielarz" Hofmeier i pozostali zgromadzeni wokół wozacy pokiwali głowami.
Oni też słyszeli głuchy, jednostajny łomot kopyt dobiegający zza wzgórza i
lasu. Wyczuwali drżenie ziemi.
Ryk wzmógł się raptownie,
skoczył o ton wyżej.
- Pierwsza salwa łuczników. -
Andy Biberveldt miał doświadczenie, widział, a raczej słyszał, niejedną
bitwę. - Będzie jeszcze jedna.
Miał rację.
- Teraz to już się zderzą!
Lepp... piej www... wejdźmy
ppp... pod wozy - zaproponował William Hardbottom, zwany Momotkiem, kręcąc
się niespokojnie. - Mmmm... mówię wam...
Biberveldt i pozostałe
niziołki spojrzały na niego z politowaniem. Pod wozy? Po co? Od miejsca bitwy
dzieliło ich blisko ćwierć mili. A gdyby nawet zagon jaki wpadł tu, na tyły,
na tabory, zbawi to kogo siedzenie pod wozem?
Ryk i łomot narastały.
- Już - ocenił Andy
Biberveldt. I znowu miał rację.
Z odległości ćwierć mili, zza
wzgórza i lasu, przez ryk i nagły huk walącego o żelazo żelaza, dobiegł
taborytów wyraźny, makabryczny, podnoszący włosy na głowie dźwięk.
Kwik. Straszliwy,
rozpaczliwy, dziki kwik i wizg kaleczonych zwierząt.
- Kawaleria... - Biberveldt
oblizał wargi. - Kawaleria nadziała się na piki...
- Tyy... tylko - wydukał
pobladły Momotek - nie wiem co im kkk... konie zawiniły, sss... kkk...
kurwysynom.
* * *
Jarre wymazał gąbką nie
wiedzieć które już z rzędu napisane zdanie. Przymknął oczy, przypominając
sobie tamten dzień. Moment, w którym zderzyły się obie armie. W którym oba
wojska, jak zawzięte brytany, skoczyły sobie do gardeł, zwarły w śmiertelnym
uścisku.
Szukał słów, którymi można by
było to opisać.
Na próżno.
* * *
Klin jazdy z impetem wbił się
w czworobok. Niczym gigantyczny puginał w sztychu dywizja "Alba" skruszyła
wszystko, co broniło dostępu do żywego ciała temerskiej piechoty - piki,
oszczepy, halabardy, włócznie, pawęże i tarcze. Niczym puginał dywizja "Alba"
wbiła się w żywe ciało i toczyła krew. Krew, w której teraz taplały się i
ślizgały konie. Ale ostrze puginału, choć wbite głęboko, nie dosięgło serca
ani żadnego z żywotnych organów. Klin dywizji "Alba", miast rozgnieść i
rozczłonkować temerski czworobok, wbił się i utknął. Uwiązł w elastycznej i
gęstej jak smoła hurmie pieszego ludu.
Początkowo nie wyglądało to
groźnie. Czoło i boki klina stanowiły elitarne ciężkozbrojne roty, od tarcz i
blach pancerzy klingi i żeleźca lancknechtów odskakiwały jak młoty od
kowadeł, nie było się też jak dobrać do oladrowanych wierzchowców. I choć co
i rusz któryś z pancernych walił się jednak z konia lub razem z koniem, to
miecze, topory, czekany i morgensterny kawalerzystów kładły napierających
piechocińców prawdziwym pokotem. Uwięźnięty w ciżbie klin drgnął i zaczął
wbijać się głębiej.
- "Albaaa"! - Młodszy
lejtnant Devin aep Meara usłyszał krzyk obersztera Eggebrachta, wybijający
się ponad szczęk, ryk, wycie i rżenie. - Naprzód, "Alba"! Niech żyje cesarz!
Ruszyli, rąbiąc, tłukąc i
tnąc. Spod kopyt kwiczących i wierzgających koni słychać było plusk, chrup,
zgrzyt i trzask.
- "Aaalbaaa"!
Klin utknął znowu.
Lancknechci, choć przerzedzeni i skrwawieni, nie ustąpili, naparli, ścisnęli
jazdę jak cęgami. Aż zatrzeszczało. Pod ciosami halabard, berdyszów i
bojowych cepów załamali się i pękli pancerni pierwszej linii. Dźgani
partyzanami i spisami, ściągani z siodeł hakami gizarm i rohatyn, bezlitośnie
tłuczeni żelaznymi kiścieniami i maczugami kawalerzyści dywizji "Alba" zaczęli
umierać. Wbity w czworobok piechoty klin, jeszcze niedawno groźne, kaleczące
żelazo w żywym organizmie, teraz był jak sopel lodu w wielkiej chłopskiej
pięści.
- Tameriaaaa! Za króla,
chłopy! Bij Czarnych!
Ale lancknechtom też nie
przychodziło łatwo. "Alba" nie dawała się rozerwać, miecze i topory wznosiły
się i spadały, rąbały i cięły, za każdego zwalonego z kulbaki jeźdźca
piechota płaciła srogą cenę krwi.
Oberszter Eggebracht,
pchnięty w szczelinę pancerza cienkim jak szydło ostrzem spisy, zakrzyczał,
zakołysał się w kulbace. Nim zdołano dać mu pomoc, straszliwy cios bojowego
cepa zmiótł go na ziemię. Piechota zakłębiła się nad nim.
Sztandar z czarnym alerionem
ze złotym perisonium na piersi zachwiał się i upadł. Pancerni, wśród
nich i młodszy lejtnant Devlin aep Meara, rzucili się w tamtą stronę, rąbiąc,
siekąc, tratując, wrzeszcząc.
Chciałbym wiedzieć, pomyślał
Devlin aep Meara, wyrywając miecz z rozłupanego kapalina i czaszki
temerskiego lancknechta. Chciałbym wiedzieć, pomyślał, szerokim uderzeniem
odbijając godzące w niego zębate żeleźce gizarmy.
Chciałbym wiedzieć, po co to
wszystko. Dlaczego to wszystko. I przez kogo to wszystko.
* * *
- Eee... I wtedy zebrał się
konwent wielkich mistrzyń... Naszych Czcigodnych Matek... E... Których pamięć
zawsze żywa będzie wśród nas... Albowiem... Eee... wielkie mistrzynie z
Pierwszej Loży... uradziły... Eee... Uradziły...
- Adeptko Abonde. Jesteś nie
przygotowana. Ocena niedostateczna. Siadaj.
- Ale ja się uczyłam,
naprawdę...
- Siadaj.
- Po licho mamy się uczyć o
tych starociach - zamruczała Abonde, siadając. - Kogo to dziś obchodzi... I
jaki z tego pożytek...
- Cisza! Adeptka Nimue!
- Obecna, pani mistrzyni.
- To widzę. Czy znasz
odpowiedź na pytanie? Jeśli nie znasz, siadaj i nie trwoń mojego czasu.
- Umiem.
- Słucham.
- Więc uczą nas kroniki, że
konwent mistrzyń zebrał się na zamku Łysa Góra, by uradzić, jakim sposobem
zakończyć szkodliwą wojnę, jaką wiedli ze sobą cesarz Południa i władcy
Północy. Czcigodna Matka Assire, święta męczenniczka, rzekła, że władcy nie
ustaną wojować, póki się porządnie nie wykrwawią. A Czcigodna Matka Filippa,
święta męczenniczka, odpowiedziała: "Dajmy im więc wielką i krwawą, straszną
i okrutną bitwę. Doprowadźmy do takiej bitwy. Niech armie cesarza i wojska
królów spłyną w tej bitwie krwią, a wtedy my, Wielka Loża, zmusimy ich do
zawarcia pokoju". I tak się właśnie stało. Czcigodne Matki sprawiły, że
doszło do bitwy pod Brenną. A władcy zostali zmuszeni do zawarcia pokoju
cintryjskiego.
- Bardzo dobrze adeptko
Nimue. Postawiłabym ci ocenę celującą... Gdyby nie owo "więc" na początku
wypowiedzi. Nie zaczyna się zdania od "więc". Siadaj. A teraz o pokoju
cintryjskim opowie nam...
Zadzwonił dzwonek na przerwę.
Ale adeptki nie zareagowały natychmiastowym wrzaskiem i łomotem pulpitów.
Zachowały ciszę i godny, dystyngowany spokój. Nie były już smarkulami z
freblówki. Były trzecią klasą! Miały po czternaście lat!
A to zobowiązywało.
* * *
- No, tutaj wiele do dodania
nie ma - Rusty ocenił stan pierwszego rannego, właśnie kalającego krwią
niepokalaną biel stołu. - Kość udowa rozkruszona... Tętnica ocalała, inaczej
donieśliby trupa. Wygląda na cios toporem, przy czym twarde skrzydło siodła
podziałało jak drwalski pieniek. Proszę popatrzeć...
Shani i Iola schyliły się.
Rusty zatarł ręce.
- Jak rzekłem, tutaj nic
dodać. Można wyłącznie ująć. Do roboty. Iola! Opaska, mocno. Shani, nóż. Nie
ten. Obustronnie tnący. Amputacyjny.
Ranny nie spuszczał
rozbieganego wzroku z ich rąk, śledził poczynania oczami przerażonego,
schwytanego w sidła zwierzęcia.
- Nieco magii, Marti, jeśli
można prosić - skinął niziołek, pochylając się nad pacjentem się nad
pacjentem tak, by zająć mu całe pole widzenia.
- Będę amputował synku.
- Nieeeee! - rozdarł się
ranny, miotając głową, usiłując umknąć przed dłońmi Marti Sodergren. - Nie
chcęęę!
- Jeśli amputuję, umrzesz.
- Wolę umrzeć... - ranny
mówił coraz wolniej pod wpływem magii uzdrowicielki. - Wolę umrzeć, niż być
kaleką... Dajcie mi umrzeć... Błagam... Dajcie mi umrzeć!
- Nie mogę - Rusty podniósł
nóż, spojrzał na klingę, na wciąż błyszczącą, niepokalaną stal. - Nie mogę
pozwolić ci umrzeć. Tak się bowiem składa, że jestem lekarzem.
Zdecydowanie wbił ostrze i
ciął głęboko. Ranny zawył. Jak na człowieka, nieludzko.
* * *
Goniec wrył konia ostro, że
aż prysnęła spod kopyt darń. Dwaj adiutanci uczepili się uzdy, osadzili
spienionego rumaka. Goniec zeskoczył z siodła.
- Do kogo? - krzyknął Jan
Natalis. - Od kogo przybywasz?
- Od pana de Ruytera... -
wykrztusił goniec. - Zatrzymaliśmy Czarnych... Ale są duże straty... Pan de
Ruyter prosi o wsparcie...
- Nie ma wsparcia - odrzekł
po chwili milczenia konetabl. - Musicie wytrzymać. Musicie!
* * *
- A tu - wskazał Rusty z miną
kolekcjonera demonstrującego swą kolekcję - niech panie spojrzą, piękny
skutek cięcia w brzuch... Ktoś nieco nas wyręczył, wcześniej dokonując na
nieszczęśniku amatorskiej laparotomii... Dobrze, że niesiono go troskliwie,
nie pogubiono ważniejszych organów... To znaczy, domniemywam, że nie
pogubiono. Jak z tym jest, Shani, według ciebie? Czemu taka mina, dziewczyno?
Do tej pory znałaś mężczyzn wyłącznie z zewnątrz?
- Uszkodzone są jelita, panie
Rusty...
- Diagnoza tyleż trafna, co
oczywista! Tu nawet patrzeć nie trzeba, wystarczy powąchać. Chusta, Iola.
Marti, wciąż za dużo krwi, bądź uprzejma, udziel nam jeszcze trochę twej
bezcennej magii. Shani, zacisk. Załóż klemę naczyniową, przecież widzisz, że
się leje. Iola, nóż.
- Kto zwycięża? - zapytał
nagle całkiem przytomnie, choć nieco bełkotliwie operowany, przewracając
wybałuszonymi oczami. - Powiedzcie... kto... zwycięża?
- Synku - Rusty schylił się
nad otwartą, krwawą i pulsującą jamą brzucha. - To naprawdę ostatnia rzecz, o
którą martwiłbym się, będąc na twoim miejscu.
* * *
...wszczął się wówczas na
skrzydle lewym i w środku linii bój okrutny i krwawy, ale tu, choć wielkie
były Nilfgaardu zaciekłość i impet, rozbiła się ich szarża na królewskim
wojsku tak, jak morska fala na skale się rozbija. Wyborowy bowiem stał tutaj
żołnierz, walne mariborskie, wyzimskie i tretogorskie pancerne chorągwie, a
także zawzięty lancknecht, zawodowy jurgieltnik, którego konnicą nie
nastraszysz.
I tak tam wojowano, iście
jako morze ze skałą lądu, taki trwał bój, w którym nie zgadniesz, kto górę
bierze, bo choć fale w skałę bezustannie biją, nie słabną, a ustąpią jeno po
to, by znów uderzyć, to skała przecie stoi, jak stała, wciąż ją wśród fal
burzliwych widać.
Inaczej złożyła się sprawa na
królewskiego wojska skrzydle prawym.
Niczym stary krogulec, który
wie, gdzie spaść i na śmierć dziobnąć, tak i marszałek polny Menno Coehoorn
wiedział, gdzie cios zadać. Zwarłwszy w kułak żelazny swe wyborowe dywizje,
kopijniczą "Deithwen" i pancerną "Ard Feainn", uderzył w styk linii powyżej
Złotego Stawu, tam, gdzie stały chorągwie z Brugge. Choć Bruggeńczycy
bohatersko stawali, okazali się słabiej zbrojni, tako pancerzem, jako i
duchem. Nie zdzierżyli nilfgaardzkiego naporu. W skok poszły tam w sukurs
dwie banderie Wolnej Kompanii pod starym kondotierem Adamem Pandrattem i
Nilfgaard zatrzymały, srogą dając płatę krwi. Ale stojącym na prawej flance
krasnoludom z Ochotniczego Hufu zajrzała w oczy straszna groźba okrążenia, a
całemu królewskiemu wojsku rozerwanie szyku groziło.
Jarre zanurzył pióro w
kałamarzu. Wnuczęta w głębi sadu krzyczały, ich śmiech dzwonił jak szklane
dzwoneczki.
Dostrzegł jednak grożące
niebezpieczeństwo baczny niczym żuraw Jan Natalis, w mig zrozumiał, co się
święci. I nie mieszkając gońca pchnął do krasnoludów z rozkazem do pułkownika
Elsa...
* * *
W całej swej
siedemnastoletniej naiwności kornet Aubry mniemał, że dotarcie na prawe
skrzydło, przekazanie rozkazu i powrót na wzgórze najmie mu najwyżej dziesięć
minut. Absolutnie nie więcej! Nie na Chiquicie, klaczy zgrabnej i rączej niby
łania.
Jeszcze zanim dotarł nad
Złoty Staw, kornet uświadomił sobie dwie rzeczy: to, że nie wiadomo, kiedy
dotrze na prawe skrzydło i nie wiadomo, kiedy uda mu się wrócić. I to, że
rączość Chiquity bardzo, ale to bardzo mu się przyda.
Na polu na wschód od Złotego
Stawu wrzał bój, Czarni siekli się z bruggeńską jazdą ochraniającą szyk
piechoty. Na oczach korneta z bitewnego kłębowiska sypnęły się nagle
niby iskry, niby szkiełka witraża, sylwetki w zielonych, żółtych i czerwonych
płaszczach, bezładnie czmychające ku rzeczce Chotli. Za nimi, jak czarna
rzeka, rozlali się Nilfgaardczycy.
Aubry, wrył klacz, szarpnął
wodze, gotów zawracać i uciekać, zejść z drogi uciekającym i ścigającym.
Poczucie obowiązku wzięło górę. Kornet przylgnął do końskiej szyi i poszedł w
karkołomny cwał.
Dookoła był wrzask i tętent,
kalejdoskopowa migotanina sylwetek, błyski mieczów, szczęk, huk. Niektórzy
przyparci do stawu Bruggeńczycy stawili rozpaczliwy opór, zbiwszy się w kupę
wokół chorągwi z kotwicowym krzyżem. Na polu Czarni wyrzynali rozproszoną,
pozbawioną wsparcia piechotę.
Widok przesłonił mu czarny
płaszcz ze znakiem srebrnego słońca.
- Evgyr, Nordling!
Aubry wrzasnął, podniecona
wrzaskiem Chiquita dała iście jeleniego susa, ratując mu życie, wynosząc z
zasięgu nilfgaardzkiego miecza. Nad głową nagle zawyły mu strzały i bełty, w
oczach znowu zamigotały sylwetki.
Gdzie ja jestem? Gdzie swój?
Gdzie wróg?
- Evgyr morv, Nordling!
Łomot, szczęk, rżenie koni,
wrzask.
- Stój, gówniarzu! Nie tędy!
Głos kobiety. Kobieta na
karym ogierze, w zbroi, z rozwianymi włosami, z twarzą pokrytą cętkami krwi.
Obok pancerni jeźdźcy.
- Ktoś ty? - kobieta
rozmazała krew pięścią, w której dzierżyła miecz.
- Kornet Aubry...
Fligeladiutant konetabla Natalisa... Z rozkazami do półkowników Pangratta i
Elsa...
- Nie masz szans dotrzeć tam,
gdzie walczy Adieu. Pojedziemy do krasnoludów. Jestem Julia Abatemarco... W
konie, cholera! Otaczają nas! Cwałem!
Nie zdążył zaprotestować. Bo
i nie było sensu.
Po chwili wściekłego galopu z
kurzu wyłoniła się masa piechoty, czworobok, oskorupiony jak żółw ścianą
pawęży, jak poduszka do igieł najeżony żeleźcami. Nad czworobokiem
powiewała wielka złota chorągiew ze skrzyżowanymi młotami, a obok niej
sterczała tyczka z końskimi ogonami i ludzkimi czaszkami.
Czworobok, dopadając i
odskakując jak psy szarpiące wywijającego kijem dziada, atakowali
Nilfgaardczycy. Dywizja "Ard Feainn", dzięki wielkim słońcom na płaszczach
niemożliwa do pomylenia z żadną inną.
- Bij, Wolna Kompania! -
wrzasnęła kobieta, zakręciwszy mieczem młyńca. - Zaróbmy na żołd!
Jeźdźcy - a z nimi kornet
Aubry - runęli na Nilfgaardczyków.
Starcie trwało tylko kilka
chwil. Ale było straszne. Potem ściana pawęży rozwarła się przed nimi.
Znaleźli się wewnątrz czworoboku, w ścisku, wśród krasnoludów w kolczugach,
misiurkach i szpiczastych szłomach, wśród redańskiej piechoty, lekkiej jazdy
bruggeńskiej i opancerzonych kondotierów.
Julia Abatemarco - Słodka
Trzpiotka, kondotierka, Aubry teraz dopiero skojarzył - zaciągnęła go przed
pękatego krasnoluda w szyszaku ozdobionym kraśną szkofią, niezgrabnie
siedzącego na nilfgaardzkim oladrowanym koniu, w kopijniczym siodle o
wielkich łękach, na które się wdrapał, by móc patrzeć ponad głowami
piechocińców.
- Pułkownik Barclay Els?
Krasnolud kiwnął szkofią, z
wyraźnym uznaniem zauważając krew, którą spryskani byli kornet i jego klacz.
Aubry zaczerwienił się mimowolnie. To była krew Nilfgaardczyków, których
kondotierzy rąbali tuż obok niego. On sam nie zdążył nawet wyciągnąć miecza.
- Kornet Aubry...
- Syn Anzelma Aubry'ego?
- Najmłodszy.
- Ha! Znam twego ojca! Co
masz dla mnie od Natalisa i Foltesta, korneciku?
- W środku ugrupowania grozi
wam przełamanie... Pan konetabl rozkazuje, by Hufiec Ochotniczy co rychlej
zwinął skrzydło, wycofał się nad Złoty Staw i rzeczkę Chotlę... By
wesprzeć...
Słowa zagłuszył ryk, szczęk i
kwik koni. Aubry nagle uświadomił sobie, jak bezsensowne przywiózł
rozkazy. Jak niewiele znaczą te rozkazy dla Barclaya Elsa, dla Julii
Abatemarco, dla tego krasnoludzkiego czworoboku pod złotą chorągwią z młotami
powiewającą nad czarnym morzem otaczającego ich, szturmującego ze wszech
stron Nilfgaardu.
- Spóźniłem się... -
zajęczał. - Przybyłem za późno...
Słodka Trzpiotka prychnęła.
Barclay Els wyszczerzył zęby.
- Nie, korneciku -
powiedział. - To Nilfgaard przybył za wcześnie.
* * *
- Gratuluję paniom, i sobie,
udanej resekcji jelit cienkiego, grubego, splenektomii, zszycia wątroby.
Zwracam uwagę na czas, jaki zajęło nam usunięcie skutków tego, co naszemu
pacjentowi zrobiono w bitwie w ciągu ułamka sekundy. Polecam to jako materiał
do filozoficznych przemyśleń. Pacjenta zaszyje nam teraz panna Shani.
- Ale ja tego nigdy jeszcze
nie robiłam, panie Rusty!
- Kiedyś trzeba zacząć.
Czerwone z czerwonym, żółte z żółtym, białe z białym. Tak zszyj, a na pewno
będzie dobrze.
* * *
- Że niby jak? - potargał
brodę Barclay Els. - Co ty gadasz, korneciku? Najmłodszy synu Anzelma
Aubry'ego? Że niby my tutaj co, próżnujemy? Mu, kurważ jego mać, nie
drgnęliśmy nawet pod naporem! Na krok nie ustąpiliśmy! Nie nasza wina, że ci
z Brugge nie zdzierżyli!
- Ale rozkaz...
- W dupie mam rozkaz!
- Jeśli nie zapchamy luki -
przekrzyczała rwetes Słodka Trzpiotka - Czarni złamią front! Złamią front!
Otwórz mi szyk, Barclay! Uderzę! Przedrę się!
- Wyrżną was, nim dolecicie
stawu! Zginiecie bez sensu!
- Co więc proponujesz?
Krasnolud zaklął, zerwał z
głowy hełm, grzmotnął nim o ziemię. Oczy miał dzikie, przekrwione,
straszne.
Chiquita, płoszona wrzaskami,
pląsała pod kornetem, na ile pozwalał ścisk.
- Wołać mi tu Yarpena Zigrina
i Dennisa Cranmera! Migiem!
Dwa krasnoludy przybywały z
najzaciętszego boju, było to widoczne na pierwszy rzut oka. Oba były
zbryzgane posoką. Stalowy naramiennik jednego nosił ślad cięcia, które aż
postawiło krańce blach sztorcem. Drugi miał głowę owiązaną szmatą, przez
którą sączyła się krew.
- Wszystko w porządku,
Zigrin?
- Ciekawe - wydyszał
krasnolud - dlaczego wszyscy o to pytają?
Barclay Elsodwrócił się,
znalazł wzrokiem korneta i wpił w niego oczy.
- Więc jak, najmłodszy synu
Anzelma? - charknął. - Król i konetabl rozkazują, byśmy tam to nich przyszli
i wsparli ich? No, to otwieraj dobrze oczy, korneciku. Będzie na co patrzeć.
* * *
- Cholera! - ryknął Rusty,
odskakując do stołu i wymachując skalpelem. - Dlaczego? Psiakrew, dlaczego
tak musi być?
Nikt mu nie odpowiedział.
Marti Sodergren rozłożyła tylko ręce. Shani pochyliła głowę, Iola pociągnęła
nosem.
Pacjent, który właśnie umarł,
patrzył w górę, a oczy miał nieruchome i szkliste.
* * *
- Bij, zabij! Na pohybel
skurwysynom!
- A równo mi! - zaryczał
Barclay Els. - Równy krok! Dzierż szyk! I kupą! Kupą!
Nie uwierzą mi, pomyślał
kornet Aubry. Nigdy mi nie uwierzą, gdy będę o tym opowiadał. Ten czworobok
walczy w pełnym okrążeniu... Otoczony ze wszystkich stron kawalerią,
szarpany, sieczony, tłuczony i dźgany... I ten czworobok idzie. Idzie, równy,
zwarty, pawęż przy pawęży. Idzie, depcząc i przestępując trupy, pcha przed
sobą elitarną dywizję "Ard Feainn"... I idzie.
- Bij!
- Równy krok! Równy krok! -
ryczał Barclay Els. - Dzierż szyk! Pieśń, kurważ mać, pieśń! Nasza pieśń!
Naprzód, Mahakam!
Z kilku tysięcy
krasnoludzkich gardeł wydarła się słynna mahakamska pieśń bojowa.
Hooouuuu! Hooouuu! Hou
Czekajcie, klienty!
Wnet wam pójdzie w pięty!
Rozleci się ten burdel
Aż po fundamenty!
Hoooouuuu! Hooouuu! Hou
- Bij! Wolna Kompania! - w
ogromny ryk krasnoludów wkłuł się, niczym cienka graniasta klinga
mizerykordii, wysoki sopran Julii Abatemarco. Kondotierzy, wydzierając się z
szyku, kontruderzali na atakującą czworobok jazdę. Było to posunięcie iście
samobójcze, na pozbawionych ochrony krasnoludzkich halabard, pik i pawęży
najemników obrócił się cały impet nilfgaardzkiego natarcia. Łomot, wrzask i
kwik koni sprawiły, że kornet Aubry odruchowo skulił się na kulbace. Ktoś
uderzył go w plecy, poczuł, jak wraz z ugrzęzniętą w ścisku klaczą sunie w
kierunku największego zamętu i najstraszliwszej rzezi. Mocno uchwycił
rękojeść miecza, która nagle wydała mu się śliska i dziwnie nieporęczna.
Za chwilę, wyniesiony przed
linię pawęży, rąbał już wokół siebie jak opętany i darł się jak opętany.
- Jeszcze raz! - usłyszał
dziki krzyk Słodkiej Trzpiotki. - Jeszcze jeden wysiłek! Wytrzymajcie,
chłopcy! Bij, zabij! Za dukat, co jak słońce złoty! Do mnie, Wolna Kompania!
Nilfgaardzki jeździec bez
hełmu, ze srebrnym słońcem na płaszczu, wdarł się w szyk w strzemionach,
strasznym ciosem bojowego topora obalił krasnoluda razem z pawężą, rozwalił
głowę drugiemu. Aubry wykręcił się na siodle i ciął na odlew. Z głowy
Nilfgaardczyka odleciał spory owłosiony fragment, on sam runął na ziemię. W
tym samym momencie kornet też dostał czymś w głowę i spadł z kulbaki.
Tłok sprawił, że nie od razu znalazł się na dole, przez kilka sekund wisiał,
wrzeszcząc cienko, między niebem, ziemią a bokami dwóch koni. Ale choć po
gardło najadł się strachu, bólu zakosztować nie zdążył. Gdy spadł, podkute
kopyta prawie natychmiast zmiażdżyły my czaszkę.
* * *
Po sześćdziesięciu pięciu
latach, pytania o tamten dzień, o brenneńskie pole, o czworobok idący ku
Złotemu Stawowi po trupach przyjaciół i wrogów, staruszka uśmiechała się,
jeszcze bardziej marszcząc pomarszczoną i ciemną jak suszona śliwka twarz.
Zniecierpliwiona - a może udająca zniecierpliwioną - machała drżącą,
kościstą, monstrualnie powykręcaną przez artretyzm dłonią.
- W żaden sposób - mamrotała
- żadna ze stron nie mogła osiągnąć przewagi. Myśmy byli w środku. W
okrążeniu. Oni na zewnątrz. I po prostu zabijaliśmy się nawzajem. Oni nas, my
ich... Khe-khe-khh... Oni nas. my ich...
Staruszka z trudem opanowała
atak kaszlu. Ci ze słuchaczy, którzy byli bliżej, zobaczyli na jej policzku
łzę, z trudem torującą sobie drogę wśród zmarszczek i starych szram.
- Byli równe mężni jak my -
mamrotała babuleńka, ta, która niegdyś była Julią Abatemarco, Słodką
Trzpiotką z Wolnej Kompanii Kondotierskiej. - Khe-khe... Byliśmy jednakowo
mężni. My i oni.
Staruszka zamilkła. Na długo.
Słuchacze nie ponaglali jej, widząc, jak uśmiecha się do wspomnień. Do
chwały. Do majaczących w mgle niepamięci twarzy tych, którzy chwalebnie
przeżyli. Po to, by później podle zabiły ich wódka, narkotyki i gruźlica.
- Byliśmy jednakowo mężni -
dokończyła Julia Abatemarco. - Żadna ze stron nie miała sił, by być mężną
bardziej. Ale my... My zdołaliśmy być mężni o minutę dłużej.
* * *
- Marti, bardzo się proszę,
daj nam jeszcze troszkę tej twojej cudownej magii! Jeszcze troszeczkę,
chociaż z dziesięć deka! Mamy w brzuchu tego nieszczęśnika jeden wielki
gulasz, w dodatku przyprawiony mnóstwem drucianych kółeczek z kolczugi! Nic
nie mogę robić, gdy on mi się tak rzuca jak patroszona ryba! Shani, psiakrew,
trzymaj haki! Iola! Śpisz, cholera? Zacisk! Zaaaciiisk!
Iola odetchnęła ciężko, z
trudem przełknęła ślinę, której miała pełne usta. Zaraz zemdleję, pomyślała.
Nie wytrzymam, nie zniosę tego dłużej, tego smrodu, tej okropnej mieszanki
odorów krwi, rzygowin, kału, moczu, treści jelit, potu, strachu i śmierci.
Nie zniosę dłużej tego nieustannego krzyku, tego wycia, tych zakrwawionych,
oślizłych rąk czepiających się mnie tak, jakbym naprawdę była ich ratunkiem,
ich ucieczką, ich życiem... Nie zniosę bezsensu tego, co my tu robimy. Bo to
jest bezsens. Jeden wielki, ogromny, bezsensowny bezsens.
Nie zniosę wysiłku i
zmęczenia. Wciąż przynoszą nowych... I nowych...
Nie wytrzymam. Zwymiotuję.
Zemdleję. Będzie wstyd...
- Chusta! Tampon! Zacisk
jelitowy! Nie ten! Miękki zacisk! Uważaj, co robisz! Jeszcze raz się
pomylisz, a walnę cię w ten rudy łeb! Słyszysz? Walnę w ten rudy łeb!
Wielka Melitele. Pomórz mi.
Pomórz mi, bogini.
- No, proszę! Od razu
poprawa! Jeszcze jeden zacisk, kapłanko! Klema na naczynie! Dobrze! Dobrze,
Iola, tak trzymaj! Marti, obetrzyj oczy i twarz. I mnie też...
* * *
Skąd ten ból, pomyślał
konetabl Jan Natalis. Co mnie tak boli?
Aha.
Zaciśnięte pięści.
* * *
- Dorżnijmy ich! - krzyknął,
zacierając ręce, Kees van Lo. - Dorżnijmy ich, panie marszałku! Linia pęka na
styku, uderzmy! Uderzmy nie zwlekając, a na Wielkie Słońce, załamią się!
Pójdą w rozsypkę!
Menno Coehoorn nerwowo
przygryzł paznokieć, zorientował się, że patrzą, szybko wyjął palec z ust.
- Uderzmy - powtórzył Kees
van Lo, spokojniej, już bez emfazy. - "Nauzicaa" jest gotowa...
- "Nauzicaa" ma stać -
powiedział ostro Menno. - Daerlańska też ma stać. Panie Faoiltiarna!
Dowódca brygady "Vrihedd",
Isengrim Faoiltiarna, zwany Żelaznym Wilkiem, odwrócił ku marszałkowi swą
straszną twarz zniekształconą blizną ciągnącą się przez czoło, brew, nasadę
nosa i policzek.
- Uderzajcie - wskazał buławą
Menno. - W styk Temerii i Redanii. Tam.
Elf zasalutował. Zeszpecona
twarz nie drgnęła mu nawet, wielkie głębokie oczy nie zmieniły wyrazu.
Sojusznicy, pomyślał Menno.
Alianci. Walczymy razem. Przeciw wspólnemu wrogowi.
Ale ja ich w ogóle nie
rozumiem, tych elfów.
Są tacy obcy.
Tacy inni.
* * *
- Ciekawe - Rusty spróbował
otrzeć twarz łokciem, ale łokieć też miał we krwi. Iola pospieszyła mu z
pomocą.
- Interesujące - powtórzył
chirurg, wskazując na pacjenta. - Pchnięty widłami lub jakimś dwuzębnym typem
gizarmy... Jeden ząb żeleźca przebił serce, o, proszę spojrzeć. Komora
niezawodnie przebita, aorta niemal odseparowana... A on jeszcze przed chwilą
oddychał. Tu, na stole. Ugodzony w samo serce, dożył aż do stołu...
- Chcecie rzeź - spytał
ponuro kawalerzysta z lekkiej jazdy wolenterskiej - że on pomarł? Nadaremno
my jego z bitwy nieśli?
- Niegdy nie jest nadaremno -
nie spuścił wzroku Rusty. - A gwoli prawdy, to tak, nie żyje, niestety.
Exitus. Zabierzcie... Ech, cholera... Rzućcie no okiem, dziewczyny.
Marti Sodergren, Shani i Iola
schyliły się nad zwłokami. Rusty odciągnął powiekę trupa.
- Widziałyście kiedyś coś
takiego?
Wszystkie trzy drgnęły.
- Tak - powiedziały wszystkie
jednocześnie. Spojrzały na siebie, jakby lekko zdumione.
- Ja też widziałem -
powiedział Rusty. - To wiedźmin. Mutant. To by tłumaczyło, dlaczego żył tak
długo... To był wasz towarzysz broni, ludzie? Czy przynieśliście go
przypadkowo?
- Nasz to był druh, panie
medyku - potwierdził ponuro drugi wolentarz, dryblas z obandażowaną głową. -
Z naszego skwadronu, ochotnik jak my. Ech, majster był od miecza. Zwał się
Coën.
I był wiedźminem?
- Ano. Ale poza tym porządny
chłop.
- Ha - westchnął Rusty,
widząc czterech żołnierzy niosących na przesiąkniętym i kapiącym krwią
płaszczu kolejnego rannego, bardzo młodego, sądząc po tym, jak cienko wył. -
Ha, szkoda... Z chęcią wziąłbym się za sekcję tego poza tym porządnego
wiedźmina. I ciekawość pali, i dysertację można by napisać, gdyby mu tak do
środka zajrzeć... Ale nie ma czasu! Trupa precz ze stołu! Shani, woda. Marti,
dezynfekcja. Iola, podaj... Hola, dziewczyno, ty znowu ronisz łzy? Co tym
razem?
- Nic, panie Rusty. Nic. Już
wszystko w porządku.
* * *
- Czuję się - powtórzyła
Triss Merigold - tak, jak gdyby mnie okradziono.
Nenneke długo nie
odpowiadała, patrząc z tarasu na świątynny ogród, w którym kapłanki i adeptki
uwijały się przy wiosennych pracach.
- Dokonałaś wyboru -
powiedziała wreszcie. - Wybrałaś swoją drogę, Triss. Swój własny los.
Dobrowolnie. Nie czas na żale.
- Nenneke - czarodziejka
spuściła oczy. - Naprawdę nie mogę powiedzieć nic więcej, niż powiedziałam.
Uwierz i wybacz mi.
- Kim jestem, by ci wybaczać?
I co ci przyjdzie z mojego wybaczenia?
- Przecież widzę - wybuchnęła
Triss - jakim wzrokiem patrzysz na mnie! Ty i twoje kapłanki. Widzę,
jak zadajecie mi oczami pytanie. Co tutaj robisz, magiczko? Dlaczego
nie jesteś tam, gdzie Iola, Eurneid, Katje, Myrrha? Jarre?
- Przesadzasz, Triss.
Czarodziejka patrzyła w dal,
na las siniejący za murem świątyni, na dymy dalekich ognisk. Nenneke
milczała. Myślami też była daleko. Tam, gdzie wrzała walka i lała się krew.
Myślała o dziewczętach, które tam posłała.
- One - odezwała się Triss -
wszystkiego mi odmówiły.
Nenneke milczała.
- Odmówiły mi wszystkiego -
powtórzyła Triss. - Takie mądre, takie rozsądne, takie logiczne... Jak im nie
wierzyć, gdy tłumaczą, że są sprawy ważne i mniej ważne, że z tych mniej
ważnych należy rezygnować bez namysłu, poświęcać je dla tych ważnych bez
cienia żalu? Że nie ma sensu ratowanie ludzi, których się zna i kocha, bo to
są jednostki, a los jednostek jest bez znaczenia dla losów świata. Że nie ma
sensu walka w obronie czci, honoru i ideałów, bo to są pojęcia puste? Że
prawdziwe pole bitwy o losy świata jest zupełnie gdzie indziej, że gdzie
indziej będzie się walczyło? A ja się czuję okradziona. Okradziona z
możliwości popełniania szaleństw. Nie mogę szaleńczo pośpieszyć na pomoc
Ciri, nie mogę jak szalona biec i ratować Geralta i Yennefer. Mało tego, w
wojnie, która się toczy, w wojnie, na którą ty posłałaś twoje dziewczęta... W
wojnie, na którą uciekł Jarre, mnie odmawia się nawet możliwości, by stanąć
na Wzgórzu. Jeszcze raz stanąć na Wzgórzu. Tym razem ze świadomością naprawdę
świadomej i słusznej decyzji.
- Każdy ma jakąś swoją
decyzję i jakieś swoje Wzgórze, Triss - powiedziała cicho arcykapłanka. -
Każdy. Ty przed twoimi nie uciekniesz również.
* * *
W wejściu do namiotu
zakotłowało się. Wniesiono kolejnego rannego, w asyście kilku rycerzy. Jeden,
w pełnej płytowej zbroi, pokrzykiwał, komenderował, popędzał.
- Ruszać się, łapiduchy!
Żwawiej! Dawajcie go tu, tu! Hej, ty, felczer!
- Jestem zajęty - Rusty nawet
nie podniósł wzroku. - Proszę położyć rannego na noszach. Zajmę się nim, gdy
tylko skończę.
- Zajmiesz się nim
natychmiast, medykusie głupi! Bo to jest sam jaśnie wielmożny pan hrabia
Garramone!
- Ten szpital - Rusty
podniósł głos, zły, bo utkwiony w trzewiach rannego pęknięty grot bełtu znowu
wyślizgnął mu się z kleszczy. - Ten szpital ma bardzo mało wspólnego z
demokracją. Tutaj przynoszą głównie od pasowanych wzwyż. Baronów, hrabiów,
markizów, różnych innych rakich. O niższych urodzeniem rannych jakoś mało kto
się troszczy. Ale jakaś równość tu jednak jest. U mnie na stole mianowicie.
- Hę? Że co?
- Nieważne - Rusty ponownie
wsunął w ranę zgłębnik i kleszcze - czy ten tu, któremu właśnie wyciągam
żelazo z bebechów, to cham, skartabel, stara szlachta czy arystokracja. Leży
u mnie na stole. A u mnie, że tak sobie zanucę, książę błazna wart.
- Że co?
- Wasz hrabia zaczeka na
swoją kolejkę.
- Ty zatracony niziołku!
- Pomóż mi, Shani. Weź drugie
kleszcze. Uwaga na arterię! Marti, jeszcze troszkę magii, jeśli mogę prosić,
mamy tu potężne krwawnienie.
Rycerz postąpił krok do
przodu, zgrzytając zbroją i zębami.
- Ja cię każę powiesić! -
zaryczał. - Powiesić każę, ty nieludziu!
- Milcz, Papebrock - odezwał
się z trudem, gryząc wargi, ranny hrabia. - Milcz. Zostaw mnie tu i wracaj do
boju...
- Nie panie mój! Przenigdy!
- To był rozkaz.
Zza płachty namiotu łomot i
szczęk żelaza, chrapanie koni i dzikie wrzaski. Ranni w lazarecie wyli na
różne głosy.
- Proszę spojrzeć - Rusty
uniósł kleszcze, zademonstrował wyciągnięty wreszcie zadziorzasty grot. -
Wyprodukował to cacko rzemieślnik, dzięki produkcji utrzymując liczną
rodzinę, nadto przyczyniając się do rozwoju drobnej wytwórczości, a więc i
ogólnego dobrobytu i powszechnego szczęścia. A sposób, w jaki to cudeńko
trzyma się ludzkich trzewi, niechybnie chroniony jest patentem. Niech nam
żyje postęp.
Niedbale wrzucił zakrwawione
żeleźce do kubła, spojrzał na rannego, który zemdlał w trakcie oracji.
- Zaszyć i zabrać - skinął.
Będzie miał szczęście, to przeżyje. Dawajcie następnego w kolejce. Tego z
rozwaloną głową.
- Ten - odezwała się
spokojnie Marti Sodergren - zwolnił kolejkę. Przed momentem.
Rusty wciągnął i wypuścił
powietrze, bez zbędnych komentarzy odszedł od stołu, stanął nad rannym
hrabią. Ręce miał ubroczone, fartuch zbryzgany krwią jak rzeźnik. Daniel
Etcheverry, hrabia Garramone, zbladł jeszcze bardziej.
- No - sapnął Rusty. -
Kolejka wolna, jaśnie hrabio. Dajcie go na stół. Co tu mamy? Ha, z tego stawu
nie zostało już nic, co można było by ratować. Kasza! Miazga! Czym wy się tam
walicie, panie Hrabio, że tak miażdżycie sobie gnaty? No, to trochę poboli,
jaśnie panie. Trochę poboli. Ale proszę się nie bać. Będzie zupełnie jak w
bitwie. Opaska. Nóż! Amputujemy, wasza miłość!
Daniel Etcheverry, hrabia
Garramone, do tej pory nadrabiający miną, zawył jak wilk. Nim zwarł z bólu
szczęki, Shani szybkim ruchem wsunęła mu między zęby kołek z lipowego drewna.
* * *
- Wasza Królewska Mość! Panie
konetablu!
- Gadaj, chłopie.
- Huf Ochotniczy i Wolna
Kompanie trzymają przesmyk koło Złotego Stawu... Krasnoludy i kondotierzy
stoją twardo, choć skrwawieni strasznie... Mówią, "Adieu" Pangratt ubity,
Frontino ubity, Julia Abatemarco ubita... Wszyscy, wszyscy ubici! Chorągiew
doriańska, co szła im z odsieczą, wycięta...
- Odwód, mości konetablu -
powiedział cicho, ale wyraźnie Foltest. - Jeśli chcecie znać moje zdanie,
pora na wprowadzenie odwrotu. Niech Bronibor pchnie na Czarnych swą piechotę!
Zaraz! Natychmiast! Inaczej rozczłonkują nam szyk, a to oznacza koniec.
Jan Natalis nie odpowiedział,
z daleka już obserwując następnego łącznika, gnającego ku nim na koniu
siejącym płatami piany.
- Złap oddech, chłopie. Złap
oddech i gadaj składnie!
- Przerwali... front... elfy
z brygady "Vrihedd"... Pan de Ruyter przekazuje waszym wielmożnościom...
- Co przekazuje? Gadaj!
- Że czas ratować życie.
Jan Natalis wzniósł oczy ku
niebu.
- Blenckert - powiedział
głucho. - Niechaj przybędzie Blenckert. Lub niech przyjdzie noc.
* * *
Ziemia wokół namiotu
zadygotała pod kopytami, płachta, wydawało się, aż się wzdęła od krzyków i
rżenia koni. Do namiotu wpadł żołnierz, tuż za nim dwaj sanitariusze.
- Ludzie, uciekajta! -
zaryczał żołnierz. - Ratujta się! Nilfgaard bije naszych! Zagłada! Zagłada!
Klęska!
- Klema! - Rusty cofnął twarz
przed strumyczkiem krwi, energiczną i żywą fontanną sikającej z tętnicy. -
Zacisk! I tampon! Zacisk, Shani! Marti, zrób, jeśli łaska, coś z tym
krwotokiem...
Ktoś tuż obok namiotu zawył
jak zwierzę, krótko, urwanie. Koń zakwiczał, coś z brzękiem i hukiem rymnęło
o ziemię. Bełt z kuszy z trzaskiem przebił płótno, zasyczał, wyleciał z
przeciwnej strony, szczęściem zbyt wysoko, by zagrozić leżącym na noszach
rannym.
- Nilfgaaaaaard! - krzyknął
znowu żołnierz, wysokim, rozdygotanym głosem. - Pany felczery! Nie słyszyta,
co gadam? Nilfgaard przerwał królewskie linie, idzie i morduje! Uciekaaaać!
Rusty odebrał od Marti
Sodergren igłę, założył pierwszy szew. Operowany od dłuższego czasu nie
poruszał się. Ale serce biło. Było to widać.
- Ja nie chcę umieeeraać! -
rozdarł się któryś z przytomnych rannych. Żołnierz zaklął, skoczył do
wyjścia, nagle wrzasnął, runął w tył, bryzgając krwią, zwalił się na
klepisko. Iola, klęcząca przy noszach, zerwała się na równe nogi, cofnęła.
Nagle zrobiło się cicho.
Źle, pomyślał Rusty, widząc,
kto wchodzi do namiotu. Elfy. Srebrne błyskawice. Brygada "Vrihedd".
Osławiona brygada "Vrihedd".
- Leczymy tutaj - stwierdził
fakt pierwszy z elfów, wysoki, o pociągłej, ładnej, wyrazistej twarzy i
wielkich chabrowych oczach. - Leczymy?
Nikt się nie odezwał. Rusty
poczuł, że zaczynają drżeć mu ręce. Szybko oddał igłę Marti. Zobaczył, że
czoło i nasada nosa Shani robią się białe.
- Jakże to więc? - powiedział
elf, złowrogo przeciągając słowa. - To po co my tam, w polu, ranimy? My tam,
w bitwie, zadajemy rany po to, by z tych ran umierano. A wy leczycie?
Zauważam tu absolutny brak logiki. I zgodności interesów.
Zgarbił się i prawie bez
zamachu wbił miecz w pierś rannego na noszach najbliższych wejścia. Inny elf
przygwoździł drugiego rannego szpontonem. Trzeci ranny, przytomny, usiłował
powstrzymać sztych lewą ręką i grubo obandażowanym kikutem prawej.
Shani krzyknęła. Cienko,
świdrująco. Zagłuszając ciężkie, nieludzkie stęknięcie mordowanego kaleki.
Iola, rzuciwszy się na nosze, zakryła sobą następnego rannego. Twarz zbielała
jej jak płótno bandaża, usta zaczęły mimowolnie drgać. Elf zmrużył oczy.
- Va vort, beanna! -
szczeknął. - Bo przebiję cię razem z tym Dh'oine!
- Precz stąd! - Rusty w
trzech skokach znalazł się przy Ioli, zasłonił ją. - Precz z mojego namiotu,
morderco. Wynoś się tam, na pole. Tam twoje miejsce. Wśród innych morderców.
Wymordujcie się tam nawzajem, jeśli wola! Ale stąd precz!
Elf spojrzał na dół. Na
trzęsącego się ze strachu pękatego niziołka, czubkiem kędzierzawej głowy
sięgającego mu trochę powyżej pasa.
- Bloede Pherian - zasyczał.
- Ludzki sługusie! Zejdź mi z drogi!
- Na pewno nie - zęby
niziołka szczękały, ale słowa były wyraźne.
Drugi z elfów przeskoczył,
popchnął chirurga drzewcem szpuntu. Rusty upadł na kolana. Wysoki elf
brutalnym szarpnięciem zdarł Iolę z rannego, wzniósł miecz.
I zamarł, widząc, na czarnym
zrolowanym płaszczu pod głową rannego srebrne płomienie dywizji "Deithwen". I
dystynkcje pułkownika.
- Yaevinn! - krzyknęła,
wpadając do namiotu elfka o ciemnych, zaplecionych w warkocze włosach. -
Caemm, veloe! Ess'evgyriad a'Dh'oine a'en va! Ess' tess!
Wysoki elf patrzył przez
chwilę na rannego pułkownika, potem spojrzał w łzawiące z przerażenia oczy
chirurga. Potem odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Zza ściany namiotu znowu
dobiegły tętent, wrzask i szczęk żelaza.
- Hejże na Czarnych! Morduj!
- tysiąc głosów wrzasło. Ktoś zawył po zwierzęcemu, wycie przeszło w
makabryczny charkot.
Rusty spróbował wstać, ale
nogi go nie słuchały. Ręce też nie za bardzo.
Iola, wstrząsana silnymi
spazmami wstrzymywanego płaczu, zwinęła się przy noszach rannego
Nilfgaardczyka. W pozycję płodu.
Shani płakała, nie próbując
kryć łez. Ale haki trzymała. Marti spokojne szyła, tylko usta poruszały się
jej w jakimś niemym, bezgłośnym monologu.
Rusty, wciąż nie mogąc wstać,
usiadł. Napotkał wzrokiem oczy skurczonego, wciśniętego w kąt namiotu
sanitariusza.
- Daj mi łyk gorzałki -
powiedział z wysiłkiem. - Tylko nie mów, że nie masz. Znam was, szelmy.
Zawsze macie.
* * *
Generał Blenheim Blenckert
stanął w strzemionach, wyciągnął szyję jak żuraw, nasłuchiwał odgłosów bitwy.
- Rozwijać szyk - rozkazał
dowódcom. - A za tym wzgórzem pójdziemy od razu rysią. Z tego, co mówią
zwiadowcy, wynika, że wyjdziemy prosto na prawe skrzydło Czarnych.
- I damy im bobu! - krzyknął
cienko jeden z poruczników, smarkacz z jedwabistym i bardzo rzadkim wąsikiem.
Blenckert spojrzał na niego zezem.
- Poczet z chorągwią na czoło
- rozkazał, dobywając miecza. - A w szarży krzyczeć: "Redania!", krzyczeć,
ile mocy w piersiach! Niechaj chłopcy Foltesta i Natalisa wiedzą, że idzie
odsiecz.
* * *
Graf Kobus de Ruyter bił się
w różnych bitwach, od czterdziestu lat, od szesnastego roku życia. Nadto był
żołnierzem od ośmiu pokoleń, bez wątpienia coś miał w genach, coś, co
sprawiało, że ryk i zgiełk bitewny, dla każdego innego po prostu przerażający
i zagłuszający wszystko harmider, dla Kobusa de Ruytera był jak symfonia, jak
koncert na instrumenty. De Ruyter momentalnie usłyszał w koncercie inne nuty,
akordy i tony.
- Hurraaa, chłopcy! - ryknął,
wywijając buławą. - Redania! Redania nadciąga! Orły! Orły!
Z północy, zza wzgórz,
toczyła się ku bitwie masa konnicy, nad którą furkotały amarantowe proporce i
wielki gonfalon ze srebrnym redańskim orłem.
- Odsiecz! - wrzasnął de
Ruyter. - Idzie odsiecz! Hurraaa! Bij Czarnych!
Żołnierz od ośmiu pokoleń,
momentalnie dostrzegł, że Nilfgaardczycy zwijają skrzydło, próbując zwrócić
się ku szarżującej odsieczy karnym, zwartym frontem. Wiedział, że nie należy
im na to pozwolić.
- Za mną! - ryknął, wyrywając
z rąk chorążego sztandar. - Za mną! Tretogorczycy, za mną!
Uderzyli. Uderzyli
samobójczo, strasznie. Ale skutecznie. Nilfgaardczycy z dywizji "Venendal"
zmieszali szyk i wtedy wpadły na nich z impetem chorągwie redańskie. W niebo
uderzył wielki wrzask.
Kobus de Ruyter nie widział
już tego i nie słyszał. Zabłąkany bełt z kuszy trafił go prosto w skroń. Graf
obwisł z kulbaki i spadł z konia, chorągiew okryła go jak całun.
Osiem pokoleń poległych w
bojach de Ruyterów, śledzących bitwę z zaświatów, z uznaniem kiwało głowami.
* * *
- Można powiedzieć, panie
rotmistrzu, że Nordlingów tego dnia uratował cud. Lub zbieg okoliczności,
którego nikt nie był w stanie przewidzieć... Co prawda Restif de Montholon
pisze w swej książce, że marszałek Coehoorn popełnił błąd w ocenie sił i
zamiarów przeciwnika. Że zbyt duże podjął ryzyko, rozdzielając Grupę Armii
"Środek" i ruszając kawaleryjskim zagonem. Że hazardownie przyjął bitwę, nie
mając przynajmniej trzykrotnej przewagi. I że zaniedbał rozpoznanie, nie
wykrył idącej z odsieczą armii redańskiej.
- Kadecie Puttkammer!
Wątpliwej jakości "dzieła" pana de Montholona nie ma w programie tej szkoły!
A Jego Cesarska Mość nader krytycznie raczył się o tej książce wyrazić! Kadet
zechce więc nie cytować jej tutaj. Zaiste, dziwi mnie to. Do tej pory
odpowiedzi bardzo dobre, wręcz celujące, a nagle zaczyna nam tu kadet prawić
i cudach i zbiegach okoliczności, na koniec zaś pozwala sobie na krytykowanie
umiejętności dowódczych Menno Coehoorna, jednego z większych wodzów, jakich
wydało Cesarstwo. Kadet Puttkammer i cała reszta panów kadetów, jeśli
poważnie myśli o zdaniu egzaminu cenzusowego, zechce posłuchać i zapamiętać:
pod Brenną zadziałały nie żadne cuda ani przypadki, lecz spisek! Wrogie
dywersyjne siły, elementy wywrotowe, podli wichrzyciele, kosmopolici,
bankruci polityczni, zdrajcy i sprzedawczycy! Wrzód, który później wypalono
białym żelazem. Nim jednak do tego doszło, ci podli zdrajcy własnego narodu
motali swe pajęcze sieci i pletli sidła knowań! Oni to omotali i zdradzili
wówczas marszałka Coehoorna, oszukali go i wprowadzili w błąd! To oni, łotry
bez czci i wiaty, zwykłe...
* * *
- Skurwysyny - powtórzył
Menno Coehoorn, nie odrywając lunety od oka. - Zwykłe skurwysyny. Ale ja
was odnajdę, poczekajcie, ja was nauczę, co to znaczy rekonesans. De
Wyngalt! Osobiście odszukasz oficera, który był na patrolu za wzgórzami na
północy. Wszystkich, cały patrol, każesz powiesić.
- Tak jest - strzelił
obcasami Ouder de Wyngalt, aide-de-camp marszałka. Podówczas nie mógł
wiedzieć, że Lamarr Flaut, ów oficer z patrolu, właśnie w tym momencie umiera
tratowany przez konie atakującego z flanki sekretnego odwodu Nordlingów,
tego, którego nie wykrył. De Wyngalt nie mógł też wiedzieć, że jemu samemu
zostały tylko dwie godziny życia.
- Ile tam tego jest, panie
Trahe? - Coehoorn nadal nie odrywał lunety od oka. - Waszym zdaniem?
- Co najmniej dziesięć
tysięcy - odrzekł sucho dowódca Siódmej Daerlańskiej. - Głównie Redania, ale
widzę też krokwie Aedirn... Jest też jednorożec, a więc mamy i Kaedwen... W
sile co najmniej chorągwi...
* * *
Chorągiew szła cwałem, spod
kopyt leciał piach i żwir.
- Naprzód, Bura! - ryczał
pijany jak zwykle setnik Półgarniec. - Bij, zabij! Kaedweeen! Kaedweeeen!
Cholera, ale mi się chce lać,
pomyślał Zyvik. Trzeba było się odlać przed bitwą...
Teraz może nie być kiedy.
- Naprzód, Bura!
Zawsze Bura. Gdzie źle się
dzieje, Bura. Kogo się posyła jako korpus ekspedycyjny do Temerii? Burą.
Zawsze Burą. A mnie się chce lać.
Doszli. Zyvik wrzasnął,
wykręcił się w kulbace i ciął od ucha, rozwalając naramiennik i bark jeźdźca
w czarnym płaszczu ze srebrną ośmioramienną gwiazdą.
- Bura! Kaedweeen! Bij,
morduj!
Z łomotem, łoskotem i
szczękiem, wśród ryku ludzi i kwiku koni Bura Chorągiew zderzyła się z
Nilfgaardczykami.
* * *
- De Mellis-Stoke i Braibant
poradzą sobie z tą odsieczą - powiedział spokojnie Elan Trahe, dowódca
Siódmej Brygady Daerlańskiej. - Siły są wyrównane, nic złego jeszcze
się nie stało. Dywizja Tyrconnela równoważy lewe skrzydło, "Magne"
"Venendal" trzymają się na prawym. A my... My możemy przechylić szalę, panie
marszałku...
- Uderzając w styk,
poprawiając po elfach - pojął w lot Menno Coehoorn. - Wychodząc na tyły,
wzbudzając panikę. Tak jest! Tak uczynimy, na Wielkie Słońce! Do chorągwi,
panowie! "Nauzicaa" i Siódma, przyszedł wasz czas!
- Niech żyje cesarz! -
wrzasnął Kess van Lo.
- Panie de Wyngalt -
marszałek odwrócił się. - Proszę zebrać adiutantów i szwadron ochrony. Dość
bezczynności! Idziemy do szarży razem z Siódmą Daerlańską.
Ouder de Wyngalt pobladł
lekko, ale natychmiast się opanował.
- Niech żyje cesarz! -
krzyknął, a głos prawie mu nie drżał.
* * *
Rusty kroił, ranny wył i
drapał stół. Iola, dzielnie walcząc z zawrotami głowy, pilnowała opaski i
zacisków. Od strony wejścia do namiotu słychać było podniesiony głos Shani.
- Dokąd? Czy wyście
poszaleli? Tu żywi czekają na ratunek, a wy pchacie się ze zwłokami?
- To jest przecie sam baron
Anzelm Aubry, pani felczerko! Dowódca chorągwi!
- To był dowódca chorągwi!
Teraz to jest nieboszczyk! Udało się wam przynieść go tu w jednym kawałku
tylko dzięki temu, że jego zbroja jest szczelna! Zabierzcie go. Tu jest
lazaret, nie kostnica!
- Ależ pani felczerko...
- Nie tarasować wejścia! O,
tam niosą takiego, który jeszcze dycha. Zdaje się przynajmniej, że dycha. Bo
może to tylko gazy.
Rusty parsknął, ale zaraz
zmarszczył brew.
- Shani! Chodź tu
natychmiast!
- Zapamiętaj, smarkulo -
powiedział przez zaciśnięte zęby, schylony nad rozpłataną nogą - na cynizm
chirurg może sobie pozwolić dopiero po dziesięciu latach praktyki.
Zapamiętasz?
- Tak, panie Rusty.
- Weź raspator i odciągnij
okostną... Cholera, warto by go jeszcze trochę znieczulić... Gdzie jest
Marti?
- Rzyga przed namiotem -
powiedziała bez cienia cynizmu Shani. - Jak kot.
- Czarodzieje - Rusty ujął
piłę - zamiast wymyślać liczne zaklęcia straszne i potężne, powinni skupić
się raczej na wymyśleniu jednego. Takiego, dzięki któremu mogliby rzucać
czary drobne. Na przykład znieczulające. Ale bezproblemowo. I bez
porzygiwania się.
Piła zazgrzytała i
zachrupiała na kości. Ranny wył.
- Mocniej opaskę, Iola!
Kość ustąpiła wreszcie. Rusty
opracował ją dłutkiem, otarł czoło.
- Naczynia i nerwy -
powiedział machinalnie i niepotrzebnie, bo nim dokończył zdania, dziewczyny
już szły. Zdjął ze stołu odciętą nogę i odrzucił ją w kąt, na stos innych
odciętych kończyn. Ranny od jakiegoś czasu nie ryczał i nie wył.
- Zemdlał czy umarł?
- Zemdlał, panie Rusty.
- Dobrze. Zaszyj kikut,
Shani. Dawajcie następnego! Iola, idź i sprawdź, czy Marti już wszystko
wyrzygała.
- Ciekawe - powiedziała
cichutko Iola, nie podnosząc głowy - ile wy macie lat praktyki, panie Rusty.
Sto?
* * *
Po kilkunastu minutach
forsownego, duszącego kurzem marszu wrzaski setników i dziesietników
zatrzymały wreszcie i rozwinęły linię wyzimskie regimenty. Jarre, dysząc i
niby ryba łapiąc powietrze ustami, zobaczył wojewodę Bronibora defilującego
przez frontem na swym pięknym rumaku okrytym płytami pancerza. Sam wojewoda
też był w pełnej płytowej. Jego zbroja była szmelcowana w błękitne pasy,
dzięki czemu Bronibor wyglądał jak ogromna blaszana makrela.
- Jak się macie, ofermy?
Szeregi pikinierów
odpowiedziały dudniącym jak daleki grom pomrukiem.
- Wydajecie pierdzące dźwięki
- skonstatował wojewoda, obracając opancerzonego konia i prowadząc go stępa
przed frontem. - Znaczy, macie się dobrze. Bo gdy macie się źle, to nie
pierdzicie półgłosem, ale wyjecie i skowyczycie jak potępieńcy. Po waszych
minach widzę, że rwiecie się do boju, że marzycie o walce, że już nie możecie
doczekać się Nilfgaardczyków! Co, wyzimscy zbóje? Mam tedy dla was dobrą
wiadomość! Wasze marzenie spełni się za małą chwilkę. Za maleńką, tyciuteńką
chwilkę.
Pikinierzy znowu zamruczeli.
Bronibor, odjechawszy do końca linii, zawrócił, przemawiał dalej, postukując
buzdyganem o zdobioną kulę łęku.
- Nażarliście się kurzu,
piechota, maszerując za pancernymi! Jak do tej pory, zamiast sławy i łupu
wąchaliście końskie bździny. Mało brakowało, a nawet dziś, gdy przyszło do
wielkiej potrzeby, nie trafilibyście na pole chwały. Ale udało się wam,
gratuluję z całego serca! Tu, pod tą wsią, nazwy której zapomniałem,
pokażecie nareszcie, ileście warci jako wojsko. Ta chmura, którą widzicie w
polu, to jest nilfgaardzka jazda, która zamierza rozgnieść naszą armię
flankowym uderzeniem, zepchnąć nas i potopić w bagnach tej rzeczki, nazwy
której zapomniałem równierz. Wam, sławnym wyzimskim pikinierom, przypadł z
łaski króla Foltesta i konetabla Natalisa zaszczyt obrony luki, jaka powstała
w naszych szeregach. Zamkniecie tę lukę własnymi, że się tak wyrażę,
piersiami, powstrzymacie nilfgaardzką szarżę. Radujecie się, kumotrzy, co?
Rozpiera was duma, hę?
Jarre, ściskając drzewce
piki, rozejrzał się dookoła. Nic nie wskazywało na to, by żołnierze radowali
się perspektywą bliskiego boju, a jeśli rozpierała ich duma z tytułu
zaszczytu zamykania luki, to umiejętnie tę dumę maskowali. Stojący po prawicy
chłopca Melfi mamrotał pod nosem modlitwę. Po lewej Deuslax, zawodowy wiarus,
pociągał nosem, klął i nerwowo kasłał.
Bronibor obrócił konia,
wyprostował się w kulbace.
- Nie słyszę! - ryknął. -
Pytałem, czy rozpiera was, kurwa, duma?
Tym razem pikinierzy, nie
widząc innego wyjścia, ryknęli jednym wielkim głosem, że ich rozpiera.
Jarre też ryczał. Jak wszyscy, to wszyscy.
- Dobrze! - wojewoda
wstrzymał konia przed frontem. - A teraz ustawić mi tu porządny szyk!
Setnicy, na co czekacie, taka wasza mać? Formować czworobok! Pierwszy szereg
klęka, drugi stoi! Piki sadzić! Nie tym końcem, durniu! Tak, tak, do ciebie
mówię, ty zarośnięta pokrako! Wyżej, wyżej żeleźca, dziady! Szlusuj, ścieśnij
się, zewrzyj, ramię do ramienia! No, teraz wyglądacie imponująco! Niemalże
jak wojsko!
Jarre znalazł się w drugim
szeregu. Mocno wparł tylec piki w ziemię, ścisnął drzewce w dłoniach
spotniałych ze strachu. Melfi międlił niewyraźnie, powtarzał w kółko różne
słowa, dotyczące głównie szczegółów intymnego życia Nilfgaardczyków, psów,
suk, królów, konetabli, wojewodów i matek ich wszystkich.
Chmura w polu rosła.
- Nie pierdzieć mi tam, nie
szczękać zębami! - ryknął Bronibor. - Pomysł, by spłoszyć tymi dźwiękami
nilfgaardzkie konie, jest chybiony! Niechaj nikt się nie łudzi! To, co na was
idzie, to brygady "Nauzicaa" i Siódma Daerlańska, znakomite, bitne, świetnie
wyszkolone wojsko! Ich się nie da wystraszyć! Ich się nie da pokonać! Ich
trzeba pozabijać! Wyżej piki!
Z oddali słychać już było
cichy jeszcze, ale rosnący łomot kopyt. Ziemia zaczęła drgać. W chmurze pyłu,
niczym iskry, zaczęły błyskać ostrza.
- Na wasze zasrane szczęście,
Wyzimczycy - zaryczał znowu wojewoda - regularna pika piechoty nowego
zmodernizowanego wzoru ma dwadzieścia jeden stóp długości! A nilfgaardzki
miecz jest długi na trzy i pół stopy. Chyba umiecie rachować? Wiedzcie, że
oni też umieją. Ale liczą na to, że nie zdzierżycie, że wylezie z was wasza
prawdziwa natura, że potwierdzi się i wyda, że jesteście posrańcy, tchórze i
parszywi owcojebcy. Czarni liczą na to, że rzucicie wasze tyczki i zaczniecie
uciekać, a oni będą was ścigać po polu i siec po grzbietach, potylicach i
karkach, siec komfortowo i bez trudności. Zapamiętajcie, gnojki, że
chociaż strach przydaje piętom nadzwyczajnej lotności, przed konnym nie
uciekniecie. Kto chce żyć, komu miła sława i zdobycz, ten ma stać! Stać
twardo! Stać jak mur! I zwierać szyk!
Jarre obejrzał się. Stojący
za linią pikinierów kusznicy już kręcili korbami, wnętrze czworoboku najeżyło
się ostrzami gizarm, ranserów, halabard, glewi, kos, runek i wideł. Ziemia
dygotała coraz wyraźniej i silniej, w czarnej ścianie walącej na nich konnicy
dawało się już rozróżnić sylwetki jeźdźców.
- Mamo, mamuniu - powtarzał
drżącymi wargami Melfi. - Mamo, mamuniu...
- ...twoją mać - mruczał
Deuslax.
Tętent narastał. Jarre chciał
oblizać usta, ale nie zdołał. Język mu zesztywniał. Język przestał zachowywać
się normalnie, zesztywniał obco, a suchy był jak wiór. Tętent narastał.
- Szlusuj! - ryknął Bronibor,
dobywając miecza. - Poczuć ramie towarzysza! Pamiętajcie, żaden z was nie
walczy sam! A jedynym lekiem na strach, który odczuwacie, jest pika w garści!
Gotuj się do boju! Piki na pierś konia! Co będziemy robić, wyzimscy zbóje?
Pytałem!
- Stać twardo! - ryknęli
jednym głosem pikinierzy. - Stać jak mur! Zwierać szyk!
Jarre też ryczał. Jak
wszyscy, to wszyscy. Spod kopyt idącej klinem konnicy pryskały piach, żwir i
darń. Szarżujący jeźdźcy wrzeszczeli jak demony, wywijali bronią. Jarre
naparł na pikę, wkulił głowę w ramiona i zamknął oczy.
* * *
Jarre, nie przerywając
pisania, gwałtownym ruchem kikuta odpędził krążącą nad kałamarzem osę.
Na niczym spełz koncept
marszałka Coehoorna, jego flankowy zagon zatrzymała bohaterska wyzimska
piechota pod wojewodą Broniborem, krwawo swe bohaterstwo okupując. A w
czasie, gdy Wyzimczycy opór dawali, na skrzydle lewym poszedł Nilfgaard w
rozsypkę - jedni pierzchać jęli, inni kupić się i kupach bronić, zewsząd
otoczeni. To samo wnet stało się na skrzydle prawym, gdzie zawziętość
krasnoludów i kondotierów w końcu nad impetem Nilfgaardu przemogła. Na całym
froncie jeden wielki krzyk triumfu się podniósł, a w serca królewskich
rycerzy wstąpił nowy duch. A w Nilfgaardczykach duch upadł, ręce im pomdlały,
a nasi łuszczyć ich zaczęli jak groch, aż echo szło.
I pojął marszałek polny Menno
Coehoorn, że batalia przegrana, zobaczył, jak giną i w rozsypkę idą wokół
niego brygady.
I przybieżali natenczas ku
niemu oficerowie a rycerze konia podając świeżego, wołając, by uchodził, by
ratował życie. Ale nieustraszone biło serce w piersi nilfgaardzkiego
marszałka. "Nie godzi się", zawołał, odpychając wyciągane ku niemu wodze.
"Nie godzi się, bym miał jak tchórz umykać z pola, na którym pod moją komendą
tylu dobrych mężów padło za cesarza". I dodał mężny Menno Coehoorn...
* * *
- Nie ma już którędy
spierdalać - dodał spokojnie i trzeźwo Menno Coehoorn, rozglądając się po
polu. - Opasali nas ze wszech stron.
- Dajcie wasz płaszcz i hełm,
panie marszałku - rotmistrz Sievers starł z twarzy pot i krew. - Bierzcie
moje! Zsiadajcie z rumaka, bierzcie mojego... Nie protestujcie! Wy musicie
żyć! Jesteście niezbędni cesarstwu, niezastąpieni... My, Daerlańczycy,
uderzymy na Nordlingów, ściągniemy ich na siebie, wy zaś spróbujcie przebijać
się tam, w dole, poniżej rybnika...
- Nie wyjść wam z tego -
mruknął Coehoorn, chwytając podawane mu wodze.
- To zaszczyt - wyprostował
się w siodle Sievers. - Jestem żołnierzem! Z Siódmej Daerlańskiej! Do mnie,
wiara! Do mnie!
- Powodzenia - mruknął
Coehoorn, zarzucając na ramiona daerlański płaszcz z czarnym skorpionem na
ramieniu. - Sievers?
- Tak, panie marszałku?
- Nic. Powodzenia, chłopcze.
- I wam niech szczęście
sprzyja, panie marszałku. W konie, wiara!
Coehoorn patrzył im w ślad.
Długo. Do momentu, w którym grupka Sieversa z hukiem, wrzaskiem i łomotem
zderzyła się z kondotierami. Z przeważającym liczebnie oddziałem, któremu
zresztą w sukurs natychmiast pospieszyły inne. Czarne płaszcze Daerlańczyków
zniknęły wśród kondotierskiej szarości, wszystko utonęło w kurzu.
Coehoorna oprzytomniło
nerwowe pokasływanie de Wyngalta i adiutantów. Marszałek poprawił puśliska i
tyblinki. Opanował niespokojniego rumaka.
- W konie! - skomenderował.
Początkowo wiodło się im. W
wylocie wiodącej ku rzeczce dolinki zawzięcie bronił się topniejący, zbity w
najeżone ostrzami kolisko oddział niedobitków brygady "Nauzicaa", na którym
Nordlingowie chwilowo skoncentrowali cały impet i całą siłę, czyniąc lukę w
pierścieniu. Całkiem na sucho, ma się rozumieć, nie uszło im - musieli
przerąbać się przez ławę lekkiej wolentarskiej jazdy, sądząc po znakach,
bruggeńskiej. Walka była króciutka, ale wściekle zażarta. Coehoorn zatracił i
odrzucił juz wszelkie resztki i pozory patetycznego bohaterstwa, teraz już
chciał tylko przeżyć. Nawet nie oglądając się na siekącą się z Bruggeńczykami
eskortę, pognał z adiutantami ku rzeczce, płaszcząc się i tuląc do końskiego
karku.
Droga była wolna, za rzeczką,
za krzywymi wierzbami, rozciągała się pusta równina, na której nie było widać
żadnych wrażych wojsk. Cwałujący obok Coehoorna Ouder de Wyngalt też to
zobaczył i triumfująco wrzasnął.
Przedwcześnie.
Od powolnego i mętnego
nurtu rzeczki oddzielała ich porośnięta jaskrawozielonym rdestem łąka. Gdy
wpadli na nią w pełnym galopie, kanie raptownie zapadły się w młakę po
brzuchy.
Marszałek przeleciał przez
głowę wierzchowca i chlupnął w bagno. Dookoła rżały i wierzgały konie,
wrzeszczeli ubłoceni i pokryci zieloną rzęsą ludzie. Wśród tego pandemonium
Menno usłyszał nagle inny dźwięk. Dźwięk oznaczający śmierć.
Syk lotek.
Rzucił się ku nurtowi
rzeczki, brnąc w gęstym bagnie po biodra. Przedzierający się obok niego
adiutant runął nagle twarzą w błoto, marszałek zdążył zobaczyć bełt tkwiący w
plecach aż po pióra. W tym samym momencie poczuł straszliwe uderzenie w
głowę. Zachwiał się, ale nie upadł, zaklinowany w mule i moczarce. Chciał
krzyknąć, ale zdołał tylko zacharczeć. Żyję, pomyślał, próbując wyrwać się z
objęć kleistego szlamu. Rwący się z młaki koń kopnął w hełm, wgnieciona
głęboko blacha rozwaliła mu policzek, wybiła zęby i pokaleczyła język...
Krwawię... Łykam krew... Ale żyję...
Znowu szczęk cięciw, syk
lotek, łomot i trzask przebijających pancerze grotów, wrzask, rżenie koni,
chlupnięcia, bryzgi krwi. Marszałek obejrzał się i zobaczył na brzegu
strzelców, małe, krępe, pękate sylwetki w kolczugach, misiurkach i szpiczastych
szłomach. Krasnoludy, pomyślał.
Szczęk cięciw kusz, świst
bełtów. Kwik szalejących koni. Wrzask ludzi, dławiony wodą i błockiem.
Obrócony ku strzelcom Ouder
de Wyngalt krzyknął, że się poddaje, wysokim, piskliwym głosem prosił o łaskę
i zmiłowanie, obiecywał okup, błagał o życie. Świadom, że nikt nie rozumie
słów, uniósł nad głową trzymany na klingę miecz. Miedzynarodowym, wręcz
kosmopolitycznym gestem poddania wyciągnął broń w stronę krasnoludów. Nie
został zrozumiany albo został zrozumiany źle, bo dwa bełty walnęły bo w pierś
z taka siłą, że uderzenie aż wyrwało go z bagna.
Coehoorn zdarł z głowy
wgnieciony hełm. Znał dość dobrze język wspólny Nordlingów.
- Jefem małałek Coeoon... -
zabełkotał, plując krwią. - Małałek Coeoon... Pobaę wę... Pałdon... Pałdon...
- Co on gada, Zoltan? -
zdziwił się jeden z kuszników.
- Pies trącał jego i jego
gadanie! Widzisz haft na jego płaszczu, Munro?
- Srebrny skorpion! Haaaa!
Chłopaki, walić w skurwysyna! Za Caleba Strattona!
- Za Caleba Strattona!
Szczękły cięciwy. Jeden bełt
ugodził Coehoorna prosto w pierś, drugi w biodro, trzeci w obojczyk.
Marszałek polny cesarstwa Nilfgaardu przewrócił się w tył, w rzadką
breję, rdest i moczarka ustąpiły pod jego ciężarem. Kim, u ciężkiej cholery,
mógł być ten Caleb Stratton, zdążył pomyśleć, w życiu nie słyszałem o żadnym
Calebie...
Mętna, gęsta, błotnistokrwawa
woda rzeczki Chotli zamknęła się nad jego głową i wdarła do płuc.
* * *
Wyszła przed namiot, by
zaczerpnąć świeżego powietrza. I wtedy go zobaczyła, siedzącego obok ławy
kowala.
- Jarre!
Podniósł na nią oczy. W tych
oczach była pustka.
- Iola? - spytał, z trudem
poruszając spierzchniętymi wargami. - Skąd ty...
- Też pytanie! - przerwała mu
natychmiast. - Lepiej powiedz, skąd ty się tu wziąłeś?
- Przynieśliśmy naszego
dowódcę... Wojewodę Bronibora... Rannego...
- Ty tez jesteś ranny. Pokaż
mi tę rękę. Bogini! Przecież ty się wykrwawisz, chłopcze!
Jarre popatrzył na nią, a
Iola zaczęła nagle wątpić, czy ją widzi.
- Jest bitwa - powiedział
chłopiec, poszczękując z lekka zębami. - Trzeba stać jak mur... Twardo w
szyku. Lżej ranni mają nosić do lazaretu... ciężej rannych. Rozkaz.
- Pokaż rękę.
Jarre zawył krótko, zwierane
zęby zakłapały w dzikim staccato. Iola zmarszczyła się.
- Jejku, okropnie to
wygląda... Oj, Jarre, Jarre... Zobaczysz, matka Nenneke będzie zła... Chodź
ze mną.
Widziała, jak zbladł, gdy
zobaczył. Gdy poczuł wiszący pod płachtą namiotu smród. Zachwiał się.
Podtrzymała go. Widziała, że patrzy na zakrwawiony stół. Na leżącego tam
człowieka. Na chirurga, małego niziołka, który nagle podskoczył, zatupał
nogami, zaklął obrzydliwie i cisnął na ziemię skalpel.
- Cholera! Kurwa! Dlaczego?
Dlaczego tak jest? Dlaczego tak musi być?
Nikt nie odpowiedział na to
pytanie.
- Kto to był?
- Wojewoda Bronibor -
wyjaśnił słabym głosem Jarre, patrząc wprost przed siebie swym pustym
wzrokiem. - Nasz dowódca... Staliśmy twardo w szyku. Rozkaz. Jak mur. A
Melfiego zabili...
- Panie Rusty - poprosiła
Iola. - Ten chłopak to mód znajomy... Jest ranny...
- Trzyma się na nogach -
ocenił zimno chirurg. - A tu jeden niemal dogorywający czeka na trepanację.
Tu nie ma miejsca na żadne kumoterstwo...
W tym momencie Jarre z dużym
wyczuciem dramatycznie zemdlał i zwalił się na klepisko. Niziołek parsknął.
- No, dobra, na stół z nim -
zakomenderował. - Oho, ładnie załatwiona ręka. Na czym to się, ciekawe,
trzyma? Chyba na rękawie? Opaska, Iola! Mocno! I nie waż mi się płakać!
Shani, podaj mi piłę.
Piła z ohydnym chrupnięciem
wgryzła się w kość powyżej zmiażdżonego stawu łokciowego. Jarre ocknął się i
zaryczał. Okropnie, ale krótko. Bo, gdy kość ustąpiła, natychmiast zemdlał
znowu.
* * *
I tak oto potęga Nilfgaardu
legła w pyle i prochu na brenneńskich polach, a marszowi Cesarstwa na północ
ostatecznie kres położony został. Zabitymi i w plen wziętymi straciło
Cesarstwo pod Brenną ludzi czterdzieści i cztery tysiące. Legł kwiat
rycerstwa, elitarna kawaleria. Polegli, w niewolę poszli lub bez wieści
zaginęli wodzowie tej miary co Menno Coehoorn, Braibant, de Mellis-Stoke, van
Lo, Tyrconnel, Eggebracht i inni, których imiona się w naszych archiwach nie
zachowały.
Tak stała się Brenna
początkiem końca. Ale godzi się zapisać, że była ta bitwa jeno małym klockiem
w budowli i miałka byłaby jej waga, gdyby nie to, że owoce wiktorii mądrze
wykorzystane zostały. Godzi się przypomnieć, że miast na laurach lec i z dumy
pękać, zaszczytów i hołdów czekać, Jan Natalis bez tchu niemal ruszył na
południe. Zagon jazdy pod Adamem Pangrattem i Julią Abatemarco rozbił dwie
dywizje Trzeciej Armii, które Menno Coehoornowi szły ze spóźnioną odsieczą,
rozgromił je tak, że nec nuntius cladis. Na wieść o tym reszta Grupy
Armii "Środek" sromotnie tył podała i za Jarugę w pośpiechu uszła, a że
Foltest i Natalis na pięty im następowali, stracili cesarscy całe tabory i
wszystkie ich oblężnicze machiny, którymi w pysze swojej myśleli Wyzimę, Gors
Velen i Novigrad dobywać.
I jako lawina, z gór tocząca,
coraz to śniegiem obrasta i większą się stawa, tak i Brenna coraz to sroższe
dla Nilfgaardu powodowała skutki. Ciasne przyszły termina na Armię "Verden"
pod książęciem de Wettem, której kaprowie ze Skellige i król Ethain z Cidaris
wielkie w podjazdowej wojnie czynili dyzgusty. Gdy zaś de Wett o Brennie się
dowiedział, gdy wieść go doszła, że forsownym marszem idą nań król Foltest i
Jan Natalis, natychmiast do odwrotu kazał trąbić i w popłochu za rzekę do
Cintry zbieżał, trupami drogę ucieczki ścieląc, bo na wieść o nilfgaardzkich
porażkach powstanie w Verden na nowo rozgorzało. Jeno w Nastrogu, Rozrogu i
Bodrogu, twierdzach niezdobytych, mocne zostały załogi, skąd dopiero po
pokoju cintryjskim honorowo i ze sztandarami wyszły.
W Aedirn zaś wieść o Brennie
ku temu się przyczyniła, że zwaśnieni królowie Demawend i Henselt prawice
sobie podali i wespół przeciw Nilfgaardowi wystąpili. Grupa Armii "Wschód",
co pod wodzą diuka Ardala aep Dahy ku dolinie Pontaru maszerowała, czoła obu
sprzymierzonym królom nie zdołała stawić. Wzmocnieni posiłkami z Redanii i
gerylasami królowej Meve, którzy tył Nilfgaardowi okrutnie szarpali, Demawend
i Henselt zagnali Ardala aep Dahy aż pod Aldersberg. Diuk Ardal bitwę chciał
przyjąć, ale dziwnym losu zrządzeniem zachorował nagle, zjadłszy coś, kolki
go chwyciły i biegunka miserere, tak i we dwa dni umarł był wśród boleści
wielkich. A Demawend i Henselt nie mieszkając na Nilfgaardczyków uderzyli i
tam, pod Aldersbergiem, gwoli, widać, historycznej sprawiedliwości, w walnej
bitwie srodze ich rozbili, choć wciąż to przy Nilfgaardzie znaczna przewaga
liczebna była. Tak to i duch i kunszt nad siłą tępą i brutalną triumfować
zwykły.
Godzi się jeszcze o jednej
napisać rzeczy: otóż co się pod Brenną z samym Menno Coehoornem stało,
tego nikt nie wie. Jedni powiadają: poległ, a ciało nie rozpoznane we
wspólnej pochowano mogile. Drudzy mówią: z życiem uszedł, ale cesarskiego
się lękając gniewu, do Nilfgaardu nie powrócił, lecz skrył się w Brokilonie,
wśród driad, i tam pustelnikiem został, brodę do samej ziemi zapuściwszy. I
tam też wnet wśród zgryzot pomarł.
Krąży zaś wśród ludu prostego
podanie, jakoby wracał marszałek nocami na brenneńskie pole i chodził wśród
kurhanów, zawodząc: "Oddajcie mi moje legiony!", zaś na koniec powiesił się
na osice na wzgórzu, Szubienicznym od tego nazwanym. I nocą można zjawę
sławnego marszałka wśród innych napotkać upiorów, pobojowisko pospolicie
nawiedzających.
- Dziadku Jarre! Dziadku
Jarre!
Jarre podniósł głowę znad
papierów, poprawił osuwające się po spoconym nosie okulary.
- Dziadku Jarre! -
wykrzyczała na górnych rejestrach jego najmłodsza wnuczka, rezolutna i bystra
sześciolatka, która, bogom dzięki, wdała się bardziej w matkę, córkę Jarre,
niż w rozlazłego zięcia.
- Dziadku Jarre! Babcia
Lucienne kazała powiedzieć, że dość na dziś będzie tej próżniaczej bazgraniny
i że podwieczorek na stole!
Jarre pieczołowicie złożył
zapisane arkusze i zakorkował kałamarz. W kikucie ręki pulsował ból. Zmiana
pogody, pomyślał. Przyjdzie deszcz.
- Dziadku Jaaaarreeee!
- Już idę, Ciri. Już idę.
* * *
Nim uporał się z ostatnim
rannym, było już dobrze po północy. Ostatnie operacje przeprowadzali już przy
świetle - zwykłym, z lampy, a później także i magicznym. Marti Sodergren
doszła do siebie po przebytym kryzysie i choć blada jak śmierć, sztywna i
nienaturalna w ruchach jak golem, czarowała sprawnie i efektywnie.
Była czarna noc, gdy wyszli z
namiotu, wszyscy czworo, siedli, oparci o płachtę.
Równina pełna była ogni.
Różnych ogni - nieruchomych ogni biwaków, ruchliwych ogni łuczyw i pochodni.
Noc rozbrzmiewała dalekim śpiewem, skandowaniem, okrzykami, wiwatami.
Noc dookoła nich żyła też
urywanymi krzykami i jękami rannych. Błaganiami i westchnieniami
umierających. Nie słyszeli tego. Przyzwyczaili się do odgłosów cierpienia i
umierania, dźwięki te były dla nich zwyczajne, naturalne, tak wkomponowane w
tę noc jak rechot żab w mokradłach nad rzeczką Chotlą, jak granie cykad w
akacjach nad Złotym Stawem.
Marti Sodergren milczała
lirycznie, oparta o ramię niziołka. Iola i Shani, objęte, przytulone,
parskały od czasu do czasu cichym, zupełnie bezsensownym uśmiechem.
Nim siedli pod namiotem,
wypili po kubku wódki, a Marti poczęstowała wszystkich swym ostatnim
zaklęciem: czarem rozweselającym, używanym zwykle przy wyrywaniu zębów. Rusty
czuł się oszukany tym traktamentem - połączony z magią trunek, miast
odprężyć, otępił go, miast zniwelować wyczerpanie, wzmógł je. Miast dać
zapomnienie, przypominał.
Wygląda, pomyślał, że
wyłącznie na Iolę i Shani alkohol i magia podziałały jak należy.
Odwrócił się i w świetle
księżyca zobaczył na twarzach obu dziewczyn błyszczące, srebrzyste ślady łez.
- Ciekawe - powiedział,
oblizując drętwe, nieczułe wargi - kto zwyciężył w tej bitwie. Czy ktoś to
wie?
Marti odwróciła ku niemu
twarz, ale nadal milczała lirycznie. Cykady grały wśród akacji, wierzb i olch
nad Złotym Stawem, żaby rechotały. Ranni jęczeli, błagali, wzdychali. I
umierali. Shani i Iola chichotały przez łzy.
* * *
Marti Sodergren umarła dwa
tygodnie po bitwie. Zadała się z oficerem Wolnej Kompanii Kondotierskiej.
Traktowała tę przygodę lekko. W przeciwieństwie do oficera. Gdy Marti, lubiąca
odmiany, zadała się z temerskim rotmistrzem, oszalały z zazdrości kondotier
pchnął ją nożem. Powieszono go za to, ale uzdrowicielki nie zdołano
odratować.
Rusty i Iola umarli rok po
bitwie, w Mariborze, podczas największej eksplozji epidemii gorączki
krwotocznej, zarazy zwanej też Czerwoną Śmiercią albo - od nazwy statku, na
którym została przywieziona - Plagą Catriony. Uciekli wówczas z Mariboru
wszyscy medycy i większość kapłanów. Rusty i Iola zostali, ma się rozumieć.
Leczyli, bo byli lekarzami. To, że na Czerwoną Śmierć nie było lekarstwa, nie
miało dla nich znaczenia. Zarazili się obydwoje. On umarł na jej rękach, w
mocnym, budzącym ufność uścisku jej dużych, brzydkich, wieśniaczych dłoni.
Ona umarła cztery dni później. Samotna.
Shani umarła siedemdziesiąt
dwa lata po bitwie. Jako słynna i otoczona szacunkiem emerytowana dziekanka
katedry medycyny uniwersytetu oxenfurckiego. Pokolenia przyszłych chirurgów
powtarzały jej słynny żart: "Zszyj czerwone z czerwonym, żółte z żółtym,
białe z białym. Na pewno będzie dobrze".
Mało kto zauważał, jak po
wygłoszeniu tej facecji pani dziekan zawsze ukradkiem ociera łzę.
Mało kto.
* * *
Żaby rechotały, cykady grały
wśród wierzb nad Złotym Stawem. Shani i Iola chichotały przez łzy.
- Ciekawe - powtórzył Milo
Vanderbreck, niziołek, chirurg polowy, znany jako Rusty. - Ciekawe, kto
zwyciężył?
- Rusty - powiedziała
lirycznie Marti Sodergren. - Uwierz, jest to ostatnia rzecz, o którą
martwiłabym się, będąc na twoim miejscu.
* * *
Jedne z płomyczków wysokie były i mocne, świeciły jasno i żywo, inne zaś były malutkie, chwiejne i drgające, a światło ich ciemniało i zamierało. Na samym zaś końcu był jeden płomyczek maleńki i tak słaby, że ledwie się tlił, ledwie pełgał, już to rozbłyskując w wielkim trudzie, już to gasnąc niemalże zupełnie.
- Czyj jest ten gasnący ognik? - zapytał wiedźmin.
- Twój - odrzekła Śmierć.
Flourens Delannoy, Bajki i klechdy
Rozdział dziewiąty
Płaskowyż, aż po same niemal
dalekie, sine we mgle szczyty gór, był jak prawdziwe kamienne morze, ówdzie
sfalowane garbem lub granią, ówdzie najeżone ostrymi zębami raf. Wrażenie
potęgowały wraki okrętów. Dziesiątki wraków. Galer, galeasów, kog, karaweli,
brygów, holków, drakkarów. Niektóre wyglądały, jakby znalazły się tu
niedawno, inne były kupami z trudem rozpoznawalnych desek i wręgów,
ewidentnie leżących tu od dziesiątków, jeśli nie setek lat.
Niektóre z okrętów leżały
kilami do góry, inne, przewrócone na bok, wyglądały jak wyrzucone przez
szatańskie szkwały i sztormy. Jeszcze inne sprawiały wrażenie płynących,
żeglujących wśród tego kamiennego oceanu. Stały równo i prosto, z dumnie
wypiętymi galionami, z masztami wskazującymi zenit, powiewając resztkami
żagli, wantów i sztagów. Miały nawet swe upiorne załogi - zaklinowane w
przegniłych deskach i zaplątane w liny kościotrupy, martwych żeglarzy, na
wieki zajętych nie kończącą się nawigacją.
Zaalarmowane pojawieniem się
jeźdźca, spłoszone stukiem kopyt, z masztów, rej, lin i kościotrupów zerwały
się z krakaniem chmary czarnych ptaków. Na moment upstrzyły niebo, zakołowały
stadem nad granią przepaści, na dnie której, szare i gładkie jak rtęć, leżało
jezioro. Na grani, częściowo górując wieżami nad wrakowiskiem, częściowo
zwisając nad jeziorem wtopionymi w pionową skałę bastionami, widniała ciemna
i ponura warownia. Kelpie zatańczył, zaparskała, strzygąc uszami, boczyła
się na wraki, na szkielety, na cały ten pejzaż śmierci. Na kraczące
czarne ptactwo, które wracało już, siadało znowu na potrzaskanych masztach i
salingach, na wantach i czaszkach. Że jeśli ktoś tu powinien się bać, to ów
jeździec właśnie.
- Spokojnie, Kelpie -
powiedziała zmienionym głosem Ciri. - To koniec drogi. To jest właściwe
miejsce i właściwy czas.
* * *
Znalazła się przed bramą nie
wiedzieć skąd, wychynęła jak widziadło spomiędzy wraków. Strażnicy spod bramy
zauważyli ją pierwsi, zaalarmowani krakaniem gawronów, teraz krzyczeli,
gestykulując i pokazując ją palcami, zwołując innych.
Gdy dojechała do wieży
bramnej, panował tu już ścisk. I podniecony gwar. Gapili się na nią wszyscy.
Ci nieliczni, którzy ją znali i widzieli wcześniej, jak Boreas Mun i Dacre
Silifant. I znacznie liczniejsi ci, którzy o niej tylko słyszeli - nowo
zwerbowani ludzie Skellena, najemnicy i zwykli grasanci z Ebbing i okolic,
którzy teraz w zdumieniu patrzyli na szarowłosą dziewczynę z blizną na twarzy
i z mieczem na plecach. Na piękną karą klacz, wysoko trzymającą głowę,
pochrapującą i dzwoniącą podkowami po płytach dziedzińca.
Gwar ścichł. Zrobiło się
bardzo cicho. Klacz stąpała, podnosząc nogi jak baletnica, podkowy dzwoniły
jak młoty o kowadło. Długo trwało, nim wreszcie zastąpiono jej drogę,
krzyżując gizarmy i runki. Ktoś niepewnym i zlęknionym gestem wyciągnął rękę
ku uździe. Klacz chrapnęła.
- Prowadźcie mnie -
powiedziała dźwięcznie dziewczyna - do pana tego zamku.
Boreas Mun, sam nie wiedząc,
dlaczego to robi, potrzymał jej strzemię i podał rękę. Inni przytrzymywali
tupiącą i prychającą klacz.
- Poznajesz mnie waćpanna? -
spytał cicho Boreas. - Spotkaliśmy się już wszak.
- Gdzie?
- Na lodzie.
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie patrzyłam wówczas na
wasze twarze - powiedziała beznamiętnie.
- Byłaś Panią Jeziora -
poważnie pokiwał głową. - Po coś tu przyjechała, dziewczyno? Po co?
- Po Yennefer. I po moje
przeznaczenie.
- Po śmierć raczej - szepnął.
- To jest zamek Stygga. Na twoim miejscu uciekałbym jak najdalej stąd.
Znowu spojrzała. A Boreas
momentalnie zrozumiał, co chciała powiedzieć tym spojrzeniem.
Zjawił się Stefan Skellen.
Długo przyglądał się dziewczynie, skrzyżowawszy ręce na piersi. Wreszcie
energicznym gestem wskazał, że ma iść za nim. Poszła bez słowa, ze wszystkich
stron eskortowana przez uzbrojonych ludzi.
- Dziwna dziewka - mruknął
Boreas. I wzdrygnął się.
- Szczęściem, nie naszym ona
już zmartwieniem - rzekł z przekąsem Dacre Silfant. - A tobie dziwię się, żeś
z nią tak gadał. Ona to, wiedźma, ubiła Vargasa i Frippa, a później Olę
Harsheima...
- Puszczyk ubił Harsheima -
uciął Boreas. - Nie ona. Ona życiem nas darowała, tam na krze, choć mogła nas
jak szczenięta wyrżnąć i potopić. Wszystkich. Puszczyka też.
- Jużci - Dacre splunął na
płyty podwórca. - Wynagrodzi on jej ninie tę litość, wespół z czarownikiem i
Bonhartem. Obaczysz, Mun, już oni ją oporządzą paradnie. Oni z niej skórę
cienkimi paskami złupią.
- Że złupią, skłonnym
wierzyć - warknął Boreas. - Bo rakarze są. I my też nie lepsi, skoro u nich
służym.
- A wyjście mamy? Nie mamy.
Któryś z najemników Skellena
krzyknął nagle cicho, któryś mu zawtórował. Ktoś zaklął, ktoś westchnął. Ktoś
w milczeniu wskazał ręką.
Na blankach, na kroksztynach,
na dachach wieżyczek, na gzymsach, na parapetach i wimpergach, na rynnach,
rzygaczach i maszkaronach siedziały, jak okiem sięgnąć czarne ptaki. Cichcem,
bez krakania nadleciały od wrakowiska, teraz siedziały w ciszy i
oczekiwaniu.
- Śmierć wietrza - bąknął
któryś z najemników.
- I ścierwo - dodał drugi.
- Nie mamy wyjścia -
powtórzył machinalnie Silifant patrząc na Boreasa. Boreas Mun patrzył na
ptaki.
- Może pora - odpowiedział
cicho - byśmy mieli?
* * *
Weszli na górę wielkimi
schodami o trzech podestach, przeszli szpalerem posągów ustawionych w niszach
wzdłuż długiego korytarza, minęli krużganek okalający westybul. Ciri szła
śmiało, nie czuła leku, nie wzbudzały w niej strachu ani broń, ani zbójeckie
facjaty eskorty. Kłamała, mówiąc, że nie pamięta twarzy ludzi z zamarzniętego
jeziora. Pamiętała. Pamiętała, jak Stefan Skellen, ten sam, który teraz z
ponurą miną prowadził ją w głąb tego strasznego zamczyska, dygotał i dzwonił
zębami na lodzie.
Teraz, gdy co i rusz oglądał
się i palił ją wzrokiem, czuła, że trochę boi się jej nadal. Odetchnęła
głębiej.
Weszli do halli, pod wysokie,
wsparte kolumnami gwieździsto żebrowane sklepienie, pod wielkie pająkowate
żyrandole. Ciri zobaczyła, kto czeka tam na nią. Strach wpił jej w trzewia
szponiaste palce, ścisnął pięść, szarpnął i zakręcił.
Bonhart w trzech krokach
znalazł się przy niej. Oburącz schwycił ją za kubrak na piersi, uniósł,
przyciągając jednocześnie do siebie, zbliżając jej twarz do swych bladych
rybich oczu.
- Piekło - zaryczał - musi
być naprawdę straszne, skoro jednak wolałaś mnie.
Nie odpowiedziała. W jego
oddechu czuła alkohol.
- A może to piekło nie
chciało ciebie, mała bestio? Może tamta diabelska wieża wypluła cię ze
wstrętem, zasmakowawszy twego jadu?
Przyciągnął ją bliżej.
Obróciła i cofnęła twarz.
- Słusznie - powiedział
cicho. - Słusznie się obawiasz. To kres twojego szlaku. Stąd już nie
uciekniesz. Tutaj, w tym zamku, wypuszczę ci krew z żył.
- Skończył pan, panie
Bonhart?
Z miejsca poznała tego, kto
to powiedział. Czarodziej Vilgefortz, który na Thanedd najpierw był zakutym w
kajdany więźniem, a potem ścigał ją w Wieży Mewy. Wtedy, na wyspie, był
bardzo przystojny. Teraz w jego twarzy coś się zmieniło, coś sprawiło, że
stała się brzydka i straszna.
- Pozwoli pan, panie Bonhart
- czarodziej nawet nie poruszył się na przypominającym tron fotelu - że to
ja, gospodarz, wezmę na siebie miły obowiązek powitania na zamku Stygga
naszego gościa, panny Cirilli z Cintry, córki Pavetty, wnuczki Calanthe,
potomkini słynnej Lary Dorren aep Shiadhal. Witamy. I prosimy bliżej.
Z ostatnich słów czarodzieja
znikło ukryte pod maską uprzejmości szyderstw. Były w nich już tylko groźba
i rozkaz. Ciri od razu poczuła, że temu rozkazowi nie będzie w stanie się
przeciwstawić. Poczuła strach. Okropny strach.
- Bliżej - syknął Vilgefortz.
Teraz spostrzegła, co było nie tak z jego twarzą. Lewe oko, znacznie mniejsze
od prawego, mrugało, latało i kręciło się jak dzikie w pomarańczowym i sinym
oczodole. Widok był koszmarny.
- Postawa dzielna, w twarzy
ślad lęku - powiedział czarodziej, przekrzywiając głowę. - Moje uznanie. O
ile odwaga nie wypływa z głupoty. Od razu rozwieję ewentualne mrzonki. Stąd,
jak słusznie zauważył pan Bonhart, nie uciekniesz. Ani teleportem, ani za
pomocą twoich własnych szczególnych zdolności.
Wiedziała, że miał rację.
Wcześniej wmawiała sobie, że gdyby co, to zawsze, choćby w ostatniej chwili,
zdoła uciec i skryć się wśród czasów i miejsc. Teraz wiedziała, że była to
nadzieja złudna, mrzonka. Zamek aż wibrował od złej, wrogiej, obcej magii,
wroga i obca magia przenikała ją, penetrowała, jak pasożyt pełzała po
wnętrznościach, wstrętnie ślimaczyła się po mózgu. Nie mogła na to nic
poradzić. Była w mocy wroga. Bezsilna.
Trudno, pomyślała,
wiedziałam, co robię. Wiedziałam, po co tu przychodzę. Reszta to faktycznie
były mrzonki. Niech więc będzie, co ma być.
- Brawo - powiedział
Vilgefortz. - Trafna ocena sytuacji. Będzie, co ma być. Dokładniej: będzie,
co ja postanowię. Interesujące, czy też domyślasz się, moja wspaniała,
co postanowię?
Chciała odpowiedzieć, ale nim
zdołała pokonać opór skurczonego i wyschniętego gardła, znowu ją uprzedził,
wysondowawszy myśli.
- Oczywiście, że wiesz. Pani
Światów. Pani Czasów i Miejsc. Tak, tak, moja wspaniała, nie zaskoczyła mnie
twoja wizyta. Ja zwyczajnie wiem, dokąd uciekłaś z jeziora i jakim sposobem
to uczyniłaś. Wiem, jakim sposobem dostałaś się tutaj. Jedno, czego nie wiem:
czy droga była długa? I czy dostarczyła wielu wrażeń?
- Och - uśmiechnął się
wrednie, znowu ją uprzedzając. - Nie musisz odpowiadać. Wiem, że było
ciekawie i pasjonująco. Widzisz, ja nie mogę doczekać się, by sam spróbować.
Bardzo zazdroszczę ci twego talentu. Będziesz musiała się nim ze mną
podzielić, moja wspaniała. Tak, "musiała" to właściwe słowo. Dopóki nie
podzielisz się ze mną twoim talentem, po prostu nie wypuszczę cię z rąk. Ani
w dzień, ani w nocy nie wypuszczę cię z rąk.
Ciri pojęła wreszcie, że
gardło ściskał jej nie tylko strach. Czarodziej kneblował i dławił ją
magicznie. Drwił z niej. Poniżał. Na oczach wszystkich.
- Wypuść... Yennefer -
wykaszlała, aż garbiąc się z wysiłku. - Wypuść ją... A ze mną możesz zrobić,
co zechcesz.
Bonhart ryknął śmiechem,
sucho zaśmiał się też Stefan Skellen. Vilgefortz podłubał małym palcem w
kąciku swego makabrycznego oka.
- Nie możesz być tak
niemądra, by nie wiedzieć, że i tak mogę zrobić z tobą, co zechcę. Twoja
oferta jest patetyczna, a więc i żałosna i śmieszna.
- Potrzebujesz mnie... -
uniosła głowę, choć kosztowało ją to mnóstwo sił. - By mieć ze mną dziecko.
Wszyscy tego chcą, ty też. Tak, jestem w twojej mocy, sama tu przyszłam... Ty
mnie nie złapałeś, chociaż goniłeś mnie przez pół świata. Przyszłam tu sama i
sama ci się oddaję. Za Yennefer. Za jej życie. Dla ciebie to jest śmieszne?
To spróbuj ze mną przemocą i na siłę... Zobaczysz, w mig przejdzie ci ochota
do śmiechu.
Bonhart przyskoczył do niej,
zamachnął się nahajką. Vilgefortz wykonał gest pozornie niedbały, lekki tylko
ruch dłonią, ale i tego wystarczyło, by bat wyfrunął z ręki łowcy, a on sam
zatoczył się jak potrącony przez wóz z węglem.
- Pan Bonhart - powiedział
Vilgefortz, masując palce - wciąż, jak widzę, ma kłopoty ze zrozumieniem
obowiązków gościa. Raczy pan zapamiętać: będąc w gościnie, nie niszczy się
mebli i dzieł sztuki, nie kradnie drobnych przedmiotów, nie zanieczyszcza
dywanów i miejsc trudno dostępnych. Nie gwałci się i nie bije innych gości.
To ostatnie przynajmniej dopóty, dopóki nie skończy gwałcić i bić gospodarz,
dopóki nie da znaku, że już bić i gwałcić można. Z tego, co właśnie
powiedziałem, powinnaś umieć wyciągnąć właściwe wnioski i ty, Ciri. Nie
umiesz? Pomogę. Oddajesz mi się sama i pokornie godzisz na wszystko,
pozwalasz mi zrobić z sobą wszystko, co zechcę. I mniemasz, że oferta jest
wielce wspaniałomyślna. Mylisz się. Sprawa ma się bowiem tak, że robić będę z
tobą to, co muszę zrobić, nie zaś to, czego bym pragnął. Przykład:
pragnął bym w ramach rewanżu za Thanedd wyłupić ci przynajmniej jedno oko, a
nie mogę, bo boję się, że nie przeżyjesz.
Ciri pojęła, że albo teraz,
albo nigdy. Wywinęła się w półobrocie, wyszarpnęła Jaskółkę z pochwy. Cały
zamek zawirował nagle, poczuła, jak pada, boleśnie tłukąc kolana. Zgięła się,
niemal dotykając czołem posadzki, walczyła z odruchem wymiotnym. Miecz
wysunął jej się ze zdrętwiałych palców. Ktoś go podniósł.
- Taaak - powiedział
przeciągle Vilgefortz, opierając podbródek na złożonych jak do modlitwy
dłoniach. - Na czym to ja stanąłem? Ach, tak, prawda, na twojej ofercie.
Życie i wolność dla Yennefer w zamian... Za co? Za twoje dobrowolne oddanie,
ochoczo, bez gwałtu i przymusu? Przykro mi, Ciri. Do tego, co ci zrobię,
gwałt i przymus są po prosty nieodzowne.
- Tak, tak - powtórzył, z
zainteresowaniem przyglądając się, jak dziewczyna charcze, wypluwa ślinę i
usiłuje wymiotować. - Bez gwałtu i przymusu po prostu się nie obędzie.
Na to, co ci zrobię, nigdy nie przystałabyś dobrowolnie, zapewniam. Jak
zatem widzisz, twoja oferta, wciąż żałosna i śmieszna, jest nadto
bezwartościowa. Odrzucam ją więc. Dalejże, weźcie ją. Od razu do
laboratorium.
* * *
Laboratorium niewiele różniło
się od tego, które Ciri znała ze świątyni Melitele w Ellander. Też było jasno
oświetlone, czyste, z długimi stołami o blaszanych blatach, blatach pełnych
szkła, pełnych słojów, retort, kolb, probówek, rurek, soczewek, syczących i
bulgoczących alembików i innych przedziwnych przyrządów. Tutaj też, jak tam, w
Ellander, ostro śmierdziało eterem, spirytusem, formaliną i czymś jeszcze,
czymś, co sprawiało, że czuło się strach. Nawet tam, w przyjaznej świątyni, u
boku przyjaznych kapłanek i przyjaznej Yennefer, Ciri czuła w laboratorium
strach. A przecież tam, w Ellander, nikt nie wlókł ją do laboratorium
przemocą, nikt nie sadzał brutalnie na ławie, nikt nie trzymał za ramiona i
ręce w żelaznym uścisku. Tam, w Ellander, nie było pośrodku laboratorium
strasznego stalowego fotela, kształt którego był sadystycznie wręcz
oczywisty. Nie było tam biało ubranych i ogolonych na łyso typów, nie było
tam Bonharta, nie było tam Skellena, podnieconego, zaczerwienionego i
oblizującego wargi. I nie było tam Vilgefortza z jednym okiem normalnym, a
drugim malutkim i koszmarnie ruchliwym.
Vilgefortz odwrócił się od
stołu, na którym przez dłuższą chwilę układał jakieś budzące grozę
instrumenty.
- Widzisz, moja wspaniała
panno - zaczął, podchodząc - jesteś dla mnie kluczem do potęgi i władzy.
Władzy nie tylko nad tym światem, będącym marnością nad marnościami, skazanym
zresztą na rychłą zagładę, ale nad wszystkimi światami. Nad pełna gamą
miejsc i czasów powstałych po Koniunkcji. Rozumiesz mnie z pewnością,
niektóre z tym miejsc i czasów sama już odwiedziłaś.
- Mnie - podjął po chwili,
podwijając rękawy - wstyd się przyznać, strasznie pociąga władza. To
trywialne, wiem, ale ja chcę być władcą. Władcą, któremu będą bić
pokłony, którego ludzie będą błogosławić za to tylko, że raczy być, a oddawać
cześć boską, jeśli, dajmy na to, zechce wybawić ich świat od kataklizmu.
Choćby wybawił tylko dla kaprysu. Och, Ciri, serce raduje mi myśl o tym, jak
wspaniałomyślnie będę nagradzał wiernych, a jak okrutnie karał nieposłusznych
i niepokornych. Miodem, słodką patoką dla mojej duszy będą wznoszone przez
całe pokolenia modły do mnie i za mnie, o moją miłość i o moją łaskę. Całe
pokolenia, Ciri, całe światy. Nadstaw uszu. Słyszysz? Od powietrza, głodu,
wojny i gniewu Vilgefortza...
Poruszył palcami tuż przed
jej twarzą, potem gwałtownie chwycił za policzki. Ciri krzyknęła, szarpnęła
się, ale trzymano ją mocno. Usta zaczęły jej drżeć. Vilgefortz zobaczył to i
zachichotał.
- Dziecko Przeznaczenia -
zaśmiał się nerwowo, a w kąciku ust zabielała mu plamka piany. - Aen Hen
Ichaer, święta elfia Starsza Krew... Teraz już tylko moja.
Wyprostował się gwałtownie.
Wytarł usta.
- Różni głupcy i mistycy -
ogłosił już swym zwykłym zimnym tonem - próbowali dopasować cię do bajęd,
legend i przepowiedni, śledzili gen, który nosisz, dziedzictwo po przodkach.
Myląc niebo z gwiazdami odbitymi na powierzchni stawu, mistycznie założyli,
że przesądzający o wielkich możliwościach gen będzie ewoluował dalej, że
pełnię potęgi osiągnie w twoim dziecku lub dziecku twego dziecka. I rosła
wokół ciebie urocza aura, snuł się kadzidlany dym. A prawda o ileż jest
banalniejsza, o ileż bardziej prozaiczna. Rzekłbym, organicznie prozaiczna.
Ważna jest, moja wspaniała, twoja krew. Ale w absolutnie dosłownym, zgoła
niepoetyckim znaczeniu tego słowa.
Podjął ze stołu szklaną
szpryckę o długości mniej więcej pół stopy. Szprycka zakończona była cienką,
lekko wygiętą kapilarą. Ciri poczuła, jak w ustach robi się jej sucho.
Czarodziej obejrzał szpryckę pod światło.
- Za chwilę - oznajmił zimno
- zostaniesz rozebrana i posadzona na fotelu, tym właśnie, któremu
przyglądasz się z takim zaciekawieniem. Choć w niewygodniej pozycji,
ale spędzisz na tym fotelu jakiś czas. Za pomocą zaś tego oto przyrządu,
który również cię, jak widzę, fascynuje, zostaniesz zapłodniona. Nie będzie
to takie straszne, przez cały niemal czas będziesz półprzytomna od eliksirów,
które będę podawał ci dożylnie celem prawidłowego zagnieżdżenia jaja
płodowego i wykluczania ciąży pozamacicznej. Nie musisz się bać, mam wprawę,
robiłem to setki razy. Nigdy, co prawda, wybrance losu i przeznaczenia, ale
nie sądzę, by macice i jajniki wybranek różniły się aż tak bardzo od macic i
jajników zwykłych dzieweczek.
- A teraz rzecz
najważniejsza - Vilgefortz nasładzał się tym, co mówi. - Może cię to zmartwi,
a może ucieszy, ale wiedz, że dziecka rodzić nie będziesz. Kto wie, może i
byłby to wielki wybraniec o niezwykłych zdolnościach, zbawca świata i król
narodów. Nikt nie jest jednak w stanie tego zagwarantować, a ja nadto nie mam
zamiaru czekać tak długo. Mnie potrzebna jest krew. Dokładniej, krew
łożyskowa. Gdy tylko placenta się wykształci, wyjmę ją z ciebie. Reszta moich
planów i zamiarów, moja wspaniała, już cię, jak sama pojmujesz, dotyczyć nie
będzie, nie ma więc sensu informować cię o nich, byłaby to niepotrzebna
frustracja.
Zamilkł, robiąc efekciarską
pauzę. Ciri nie mogła opanować rozdygotanych ust.
- A teraz - czarodziej skinął
teatralnie - zapraszam na fotel, panno Cirillo.
- Warto by - Bonhart błysnął
zębami spod siwych wąsów - żeby ta suka Yennefer na to popatrzyła. Należy jej
się to!
- A i owszem - w kąciku
uśmiechniętych ust Vilgefortza znowu pojawił się biały kłębuszek piany. -
Zapładnianie to wszak rzecz święta, podniosła i uroczysta, to misterium, przy
którym winna asystować cała bliższa rodzina. A Yennefer to przecież
quasi-matka, a taka w prymitywnych kulturach czynnie niemal
uczestniczy w pokładzinach córki. Dalej, przyprowadźcie ją tu!
- Względem zaś tego
zapłodnienia - Bonhart pochylił się nad Ciri, którą ogoleni akolici
czarodzieja już zaczynali rozbierać. - Nie można by tak, panie Vilgefortz,
tak bardziej zwyczajnie? Po bożemu?
Skellen parsknął, kręcąc
głową. Vilgefortz zmarszczył lekko brew.
- Nie - zaprzeczył chłodno. -
- Nie, panie Bonart. Nie można by.
Ciri, jakby dopiero teraz
zdała sobie sprawę z powagi sytuacji, wrzasnęła przeszywająco. Raz, a potem
drugi raz.
- No, no - skrzywił się
czarodziej. - Dzielnie, z uniesionym czołem i mieczem weszliśmy do jaskini
lwa, a teraz zlękliśmy się małej szklanej rurki? Wstyd, moja panno.
Ciri, za nic sobie mając
wstyd, rozdarła się po raz trzeci tak, że aż zadzwoniły laboratoryjne
naczynia.
A cały zamek Stygga nagle
odpowiedział wrzaskiem i alarmem.
* * *
- Bieda będzie, synkowie -
powtórzył Zadarlik, okutym tylcem runki wydrapując zeschły gnój spomiędzy
kamieni dziedzińca. - Oj, uwidzicie, bieda będzie nam, chudziaczkom.
Popatrzył po kamratach, ale
żaden z wartowników nie skomentował. Nie zabrał równierz głosu Boreas Mun,
który został ze strażnikami przy bramie. Z własnej woli, nie z rozkazu.
Mógł, jak Silifant iść za Puszczykiem, mógł na własne oczy przekonać się, co
stanie się z Panią Jeziora, jaki los ją spotka. Ale Boreas nie chciał się
temu przyglądać. Wolał zostać tu, na podwórcu, pod gołym niebem, daleko od
komnat i sal górnego zamku, dokąd zabrano dziewczynę. Tutaj był pewien, że
nie dosięgnie go nawet jej krzyk.
- Złe to są znaki owo czarne
ptactwo - Zadarlik wskazał ruchem głowy gawrony, wciąż siedzące na murach i
gzymsach. - Zły to omen owa młódka, na karej klaczy przybyła. W złej my tu,
powiadam wam, Puszczykowi służymy sprawie. Gadają zaś, że sam Puszczyk już
nie koroner ani ważny pan, ale wywołaniec jako i my. Że okrutnie cesarz na
niego cięty. Jak nas, synkowie, razem pochwyci, bieda będzie nam,
chudziaczkom.
- Aj, aj! - dodał drugi
wartownik, wąsacz w kapelusiku udekorowanym piórami hajstry. - Pal nisko!
Źle, gdy cesarz zły.
- O, wa - wtrącił trzeci,
przybyły do zamku Stygga całkiem niedawno, z ostatnią zwerbowaną przez
Skellena partią najemników. - Cesarzowi może na nas nie stanie czasu. Ma pono
tera insze turbulencje. Gadają, walna bitwa była gdzieś tam na północy. Pobił
Nordling cesarskich, zbił na łeb, na szyję.
- Tedy - rzekł czwarty - może
i nie tak źle, że my tu z Puszczykiem? Zawżdy to lepiej przy tym, co górą.
- Pewno - rzekł ten nowy - że
lepiej. Puszczyk, widzi mi się, w górę pójdzie. A przy nim i my wypłyniem!
- Oj, synkowie - wsparł się
na runce Zadarlik. Głupiście wy jako chwosty końskie.
Czarne ptaki poderwały się do
lotu z ogłuszającym łopotem i krakaniem, zaciemniły niebo, wirując chmarą
wokół bastionu.
- Ki diabeł? - jęknął któryś
z wartowników.
- Proszę otworzyć bramę.
Boreas Mun poczuł nagle
przenikliwy zapach ziół: szałwii, mięty i tymianku. Przełknął ślinę,
potrząsnął głową. Zamknął i otworzył oczy. Nie pomogło. Chudy, szpakowaty i
przypominający poborcę podatków jegomość, który zjawił się nagle obok nich,
ani myślał znikać. Stał i uśmiechał się zaciśniętymi ustami. Włosy Boreasa
omal nie podniosły czapki.
- Proszę otworzyć bramę -
powtórzył uśmiechnięty jegomość. Bez zwłoki. Tak naprawdę będzie lepiej.
Zadarlik z brzękiem upuścił
runkę, stał sztywno i bezgłośnie poruszał ustami. Oczy miał puste. Pozostali
podeszli do bramy, krocząc sztywno i nienaturalnie, jak automaty. Zdjęli
belkę. Rozwarli wrzeciądze.
Na dziedziniec z hukiem
podków wdarła się czwórka jeźdźców.
Jeden miał włosy białe jak
śnieg, miecz w jego ręku migał jak błyskawica. Drugi był jasnowłosą kobietą,
w biegu konia napinającą łuk. Trzeci jeździec, całkiem młoda dziewczyna,
zamaszystym ciosem krzywej szabli rozsiekła skroń Zadarlika.
Boreas Mun porwał upuszczoną
runkę, zasłonił się drzewcem. Czwarty jeździec zagórował nagle nad nim.
Do jego hełmu z obu stron przypięte były skrzydła drapieżnego ptaka.
Zalśnił wzniesiony miecz.
- Zostaw, Cahir - powiedział
ostro białowłosy. Oszczędzajmy czas i krew. Milva, Regis, tędy...
- Nie - bełkotnął Boreas, sam
nie wiedząc, dlaczego to robi. - Nie tędy... Tam jeno ślepe międzymurze.
Tamtędy wam droga, tamtymi schodami... Na górny zamek. Jeśli zratować Panią
Jeziora... to trza się wam spieszyć.
- Dzięki - powiedział
białowłosy. - Dzięki ci, nieznajomy. Regis, słyszałeś? Prowadź!
Po chwili na dziedzińcu
zostały tylko trupy. I Boreas Mun, wciąż wsparty na drzewcu runki. Którego nie
mógł puścić, tak bardzo trzęsły mu się nogi.
Gawrony z krakaniem krążyły
na zamkiem Stygga, kirową chmurą spowijając wieże i bastiony.
* * *
Vilgefortz wysłuchał
zdyszanej relacji przybiegłego najemnika ze stoickim spokojem i kamienną
twarzą. Ale rozbiegane i mrugające oko zdradziło go.
- Odsiecz w ostatniej chwili
- zgrzytnął. - Nie do uwierzenia. Takie rzeczy się nie zdarzają. Albo
zdarzają, ale w kiepskich przedstawieniach jarmarcznych, a to na to samo
wychodzi. Zrób mi przyjemność, dobry człowieku, i powiedz, żeś to wszystko
zmyślił, dajmy na to, krotochwili.
- Nie zmyślam! - oburzył się
żołdak. - Prawdę powiadam! Wdarli się tu jacyś... Hassą całą...
- Dobrze, dobrze - przerwał
czarodziej. - Żartowałem. Skellen, zajmij się tą sprawą osobiście. Będzie
okazja wykazać, ile naprawdę warte jest twoje wojsko wynajęte za moje złoto.
Puszczyk podskoczył, nerwowo
zamachnął rękami.
- Nie za lekko to sobie
traktujesz, Vilgefortz? - krzyknął. - Ty, wygląda, nie zdajesz sobie sprawy z
powagi sytuacji! Jeżeli zamek jest atakowany, to przez wojsko Emhyra! A to
oznacza...
- To nic nie oznacza - uciął
czarodziej. - Ale wiem, o co ci idzie. Dobrze, jeśli fakt, że masz mnie za
plecami, poprawi twoje morale, niech ci będzie. Chodźmy. Także i wy,
panie Bonhart.
- Co do ciebie - utkwił swe
straszne oko w Ciri - to nie miej złudzień. Ja wiem, kto tu się zjawił z tą
godną taniej farsy odsieczą. I zapewniam cię, ja tę tanią farsę przemienię w
horror.
- Hej, wy! - skinął na
pachołków i akolitów. - Zakuć dziewczynę w dwimeryt, zamknąć w celi na trzy
spusty, krokiem nie ruszać się spod drzwi. Głową za nią odpowiadacie.
Zrozumiano?
- Tak jest, panie.
* * *
Wpadli na korytarz, z
korytarza do dużej sali pełnej rzeźb, istnej gliptoteki. Nikt nie zastąpił im
drogi. Widzieli tylko kilku pachołków, którzy na ich widok natychmiast
uciekli.
Wbiegli po schodach. Cahir
kopniakiem rozwalił drzwi, Angouleme wpadła do środka z bojowym wrzaskiem,
ciosem szabli strąciła hełm ze stojącej przy drzwiach zbroi, którą wzięła za
wartownika. Przyznała pomyłkę i zaryczała śmiechem.
- He, he, he! Patrzcie
tylko...
- Angouleme! - Geralt
przywołał ją do porządku. - Nie stój! Dalej!
Przed nimi otworzyły się
drzwi, za nimi zamajaczyły sylwetki. Milva bez namysłu napięła łuk i posłała
strzałę. Ktoś wrzasnął. Drzwi zamknięto, Geralt słyszał, jak huknął rygiel.
- Dalej, dalej! - krzyknął. -
Nie stać!
- Wiedźminie - powiedział
Regis. - Bez sensu jest takie bieganie. Pójdę... Polecę na rekonesans.
- Leć.
Wampir zwinął się, jakby go
wiatr zdmuchnął. Geralt nie miał czasu się dziwić.
Znowu napatoczyli się na
ludzi, tym razem zbrojnych. Cahir i Angouleme z wrzaskiem skoczyli ku nim, a
ludzie rzucili się do ucieczki, głównie, jak się zdawało, za sprawą Cahira i
jego imponującego hełmu ze skrzydłami.
Wpadli na krużganek, na
otaczającą wewnętrzny westybul galerię. Od wiodącego w głąb zamku portyku
dzieliło ich może ze dwadzieścia kroków, gdy po przeciwniej stronie krużganka
pojawiły się postacie. Zagrzmiały echem krzyki. I zaświszczały strzały.
- Kryj się! - krzyknął
wiedźmin.
Strzały leciały prawdziwym
gradem. Furczały lotki, groty krzesały iskry z posadzki, obtłukiwały
sztukaterię ze ścian, zasypując ich drobnym pyłem.
- Padnij! Za balustradę!
Padli, kryjąc się, jak kto
mógł, za spiralnymi słupkami rzeźbionymi w listki. Ale całkiem na sucho im
nie uszło. Wiedźmin usłyszał, jak Angouleme wrzasnęła, zobaczył, jak chwyta
się za ramię, za momentalnie przesiąkający krwią rękaw.
- Angouleme!
- Nic! Przeszło przez
miękkie! - odkrzyknęła dziewczyna lekko tylko drżącym głosem, potwierdzając
to, co wiedział. Gdyby grot rozkawałkował kość, Angouleme zemdlałaby od
szoku.
Łucznicy z galerii strzelali
bez przerwy, wołali, przyzywając posiłki. Kilku odbiegło w bok, by razić
przygwożdżonych z ostrzejszego kąta. Geralt zaklął, ocenił odległość dzielącą
ich od arkady. Nie wyglądało to najlepiej. Ale zostać tu, gdzie byli,
oznaczało śmierć.
- Skaczemy! - krzyknął. -
Uwaga! Cahir, pomóż Angouleme!
- Rozwalą nas!
- Skaczemy! Musimy!
- Nie! - krzyknęła Milva,
wstając z łukiem w garści.
Wyprostowała się, stanęła w
strzeleckiej pozie, istny posąg, marmurowa amazonka z łukiem. Strzelcy na
galerii wrzasnęli.
Milva spuściła głowę.
Jeden z łuczników poleciał w
tył, łomotnął plecami o ścianę, na ścianie wykwitł krwawy rozbryzg
przywodzący na myśl wielką ośmiornicę. Z galerii rozbrzmiał krzyk, ryk
gniewu, złości i zgrozy.
- Na Wielkie Słońce... -
jęknął Cahir. Geralt ścisnął mu ramię.
- Skaczemy! Pomóż Angouleme!
Strzelcy z galerii skierowali
cały ostrzał na Milvę. Łuczniczka nie drgnęła nawet, choć dookoła niej
kurzyło się od tynku, leciały odpryski marmuru i drzazgi z roztrzaskujących
się brzechw. Spokojnie spuściła cięciwę. Znowu wrzask, drugi strzelec runął
jak szmaciana kukła, obryzgując kompanów krwią i mózgiem.
- Teraz! - krzyknął Geralt,
widząc, jak strażnicy pierzchają z galerii, jak padają na posadzkę, kryjąc
się przed niechybnymi grotami. Strzelało jeszcze tylko trzech
najodważniejszych.
Grot łomotnął w filar,
zasypując Milvę pudrem tynku. Łuczniczka dmuchnęła w opadające na twarz
włosy, napięła łuk.
- Milva! - Geralt, Angouleme
i Cahir dopadli arkady. - Zostaw! Uciekaj!
- Jeszcze raziczek -
powiedziała łuczniczka z lotką strzały w kąciku ust.
Szczęknęła cięciwa. Jeden z
tych trzech odważnych zawył, przechylił się przez balustradę i runął w dół,
na płyty dziedzińca. Pozostałych na ten widok natychmiast opuściła odwaga.
Padli na posadzkę i wtulili się w nią. Ci, którzy nadbiegli, nie kwapili się
wyjść na galerię i wystawić Milvie na strzał.
Z jednym wyjątkiem.
Milva oceniła go od razu.
Niewysoki, szczupły, śniady. Z wytartym do połysku ochraniaczem na lewym
przedramieniu, z łuczniczą rękawicą na prawej dłoni. Widziała, jak podrzuca
kształtny kompozytowy łuk z wyprofilowanym, rzeźbionym majdanem, jak płynnie
go napina. Widziała, jak napięta na pełny naciąg cięciwa przekreśla jego
śniadą twarz, widziała, jak czerwonopióra lotka dotyka jego policzka.
Widziała, że mierzy dobrze.
Podrzuciła łuk, napięła go
płynnie, już w czasie napinania celując. Cięciwa dotknęła twarzy, piórko
lotki kącika ust.
* * *
- Mocno, mocno, Maryjko. Aż
do buźki. Skręcaj cięciwę palcami, by ci szyp nie spadł z siodełka. Dłoń
mocno do policzka. Mierz! Oboje oczy otwarte! Wstrzymaj tera oddech.
Strzał.
Cięciwa, mimo wełnianego
ochraniacza, boleśnie ukąsiła lewe przedramię.
Ojciec chciał się odezwać,
ale chwycił go kaszel. Ciężki, suchy, bolesny kaszel. Kaszle coraz okropniej,
pomyślała Maryjka Barring, opuszczając łuk. Coraz okropniej i coraz częściej.
Wczoraj rozkaszlał się, gdy brał na cel kozła. I na obiad była przez to tylko
gotowana lebioda. Ja nienawidzę gotowanej lebiody. Nienawidzę głodu. I nędzy.
Stary Barring wciągnął
powietrze, rzężąc zgrzytliwie.
- Piędź od środka przeszedł
twój szyp, dziewko! Całą piędź! A przecieżem rzekał, cobyś tak nie drgała,
cięciwę spuszczając! A ty skaczesz, jakby ci ślimak wpełzł między półdupki. I
mierzysz za długo. Z umęczonej ręki strzelasz! Szypy tylko psowasz!
- Dyć żem trafiła! I nie
piędź wcale, jeno pół piędzi od środka.
- Nie pyskuj! Jużci, bogowie
mię pokarali, dziewkę niedojdę miasto syna zsyłając.
- Niedojdą nie jestem!
- Wnet okaże się. Strzel
raziczek jeszcze. A pomnij na to, com rzekł. Masz stać, jako w ziemię wryta.
Mierzyć i strzelać szybko. Czego krzywisz się?
- A bo wygadujecie na mnie.
- Moje ojcowskie prawo.
Strzelaj.
Napięła łuk, nadąsana i
bliska płaczu. Zauważył to.
- Kocham cię, Maryjko -
powiedział głucho. - Zawżdy o tym pomnij.
Spuściła cięciwę, gdy tylko
lotka dotknęła kącika ust.
- Dobrze - powiedział ojciec.
- Dobrze, córko.
I rozkaszlał się okropnie,
rzężąco.
* * *
Śniady łucznik z galerii
zginął na miejscu. Strzała Milvy trafiła go pod lewą pachę i weszła głęboko,
więcej niż do połowy brzechwy, druzgocząc żebra, rozwalając płuca i serce.
Wystrzelona o ułamek sekundy
wcześniej czerwonopióra strzała śniadego strzelca trafiła Milvę nisko w
brzuch i wyszła z tyłu, zdruzgotawszy miednicę, rozwaliwszy jelita i
arterie. Łuczniczka padła na posadzkę jak uderzona taranem.
Geralt i Cahir krzyknęli
jednym głosem. Nie bacząc, że na widok upadku Milvy strzelcy z galerii znowu
wzięli się do łuków, wyskoczyli spod chroniącego ich portyku, chwycili
łuczniczkę i wywlekli ją, gardząc gradem strzał. Jeden z grotów zadzwonił na
hełmie Cahira. Drugi, Geralt przysiągłby, przeczesał mu włosy.
Milva zostawiła za sobą
szeroką i lśniącą smugę krwi. W miejscu, w którym ją położyli, w mgnieniu oka
wyrosła na posadzce olbrzymia kałuża. Cahir klął, ręce mu się trzęsły. Geralt
czuł, jak ogarnia go rozpacz. I wściekłość.
- Ciotka - zawyła Angouleme.
- Ciotka, nie umieeeraaaj!
Maria Berring otworzyła usta,
kaszlnęła makabrycznie, wypluwając krew na podbródek.
- Ja też cię kocham, tatku -
powiedziała całkiem wyraźnie.
I umarła.
* * *
Ogoleni akolici nie mogli dać
sobie rady z szamoczącą się i wrzeszczącą Ciri, na pomoc pospieszyli im
pachołkowie. Jeden, kopnięty celnie, odskoczył, zgiął się i padł na kolana,
oburącz ściskając krocze i spazmatycznie łapiąc powietrze.
Ale to tylko rozwścieczyło
pozostałych. Ciri dostała pięścią w kark, otwartą dłonią w twarz. Przewrócono
ją, ktoś solidnie kopnął ją w biodro, ktoś usiadł na łydkach. Jeden z łysych
akolitów, młody typ o złych zielonozłotych oczach uklęknął jej na piersi,
wczepił palce we włosy i mocno szarpnął. Ciri zawyła.
Akolita też zawył. I
wybałuszył oczy. Ciri zobaczyła, jak z ogolonej głowy strumieniami siknęła mu
krew, brudząc biały kitel makabrycznym deseniem.
Załomotały wywracane meble.
Przenikliwy trzask i chrupot pękającego szkła zlał się z potępieńczym
wyciem ludzi. Rozlewające się po stołach i podłodze dekokty, filtry,
eliksiry, ekstrakty i inne magiczne substancje mieszały się i łączyły,
niektóre w kontakcie syczały i buchały kłębami żółtego dymu. Pomieszczenie
momentalnie wypełnił żrący fetor.
Wśród dymu, przez wyciśnięte
swądem łzy Ciri ze zgrozą zobaczyła, jak po laboratorium miota się z
niesamowitą prędkością czarny kształt przypominający olbrzymiego nietoperza.
Widziała, jak nietoperz w locie zahacza o ludzi, widziała, jak zahaczeni
padają z wrzaskiem. Na jej oczach usiłujący umykać pachołek został poderwany
z podłogi i ciśnięty na stół, gdzie miotał się, bryzgał krwią i skrzeczał
wśród tłuczonych retort, alembików, probówek i kolb.
Rozlewane mieszanki bryznęły
na lampę. Zasyczało, zaśmierdziało, a w laboratorium nagle eksplodował ogień.
Fala gorąca rozwiała dym. Ciri zacisnęła zęby, by nie krzyknąć.
Na stalowym fotelu, tym
przeznaczonym dla niej, siedział szczupły, szpakowaty, odziany w elegancką
czerń mężczyzna. Mężczyzna spokojnie gryzł i ssał szyję przewieszonego przez
kolano ogolonego akolity. Akolita cieniutko pokwikiwał i drgał konwulsyjnie,
wyprężone nogi i ręce podskakiwały mu rytmicznie.
Truposine płomienie tańczyły
po blaszanym blacie stołu. Retorty i kolby eksplodowały z hukiem, jedna po
drugiej.
Wampir oderwał kończyste kły
od szyi ofiary, utkwił w Ciri oczy czarne jak agaty.
- Bywają okazje - rzekł
wyjaśniającym tonem, zlizując krew z warg - gdy zwyczajnie nie można się nie
napić.
- Bez lęku - uśmiechnął się,
widząc jej minę. - Bez lęku, Ciri. Cieszę się, że cię odnalazłem. Nazywam się
Emiel Regis. Jestem, choć może to wydać ci się dziwne, druhem wiedźmina
Geralta. Przybyłem tu wraz z nim, by cię ratować.
Do płonącego laboratorium
wpadł uzbrojony najemnik. Druh Geralta odwrócił ku niemu głowę,
zasyczał i wyszczerzył kły. Najemnik zawył przeraźliwie. Wycie długo cichło w
oddali.
Emiel Regis zrzucił z kolana
nieruchome i miękkie jak szmata ciało akolity, wstał i przeciągnął się
zupełnie jak kot.
- Kto by pomyślał -
powiedział. - Byle chmyz, a jakże zacna w nim krew. To się nazywa: ukryte
walory. Pozwól, Cirillo, zaprowadzę cię go Geralta.
- Nie - wybąkała Ciri.
- Nie musisz się mnie bać.
- Nie boję się -
zaprotestowała, dzielnie walcząc z zębami, które uwzięły się, żeby szczękać.
- Nie w tym rzecz... Ale tu gdzieś więziona jest Yennefer. Ja ją muszę jak
najszybciej uwolnić. Boję się, że Vilgefortz... Proszę, panie...
- Emiel Regis.
- Ostrzeżcie, dobry panie,
Geralta, że jest tu Vilgefortz. To czarodziej. Potężny czarodziej. Niech
Geralt ma się na baczności.
* * *
- Masz się mieć na baczności
- powtórzył Regis, patrząc na ciało Milvy. - Bo Vilgefortz to potężny mag.
Ona zaś uwalnia Yennefer.
Geralt zaklął.
- Dalej! - krzyknął, by
krzykiem obudzić w kompanach upadłego ducha. - Idziemy!
- Idziemy - Angouleme wstała,
otarła łzy. - Idziemy! Pora, kurwa, skopać parę dup!
- Czuję w sobie - zasyczał
wampir, uśmiechając się koszmarnie - taką siłę, że mógłbym chyba cały ten
zamek rozpieprzyć.
Wiedźmin spojrzał na niego
podejrzliwie.
- Aż tak to może nie -
powiedział. - Ale przebijcie się na górne piętro i zróbcie trochę rabanu,
żeby odciągnąć uwagę ode mnie. Ja spróbuję odnaleźć Ciri. Niedobrze,
niedobrze się stało, wampirze, że zostawiłeś ją samą.
- Zażądała tego - wyjaśnił
spokojnie Regis. - Tonem i postawą wykluczającą dyskusję. Przyznam,
zaskoczyła mnie.
- Wiem. Idźcie na górne
piętra. Trzymajcie się! Ja spróbuję ją odnaleźć. Ją, lub Yennefer.
* * *
Odnalazł, i to wcale szybko.
Wpadł na nich znienacka,
zupełnie niespodziewanie wybiegając zza załomu korytarza. Zobaczył. A widok
ten sprawił, że adrenalina aż zakłuła go w żyły na wierzchach dłoni.
Korytarzem kilku drabów
wlokło Yennefer. Czarodziejka była potargana i zakłuta w łańcuchy, co nie
przeszkadzało jej wyrywać się, wierzgać i kląć jak tragarz portowy.
Geralt nie pozwolił drabom
ochłonąć z zaskoczenia. Uderzył tylko raz, tylko jednego, krótkim ciosem z
łokcia. Drab zaskowyczał po psiemu, zatoczył się, z brzękiem i hukiem wyciął
głową o stojącą w niszy zbroję płytową, osunął się po niej, rozmazując krew
na blachach.
Pozostali - było ich trzech -
puścili Yennefer i odskoczyli. Oprócz czwartego, który chwycił czarodziejkę
za włosy i przyłożył jej nóż do szyi, tuż ponad dwimerytową obrożą.
- Nie podchodź! - zawył. -
Zarżnę ją! Ja nie żartuję!
- Ani ja - Geralt zamłynkował
mieczem i spojrzał drabowi w oczy. Drab nie wytrzymał. Puścił Yennefer i
dołączył do kompanów. Wszyscy mieli już w rękach broń. Jeden zdarł ze
ściennego panoplia zabytkową, ale groźnie wyglądającą halabardę. Wszyscy,
zgarbieni, wahali się między atakiem a obroną.
- Wiedziałam, że przyjdziesz
- powiedziała Yennefer, prostując się dumnie. - Pokaż, Geralt, tym huncwotom,
co może wiedźmiński miecz.
Wysoko uniosła skute ręce,
napinając łączący okowy łańcuch.
Geralt ujął sihill oburącz,
przekrzywił lekko głowę, przymierzył się. I ciął. Tak szybko, że nikt nie
dostrzegł ruchu klingi.
Okowy z brzękiem upadły na
posadzkę. Któryś z drabów westchnął. Geralt mocniej ujął rękojeść,
przełożył palec wskazujący pod jelec.
- Stań pewnie, Yen. Głowę
lekko w bok, proszę.
Czarodziejka nawet nie
drgnęła. Dźwięk uderzonego mieczem metalu był bardzo nikły.
Dwimerytowa obroża upadła
obok kajdan. Na szyi Yennefer wykwitła jedna, tylko jedna maleńka kropelka.
Zaśmiała się, masując
nadgarstki. I odwróciła ku drabom. Żaden nie wytrzymał jej wzroku.
Ten z halabardą ostrożnie,
jakby bojąc się, by nie zabrzękła, położył starożytną broń na posadzce.
- Z kimś takim - wybąkał - to
niech się Puszczyk bije sam. Mnie tam żywot miły.
- Nam kazali - zamamrotał,
cofając się drugi. - Kazali nam... My po niewoli...
- Wżdy nie bylim - oblizał
wargi trzeci - wam ciężcy, pani... W waszym więzieniu... Zaświadczcie za
nami...
- Precz - powiedziała
Yennefer. Wyzwolona z dwimerytowych okowów, wyprostowana, z dumnie uniesioną
głową wyglądała jak tytanka. Czarną nieporządną grzywą zdawała się sięgać
sklepienia.
Drabi zemknęli. Chyłkiem i
nie oglądając się. Yennefer zmalawszy do normalnych wymiarów, rzuciła się
Geraltowi na szyję.
- Wiedziałam, że przyjdziesz
po mnie - mruknęła, szukając ustami jego ust. - Że przyjdziesz, choćby nie
wiem co.
- Chodźmy - powiedział po
chwili, łapiąc powietrze. - Teraz Ciri.
- Ciri - powiedziała. A za
sekundę w jej oczach rozjarzył się budzący grozę fioletowy żar.
- I Vilgefortz.
* * *
Zza węgła wyskoczył drab z
kuszą, wrzasnął, strzelił, celując w czarodziejkę. Geralt skoczył jak
pchnięty sprężyną, machnął mieczem, odbity bełt przeleciał tuż nad głową
kusznika, tak blisko, że kusznik aż się skurczył. Rozkurczyć się już
nie zdążył, wiedźmin doskoczył i rozpłatał go jak karpia. Dalej w korytarzu
stało jeszcze dwóch, też mieli kusze, tez strzelili, ale zbyt trzęsły im się
ręce, by mogli trafić. W następnej chwili wiedźmin był już przy nich i obaj
umarli.
- Którędy, Yen?
Czarodziejka skupiła się,
przymykając oczy.
- Tędy. Po tych schodach.
- Jesteś pewna, że to dobra
droga.
- Tak.
Zbiry zaatakowały ich tuż za
zakrętem korytarza, niedaleko zdobnego archiwoltą portalu. Było ich więcej
niż dziesięciu, a uzbrojeni byli nawet we włócznie, partyzany i korseki. Byli
też zdecydowani i zawzięci. Mimo tego poszło szybko. Jednego Yennefer od razu
ugodziła w środek piersi wystrzelonym z dłoni ognistym grotem. Geralt
zawirował w piruecie, wpadł miedzy pozostałych, krasnoludzki sihill migał i
syczał jak wąż. Gdy padło czterech, reszta uciekła, brzękiem i tupotem budząc
echa w korytarzach.
- Wszystko w porządku, Yen?
- Nie może być lepiej.
Pod archiwoltą stanął
Vilgefortz.
- Jestem pod wrażeniem -
powiedział spokojnie i dźwięcznie. - Naprawdę jestem pod wrażeniem,
wiedźminie. Jesteś naiwny i beznadziejnie głupi, ale techniką rzeczywiście
możesz zaimponować.
- Twoi zbóje - odpowiedziała
równie spokojnie Yennefer - właśnie zrejterowali, zostawiając cię na naszej
łasce. Oddaj mi Ciri, a darujemy cię zdrowiem.
- Wiesz, Yennefer -
wyszczerzył się czarodziej - że to już druga dzisiaj tak wspaniałomyślna
oferta? Dziękuję, dziękuję. A oto moja odpowiedź.
- Uważaj! - wrzasnęła
Yennefer, odskakując. Geralt odskoczył również. W samą porę. Bijący z
wyciągniętych rąk czarodzieja słup ognia zamienił w czarną i syczącą maź
miejsce, gdzie przed chwilą stali. Wiedźmin starł z twarzy sadzę i resztki
brwi. Zobaczył, że Vilgefortz wyciąga rękę. Zanurkował w bok, przypadł do
posadzki za bazą kolumny. Huknęło tak, że aż zakłuło w uszach, a cały
zamek zatrząsł się w posadach.
* * *
Huk przetoczył się echem po
zamku, ściany zadygotały, zadzwoniły żyrandole. Spadł z łoskotem wielki,
olejny portret w pociągniętej pozłotką ramie.
Najemnicy, którzy nadbiegli
od strony westybulu, mieli w oczach dziki strach. Stefan Skellen ostudził ich
groźnym spojrzeniem, przywołał do porządku marsową miną i głosem.
- Co tam? Gadać!
- Panie koroner... -
zacharczał jeden. - Zgroza tam! To są demony i diabły... Z łuków szyją
niechybnie.. Rąbią strasznie... Śmierć tam... Czerwono wszędy od juchy!
- Z dziesięciu padło... Może
więcej... A tam... Słyszycie?
Huknęło znowu, zamek zatrząsł
się.
- Magia - mruknął Skellen. -
Vilgefortz... No, zobaczymy. Przekonamy się, kto kogo.
Nadbiegł następny żołdak.
Był blady i oprószony tynkiem. Przez dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić
słowa, gdy wreszcie przemówił, latały mu ręce i trząsł się głos.
- Tam... Tam... Potwór...
Panie koroner... Jak wielki czarny gacek... Na mych oczach głowy ludziom
urywał... Ino krew sikała! A on świszczał a śmiał się... O, takie miał
zębiska!
- Głów nie uniesiem... -
zaszeptał ktoś na plecami Puszczyka.
- Panie koroner - zdecydował
się przemówić Boreas Mun. - To są upiory. Widziałem... młodego grafa Cahira
aep Ceallach. A on przecie nie żyje.
Skellen spojrzał na niego,
ale nic nie powiedział.
- Panie Stefanie... -
wybełkotał Dacre Silifant. - Z kim nam tu wojować przyszło?
- To nie są ludzie - wyjęczał
któryś z najemników. - Charakterniki to są i piekielne czarty! Nie wydoli
przeciw takim ludzka moc...
Puszczyk skrzyżował ręce na
piersi, powiódł po żołdakach wzrokiem śmiałym i władczym.
- Nie będziemy więc -
oznajmił gromko i dobitnie - mieszać się do tego konfliktu sił piekielnych!
Niech tam sobie demony walczą z demonami, czarownicy z czarownikami, a upiory
z powstałymi z grobów umrzykami. Nie będziemy im przeszkadzać! My sobie tutaj
spokojnie poczekamy na rezultat boju.
Twarze żołdaków pojaśniały.
Morale wzrosło wyczuwalnie.
- Te schody - podjął mocnym
głosem Skellen - to jedyna droga wyjścia. Poczekamy tu. Zobaczymy, kto
spróbuje nimi zejść.
Z góry rozległ się straszliwy
huk, ze sklepienia ze słyszalnym szelestem posypała się sztukateria.
Zaśmierdziało siarką i spalenizną.
- Za ciemno tu! - zawołał
Puszczyk, gromko i śmiało, by dodać ducha swemu wojsku. - Żywo, zapalić, co
się da! Pochodnie, łuczywa! Musimy dobrze widzieć, kto pojawi się na tych
schodach! Napełnić jakimś paliwem te żelazne kosze!
- Jakim paliwem, panie?
Skellen bez słowa pokazał,
jakim.
- Obrazami? - spytał z
niedowierzaniem żołdak. - Malowidłami?
- Tak jest - parsknął
Puszczyk. - Co tak patrzycie? Sztuka umarła!
W drzazgi poszły ramy, w
strzępy obrazy. Dobrze wysuszone drewno i przesycone pokostem płótno zajęły
się natychmiast, ożyły jasnym płomieniem.
Boreas Mun patrzył. Był już
całkowicie zdecydowany.
* * *
Huknęło, błysnęło, kolumna,
zza której w ostatnim niemal momencie zdążyli odskoczyć, rozpadła się. Trzon
złamał się, zdobiona akantem głowica gruchnęła o posadzkę miażdżąc terakotową
mozaikę. W ich stronę poleciał z sykiem piorun kulisty. Yennefer odbiła go,
krzycząc zaklęcia i gestykulując.
Vilgefortz szedł w ich
stronę, jego płaszcz powiewał jak smocze skrzydła.
- Yennefer się nie dziwię -
mówił, idąc. - Jest kobietą, a więc istotą ewolucyjnie niższa, rządzoną
zamętem hormonalnym. Ty jednak, Geralt, jesteś przecież nie tylko mężczyzną z
natury rozsądnym, ale i mutantem, na emocje niepodatnym.
Skinął ręką. Huknęło,
błysnęło. Piorun odbił się od wyczarowanej przez Yennefer tarczy.
- Mimo twego rozsądku -
przemawiał dalej Vilgefortz przelewając ogień z dłoni do dłoni - w jednej
sprawie wykazujesz zadziwiającą a niemądrą konsekwencję: niezmiennie
pragniesz wiosłować pod prąd i sikać pod wiatr. To musiało skończyć się źle.
Wiedz, że dziś, tu, na zamku Stygga, wysikałaś się pod huragan.
* * *
Gdzieś na dolnych
kondygnacjach wrzała walka, ktoś krzyczał okropnie, zawodził, wył z bólu. Coś
się tam paliło, Ciri węszyła dym i swąd spalenizny, czuła powiew ciepłego
powietrza.
Coś huknęło z taką mocą, że aż
zadygotały wspierające sklepienie kolumny, a ze ścian posypał się stiuk.
Ciri ostrożnie wyjrzała zza
węgła. Korytarz był pusty. Poszła nim szybko i cicho, mając po prawej i po
lewej rzędy ustawionych w niszachposągów. Widziała juz kiedyś te posągi.
W snach.
Wyszła z kotytarza. I
wpakowała się prosto na człowieka z dzidą. Odskoczyła, gotowa do salt i
uników. I wówczas zorientowała się, że to nie człowiek, ale siwa, chuda i
zgarbiona kobieta. I że to nie dzida, ale miotła.
- Więziona jest gdzieś tutaj
- odchrząknęła Ciri - czarodziejka o czarnych włosach. Gdzie?
Kobieta z miotłą milczała
długo, poruszając ustami, jak gdyby coś żuła.
- A mnie skąd to wiedzieć,
gołąbeczko? - wymamrotała wreszcie. - Dyć ja tu ino sprzątam.
- Nic, ino sprzątam po nich i
sprzątam - powtórzyła, w ogóle nie patrząc na Ciri. - A oni nic, ino cięgiem
brudzą. Pojrzyj sama, gołąbeczko.
Ciri spojrzała. Na posadzce
widniała zygzakowato rozmazana smuga krwi. Smuga ciągnęła się kilka kroków i
kończyła przy skurczonym pod ścianą trupie. Dalej leżały jeszcze dwa trupy,
jeden zwinięty w kłębek, drugi nieprzyzwoicie wręcz rozkrzyżowany. Obok nich
leżały kusze.
- Cięgiem brudzą - kobieta
wzięła kubeł i szmatę, uklękła, zabrała się do wycierania. - Brud, nic
więcej, ino brud, cięgiem brud. A ty sprzątaj i sprzątaj. Czy będzie kiedy
koniec temu?
- Nie - powiedziała głucho
Ciri. - Nigdy. Taki już jest ten świat.
Kobieta przestała wycierać.
Ale głowy nie podniosła.
- Ja sprzątam - powiedziała.
- Nic więcej. Ale tobie, gołąbeczko, powiem, że trza ci prosto, a potem zaś
na lewo.
- Dziękuję.
Kobieta niżej opuściła głowę
i wznowiła wycieranie.
* * *
Była sama. Sama i zabłąkana w
plątaninie korytarzy.
- Pani Yenneeefeeer!
Do tej pory zachowywała
ciszę, obawiając się ściągnąć sobie na kark ludzi Vilgefortza. Ale teraz...
- Yeeneeeefeeer!
Zdawało się jej, że coś
usłyszała. Tak, na pewno!
Wbiegła na galerię, a stamtąd
do dużej halli, między smukłe filary. Do jej nozdrzy znowu dobiegł odór
spalenizny.
Bonhart jak duch wychynął z
niszy i uderzył ją pięścią w twarz. Zatoczyła się, a on skoczył na nią jak
jastrząb, chwycił za gardło, przedramieniem przydusił do muru. Ciri spojrzała
w jego rybie oczy i poczuła, jak serce zjeżdża jej w dół, do podbrzusza.
- Nie odnalazłbym cię, gdybyś
nie wołała - wycharczał. - Aleś wołała, na domiar tęsknie! To za mną tak
tążyłaś? Kochaneczko?
Wciąż przypierając ją do
muru, wsunął dłoń we włosy na karku. Ciri zaszarpała głową. Łowca wyszczerzył
zęby. Przejechał dłonią po jej ramieniu, ścisnął pierś, brutalnie złapał za
krocze. Potem puścił ją, pchnął, aż osunęła się po ścianie.
I rzucił jej pod nogi miecz.
Jej jaskółkę. A ona momentalnie wiedziała, czego chce.
- Wolałbym na arenie -
wycedził. - Jako ukoronowanie, jako finał wielu pięknych przedstawień.
Wiedźminka kontra Leo Bonhart! Ech, płaciliby ludzie, by coś takiego
zobaczyć! Dalej! Podnieś żelazo i dobądź go z jaszczura.
Usłuchała. Ale nie wyciągnęła
klingi z pochwy, przewiesiła tylko pas przez plecy tak, by rękojeść była w
zasięgu ręki.
Bonhart cofnął się o krok.
- Myślałem - powiedział - że
wystarczy mi, jeśli ucieszę oczy widokiem tych zabiegów, jakie szykuje dla
ciebie Vilgefortz. Myliłem się. Ja muszę poczuć, jak twoje życie spływa po
mojej klindze. Plugawię na czary i czarowników, na przeznaczenie, na
przepowiednie, na losy świata, plugawię na starszą i na młodszą krew. Cóż
znaczą dla mnie te wszystkie wróżby i czary? Co mi z nich przyjdzie? Nic! Nic
nie da się porównać z przyjemnością...
Urwał. Widziała, jak zaciął
usta, jak złowrogo błysnęły mu oczy.
- Wypuszczę ci krew z żył,
wiedźminko - zasyczał. - A potem, zanim ostygniesz, odświętujemy zaślubiny.
Jesteś moja. I umrzesz moja. Dobądź broni.
Rozległ się daleki huk, zamek
zadygotał.
- Vilgefortz - wyjaśnił z
kamienną twarzą Bonhart - robi tam miazgę z twoich wiedźmińskich ratowników.
Dalej, dziewczyno, dobądź miecza.
Uciekać, pomyślała, ziębnąc z
trwogi, uciekać w inne miejsca, w inne czasy, byle dalej od niego, byle
dalej. Czuła wstyd: jakże to tak, uciekać? Zostawić na ich łaskę Yennefer i
Geralta? Ale rozsądek podpowiadał: martwa nie na wiele im się przydam...
Skupiła się, przyciskając
pięści do skroni. Bonhart momentalnie pojął, co się święci, rzucił się ku
niej. Ale było za późno. W uszach Ciri zaszumiało, coś błysnęło. Udało się,
pomyślała z triumfem.
I od razu pojęła, że triumf
był przedwczesny. Pojęła to, słysząc wściekłe wrzaski i klątwy. Fiasku winna
była chyba złą, wroga i paraliżująca aura tego miejsca. Przeniosła się
niedaleko. Nawet nie poza zasięg wzroku - w przeciwny kraniec galerii.
Niedaleko od Bonharta. Ale poza zasięg jego rąk i jego miecza. Przynajmniej
chwilowo.
Ścigana jego rykiem, Ciri
odwróciła się i pobiegła.
* * *
Przebiegła długim i szerokim
korytarzem, śledzona martwymi spojrzeniami alabastrowych kanefor
podtrzymujących arkady. Skręciła raz, potem drugi raz. Chciała zgubić i
zmylić Bonharta, nadto kierowała się ku odgłosom walki. Tam, gdzie walczono,
byli jej przyjaciele.
Wpadła do wielkiego,
okrągłego pomieszczenia, pośrodku którego stała na marmurowym cokole rzeźba
przestawiająca kobietę z zakrytą twarzą, najpewniej boginię. Z pomieszczenia
wychodziły dwa korytarze, oba dość wąskie. Wybrała na chybił trafił.
Oczywiście wybrała źle.
- Dziewka! - ryknął jeden ze
zbirów. - Mamy ją!
Było ich zbyt dużo, by mogła
ryzykować walkę, nawet w wąskim korytarzu. A Bonhart był już pewnie blisko.
Ciri zawróciła i rzuciła się do ucieczki. Wpadła do sali z marmurową boginią.
I zmartwiała.
Przed nią stał rycerz z
wielkim mieczem, w czarnym płaszczu i hełmie ozdobionym skrzydłami
drapieżnego ptaka.
Miasto płonęło. Słyszała ryk
ognia, widziała trzepoczące płonienie, czuła gorąco pożaru. W uszach miała
rżenie koni, wrzask mordowanych... Skrzydła czarnego ptaka załopotały nagle,
zakryły sobą wszystko... Na pomoc!
Cintra, pomyślała,
przytomniejąc. Wyspa Thanedd. Doścignął mnie aż tu. To demon. Jestem osaczona
przez demony, przez koszmary z moich snów. Za mną Bonhart, przede mną on.
Słychać było krzyki i tupot
nadbiegających pachołków.
Rycerz w hełmie z piórami
zrobił nagle krok. Ciri przełamała strach. Wyszarpnęła Jaskółkę z pochwy.
- Nie dotkniesz mnie!
Rycerz znowu postąpił, a Ciri
ze zdumieniem spostrzegła, że za jego płaszczem kryje się jasnowłosa
dziewczyna uzbrojona w krzywą szablę. Dziewczyna jak ryś przemknęła
obok Ciri, ciosem szabli rozciągnęła na posadzce jednego z pachołków. A
czarny rycerz, o dziwo, zamiast zaatakować Ciri, potężnym cięciem rozpłatał
drugiego zbira. Pozostali cofnęli się w korytarz.
Jasnowłosa dziewczyna rzuciła
się ku drzwiom, ale nie zdążyła ich zamknąć. Choć groźnie wywijała szablą i
wrzeszczała, pachołkowie wypchnęli ją spod portalu. Ciri spostrzegła, jak
jeden dźgnął ją sulicą, zobaczyła, jak dziewczyna pada na klęczki. Skoczyła,
od ucha tnąc Jaskółką, z drugiej strony, straszliwie siekąc drugim mieczem,
podbiegł Czarny Rycerz. Jasnowłosa dziewczyna, wciąż na kolanach, dobyła zza
pasa siekierkę i cisnęła nią, trafiając jednego z drabów prosto w twarz.
Potem dopadła drzwi, zatrzasnęła je, a rycerz spuścił zasuwę.
- Uff - powiedziała
dziewczyna. - Dąb i żelazo! Trochę potrwa, zanim się przez to przerąbią!
- Nie będą tracić czasu,
poszukają innej drogi - ocenił rzeczowo Czarny Rycerz, po czym spochmurniał
nagle, widząc przesiąkającą krwią nogawkę dziewczyny. Dziewczyna machnęła
ręką, że to nic.
- Umykajmy stąd - rycerz
zdjął hełm, spojrzał na Ciri. - Jestem Cahir Mawr Dyffryn, syn Ceallacha.
Przybyłem tu razem z Geraltem. Tobie na ratunek, Ciri. Wiem, że to
niewiarygodne.
- Widziałam
niewiarygodniejsze - burknęła Ciri. - Daleką drogę przebyłeś... Cahirze...
Gdzie jest Geralt?
Patrzył na nią. Pamiętała
jego oczy z Thanedd. Ciemnobłękitne i miękkie jak atłas. Ładne.
- Ratuje czarodziejkę -
odpowiedział. - Tę...
- Yennefer. Idziemy.
- Tak! - powiedziała
jasnowłosa, improwizując opatrunek na udzie. - Trzeba skopać jeszcze kilka
dup! Za ciotkę!
- Idziemy - powtórzył rycerz.
Ale było za późno.
- Uciekajcie - szepnęła Ciri,
widząc, kto nadchodzi korytarzem. - To jest diabeł wcielony. Ale on chce
tylko mnie. Was nie będzie ścigał... Biegnijcie... Pomóżcie Geraltowi...
Cahir pokręcił głową.
- Ciri - powiedział łagodnie.
- Dziwię się temu, co mówisz. Jechałem tu z końca świata, by cię odnaleźć,
ocalić i obronić. A ty chciałabyś, bym teraz uciekł?
- Nie wiesz, z kim masz do
czynienia.
Cahir podciągnął rękawice,
zdarł płaszcz, owinął go wokół lewego ramienia. Machnął mieczem, zakręcił
nim, aż zafurczało.
- Zaraz będę wiedział.
Bonhart, dostrzegłszy trójkę,
zatrzymał się. Ale tylko na chwilę.
- Aha! - powiedział. -
Odsiecz przybyła? Twoi kompani, wiedźminko? Dobrze. Dwoje mniej, dwoje
więcej. Różnicy to nie czyni.
Ciri nagle doznała olśnienia.
- Pożegnaj się z życiem,
Bonhart! - wrzasnęła. - To twój koniec! Trafiła kosa na kamień!
Przesadziła chyba, złowił
fałsz w jej głosie. Zatrzymał się, spojrzał podejrzliwie.
- Wiedźmin? Doprawdy?
Cahir zawinął mieczem, stając
w pozycji. Bonhart nie drgnął.
- W młodszych, niż myślałem,
czarownica gustuje - zasyczał. - Spójrz bo, junaku, tutaj.
Rozchełstał koszulę. W jego
pięści błysnęły srebrne medaliony. Kot, gryf i wilk.
- Jeśliś naprawdę wiedźminem -
zgrzytnął zębami - to wiedz, że twój własny znachorski amulet zaraz ozdobi
moją kolekcję. Jeśli wiedźminem nie jesteś, będziesz trupem, nim zdołasz
oczami zamrugać. Mądrze byłoby tedy zejść mi z drogi i umykać, gdzie pieprz
rośnie. Ja chcę tej dziewki, do ciebie rankoru nie mam.
- Mocnyś w gębie - rzekł
spokojnie Cahir, młynkując ostrzem. - Sprawdzimy, czy nie tylko. Angouleme,
Ciri. Uciekajcie!
- Cahir...
- Biegnijcie - poprawił się -
na pomoc Geraltowi.
Pobiegły. Ciri podtrzymywała
utykającą Angouleme.
- Sam tego chciałeś - Bonhart
zmrużył blade oczy, postąpił, obracając mieczem.
- Sam tego chciałem? -
powtórzył głucho Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach. - Nie. Tak chce
przeznaczenie!
Skoczyli ku sobie, ścięli się
szybko, otoczyli dziką migotaniną kling. Korytarz napełnił się szczękiem
żelaza, od którego, zadawało się, drży i kołysze się marmurowa rzeźba.
- Niezłyś - charknął
Bonhart, gdy się rozłączyli. - Niezłyś, junaku. Ale żaden z ciebie wiedźmin,
mała żmija oszukała mnie. Już po tobie. Szykuj się na śmierć.
- Mocnyś w gębie.
Cahir odetchnął głęboko.
Starcie przekonało go, że z rybiookim ma nikłe szanse. Typ był dla niego za
szybki i za silny. Jedyną szansą było to, że się spieszył, by ścigać Ciri. I
wyraźnie się denerwował.
Bonhart zaatakował znowu.
Cahir sparował cięcie, zgarbił się, skoczył, chwycił przeciwnika w pasie,
pchnął na ścianę, łupnął kolanem w krocze. Bonhart złapał go za twarz, z mocą
grzmotnął w bok głowy głowicą miecza, raz, drugi, trzeci. Trzecie uderzenie
odrzuciło Cahira. Zobaczył błysk klingi. Sparował odruchowo.
Zbyt wolno.
* * *
Było ściśle przestrzeganą
tradycją rodu Dyffrynów, że nad złożonym w zamkowej zbrojowni ciałem poległego
krewniaka wszyscy mężczyźni z rodu odprawiali całodzienną i całonocną
milczącą wigilię. Kobiety, zebrane w odległym skrzydle zamku, by nie
przeszkadzać mężczyznom, nie rozpraszać ich i nie zakłócać ich przemyśleń,
szlochały, spazmowały i mdlały. Ocucone, zaczynały szlochać i spazmować. I
da capo.
Spazmy i łzy nawet u kobiet,
szlachcianek vicovarskich, były niemile widzianym nietaktem i wielkim
dyshonorem. Ale u Dyffrynów taka, nie inna była tradycja i nikt jej nie
zmieniał. Ani zmieniać nie zamierzał.
Dziesięcioletni Cahir,
najmłodszy brat poległego w Nazairze i leżącego właśnie w zamkowej zbrojowni
Aillila, w myśli zwyczaju i tradycji nie był jeszcze mężczyzną. Nie
dopuszczono go do zebranego nad otwartą trumną grona mężczyzn, nie
pozwolono, by siedział i milczał wraz z dziadem Gruffydem, ojcem Ceallachem,
bratem Dheranem oraz całą gromadą wujów, stryjów i kuzynów. Spazmować i mdleć
wraz z babką, matką, trzema siostrami oraz całą gromadą stryjenek, wujenek i
kuzynek nie pozwolono mu, ma się rozumieć, również. Wraz z resztą małoletnich
krewniaków, przybyłych do Darn Dyffra na egzekwie, pogrzeb i tryznę, Cahir
błaznował i psocił na murach. I bił się na kułaki z tymi, którzy uważali, że
najmężniejszymi z mężnych byli w walkach o Nazair ich właśni ojcowie i starsi
bracia, nie zaś Aillil aep Ceallach.
- Cahirek! Chodź tu do mnie,
syneczku!
Na krużganku stała Mawr,
matka Cahira, i jej siostra, ciotka Cinead var Anahid. Twarz matki była
czerwona i tak opuchła od płaczu, że Cahir aż się przeraził. Wstrząsnęło nim,
że nawet z tak urodziwej kobiety, jak jego matka, płacz mógł zrobić podobną
maszkarę. Mocno postanowił sobie nie płakać nigdy, przenigdy.
- Pamiętaj, synku - załkała
Mawr, przyciskając chłopca do podołka tak, że tchu mu zabrakło. - Zapamiętaj
ten dzień. Pamiętaj, kto pozbawił życia twego braciszka Aillila. Zrobili to
ci przeklęci Nordlingowie. Twoi wrogowie, syneczku. Masz ich zawsze
nienawidzić. Masz nienawidzić tej przeklętej zbrodniczej nacji!
- Będę ich nienawidził, pani
matko - obiecał Cahir, nieco zdziwiony. Po pierwsze, jego brat Aillil padł w
boju, z honorem, chwalebną i godną pozazdroszczenia śmiercią wojownika, nad
czym więc ronić łzy? Po drugie, nie było tajemnicą, że babka Eviva, matka
Mawr, pochodziła z Nordlingów. Tata w gniewie nie raz potrafił nazwać babkę
"wilczycą z Północy". Ma się rozumieć, za jej plecami.
No, ale jeśli teraz matka
każe...
- Będę ich nienawidził -
przyrzekł z zapałem. - Już ich nienawidzę! A gdy będę duży i będę miał
prawdziwy miecz, to pójdę na wojnę i głowy im poucinam! Zobaczysz, pani
matko!
Mama nabrała powietrza w
płuca i zaczęła spazmować. Ciotka Cinead podtrzymała ją.
Cahir zaciskał piąstki i
dygotał z nienawiści. Z nienawiści do tych, którzy skrzywdzili jego
mamę, sprawiając, że aż tak zbrzydła.
* * *
Cios Bonharta rozwalił mu
skroń, policzek i usta. Cahir upuścił miecz i zatoczył się, a łowca z
półobrotu ciął go między szyję a obojczyk. Cahir runął pod stopy marmurowej
bogini, jego krew, niczym pogańska ofiara, zbryzgała cokół posągu.
* * *
Huknęło, podłoga zadrżała pod
stopami, ze ściennego panoplia z łomotem spadła tarcza. Korytarzem snuł się i
płoził gryzący dym. Ciri otarła twarz. Podtrzymywana jasnowłosa dziewczyna
ciążyła jej jak młyński kamień.
- Szybciej... Biegnijmy
szybciej...
- Ja nie mogę szybciej -
powiedziała dziewczyna. I nagle ciężko siadła na posadzce. Ciri z
przerażeniem zobaczyła, jak spod siedzącej, spod jej przesiąkniętej nogawki,
zaczyna wylewać się i wzbierać czerwona kałuża.
Dziewczyna była blada jak
trup.
Ciri rzuciła się na kolana
obok niej, ściągnęła dziewczynie szal, potem pasek, spróbowała zrobić opaski
uciskowe. Ale rana była zbyt wielka. I zbyt blisko pachwiny. Krew nie
przestawała ciec.
Dziewczyna chwyciła ją za
rękę. Palce miała zimne jak lód.
- Ciri...
- Tak.
- Ja jestem Angouleme. Nie
wierzyłam... Nie wierzyłam, że cię odnajdziemy. Ale poszłam za Geraltem... Bo
za nim nie można nie iść. Wiesz?
- Wiem. On już taki jest.
- Odnaleźliśmy cię. I
uratowaliśmy. A Fringilla kpiła z nas... Powiedz mi...
- Nie mów nic. Proszę.
- Powiedz... - Angouleme
poruszała wargami coraz wolniej i z coraz większym trudem. - Powiedz, jesteś
przecież królową... W Cintrze... Będziemy u ciebie w łaskach, prawda?
Zrobisz ze mnie... hrabinę? Powiedz. Ale nie kłam... Zdołasz? Powiedz!
- Nic nie mów. Oszczędzaj
siły.
Angouleme westchnęła, nagle
pochyliła się do przodu i oparła czołem o ramię Ciri.
- Wiedziałam... - powiedziała
całkiem wyraźnie. - Wiedziałam, kurwa, że bordel w Toussaint był lepszym
pomysłem na życie.
Minęła długa, bardzo długa
chwila, zanim Ciri zorientowała się, że trzyma w objęciach nieżywą
dziewczynę.
* * *
Zobaczyła go, jak nadchodzi
prowadzony martwymi spojrzeniami podtrzymujących arkady alabastrowych
kanefor. I nagle zrozumiała, że ucieczka jest niemożliwa, że przed nim nie da
się uciec. Że będzie musiała stawić mu czoło. Wiedziała o tym.
Ale wciąż zbyt się go bała.
Dobył broni. Ostrze Jaskółki
zaśpiewało cicho. Znała ten śpiew.
Cofała się szerokim
korytarzem, a on szedł za nią, trzymając miecz oburącz. Krew ściekała po
ostrzu, ciężkimi kroplami kapała z jelca.
- Trup - ocenił, przestępując
nad ciałem Angouleme. - I dobrze. Tamten junak też już ziemię gryzie.
Ciri poczuła, jak ogarnia ją
desperacja. Jak palce do bólu zaciskają się na rękojeści. Cofała się.
- Oszukałaś mnie - cedził
Bonhart, idąc za nią. - Junak nie miał medalionu. Ale coś mi mówi, że
znajdzie się tu, w zamku, ktoś medalion noszący. Znajdzie się ktoś taki,
stary Leo Bonhart głowę stawi, gdzieś w pobliżu wiedźmy Yennefer. Ale
pierwsza rzecz pierwej, żmijo. Najsampierw my. Ty i ja. I nasze zaślubiny.
Ciri zorientowała się.
Zatoczywszy Jaskółką krótki łuk, przyjęła pozycję. Zaczęła iść półkolem,
coraz szybciej, zmuszając łowcę do obracania się w miejscu.
- Ostatnim razem - wycedził -
nie na wiele ci się zdała ta sztuczka. Co to? Nie umiesz się uczyć na
błędach?
Ciri przyspieszyła krok.
Płynnymi, łagodnymi ruchami klingi myliła i zwodziła, mamiła i
hipnotyzowała.
Bonhart wywinął mieczem
syczącego młyńca.
- Nie działa to na mnie -
warknął. - I nudzi mnie to!
Dwoma szybkimi krokami
skrócił dystans.
- Graj, muzyko!
Skoczył, ciął ostro, Ciri
zwinęła się w piruecie, poderwała, pewnie wylądowała na lewą nogę, uderzyła
do razu, bez przybierania pozycji, zanim jeszcze klinga zadzwoniła o paradę
Bonharta, już wirowała wokół, gładko wchodząc pod świszczące cięcia. Uderzyła
jeszcze raz, bez zamachu, z nienaturalnego, zaskakującego wygięcia łokcia.
Bonhart sparował, impet parady wykorzystał do natychmiastowego ciecia od
lewej. Spodziewała się tego, wystarczyło jej lekkiego ugięcia kolan i
zakołysania korpusu, by o ułamek cala usunąć się spod ostrza. Skontrowała
natychmiast, cięła krótko. Ale tym razem czekał na nią, zmylił ją fintą. Nie
napotkawszy parady, o mało nie straciła równowagi, uratowała się
błyskawicznym odskokiem, ale i tak jego miecz zawadził o jej ramię. Zrazu
myślała, że ostrze przecięło tylko watowany rękaw, ale za chwilę poczuła pod
pachą i na ręce ciepłą ciecz.
Alabastrowe kanefory
obserwowały ich obojętnymi oczami.
Cofała się, a on szedł za
nią, zgarbiony, wykonując mieczem szerokie koszące ruchy. Jak koścista
śmierć, którą Ciri widziała na malowidłach świątyni. Taniec szkieletów,
pomyślała. Idzie kostucha.
Cofała się. Ciepła ciecz
ciekła jej już po przedramieniu i dłoni.
- Pierwsza krew dla mnie -
powiedział na widok gwiaździście rozpryśniętych kropelek na posadzce. - Dla
kogo będzie druga? Moja oblubienico?
Cofała się.
- Obejrzyj się. To koniec.
Miał rację. Korytarz kończył
się nicością, przepaścią, na dnie której widać było zakurzone, brudne i
porozwalane deski podłogi niższej kondygnacji. Ta część zamku była
zrujnowana, w ogóle nie miała podłogi. Została tylko ażurowa konstrukcja
nośna - słupy, kalenice i łącząca wszystko krata z belek.
Nie wahała się długo.
Wstąpiła na belkę, cofała się po niej, nie spuszczając Bonharta z oczu,
śledząc każdy jego ruch. To ją ocaliło. Bo nagle runął na nią, biegnąc po
belce, tnąc szybkimi krzyżującymi się uderzeniami, wywijając mieczem w
błyskawicznych fintach. Wiedziała, na co liczył. Zła parada lub pomyłka na
fincie pozbawiłaby ją równowagi, a wówczas spadłaby z belki w dół, na
porozwalany parkiet dolnego piętra.
Ciri tym razem nie dała się
oszukać fintami. Wręcz przeciwnie. Wywinęła się zgrabnie i sama zamarkowała
cios od prawej, a gdy na ułamek sekundy zawahał się, cięła sekundą dexter,
tak szybką i mocną, że Bonhart zakołysał się po paradzie. I byłby spadł,
gdyby nie jego wzrost. Wyciągniętą w górę lewą ręką zdołał przytrzymać się
kalenicy i utrzymać równowagę. Ale na ułamek sekundy utracił koncentrację. A
Ciri ten ułamek wystarczył. Cięła z wypadu, mocno, na pełną długość ramienia
i klingi.
Nawet nie drgnął, gdy ostrze
Jaskółki z sykiem przejechało mu przez pierś i lewe ramię. Skontrował
natychmiast tak strasznie, że gdyby Ciri nie wywinęła salta w tył, cios
przeciąłby ją chyba na pół. Skoczyła na sąsiednią belkę, padając w przyklęk z
mieczem poziomo ponad głową.
Bonhart spojrzał na swoje
ramię, uniósł lewą dłoń, już oznaczoną deseniem karminowych wężyków.
Popatrzył na gęste krople kapiące w dół, w przepaść.
- No, no - powiedział. -
Jednak umiesz uczyć się na błędach.
Jego głos drżał wściekłością.
Ale Ciri znała go zbyt dobrze. Był spokojny, opanowany i gotów do mordu.
Skoczył na jej belkę, kosząc
mieczem, szedł na nią jak burza, stąpał pewnie, bez zachwiania, nawet nie
patrząc pod nogi. Belka trzeszczała, siała kurzem i próchnem.
Parł, tnąc krzyżowo. Zmusił
ją, by szła tyłem. Atakował tak szybko, że nie mogła zaryzykować skoku ani
salta, musiała cały czas parować i robić uniki.
Zobaczyła błysk w jego rybich
oczach. Wiedziała, w czym rzecz. Przypierał ją do słupa, do krzyżaka pod
kalenicą. Pchał ją w miejsce, z którego nie było ucieczki.
Musiała coś zrobić. I nagle
wiedziała, co.
Kaer Morhen. Wahadło.
Odbijasz się od wahadła,
przejmujesz jego impet, jego energię. Przejmujesz impet przez odbicie się.
Rozumiesz?
Rozumiem, Geralt.
Znienacka, z szybkością
atakującej żmiji przeszła od parady do ciosu. Klinga Jaskółki jęknęła,
zderzając się z brzeszczotem Bonharta. W tym samym momencie Ciri odbiła się i
skoczyła na sąsiednią belkę. Wylądowała, cudem utrzymując równowagę.
Przebiegła parę lekkich kroków i skoczyła znowu, z powrotem na belkę
Bonharta, lądując za jego plecami. Obrócił się w porę, ciął szeroko, na ślepo
niemal, w miejsce, gdzie powinien wnieść ją skok. Chybił o włos, siła ciosu
zachwiała nim. Ciri zaatakowała jak piorun. Cięła z wypadu, padając w
przyklęk. Cięła mocno i pewnie.
I zamarła z mieczem
wyciągniętym w bok. Spokojnie patrząc, jak długie, skośne i gładziutkie
rozcięcie na jego kaftanie zaczyna wzbierać i kipieć gęstą czerwienią.
- Ty... - Bonhart zachwiał
się. - Ty...
Rzucił się na nią. Był już
wolny i niemrawy. Uciekła mu skokiem w tył, a on nie utrzymał równowagi. Padł
na kolano, ale i kolanem nie trafił w belkę. A drewno było już mokre i
śliskie. Przez sekundę patrzył na Ciri. Potem spadł.
Widziała, jak runął na
parkiet w gejzerze pyłu, tynku i krwi, jak jego miecz poleciał na dobre kilka
sążni w bok. Leżał nieruchomo, rozkrzyżowany, wielki, chudy. Zraniony i
całkiem bezbronny. Ale nadal straszny.
Trochę potrwało, ale wreszcie
drgnął. Jęknął. Spróbował unieść głowę. Poruszył rękami. Poruszył nogami.
Podsunął się do słupa, wsparł oń plecami. Zajęczał znowu, oburącz macając
zakrwawioną pierś i brzuch.
Ciri skoczyła. Spadła obok
niego w przyklęk. Miękko jak kot. Widziała, jak jego rybie oczy rozszerzyły
się ze strachu.
- Wygrałaś... - wycharczał,
patrząc na ostrze Jaskółki. - Wygrałaś, wiedźminko. Szkoda, że to nie na
arenie... Byłoby widowisko...
Nie odpowiedziała.
- To ja dałem ci ten miecz,
pamiętasz?
- Ja wszystko pamiętam.
- Chyba mnie... - stęknął. -
Chyba mnie nie dorżniesz, co? Nie zrobisz tego... Nie dobijesz powalonego i
bezbronnego... Ja cię przecież znam, Ciri. Jesteś na to... za szlachetna.
Patrzyła na niego długo.
Bardzo długo. Potem pochyliła się. Oczy Bonharta rozszerzyły się jeszcze
bardziej. Ale ona tylko zerwała mu z szyi medaliony - wilka, kota i gryfa.
Potem odwróciła się i poszła w stronę wyjścia.
Rzucił się na nią z nożem,
skoczył wrednie i zdradliwie. I cicho jak nietoperz. Dopiero w ostatnim
momencie, gdy puginał już, już miał pogrążyć się aż po gardę w jej plecach,
zaryczał, wkładając w ten tyk całą nienawiść.
Uniknęła zdradzieckiego
pchnięcia szybkim półobrotem i odskokiem, odwinęła się i uderzyła szybko i
szeroko, mocno, z całego ramienia, wzmagając siłę ciosu skrętem bioder.
Jaskółka świsnęła i cięła, cięła samym koniuszkiem klingi. Syknęło i
mlasnęło, Bonhart chwycił się za gardło. Rybie oczy wylazły mu z orbit.
- Mówiłam ci przecież -
rzekła Ciri zimno - że ja wszystko pamiętam.
Bonhart wybałuszył oczy
jeszcze bardziej. A potem upadł. Przechylił się i runął w tył, wzbijając
kurz. I leżał tak, wielki, chudy jak kostucha, na brudniej podłodze, wśród
połamanych klepek. Wciąż ściskał się za gardło, kurczowo, ze wszystkich sił.
Ale choć trzymał mocno, życie i tak wartko uchodziło spomiędzy jego palców,
rozlewało się wokół głowy wielką czarną aureolą.
Ciri stanęła nad nim. Bez
słowa. Ale tak, by dobrze ją widział. By to jej, tylko jej obraz zabrał ze
sobą tam, dokąd szedł.
Bonhart spojrzał na nią
mętniejącym i rozpływającym się wzrokiem. Zadygotał konwulsyjnie, chrobotnął
po deskach obcasami. Potem wydał z siebie bulgot taki, jaki wydaje lejek, gdy
już wszystko przez niego przeleci.
I to był ostatni dźwięk, jaki
wydał.
* * *
Gruchnęło, z hukiem i
brzękiem wyleciały witraże.
- Uważaj, Geralt!
Odskoczyli, w samą porę.
Oślepiająca błyskawica przeorała posadzkę, w powietrzu zawyły odłamki
terakoty i ostre kawałeczki mozaiki. Druga błyskawica trafiła w kolumnę, za
którą skrył się wiedźmin. Kolumna rozpadła się na trzy części. Od sklepienia
urwało się pół arkady i runęło na posadzkę z ogłuszającym łoskotem. Geralt,
leżąc płasko na podłodze, osłonił głowę dłońmi, świadom, jak nędzna to osłona
przed spadającymi na niego kilkunastoma pudami gruzu. Przygotował się na
najgorsze, ale wcale nie było najgorzej. Zerwał się, zdążył zobaczyć nad sobą
poświatę magicznej tarczy, pojął, że uratowała go magia Yennefer.
Vilgefortz zwrócił się ku
czarodziejce, rozwalił w drobny mak filar, za którym się schroniła. Ryknął
wściekle, fastrygując chmurę dymu i kurzu nitkami ognia. Yennefer zdążyła
odskoczyć, zrewanżowała się, wystrzeliwując w czarodzieja własną błyskawicę,
którą jednak Vilgefortz odbił bez wysiłku i wręcz lekcewarząco. Odpowiedział
uderzeniem, które cisnęło Yennefer o posadzkę.
Geralt rzucił się na niego,
ocierając twarz z tynku. Vilgefortz zwrócił ku niemu oczy i rękę, z której z
rykiem buchnęły płonienie. Wiedźmin odruchowo zasłonił się mieczem. Pokryta
runami krasnoludzka klinga, o dziwo, osłoniła go, rozcięła strugę ognia na
pół.
- Ha! - ryknął Vilgefortz. -
Imponujące, wiedźminie! A co powiesz na to?
Wiedźmin nic nie powiedział.
Poleciał jak uderzony taranem, padł na posadzkę i pojechał po niej,
zatrzymując się dopiero na bazie kolumny. Kolumna rozpękła się i rozleciała w
gruzy, znowu zabierając ze sobą znaczną część sklepienia. Tym razem Yennefer
nie zdołała dać mu magicznej osłony. Wielki odłupany z arkady złom trafił go
w bark, zwalając z nóg. Ból sparaliżował bo na moment.
Yennefer, skandując zaklęcia,
słała w stronę Vilgefortza błyskawicę po błyskawicy. Żadna nie sięgnęła celu,
wszystkie bezsilnie odbijały się od chroniącej czarodzieja magicznej sfery.
Vilgefortz wyciągnął nagle ręce, rozpostarł je gwałtownie. Yennefer
wrzasnęła z bólu, uniosła się w górę, lewitując. Vilgefortz skręcił dłonie,
zupełnie jakby wyżymał mokrą szmatę. Czarodziejka zawyła przeszywająco. I
zaczęła się skręcać.
Geralt zerwał się, pokonując
ból. Ale uprzedził go Regis.
Wampir pojawił się nie
wiadomo skąd w postaci olbrzymiego nietoperza, spadł na Vilgefortza
bezszelestnym lotem. Nim czarodziej zdołał osłonić się czarem, Regis chlasnął
go szponami po twarzy, chybiając oko wyłącznie dlatego, że było nienormalnie
małe. Vilgefortz zaryczał, machał rękami. Uwolniona Yennefer runęła na kupę
gruzu z rozdzierającym jękiem, krew z nosa buchnęła jej na twarz i pierś.
Geralt już był blisko, już
wznosił do cięcia sihill. Ale Vilgefortz nie był jeszcze pokonany i
kapitulować nie myślał. Wiedźmina odrzucił potężną falą mocy, w atakującego
go wampira strzelił oślepiająco białym płomieniem, który przeciął kolumnę jak
gorący miecz masło. Regis zwinnie uniknął płomienia, zmaterializował się w
normalną postać tuż obok Geralta.
- Uważaj - stęknął wiedźmin,
starając się zobaczyć, co z Yennefer. - Uważaj, Regis...
- Uważać? - krzyknął wampir.
- Ja? Nie po to tu przybyłem!
Nieprawdopodobnym,
błyskawicznym, iście tygrysim skokiem rzucił się na czarodzieja i złapał go
za gardło. Błysnęły kły.
Vilgefortz zawył ze zgrozy i
wściekłości. Przez moment zdawało się, że koniec z nim. Ale była to złuda.
Czarodziej miał w arsenale oręż na każdą okazję. I na każdego przeciwnika.
Nawet na wampira.
Dłonie, którymi chwycił
Regisa, rozjarzyły się się jak rozpalone żelazo. Wampir krzyknął. Geralt też
krzyknął, widząc, że czarodziej dosłownie rozdziera Regisa. Skoczył na pomoc,
ale nie zdążył. Vilgefortz pchnął rozdartego wampira na kolumnę, z bliska, z
obu rąk wypalił białym ogniem. Regis zakrzyczał, zakrzyczał tak, że wiedźmin
zakrył uszy dłońmi. Z hukiem i brzękiem wyleciała reszta witraży. A kolumna
po prostu stopiła się. Wampir stopił się wraz z nią, rozlał w bezkształtny
bałwan.
Geralt zaklął, wkładając w
klątwę całą wściekłość i rozpacz. Doskoczył, wzniósł sihill do ciosu. Nie
zdążył ciąć. Vilgefortz odwrócił się i uderzył go magiczną energią. Wiedźmin
przeleciał przez całą długość hali, z impetem walnął o ścianę, osunął się po
niej. Leżał, jak ryba łapiąc powietrze, zastanawiając się nie nad tym, co ma
złamane, lecz nad tym, co ma całe. Vilgefortz szedł ku niemu. W jego ręku
zmaterializował się długi na sześć stóp żelazny drąg.
- Mógłbym cię spopielić
zaklęciem - powiedział. - Mógłbym cię roztopić na szkliwo, jak tego potwora
przez chwilą. Ale ty, wiedźminie, powinieneś umrzeć inaczej. W walce. Może
niezbyt uczciwej, ale zawsze.
Geralt nie wierzył, że uda mu
się wstać. Ale wstał. Wypluł krew z przeciętej wargi. Mocniej uchwycił miecz.
- Na Thanedd - Vilgefortz
podszedł bliżej, zakręcił drągiem młyńca - nadłamałem cię tylko ociupinkę,
oszczędnie, bo to miała być nauczka. Ponieważ poszła w las, tym razem połamię
cię dokładnie, na drobniutkie kosteczki. Tak, by już nikt nigdy nie zdołał
cię skleić.
Zaatakował. Geralt nie
uciekał. Przyjął walkę.
Drąg migotał i świszczał,
czarodziej krążył wokół tańczącego wiedźmina. Geralt unikał ciosów i sam je
zadawał, ale Vilgefortz zręcznie parował, a wówczas żałobnie jęczała
zderzająca się ze stalą stal.
Czarodziej był szybki i
zwinny jak demon.
Zmylił Geralta skrętem
tułowia i markowanym uderzeniem od lewej, walnął go z dołu w żebra. Nim
wiedźmin odzyskał równowagę i oddech, dostał w bark tak mocno, że aż
przyklęknął. Odskokiem ocalił czaszkę od ciosu z góry, ale nie uniknął
odwrotnego pchnięcia z dołu, nad biodro. Zachwiał się i uderzył plecami w
ścianę. Miał jeszcze na tyle przytomności umysłu, by paść na posadzkę. W samą
porę, bo żelazny drąg otarł się o jego włosy i walnął w mur, aż iskry poszły.
Geralt przetoczył się, drąg
skrzesał iskry na posadzce tuż obok jego głowy. Drugi cios trafił w łopatkę.
Był wstrząs, paraliżujący ból, spływająca do nóg słabość. Czarodziej wzniósł
drąg. W jego oczach palił się triumf.
Geralt ścisnął w pięści
medalion Fringilli.
Drąg spadł, aż zadzwoniło.
Uderzając w posadzkę o stopę od głowy wiedźmina. Geralt odturlał się i szybko
podniósł na jedno kolano. Vilgefortz doskoczył, uderzył. Drąg znowu minął cel
o kilka cali. Czarodziej pokręcił głową z niedowierzniem, zawahał się na
moment.
Westchnął, rozumiejąc nagle.
Oczy mu zabłysnęły. Skoczył, biorąc zamach. Za późno.
Geralt ciął go ostro przez
brzuch. Vilgefortz wrzasnął, upuścił drąg, zgięty podreptał do tyłu. Wiedźmin
już był przy nim. Pchnął go butem na kikut rozwalonej kolumny, ciął
zamaszyście, malując na niej falujący deseń. Czarodziej zakrzyczał, padł na
kolana. Opuścił głowę, popatrzył na brzuch i pierś. Długo nie mógł oderwać
wzroku od tego, co widział.
Geralt czekał spokojnie, w
pozycji, z sihillem gotowym do cięcia.
Vilgefortz zajęczał
rozdzierająco i uniósł głowę.
- Geraaalt...
Wiedźmin nie dał mu
dokończyć.
Długi czas było bardzo cicho.
- Nie wiedziałam... -
powiedziała wreszcie Yennefer, gramoląc się z kupy gruzu. Wyglądała
strasznie. Krew cieknąca z nosa zalała jej cały podbródek i dekolt. - Nie
wiedziałam - powtórzyła, widząc nie rozumiejący wzrok Geralta - że znasz
czary iluzyjne. I to zdolne zmylić Vilgefortza...
- To mój medalion.
- Aha - spojrzała
podejrzliwie. - Ciekawa rzecz. Ale i tak żyjemy dzięki Ciri.
- Słucham?
- Jego oko. Nie odzyskał
pełnej koordynacji. Nie zawsze trafiał. Ja jednak życie zawdzięczam
głównie...
Zamilkła, spojrzała na
resztki stopionej kolumny, w której można było rozpoznać zarysy postaci.
- Kto to był, Geralt?
- Druh. Będzie mi go bardzo
brak.
- Był człowiekiem?
- Uosobieniem
człowieczeństwa. Co z tobą, Yen?
- Parę złamanych żeber,
wstrząśnienie mózgu, staw biodrowy, kręgosłup. Poza tym świetnie. A u ciebie?
- Mniej więcej to samo.
Beznamiętnie popatrzyła na
głowę Vilgefortza leżącą dokładnie pośrodku podłogowej mozaiki. Małe,
zeszklone już oczko czarodzieja spoglądało na nich z niemym wyrzutem.
- Ładny to widok -
powiedziała.
- Fakt - przyznał po chwili.
- Ale ja się już napatrzyłem. Będziesz mogła iść?
- Z twoją pomocą, tak.
* * *
I spotkali się, wszyscy
troje, w miejscu, gdzie schodziły się korytarze, pod arkadami. Spotkali się
pod martwymi spojrzeniami alabastrowych kanefor.
- Ciri - powiedział wiedźmin.
I przetarł oczy.
- Ciri - powiedziała
podtrzymywana przez wiedźmina Yennefer.
- Geralt - powiedziała Ciri.
- Ciri - odpowiedział,
pokonując gwałtowny skurcz gardła. - Dobrze cię znowu widzieć.
- Pani Yennefer.
Czarodziejka wyzwoliła się
spod ramienia wiedźmina i z najwyższym wysiłkiem wyprostowała.
- Jak ty wyglądasz,
dziewczyno - powiedziała surowo. - Spójrz tylko na siebie, jak ty wyglądasz!
Popraw włosy! Nie garb się. Pozwól no tu.
Ciri podeszła, sztywna jak
automat. Yennefer poprawiła i wygładziła jej kołnierzyk, spróbowała zetrzeć
zaschniętą już krew z rękawa. Dotnęła włosów. Odsłoniła bliznę na policzku.
Objęła mocno. Bardzo mocno. Geralt widział jej ręce na plecach Ciri. Widział
zdeformowane palce. Nie czuł gniewu, żalu ani nienawiści. Czuł tylko
zmęczenie. I ogromnie pragnienie, by skończyć z tym wszystkim.
- Mamusiu.
- Córeczko.
- Chodźmy - zdecydował się
przerwać. Ale dopiero po dłuższej chwili.
Ciri głośno pociągnęła nosem,
otarła go wierzchem dłoni. Yennefer zgromiła ją spojrzeniem, otarła oko,
zapewnie czymś zaprószone. Wiedźmin patrzył w korytarz, z którego wyszła
Ciri, jak gdyby w oczekiwaniu, że wyjdzie stamtąd ktoś jeszcze. Ciri
pokręciła głową. Zrozumiał.
- Chodźmy stąd - powtórzył.
- Tak - powiedziała Yennefer.
- Chcę widzieć niebo.
- Nigdy was już nie opuszczę
- powiedziała głucho Ciri. - Nigdy.
- Chodźmy stąd - powtórzył. -
Ciri, podtrzymaj Yen.
- Nie potrzeba mnie
podtrzymywać!
- Pozwól mi, mamusiu.
Przed nimi były schody,
wielkie schody tonące w dymie, w migotliwej poświacie pochodni i ognia w
żelaznych koszach. Ciri drgnęła. Widziała już te schody. W snach i wizjach.
Na dole, daleko, czekali
uzbrojeni ludzie.
- Jestem zmęczona - szepnęła.
- Ja też - przyznał Geralt,
dobywając sihilla.
- Mam już dość zabijania.
- Ja też.
- Nie ma stąd innego wyjścia?
- Nie. Nie ma. Tylko te
schody. Tak trzeba, dziewczyno. Yen chce widzieć niebo. A ja chcę widzieć
niebo, Yen i ciebie.
Ciri obejrzała się, spojrzała
na Yennefer, która, by nie upaść, oparła się o balustradę. Wyciągnęła
odebrane Bonhartowi medaliony. Kota zawiesiła sobie na szyi, wilka dała
Geraltowi.
- Mam nadzieję - rzekł - że
wiesz, że to tylko symbol?
- Wszystko to tylko symbol.
Wyciągnęła Jaskółkę z pochwy.
- Chodźmy, Geralt.
Chodźmy. Trzymaj się blisko
mnie.
W dole schodów czekali na
nich najemnicy Skellena, ściskający broń w spotniałych pięściach. Puszczyk
szybkim gestem posłał na schody pierwszy rzut. Podkute buty żołdaków
załomotały na stopniach.
- Powoli, Ciri. Nie spiesz
się. Blisko mnie.
- Tak, Geralt.
- I spokojnie, dziewczyno,
spokojnie. Pamiętaj, bez złości, bez nienawiści. My musimy wyjść i zobaczyć
niebo. A ci, którzy staną nam na drodze, muszą umrzeć. Nie wahaj się.
- Nie zawaham się. Chcę
zobaczyć niebo.
Do pierwszego podestu doszli
bez przeszkód. Najemnicy cofnęli się przed nimi, zaskoczeni i zdziwieni ich
spokojem. Ale po chwili trzech skoczyło ku nim z wrzaskiem, wywijając
mieczami. Umarli natychmiast.
- Kupą! - darł się z dołu
Puszczyk. - Zabić ich!
Skoczyło następnych trzech.
Geralt szybko wyskoczył naprzeciw, zmylił fintą, ciął jednego z dołu w
gardło. Obrócił się, przepuścił Ciri spod prawego ramienia, Ciri gładko
chlasnęła drugiego draba pod pachę. Trzeci chciał ratować życie skokiem
przez balustradę. Nie zdążył.
Geralt starł z twarzy bryzgi
krwi.
- Spokojniej, Ciri.
- Jestem spokojna.
Następnych trzech. Błysk
kling, krzyk, śmierć.
Gęsta krew spełzała w dół,
ściekała po stopniach.
Drab w nabijanej mosiądzem
brygantynie skoczył ku nim z długą spisą. Oczy miał dzikie od narkotyków.
Ciri szybką skośną paradą odsunęła drzewce, Geralt ciął. Otarł twarz. Szli,
nie oglądając się.
Drugi podest był już blisko.
- Zabić! - wrzeszczał
Skellen. - Na nich! Zaaabiiić!
Na schodach tupot, krzyk.
Błysk kling, wrzask. Śmierć.
- Dobrze, Ciri. Ale
spokojniej. Bez euforii. I blisko mnie.
- Zawsze już będę blisko
ciebie.
- Nie tnij z ramienia, jeśli
można z łokcia. Uważaj.
- Uważam.
Błysk klingi. Wrzask, krew.
Śmierć.
- Dobrze, Ciri.
- Chcę zobaczyć niebo.
- Bardzo cię kocham.
- Ja ciebie też.
- Uważaj. Robi się
ślisko.
Błysk kling, wycie. Szli,
doganiając lejącą się po stopniach krew. Szli w dół, wciąż w dół, schodami
zamczyska Stygga.
Atakujący ich drab poślizgnął
się na zakrwawionym stopniu, padł im plackiem wprost pod nogi, zawył o
litość, oburącz zakrywając głowę. Przeszli obok, nie patrząc.
Aż do trzeciego podestu nikt
już nie odważył się zastąpić im drogi.
- Łuki - darł się z dołu
Stefan Skellen. - Dawajcie kusze! Boreas Mun miał przynieść kusze! Gdzie on
jest?
Boreas Mun - o czym Puszczyk
wiedzieć nie mógł - był już dość daleko. Jechał prosto na wschód, z czołem
przy końskiej grzywie wyciskał z wierzchowca tyle galopu, ile się dało.
Z pozostałych, wysłanych po
łuki, wrócił tylko jeden.
Temu, który zdecydował się
strzelać, lekko zatrzęsły się ręce i łzawiły od fisstechu oczy. Pierwsze
bełt ledwie drasnął balustradę. Drugi nie trafił nawet w schody.
- Wyżej! - rozdarł się
Puszczyk. - Wejdź wyżej, durniu! Strzelaj z bliska!
Kusznik udał, że nie słyszy.
Skellen zaklął sążniście, wyrwał mu kuszę, skoczył na schody, przyklęknął i
wycelował. Geralt szybko zasłonił sobą Ciri. Ale dziewczyna błyskawicznie
wywinęła się zza niego, gdy szczęknęła cięciwa, była już w pozycji.
Wykręciła miecz do górnej kwarty, odbiła bełt tak mocno, że długo
koziołkował, nim spadł.
- Bardzo dobrze - mruknął
Geralt. - Bardzo dobrze, Ciri. Ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego,
spuszczę ci lanie.
Skellen rzucił kuszę. I nagle
zorientował się, że jest sam.
Wszyscy jego ludzie, zbici w
gromadkę, byli na samym dole. Żaden nie kwapił się, by wejść na schody. Było
ich jakby mniej, znowu kilku gdzieś pobiegło. Po kusze zapewne.
A wiedźmin i wiedźminka
spokojnie, nie przyspieszając, ale i nie zwalniając kroku, szli w dół, w dół
po zalanych krwią schodach zamczyska Stygga. Blisko siebie, ramię przy
ramieniu, mamiąc i tumaniąc szybkimi poruszeniami kling.
Skellen cofnął się. I już nie
przestał się cofać. Aż do samego dołu. Gdy znalazł się w grupie swych ludzi,
spostrzegł, że cofanie trwa. Zaklął bezsilnie.
- Chłopcy! - krzyknął, a głos
złamał mu się fałszywie. - Śmiało! Hajże na nich! Kupą! Dalej, śmiało! Za
mną!
- Sami se idźcie - bąknął
któryś, podnosząc do nosa dłoń z fisstechem. Puszczyk ciosem pięści zbielił
mi narkotykiem twarz, rękaw i przód kaftana.
Wiedźmin i wiedźminka minęli
drugi podest.
- Gdy zejdą na sam dół -
zaryczał Skellen - da się ich otoczyć! Hajże, chłopcy! Śmiało! Do broni!
Geralt spojrzał na Ciri. I
omal nie zawył z wściekłości, widząc na jej szarych włosach bielutkie i
lśniące jak srebro pasemka. Opanował się. To nie był czas na złość.
- Uważaj - powiedział głucho.
- Bądź blisko mnie.
- Zawsze będę blisko ciebie.
- Na dole będzie gorąco.
- Wiem. Ale jesteśmy razem.
- Jesteśmy razem.
- Jestem z wami - powiedziała
Yennefer, schodząc za nimi po schodach czerwonych i śliskich od krwi.
- Do kupy! Do kupy! - ryczał
Puszczyk.
Kilku z tych, którzy pobiegli
po kusze, wracało. Bez kusz. Bardzo przerażonych.
Ze wszystkich trzech
wiodących ku schodom korytarzy rozległ się huk wywalanych berdyszami drzwi,
łomot, szczęk żelaza i odgłos ciężkich kroków. I nagle ze wszystkich trzech
korytarzy wymaszerowali żołnierze w czarnych hełmach, zbrojach i płaszczach
ze znakiem srebrnej salamandry. Okrzyknięci gromko i groźnie najemnicy
Skellena z brzękiem rzucili na posadzkę broń, jeden po drugim. W tych mniej
zdecydowanych wymierzono kusze, ostrza glewi i rohatyn, ponaglono jeszcze
groźniejszym krzykiem. Teraz usłuchali wszyscy, widać bowiem było, że czarni
żołnierze aż palą się, by kogoś zakatrupić i tylko czekają na pretekst.
Puszczyk stanął pod kolumną, skrzyżowawszy ręce na piersi.
- Cudowna odsiecz? - mruknęła
Ciri. Geralt przecząco pokręcił głową.
Kusze i żeleźca wycelowano
także i w nich.
- Glaeddyvan vort!
Opór nie miał sensu. Od
czarnych żołnierzy roiło się w dole schodów jak od mrówek, a oni byli już
bardzo, bardzo zmęczeni. Ale nie rzucili mieczów. Pieczołowicie położyli je
na stopniach. A potem usiedli. Geralt czuł ciepłe ramię Ciri, słyszał jej
oddech.
Z góry, wymijając trupy i
kałuże krwi, pokazując czarnym żołnierzom nie uzbrojone ręce, zeszła
Yennefer. Ciężko usiadła obok, na stopniu. Geralt poczuł ciepło także i przy
drugim ramieniu. Szkoda, że tak nie może być zawsze, pomyślał. A wiedział, że
nie może.
Ludzi Puszczyka wiązano i po
kolei wyprowadzano. Czarnych żołnierzy w płaszczach z salamandrą robiło się
coraz więcej. Nagle pojawili się wśród nich wysocy rangą oficerowie,
rozpoznawalni po białych pióropuszach i srebrnych olamowaniach na zbrojach. I
po szacunku, z jakim rozstępowano się przed nimi.
Przed jednym z oficerów,
którego hełm szczególnie bogato ozdobiony był srebrem, rozstępowano się z
wyjątkowym szacunkiem. Z ukłonami wręcz.
Ten właśnie zatrzymał się
przed stojącym pod kolumną Skellenem. Puszczyk - widać to było wyraźnie nawet
w migotliwym świetle łuczyw i dopalających się w żelaznych koszach obrazów -
zbladł, zrobił się biały jak papier.
- Stefanie Skellen -
powiedział oficer dźwięcznym głosem, głosem, który zadzwonił aż pod
sklepieniem halli. - Staniesz przed sądem. Poniesiesz karę za zdradę.
Puszczyka wyprowadzono, ale
nie wiązano mu rąk jak gemajnom.
Oficer odwrócił się. Z arrasu
na górze urwała się płonąca szmata, spadła, wirując jak wielki ognisty ptak.
Blask zalśnił na srebrnym olamowaniu zbroi, na sięgającej do połowy policzków
zasłonie hełmu, mającej - jak u wszystkich Czarnych Żołnierzy - kształt
potwornej zębatej szczęki.
Kolej na nas, pomyślał
Geralt. Nie pomylił się.
Oficer popatrzył na Ciri, a
jego oczy paliły się w otworach hełmu, zauważały i rejestrowały wszystko.
Bladość. Bliznę na policzku. Krew na rękawie i dłoni. Białe pasemka we
włosach.
Potem Nilfgaardczyk obrócił
oczy na wiedźmnina.
- Vilgefortz? - spytał swym
dźwięcznym głosem. Geralt przecząco pokręcił głową.
- Cahir aep Callach?
Znowu przeczący ruch głowy.
- Jatki - powiedział oficer,
patrząc na schody. - Krwawe jatki. Ale cóż, kto mieczem wojuje... Nadto,
oszczędziłeś katom roboty. Daleką przebyłeś drogę, wiedźminie.
Geralt nie skomentował. Ciri
głośno pociągnęła nosem i obtarła go nadgarstkiem. Yennefer skarciła ją
spojrzeniem. Nilfgaardczyk zauważył i to, uśmiechnął się.
- Daleką przebyłeś drogę -
powtórzył. - Przyszedłeś tu z końca świata. Za nią i dla niej. Już choćby
tylko z tego tytułu coś ci się należy. Panie de Rideaux!
- Na rozkaz, Wasza Królewska
Mość!
Wiedźmin nie zdziwił się.
- Proszę wyszukać tu
dyskretną komnatę, w której będę mógł w nie zakłócanym przez nikogo spokoju
porozmawiać z panem Geraltem z Rivii. W tym czasie proszę zapewnić wszelkie
wygody i usługi obu paniom. Rzecz jasna, pod czujną i nieustającą strażą.
- Tak jest, Wasza Cesarska
Mość.
- Panie Geralcie, proszę za
mną.
Wiedźmin wstał. Spojrzał na
Yennefer i Ciri, chcąc je uspokoić, przestrzec, by nie robiły głupstw. Ale to
nie było potrzebne. Obie były potwornie zmęczone. I zrezygnowane.
* * *
- Daleką przebyłeś drogę -
powtórzył, zdejmując hełm Emhyr var Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep
Morvudd, Biały Płomień Tańczący na Kurchanach Wrogów.
- Nie wiem - odrzekł
spokojnie Geralt - czy ty, Duny, nie przebyłeś dalszej.
- Poznałeś mnie, proszę -
uśmiechnął się cesarz. - A podobno brak brody i sposób zachowania odmieniły
mnie zupełnie. Z ludzi, którzy przedtem widywali mnie w Cintrze, wielu
przybywało potem do Nilfgaardu i widziało mnie podczas audiencji. I nie
rozpoznał mnie nikt. A tyś widział mnie przecież tylko raz, i to przed
szesnastu laty. Aż tak zapadłem ci w pamięć?
- Nie rozpoznałbym cię,
faktycznie bardzo się zmieniłeś. Domyśliłem się po prostu, kim jesteś. Już
jakiś czas temu. Nie bez obcej pomocy i wskazówki odgadłem, jaką rolę odegrał
incest w rodzinie Ciri. W jej krwi. W którymś z koszmarnych snów przyśnił mi
się nawet incest najstraszniejszy, najohydniejszy z możliwych. I proszę, oto
jesteś, we własnej osobie.
- Ledwo trzymasz się na
nogach - powiedział zimno Emhyr. - A czynione na siłę impertynencje powodują,
że chwiejesz się jeszcze bardziej. Możesz usiąść w przytomności cesarza. Tego
przywileju udzielam ci... dożywotnio.
Geralt z ulgą usiadł. Emhyr
nadal stał oparty o rzeźbioną szafę.
- Uratowałeś życie mojej
córce - powiedział. - Kilkakrotnie. Dzięki ci za to. W imieniu własnym i
potomności.
- Rozbrajasz mnie.
- Cirilla - Emhyr nie przejął
się kpiną - pojedzie do Nilfgaardu. W stosownym czasie zostanie imperatorową.
W dokładnie taki sam sposób, w jaki zostawały i zostają królowymi dziesiątki
dziewcząt. To znaczy, prawie nie znając swego małżonka. Często nie mając o
nim dobrego mniemania na podstawie pierwszego spotkania. Często rozczarowane
pierwszymi dniami i... pierwszymi nocami małżeństwa. Cirilla nie będzie
pierwsza.
Geralt powstrzymał się od
komentarza.
- Cirilla - ciągnął cesarz -
będzie szczęśliwa, tak jak większość królowych, o których mówiłem. To
przyjdzie z czasem. Miłość, której od niej wcale nie wymagam, Cirilla
przeleje na syna, którego z nią spłodzę. Arcyksięcia, a potem cesarza.
Cesarza, który spłodzi syna. Syna, który będzie władcą świata i który ocali
świat przed zniszczeniem. Tak mówi przepowiednia, której dokładną treść znam
tylko ja.
- Rzecz jasna - podjął Biały
Płomień - Cirilla nigdy nie dowie się, kim jestem. Tajemnica ta umrze. Wraz z
tymi, którzy ją znają.
- Jasne - kiwnął głową
Geralt. - Nie może być jaśniej.
- Nie możesz nie dostrzegać -
odezwał się po jakimś czasie Emhyr - ręki przeznaczenia, która była w tym
wszystkim. We wszystkim. Także w twoich działaniach. Od samego początku.
- Widzę w tym raczej rękę
Vilgefortza. Bo to przecież on skierował cię wówczas do Cintry, prawda? Gdy
byłeś Zaklętym Jeżem? On sprawił, że Pavetta...
- Błądzisz we mgle - przerwał
gwałtownie Emhyr, odrzucając na ramię płaszcz z salamandrą. - Nie wiesz nic.
I nie musisz wiedzieć. Nie prosiłam cię tu, by ci opowiadać historię mojego
życia. Ani by się przed tobą tłumaczyć. Jedyne, na co zasłużyłeś, to
zapewnienie, że dziewczyny nie spotka krzywda. Nie mam wobec ciebie żadnych
długów, wiedźminie. Żadnych...
- Masz! - Geralt przerwał
gwałtownie. - Zerwałeś zawartą umowę. Skłamałeś z danego słowa. To są długi,
Duny. Złamałeś przysięgę jako książątko, masz dług jako cesarz. Z cesarskimi
odsetkami. Za dziesięć lat!
- Tylko tyle?
- Tylko tyle. Bo tylko tyle
mi się należy, nie więcej. Ale i nie mniej! Miałem zgłosić się po dziecko,
gdy skończy lat sześć. Nie czekałeś na przyrzeczony termin. Chciałeś mi je
ukraść, nim minął. Przeznaczenie, o którym wciąż mówisz, zadrwiło z ciebie
jednak. Przez następne dziesięć lat próbowałeś z tym przeznaczeniem walczyć.
Teraz ją masz, masz Ciri, własną córkę, którą kiedyś niegodziwie i podle
pozbawiłeś rodziców, a z którą teraz chcesz niegodziwie i podle płodzić
kazirodcze dzieci. Nie wymagając miłości. Słusznie zresztą. Nie zasługujesz
na jej miłość. Między nami, Duny, nie wiem, jak ty zdołasz patrzeć jej w
oczy.
- Cel uświęca środki -
powiedział głucho Emhyr. - To, co robię, robię dla potomności. Dla ocalenia
świata.
- Jeśli tym sposobem świat ma
ocaleć - poderwał głowę wiedźmin - to niech ten świat lepiej zginie. Wierz
mi, Duny, lepiej, żeby zginął.
- Jesteś blady - powiedział
niemal łagodnie Emhyr var Emreis. - Nie podniecaj się tak, bo gotoweś
zemdleć.
Odszedł od szafy, odsunął
krzesło, usiadł. Wiedźminowi faktycznie kręciło się w głowie.
- Żelazny Jeż - zaczął
spokojnie i cicho cesarz - to miał być sposób na zmuszenie mojego ojca do
współpracy z uzurpatorem. Było to po przewrocie, ojciec, obalony cesarz, był
więziony i torturowany. Nie dawał się jednak złamać, więc spróbowano innego
sposobu. Na oczach ojca wynajęty przez uzurpatora czarownik zmienił mnie w
maszkarę. Czarownik dołożył nieco z własnej inicjatywy. Humoru mianowicie.
Eimyr to w naszym języku "jeż".
- Ojciec nie dawał się
złamać i zamordowano go. Mnie zaś wśród drwin i szyderstw, wypuszczono w
lesie i poszczuto psami. Życie ocaliłem, nie ścigano mnie zbyt zawzięcie,
albowiem nie wiedziano, że czarownik robotę spartaczył, że w nocy wraca mi
postać ludzka. Na szczęście znałem kilka osób, których wierności mogłem być
pewien. A miałem wówczas, dla twej wiadomości, trzynaście lat.
- Z kraju musiałem uchodzić.
To zaś, że ratunku na urok powinienem szukać na Północy, za Schodami
Marnadalu, wyczytał w gwiazdach pewien trochę zwariowany astrolog o imieniu
Xarthisius. Potem, gdy już byłem cesarzem, podarowałem mu za to wieżę i
sprzęt. Podówczas musiał pracować na pożyczonym.
- O tym, co zdarzyło się w
Cintrze, wiesz, szkoda czasu, by w rzecz tę się wgrążać. Przeczę jednak,
jakoby miał z tym coś wspólnego Vilgefortz. Po pierwsze, nie znałem go
wówczas jeszcze, po drugie, miałem silną awersję do magików. Do dziś ich
zresztą nie lubię. Ach, za pamięci: gdy odzyskałem tron, dopadłem tamtego
czarownika, który wysługiwał się uzurpatorowi i katował mnie na oczach ojca.
Też popisałem się poczuciem humoru. Magik nazywał się Braathens, a w naszym
języku brzmi to niemal tak samo, jak "smażony".
- Dość jednak dygresji,
wróćmy do rzeczy. Vilgefortz potajemnie odwiedził mnie w Cintrze krótko po
narodzinach Ciri. Podał się za konfidenta ludzi, którzy w Nilfgaardzie
byli mi wciąż wierni i konspirowali przeciw uzurpatorowi. Zaoferował pomoc i
wkrótce dowiódł, że pomóc potrafi. Gdy, wciąż nieufny, spytałem o motywy, bez
żadnego owijania w bawełnę oświadczył, że liczy na wdzięczność. Na łaski,
przywileje i władzę, jaką obdarzy go wielki cesarz Nilfgaardu. Czyli ja.
Potężny władca, który władał będzie połową świata. Który spłodzi potomka,
który władał będzie połową świata. Przy boku owych wielkich władców,
oświadczył bez skrępowania czarownik, sam ma zamiar wysoko wyrosnąć. Tu
wyciągnął związane wężową skórą zwoje i polecił mojej uwadze ich treść.
- Tym sposobem poznałem
przepowiednię. Dowiedziałem się o losie świata i wszechświata. Dowiedziałem
się, co muszę zrobić. I doszedłem do wniosku, że cel uświęca środki.
- No jasne.
- W Nilfgaardzie tymczasem -
Emhyr puścił ironię mimo uszu - moje sprawy miały się coraz lepiej. Moi
partyzanci zdobywali coraz większe wpływy, wreszcie, mając za sobą grupę
oficerów liniowych i korpus kadetów, zdecydowali się na zamach stanu. Do tego
potrzebny byłem jednak ja. Własną osobą. Prawy dziedzic tronu i korony
cesarstwa, prawy Emreis z krwi Emreisów. Miałem być czymś w rodzaju sztandaru
rewolucji. Między nami mówiąc, sporo rewolucjonistów żywiło nadzieję, że nie
będę niczym ponadto. Ci z nich, którzy jeszcze żyją, do dziś nie mogą
odżałować.
- Ale, jak się rzekło,
zostawmy dygresje. Musiałem wrócić do domu. Przyszedł czas, by Duny, fałszywy
królewicz z Maecht i lipny cintryjski diuk upomniał się o swe dziedzictwo.
Nie zapomniałem jednak o przepowiedni. Musiałem wrócić razem z Ciri. A
Calanthe uważnie, bardzo uważnie patrzyła mi na ręce.
- Ona nigdy ci nie ufała.
- Wiem. Sądzę, że coś
wiedziała o tej wróżbie. I zrobiłaby wszystko, by mi przeszkodzić, a w
Cintrze byłem w jej mocy. Było jasne: musiałem wrócić do Nilfgaardu, ale tak,
by nikt nie mógł odgadnąć, że ja jestem Duny, a Ciri to moja córka. Sposób
podsunął mi Vilgefortz. Duny, Pavetta i ich dziecko mieli umrzeć. Zginąć bez
śladu.
- W upozorowanej katastrofie
statku.
- Tak jest. Podczas rejsu ze
Skellige do Cintry, na Głębi Sedny, Vilgefortz miał wciągnąć okręt w magiczny
wsysacz. Ja, Pavetta i Ciri mieliśmy zamknąć się przedtem w specjalnie
zabezpieczonej kajucie i przeżyć. A załoga...
- Miała nie przeżyć -
dokończył wiedźmin. - I tak zaczęła się twoja droga po trupach.
Emhyr var Emreis milczał czas
jakiś.
- Zaczęła się wcześniej -
powiedział wreszcie, a jego głos brzmiał głucho. - Niestety. W momencie,
kiedy okazało się, że Ciri nie ma na pokładzie.
Geralt uniósł brwi.
- Niestety - twarz cesarza
nie wyrażała niczego - w moich planach nie doceniłem Pavetty. To
melancholijne dziewczę o wiecznie spuszczonych oczach przejrzało mnie i moje
zamiary. Przed podniesieniem kotwicy tajemnie odesłała dziecko na ląd.
Wpadłem w szał. Ona też. Dostała ataku histerii. Podczas szarpaniny...
wypadła za burtę. Nim zdążyłem wyskoczyć za nią, Vilgefortz wciągnął okręt w
ten swój wsysacz. Walnąłem w coś głową i straciłem przytomność. Przeżyłem
cudem, zaplątany w liny. Ocknąłem się cały w bandażach. Miałem złamaną
rękę...
- Ciekawi mnie - spytał zimno
wiedźmin - jak czuje się człowiek, który zamordował własną żonę?
- Parszywie - odparł bez
zwłoki Emhyr. - Czuł i czuje się parszywie i cholernie podle. Nie zmienia
tego nawet fakt, że ja nigdy jej nie kochałem. Cel uświęca środki. Żal mi
jednak prawdziwie jej śmierci. Nie chciałem tego i nie planowałem. Pavetta
zginęła przypadkiem.
- Łżesz - powiedzieł sucho
Geralt - a to cesarzom nie przystoi. Pavetta nie mogła żyć. Demaskowała by
cię. I nigdy nie pozwoliłaby na to, co chciałeś zrobić Ciri.
- Żyłaby - zaprzeczył Emhyr.
- Gdzieś... daleko. Jest dość zamków... Choćby Darn Rowan... Nie mógłbym jej
zabić.
- Nawet dla celu, który
uświęca środki?
- Zawsze - cesarz potarł
twarz - można znaleźć jakiś mniej drastyczny środek. Zawsze jest ich
wiele.
- Nie zawsze - powiedział
wiedźmin, patrząc mu w oczy. Emhyr uciekł uciekł przed jego spojrzeniem.
- To właśnie miałem na myśli
- kiwnął głową Geralt. - Dokończ opowieści. Czas bieży.
- Calanthe strzegła małej jak
źrenicy oka. O tym, by ją porwać, nawet marzyć nie mogłem... Moje stosunki z
Vilgefortzem znacznie ochłodły, do innych magików wciąż miałem awersję... Ale
moi wojskowi i arystokracja ostro pchali mnie do wojny, do ataku na Cintrę.
Ręczyli, że lud tego żąda, że lud pragnie przestrzeni życiowej, że pójście za
vox populi to będzie taki mój cesarski egzamin. Postanowiłem upiec
dwie pieczenie przy jednym ogniu. Zdobyć za jednym zamachem i Cintrę, i Ciri.
Resztę wiesz.
- Wiem - kiwnął głową Geralt.
- Dziękuję ci za tę rozmowę, Duny. Jestem ci wdzięczny, że zechciałeś
poświęcić mi czas. Ale dłużej zwlekać nie podobna. Jestem bardzo zmęczony.
Patrzyłem na śmierć przyjaciół, którzy szli tutaj za mną końca świata. Szli,
by ratować twoją córkę. Nawet jej nie znali. Oprócz Cahira, żadne Ciri nawet
nie znało. A poszli, by ją ratować. Bo było w nich coś, co jest porządne i
szlachetne. I co? Znaleźli śmierć. Uważam, że to jest niesprawiedliwe. I
jeśli ktoś chce wiedzieć, nie zgadzam się z tym. Bo do dupy jest taka
historia, gdy umierają ci porządni, a łotry żyją i dalej robią swoje. Nie mam
już sił, cesarzu. Wezwij ludzi.
- Wiedźminie...
- Tajemnica musi umrzeć wraz
z tymi, którzy ją znają. Sam to powiedziałeś. Nie masz innego wyjścia.
Nieprawdą jest, jakobyś miał ich wiele. Ucieknę ci z każdego więzienia.
Odbiorę ci Ciri, nie ma takiej ceny, której nie zapłacę, by ci ją odebrać.
Dobrze wiesz.
- Dobrze wiem.
- Yennefer możesz pozwolić
żyć. Ona tajemnicy nie zna.
- Ona - powiedział poważnie
Emhyr - zapłaci każdą cenę, by ratować Ciri. I mścić twoją śmierć.
- Fakt - kiwnął głową
wiedźmin. - W rzeczy samej, zapomniałem, jak bardzo ona kocha Ciri. Masz
rację, Duny. Cóż, przed przeznaczeniem nie da się uciec. Mam prośbę.
- Słucham.
- Pozwól mi się z nimi obiema
pożegnać. Potem jestem do twojej dyspozycji.
Emhyr stanął przy oknie,
zapatrzony w szczyty gór.
- Nie mogę ci odmówić. Ale...
- Nie obawiaj się. Nie powiem
Ciri nic. Skrzywdziłbym ją, mówiąc, kim jesteś. A ja nie potrafiłbym jej
skrzywdzić.
Emhyr milczał długo, wciąż
odwrócony ku oknu.
- Może i mam wobec ciebie
jakiś dług - wykręcił się na pięcie. - Posłuchaj więc, co mam ci do
zaoferowania w ramach spłaty. Dawno, dawno temu, bardzo dawnymi czasy, gdy
ludzie mieli jeszcze cześć, dumę i godność, gdy cenili swoje słowo, a lękali
się wyłącznie wstydu, zdarzało się, że skazany na śmierć człowiek honoru, by
ujść przez hańbiącą ręką kata lub siepacza, wchodził do wanny z gorącą wodą
i otwierał sobie żyły. Czy wchodzi w rachubę...
- Rozkarz napełnić wannę.
- Czy wchodzi w rachubę -
podjął spokojnie cesarz - by Yennefer zechciała towarzyszyć ci w tej kąpieli?
- Jestem tego prawie pewien.
Ale trzeba zapytać. To dość buntownicza natura.
- Wiem.
* * *
Yennefer zgodziła się od
razu.
- Koło się zamknęło - dodała,
patrząc na swe przeguby. - Wąż Urobos zatopił zęby we własnym ogonie.
* * *
- Ja nie rozumiem! - Ciri
zaparskała jak rozwścieczony kot. - Ja nie pojmuję, dlaczego mam z nim iść?
Dokąd? Po co?
- Córeczko - powiedziała
łagodnie Yennefer. - Takie, nie inne jest twoje przeznaczenie. Zrozum, po
prostu nie może być inaczej.
- A wy?
- Na nas - Yennefer spojrzała
na Geralta - czeka nasze przeznaczenie. Po prostu tak musi być. Chodź tu,
córeczko. Obejmij mnie mocno.
- Oni chcą was zamordować,
prawda? Ja się nie zgadzam! Ja ledwo was odzyskałam! To niesprawiedliwe!
- Kto mieczem wojuje -
odezwał się głucho Emhyr var Emreis - ten od miecza ginie. Walczyli ze mną i
przegrali. Ale przegrali godnie.
Ciri w trzech krokach stanęła
przed nim, a Geralt bezgłośnie wciągnął powietrze. Usłyszał westchnienie
Yennefer. Jasna cholera, pomyślał, przecież wszyscy to widzą! Przecież całe
jego czarne wojsko widzi to, czego nie da się ukryć! Te same postawy, te same
roziskrzone oczy, ten sam grymas ust. Identycznie skrzyżowane na piersi ręce.
Na szczęście, na wielkie szczęście, szare włosy odziedziczyła po matce. Ale i
tak, gdy się przypatrzeć, widać, czyja to krew...
- Ty zaś - powiedziała Ciri,
mierząc Emhyra płomiennym spojrzeniem. - Ty zaś wygrałeś. I myślisz, że
godnie?
Emhyr var Emreis nie
odpowiedział. Uśmiechnął się tylko, mierząc dziewczynę wyraźnie zadowolonym
spojrzeniem. Ciri zacisnęła zęby.
- Tylu umarło. Tylu ludzi
umarło przez to wszystko. Przegrali godnie? Śmierć jest godna? Tylko bestia
może tak myśleć. Ze mnie, choć na śmierć patrzyłam z bliska, bestii zrobić
się nie udało. I nie uda.
Nie odpowiedział. Patrzył na
nią, wydawało się, że chłonie ją wzrokiem.
- Ja wiem - zasyczała - co ty
knujesz. Co chcesz ze mną zrobić. I powiem ci już teraz: nie pozwolę ci się
tknąć. A jeśli mnie... Jeśli mnie... To cię zabiję. Nawet związana. Gdy
zgaśniesz, gardło ci przegryzę.
Imperator szybkim gestem
uciszył pomruk, wzbierający wśród otaczających ich oficerów.
- Stanie się to - wycedził,
nie spuszczając z Ciri wzroku - co przeznaczone. Pożegnaj się z przyjaciółmi,
Cirillo Fiono Elen Riannon.
Ciri spojrzała na wiedźmina.
Geralt zaprzeczył ruchem głowy. Dziewczyna westchnęła.
Obie z Yennefer objęły się i
szeptały długo. Potem Ciri podeszła do Geralta.
- Szkoda - powiedziała cicho.
- Zapowiadało się lepiej.
- Znacznie lepiej.
Objęli się.
- Bądź mężna.
- On mnie nie będzie miał -
szepnęła. - Nie bój się. Ucieknę mu. Mam sposób...
- Nie wolno ci go zabić.
Pamiętaj, Ciri. Nie wolno.
- Nie bój się. Wcale nie
myślałam o zabijaniu. Wiesz, Geralt, ja zabijania mam dość. Za dużo tego
było.
- Za dużo. Żegnaj,
wiedźminko.
- Żegnaj, wiedźminie.
- Tylko nie płacz.
- Łatwo ci mówić.
* * *
Emhyr var Emreis, imperator
Nilfgaardu, towarzyszył Yennefer i Geraltowi aż do łazienki. Niemal aż do
cembrowiny wielkiego, marmurowego basenu, pełnego parującej i pachnącej wody.
- Żegnajcie - powiedział. -
Nie musicie się spieszyć. Odjeżdżam, ale zostawiam tu ludzi, których
poinstruuję i którym wydam rozkazy. Gdy będziecie gotowi, zawołajcie, a
lejtnant poda wam nóż. Ale powtarzam: spieszyć się nie musicie.
- Doceniamy łaskę - poważnie
kiwnęła głową Yennefer. - Wasza Cesarska Mość?
- Słucham?
- Proszę, w miarę możliwości,
nie krzywdzić mojej córki. Nie chciałabym umierać z myślą, że ona płacze.
Emhyr milczał długo. Nawet
bardzo długo. Oparty o ościeżnicę. Z odwróconą głową.
- Pani Yennefer -
odpowiedział wreszcie, a twarz miał bardzo dziwną. - Może być pani pewna, że
nie skrzywdzę córki pani i wiedźmina Geralta. Deptałem trupy ludzi i
tańczyłem na kurhanach wrogów. I myślałem, że stać mnie na wszystko. Ale
tego, o co mnie pani podejrzewa, zrobić zwyczajnie nie potrafiłbym. Teraz to
wiem. Także dzięki wam obojgu. Żegnajcie.
Wyszedł, cicho zamykając za
sobą drzwi. Geralt westchnął.
- Rozbierzemy się? - spojrzał
na parujący basen. - Niezbyt raduje mnie myśl, że wywloką mnie stąd jako
nagiego trupa...
- A mnie, wyobraź sobie,
wszystko jedno, jaką mnie wywloką - Yennefer zrzuciła trzewiczki i szybkimi
ruchami rozpięła suknię. - Nawet jeśli to moja ostatnia kąpiel, nie będę się
kąpać w ubraniu.
Ściągnęła koszulę przez głowę
i weszła do basenu, energicznie rozbryzgując wodę.
- No, Geralt? Czemu stoisz
jak wmurowany?
- Zapomniałem, jaka jesteś
piękną.
- Łatwo zapominasz. Dalej, do
wody.
Gdy usiadł przy niej,
natychmiast zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałował ją, głaszcząc jej talię,
nad wodą i pod wodą.
- Czy to - spytał dla
porządku - jest aby właściwy czas?
- Na to - zamruczała,
zanurzając jedną rękę i dotykając go - każdy czas jest właściwy. Emhyr
dwukrotnie powtórzył, że nie musimy się spieszyć. Na czym wolałbyć spędzić
ostatnie minuty, które nam dano? Na płaczach i żalach? Przecież to niegodne.
Na rachunku sumienia? Przecież to banalne i głupie.
- Nie o to mi chodziło.
- O co więc?
- Jeśli woda wystygnie -
wymruczał, pieszcząc jej piersi - cięcia będą bolesne.
- Za rozkosz - Yennefer
zanurzyła drugą rękę - warto zapłacić bólem. Boisz się bólu?
- Nie.
- Ja też nie. Usiądź na
brzegu basenu. Kocham cię, ale nie będę, cholera jasna, nurkować.
* * *
- Jejku, jej - powiedziała
Yennefer, odchylając głowę tak, że jej wilgotne od pary włosy rozpłynęły się
po cembrowinie jak małe czarne żmijki. - Jejku... jej.
* * *
- Kocham cię, Yen.
- Kocham cię, Geralt.
- Już czas. Zawołajmy.
- Zawołajmy.
Zawołali. Najpierw zawołał
wiedźmin, potem zawołała Yennefer. Potem, nie doczekawszy się żadnej reakcji,
wrzasnęli chórem.
- Juuuuż! Jesteśmy gotowi!
Dajcie nam ten nóż! Heeej! Cholera! Woda stygnie!
- To z niej wyjdźcie -
powiedziała Ciri, zaglądając do łazienki. - Oni wszyscy sobie poszli.
- Coooo?
- Przecież mówię. Poszli
sobie. Oprócz nad trojga nie ma tu żywej duszy. Ubierzcie się. Na golasa
wyglądacie strasznie śmiesznie.
* * *
Gdy się ubierali, zaczęły im
drżeć ręce. Obojgu. Z najwyższą trudnością radzili sobie z haftkami,
sprzączkami i guzikami. Ciri paplała.
- Odjechali. Zwyczajnie.
Wszyscy, ilu ich było. Zabrali stąd wszystkich, wsiedli na konie i odjechali.
Aż się kurzyło.
- Nie zostawili nikogo?
- Nikogutko.
- Niepojęte - szepnął Geralt.
- To jest niepojęte.
- Czy stało się coś -
odchrząknęła Yennefer - co by to tłumaczyło?
- Nie - odrzekła szybko Ciri.
- Nic.
Kłamała.
* * *
Z początku nadrabiała miną.
Wyprostowana, z hardo zadartą głową i kaminną twarzą, odepchnęła od siebie
urękawiczone ręce czarnych rycerzy, śmiało i wyzywająco spojrzała na budzące
grozę nosale i zasłony ich hełmów. Nie dotknęli jej już więcej, tym bardziej,
że powstrzymywało ich przed tym warknięcie oficera, barczystego draba ze
srebrnymi galonami i białym czaplim pióropuszem.
Poszli ku wyjściu,
eskortowana z obu stron. Z dumnie uniesioną głową. Dudniły ciężkie buty,
chrzęszczały kolczugi, dzwoniła broń.
Po kilkunastu krokach
obejrzała się po raz pierwszy. Po następnych kilku po raz drugi. Przecież ja
ich już nigdy, nigdy nie zobaczę, przeraźliwą i chłodną jasnością zapłonęła
jej pod ciemieniem myśl. Ani Geralta, ani Yennefer. Nigdy.
Świadomość momentalnie, za
jednym zamachem starła maskę udawanej odwagi. Twarz Ciri skurczyła się i
wykrzywiła, oczy napełniły się łzami, z nosa pociekło. Dziewczyna walczyła ze
wszystkich sił, ale na próżno. Fala łez przerwała tamę pozorów.
Nilfgaardczycy z salamandrami
na płaszczach patrzyli na nią w ciszy. I w zdumieniu. Niektórzy widzieli ją
na zakrwawionych schodach, wszyscy widzieli ją w rozmowie z cesarzem.
Wiedźminkę z mieczem, wiedźminkę niepokonaną, butnie skaczącą do oczu samemu
imperatorowi. I dziwili się teraz, widząc pochlipujące i łkające dziecko.
Była tego świadoma. Ich
spojrzenia paliły ją jak ogień, kłuły jak szpilki. Walczyła, ale bez skutku.
Im mocniej wstrzymywała płacz, tym silniej wybuchał.
Zwolniła kroku, potem
zatrzymała się. Eskorta stanęła równierz. Ale tylko na moment. Na warkliwą
komendę oficera żelazne ręce chwyciły ją pod pachy i za przeguby. Ciri,
szlochając i łykając łzy, obejrzała się po raz ostatni. Potem powleczono ją.
Nie stawiała oporu. Ale szlochała coraz głośniej i coraz rozpaczliwiej.
Zatrzymał ich cesarz Emhyr car
Emreis, ten ciemnowłosy człowiek o twarzy, która budziła w niej dziwne,
niejasne wspomnienia. Puścili ją na jego ostry rozkaz. Ciri pociągnęła nosem,
otarła oczy rękawem. Widząc, że podchodzi, wstrzymała szloch, hardo zadarła
głowę. Ale teraz - była tego świadoma - wyglądało to już tylko śmiesznie.
Emhyr patrzył na nią długo.
Bez słowa. Potem podszedł. I wyciągnął ręce. Ciri, która na takie gesty
zawsze reagowała odruchowym cofnięciem się, teraz, ku swemu najwyższemu
zdumieniu, nie zareagowała. Z jeszcze większym zdumieniem stwierdziła, że
jego dotyk wcale nie jest przykry.
Dotknął jej włosów, jakby
licząc bielutkie jak śnieg pasemka. Dotknął zdeformowanego blizną policzka.
Potem przytulił, gładził po głowie i plecach. A ona, wstrząsana
płaczem, pozwalała mu na to, a ręce trzymała sztywno niczym strach na wróble.
- Dziwna to rzecz,
przeznaczenie - usłyszała szept. - Żegnaj, córko.
* * *
- Jak powiedział?
Twarz Ciri skurczyła się
lekko.
- Powiedział: va faill,
luned. W Starszej Mowie: żegnaj, dziewczyno.
- Wiem - kiwnęła głową
Yennefer. - Co było potem?
- Potem... Potem puścił mnie,
odwrócił się i odszedł. Krzyknął rozkazy. I wszyscy poszli sobie. Mijali
mnie, całkiem obojętnie, tupiąc, łomocząc i brzęcząc zbrojami, aż echo szło
po korytarzu. Wsiedli na konie i odjechali, słyszałam rżenie i tętent. W
życiu tego nie pojmę. Bo gdy się zastanowić...
- Ciri.
- Co?
- Nie zastanawiaj się.
* * *
- Zamek Stygga - powtórzyła
Filippa Eilhart, patrząc spod rzęs na Fringillę Vigo. Fringilla nie
zaczerwieniła się. W ciągu minionych trzech miesięcy udało jej się
wyprodukować magiczny krem działający kurcząco na naczynia krwionośne. Dzięki
kremowi rumieńce nie biły na twarz, choćby nie wiedzieć, jaki był wstyd.
- Kryjówka Vilgefortza była w
zamku Stygga - potwierdziła Assire var Anahid. - W Ebbing, nad górskim
jeziorem, którego nazwy mój informator, prosty żołnierz, nie był w stanie
zapamiętać.
- Powiedziała pani: "była" -
zwróciła uwagę Francesca Findabair.
- Była - wpadła w słowo
Filippa. - Bo Vilgefortz nie żyje, moje drogie panie. On i jego wspólnicy,
cała szajka gryzie już ziemię. Przysługę tę wyświadczył nam nie kto inny, a
dobry nasz znajomy wiedźmin Geralt z Rivii. Którego nie doceniłyśmy. Żadna z
nas. Względem którego popełniłyśmy błąd. Wszystkie z nas. Jedne
mniejszy, drugie większy.
Wszystkie czarodziejki jak na
komendę spojrzały na Fringillę, ale krem działał naprawdę niezawodnie. Assire
var Anahid westchnęła. Filippa pacnęła dłonią w stół.
- Choć tłumaczy nas -
powiedziała sucho - zawał zajęć związany z wojną i przygotowywaniem rokowań
pokojowych, za porażkę loży uznać należy fakt, że w sprawie Vilgefortza
zostałyśmy wyprzedzone i wyręczone. Nie powinno się nam to już więcej
zdarzać, drogie panie.
Loża - za wyjątkiem bladej
jak trup Fringilli Vigo - pokiwała głowami.
- W tej chwili - podjęła
Filippa - wiedźmin Geralt jest gdzieś w Ebbing. Wraz z Yennefer i Ciri, które
uwolnił. Trzeba się będzie zastanowić, jak ich odszukać...
- A ów zamek? - przerwała
Sabrina Glevissig. - Nie zapomniałaś aby o czymś, Filippo?
- Nie, nie zapomniałam.
Legenda, o ile powstanie, powinna mieć wersję jedną i prawomyślną. Chciałam
prosić o to właśnie ciebie, Sabrino. Weź ze sobą Keirę i Triss. Załatwcie tę
sprawę. Tak, żeby śladu nie pozostało.
* * *
Huk eksplozji słyszano aż w
Maecht, błysk - albowiem miało to miejsce nocą - widoczny był nawet w
Metinnie i Geso. Seria wywołanych wybuchem wstrząsów tektonicznych wyczuwalna
była jeszcze dalej. Na naprawdę odległych krańcach świata.
* * *
Congreve, Estella val Stella, córka barona Ottona de Congreve, poślubiona hrabiemu na Liddertalu, po rychłej śmierci tegoż nader roztropnie dobrami zarządzała, przez co do niemałego przyszła majątku. Dużą estymą cesarza Emhyra var Emreisa (ob.) się ciesząca, wielce znaczną osobą była u dworu. Choć stanowisk nie piastowała żadnych, wiadomem było, że głos jej i zdanie cesarz zawsze atencją i konsydencją zwykł był zaszczycać. Dzięki wielkiemu afektowi ku młodej cesarzowej Cirilli Fionie (ob.), którą jak córkę własną kochała, żartobliwie "cesarzową matką" zwana była. Przeżywszy oboje, tak cesarza, jak i cesarzową, umarła w 1331, a przeogromny jej majątek w spadku dalszym przypadł krewnym, bocznej gałęzi Liddertalów, Białymi zwanych, ci zaś, ludźmi lekkimi i szaławiłami będąc, doszczętnie go przeputali.
Effenberg i Talbot,
Encyklopedia Maxima Mundi, tom III
Rozdział dziesiąty
Podkradający się do biwaku
człowiek, trzeba było oddać mu honor, był zręczny i lisio przebiegły.
Zmieniał pozycję tak szybko, a poruszał się tak zwinnie i cicho, że każdy
dałby się podejść. Każdy. Ale nie Boreas Mun. Boreas Mun zbyt duże miał
doświadczenie w kwestii podchodów.
- Wyłaź, człowieku! -
zawołał, starając się zabarwić głos dufną i pewną siebie arogancją. -
Nadaremne są te twoje sztuczki! Widzę cię. Tam jesteś.
Jeden z megalitów,
grzebieniem których najeżone było zbocze wzgórza, drgnął na tle
ugwieżdżonego, granatowego nieba. Poruszył się. I przybrał postać ludzką.
Boreas obrócił rożen z
pieczenią, bo zaleciało spalenizną. Udając, że niedbale się podpiera, położył
dłoń na majdanie łuku.
- Mizerny jest mój dobytek -
w pozornie spokojny ton wplótł szorstką, metalizowaną nitkę ostrzeżenia. -
Nie wiele w nim mam. Ale jestem do niego przywiązany. Będę go bronił na
śmierć i życie.
- Nie jestem bandytą -
powiedział głębokim głosem mężczyzna, który podkradł się, udając
menhiry. - Jestem pielgrzymem.
Pielgrzym był wysoki i
potężnie zbudowany, mierzył jak nic siedem stóp, a żeby go przeważyć na szali
wagi, Boreas szedł o każdy zakład, potrzebny byłby ciężar co najmniej
dziesięciu pudów. Pielgrzymi kij, drąg gruby jak hołobla, wyglądał w jego
ręku jak laseczka. Boreas Mun dziwił się zaiste, jakim sposobem taki wielki
ciołek zdołał się tak zwinnie podkradać. Zaniepokoił się też nieco. Jego łuk,
kompozytowa siedemdziesięciofuntówka, z której z pół setki kroków kładł
łosia, wydała mu się nagle mała i delikatna jak dziecięca zabawka.
- Jestem pielgrzymem -
powtórzył potężny mężczyzna. - Nie mam złych...
- Ten drugi - przerwał ostro
Boreas - też niech wyjdzie.
- Jaki dru... - zająknął się
pielgrzym i urwał, widząc jak z mroku z przeciwnej strony wyłania się smukła
sylwetka, bezszelestna jak cień. Tym razem Boreas Mun nie dziwił się niczemu.
Drugi z mężczyzn - sposób poruszania się zdradzał to momentalnie wyćwiczonemu
oku tropiciela - był elfem. A dać się podejść przez elfa to nie hańba.
- Proszę wybaczenia -
powiedział dziwnie nieelfim, lekko chrapliwym głosem elf. - Kryłem się przed
obu panami nie ze złych intencji, lecz ze strachu. Obróciłbym ten rożen.
- Prawda - powiedział
pielgrzym, opierając się na kiju i węsząc słyszalnie. - Mięso ma po tej
stronie więcej niż dość.
Boreas obrócił rożen,
westchnął, chrząknął. I znowu westchnął.
- Panowie raczą siadać -
zdecydował się. - I zaczekać. Zwierzak tylko patrzeć, jak się dopiecze. Ha,
wierę, kiep ten, co skąpi poczęstunku wędrowcom na szlaku.
Tłuszcz z sykiem ściekł w
ogień, ogień strzelił, zrobiło się jaśniej.
Pielgrzym nosił filcowy
kapelusz z szerokim rondem, którego cień dość skutecznie krył twarz. Elfowi
nakrycie głowy zastępował zawój z kolorowej chusty, twarzy nie kryjący.
Gdy w blasku ogniska zobaczyli tę twarz, drgnęli obaj, Boreas i pielgrzym.
Ale nie wydali z siebie nawet westchnienia. Nawet cichego westchnienia na
widok tego oblicza, niegdyś pewnie elfio pięknego, teraz zniekształconego
paskudną szramą, biegnącą skośnie przez czoło, brew, nos i policzek aż do
podbródka.
Boreas Mun chrząknął, znowu
obrócił rożen.
- Onże ptaszek - stwierdził,
nie zapytał - zwabił panów ku memu biwakowi, czyż nie tak?
- W rzeczy samej - pielgrzym
kiwnął rondem kapelusza, a głos zmienił mu się lekko. - Wywęszyłem, nie
chwaląc się, pieczyste z oddali. Zachowałem jednak ostrożność. Na ognisku, do
którego zbliżyłem się przed dwoma dniami, pieczono kobietę.
- To prawda - potwierdził
elf. - Byłem tam następnego ranka, widziałem ludzkie kości w popiele.
- Następnego ranka -
powtórzył przeciągle pielgrzym, a Boreas szedł o każdy zakład, że na jego
skrytej cieniem kapelusza twarzy zjawił się nieładny uśmiech. - Dawno idziesz
skrycie mym tropem, mości elfie?
- Dawno.
- A co wzbraniało ci się
ujawnić?
- Rozsądek.
- Przełęcz Elskerdeg - Boreas
Mun obrócił rożen i przerwał niezręczną ciszę - to miejsce iście nie cieszące
się najlepszą sławą. Ja też widziałem kości w ogniskach, szkielety na palach.
Wisielców na drzewach. Pełno tu dzikich wyznawców okrutnych kultów. I istot,
które tylko patrzą, jak cię zjeść. Podobno.
- Nie podobno - poprawił elf.
- Na pewno. A im dalej w góry, na wschód, tym będzie gorzej.
- Waszmościom tez na wschód
droga? Za Elskerdeg? Do Zerrikanii? A może jeszcze dalej, do Haklandu?
Nie odpowiedzieli, ani
pielgrzym, ani elf. Boreas raczej nie oczekiwał odpowiedzi. Po pierwsze,
pytanie było niedyskretne. Po drugie, było głupie. Z miejsca, w którym się
znajdowali, można było iść tylko na wschód. Przez Elskerdeg. Tam, dokąd
zmierzał i on.
- Pieczyste gotowe - Boreas
zręcznym i nie pozbawionym cech demonstracji ruchem otworzył motylkowy nóż. -
Proszę, panowie. Bez krępacji.
Pielgrzym miał kordelas, a
elf sztylet, z wyglądu też bynajmniej nie kuchenny. Ale wszystkie trzy
wywecowane do groźniejszych celów ostrza dziś posłużyły do krajania mięsa.
Przez jakiś czas słychać było tylko chrzęst i chrupotanie szczęk. I
skwierczenie wrzucanych do żaru ogryzionych kości.
Pielgrzym beknął
dystyngowanie.
- Dziwne stworzonko - rzekł,
oglądając łopatkę, którą objadł i oblizał tak, że wyglądała jak trzymana trzy
dni w mrowisku. - Smakowało trochę jak kozioł, a kruchutkie jak królik... Nie
przypominam sobie, bym kiedyś coś takiego jadł.
- To był skrekk - powiedział
elf, z trzaskiem miażdżąc zębami chrząstki. - Ja też nie przypominam sobie,
bym go kiedykolwiek jadł.
Boreas chrząknął cicho. Ledwo
słyszalna nutka sarkastycznej wesołości w głosie elfa dowodziła, iż widział,
że pieczyste pochodziło z olbrzymiego szczura o krwawych oczach i wielkich
zębiskach, którego sam ogon mierzył trzy łokcie. Tropiciel bynajmniej nie
upolował gigantycznego gryzonia. Zastrzelił go w obronie własnej. Postanowił
go jednak upiec. Był człowiekiem rozsądnym i trzeźwo myślącym. Nie zjadłby
szczura żerującego na śmietniskach i odpadkach. Ale od gardzieli przełęczy
Elskerdeg do najbliższej zdolnej produkować odpadki społeczności było dobre
trzysta mil. Szczur - czy też, jak chciał elf, skrekk - musiał być czysty i
zdrowy. Nie miał styczności z cywilizacją. Nie miał się więc ani czym
powalać, ani czym zakazić.
Wkrótce ostatnia,
najmniejsza, do czysta ogryziona i wyssana kosteczka wylądowała w żarze.
Księżyc wypłynął na zębaty łańcuch Gór Ognistych. Z podsyconego wiatrem ognia
sypnęły się iskry, zamierające i gasnące wśród mrowia mrugających gwiazd.
- Waszmościowie - zaryzykował
kolejne mało dyskretne pytanie Boreas Mun - od dawna na szlaku? Tu, na
Pustkowiach? Dawnoż to, ośmielę się zapytać, zostawiliście za sobą Bramę
Solveigi?
- Dawno, dawno - powiedział
pielgrzym - rzecz to względna. Przeszedłem Solveigę drugiego dnia po
wrześniowej pełni.
- Ja zaś - rzekł elf -
szóstego dnia.
- Ha - kontynuował Boreas
Mun, zachęcony reakcją. - Dziw, żeśmy się już tam nie zeszli, bom i ja
tamtędy wówczas szedł, a właściwie jechał, bom wówczas jeszcze konia miał.
Zamilkł, odpędzając niemiłe
myśli i wspomnienia wiążące się z koniem i jego utratą. Pewien był, że i jego
towarzysze z przypadku musieli mieć podobne przygody. Wędrując cały czas
piechotą, niggdy nie dogoniliby go tu, pod Elskerdeg.
- Wnoszę zatem - podjął - że
ruszyli waszmościowie w drogę już po wojnie, po zawarciu pokoju
cintryjskiego. Nic mi, rzecz jasna, do tego, ale ośmielę się suponować, że
nie spodobał się waszmościom porządek i obraz świata stworzony i ustalony w
Cintrze.
Ciszę, która na dość długi
czas zapadła przy ognisku, przerwało odległe wycie. Wilka zapewne. Choć w
okolicach przełęczy Elskerdeg nigdy nie można było mieć pewności.
- Jeśli mam być szczery -
odezwał się niespodziewanie elf - to nie miałem podstaw, by po pokoju
cintryjskim lubić świat i jego obraz. O porządku nie wspominając.
- W moim przypadku -
powiedział pielgrzym, krzyżując potężne przedramiona na piersi - było
podobnie. Choć przekonałem się o tym, jakby to powiedział jeden mój
znajomy, post factum.
Długo panowała cisza. Umilkło
nawet to coś, co wyło na przełęczy.
- Początkowo - podjął
pielgrzym, choć Boreas i elf gotowi byli iść o zakład, że nie podejmie. -
Początkowo wszystko wskazywało na to, że pokój cintryjski przyniesie
korzystne zmiany, stworzy całkiem znośny porządek świata. Jeśli nie dla
wszystkich, to przynajmniej dla mnie...
- Królowie - chrząknął Boreas
- zjechali do Cintry, jeśli dobrze pomnę, w kwietniu?
- Dokładnie drugiego kwietnia
- poprawił pielgrzym. - Był, pamiętam, nów księżyca.
* * *
Wzdłuż ścian, umieszczone
poniżej ciemnych belek wspierających galeryjki, wisiały przytwierdzone rzędy
tarcz z kolorowymi malunkami godeł heraldycznych, herbów cintryjskiej
szlachty. Pierwszy rzut oka ujawniał różnice między spłowiałymi już nieco
klejnotami rodów starodawnych a herbami szlachty zasłużonej w czasach
nowszych, za rządów Dagorada i Calanthe. Te nowsze miały żywe i nie spękane
jeszcze barwy, nie znać też było na nich maczku dziurek po kornikach.
Najżywsze kolory miały zaś
dodane całkiem niedawno tarcze z herbami szlachty nilfgaardzkiej. Wyróżnionej
podczas zdobywania grodu i pięcioletniej cesarskiej administracji.
Gdy już odzyskamy Cintrę,
pomyślał król Foltest, trzeba będzie dopilnować, by Cintryjczycy nie
zniszczyli tych tarcz w świętym ferworze odnowy. Polityka to jedno, wystrój
sali to drugie. Zmiany ustrojowe nie mogą być usprawiedliwieniem dla
wandalizmu.
Więc to tu się wszystko
zaczęło, pomyślał Dijkstra, rozglądając się po wielkiej halli. Słynna uczta
zaręczynowa, podczas której zjawił się Stalowy Jeż i zażądał ręki królewny
Pavetty... A królowa Calanthe najęła wiedźmina...
Jak też to się przedziwnie
ludzkie losy plotą, pomyślałszpieg, sam dziwiąc się się trywialności swoich
myśli.
Pięć lat temu, pomyślała
królowa Meve, pięć lat temu mózg Calanthe, Lwicy z krwi Cerbinów, rozprysnął
się na posadzkach dziedzińca, właśnie tego, który wiać z okien. Calanthe,
której dumny portret widzieliśmy w korytarzu, była przedostatnią z królewskiej
krwi. Po tym, jak utonęła jej córka, Pavetta, została tylko jej wnuczka.
Cirilla. Chyba że prawdziwa jest wiadomość, że Cirilla równierz nie żyje.
- Proszę - skinął drżącą
dłonią Cyrus Engelkind Hemmelfart, hierarcha Novigradu, z racji wieku, urzędu
i powszechnego szacunku per acclamationem zaakceptowany jako
przewodniczący obrad. - Proszę zajmować miejsca.
Zasiedli, odnajdując
oznakowane mahoniowymi tabliczkami krzesła za okrągłym stołem. Meve, królowa
Rivii i Lyrii. Foltest, król Temerii i jego lennik, król Venzlav z Brugge.
Demawend, król Aedirn. Henselt, król Kaedwen. Król Ethain z Cidaris. Młody
król Kistrin z Verden. Książę Nitert, głowa redańskiej Rady Regencyjnej. I
hrabia Dijkstra.
Tego szpiega trzeba będzie
spróbować się pozbyć, odsunąć od stołu obrad, pomyślał hierarcha. Król
Henselt i król Foltest, ba, nawet młody Kistrin, pozwolili już sobie na
kwaśne uwagi, tylko patrzeć demarche ze strony przedstawicieli
Nilfgaardu. Ten Sigismund Dijkstra to człowiek nieodpowiedni stanem, a nadto
osoba o brzydkiej przeszłości i złej sławie, persona turpis. Nie można
pozwolić, by obecność persony turpis kaziła atmosferę rokowań.
Przewodniczący delegacji
nilfgaardzkiej, baron Shilard Fitz-Oesterlen, któremu wypadło za okrągłym
stołem miejsce akuratnie na wprost Dijkstry, pozdrowił szpiega grzecznym
dyplomatycznym ukłonem.
Widząc, że wszyscy już
siedzą, hierarcha Novigradu siadł również. Nie bez pomocy paziów
podtrzymujących go za trzęsące się ręce. Hierarcha zasiadł na krześle
wykonanym przed laty dla królowej Calanthe. Krzesło to miało imponująco
wysokie i pięknie zdobione oparcie, dzięki czemu wyróżniało się spośród
innych krzeseł.
* * *
Więc to tu, pomyślała Triss
Merigold, rozglądając się po komnacie, patrząc na arrasy, malowidła i liczne
trofea łowieckie, poroża zupełnie nie znanego czarodziejce rogatego
zwierzęcia. Tutaj, po osławionej demolce halli tronowej, odbyła się słynna
prywatna rozmowa Calanthe, wiedźmina, Pavetty i Zaklętego Jeża. Kiedy to
Calanthe wyraziła zgodę na ów dziwaczny mariaż. A Pavetta była już w
ciąży. Ciri urodziła się po niecałych ośmiu miesiącach... Ciri, dziedziczka
tronu... Lwiątko z krwi Lwicy... Ciri, moja mała siostrzyczka. Która teraz
jest gdzieś daleko, na południu. Na szczęście nie jest już sama. Jest razem z
Geraltem i Yennefer. Jest bezpieczna.
Chyba że one znowu mnie
okłamały.
- Siadajcie, drogie panie -
ponagliła Filippa Eilhart, od jakiegoś czasu przypatrująca się Triss uważnie.
- Władcy świata zaczną za chwilę kolejno wygłaszać mowy inauguracyjne, nie
chciałabym uronić ani słowa.
Czarodziejki, przerywając
kuluarowe ploteczki, szybko zajęły miejsca. Sheala de Tancarville w boa ze
srebrnych lisów, nadającym kobiecy akcent jej surowemu męskiemu strojowi.
Assire var Anahid w sukni z fioletowego jedwabiu, niezwykle wdzięcznie
łączącej skromną prostotę i szykowną elegancję. Francesca Findabair, jak
zwykle królewska. Ida Emean aep Sivney, jak zwykle tajemnicza. Margarita
Laux-Antille, dostojna i poważna. Sabrina Glevissig w turkusach. Keira Metz w
zieleni i żonkilowej żółci. I Fringilla Vigo. Przygnębiona. Smutna. I blada
iście śmiertelną, chorą, upiorną wręcz bladością.
Triss Merigold siedziała obok
Keiry, naprzeciw Fringilli. Nad głową nilfgaardzkiej czarodziejki wisiał
obraz przedstawiający jeźdźca pędzącego w karkołomnym cwale drogą wśród
szpaleru olch. Olchy wyciągały ku jeźdźcowi monstrualne ramiona konarów,
szyderczo śmiały się potwornymi paszczami dziupli. Triss wzdrygnęła się
mimowolnie.
Ustawiony pośrodku stołu
trójwymiarowy telekomunikator był czynny. Filippa Eilhart wyostrzyła
zaklęciem obraz i dźwięk.
- Jak panie widzą i słyszą -
powiedziała nie bez przekąsu - w halli tronowej Cintry, dokładnie pod nami,
piętro niżej, władcy świata zabierają się właśnie do decydowania o jego
losach. A my, tutaj, piętro nad nimi, przypilnujemy, by się nam chłopcy
zanadto nie rozfiglowali.
* * *
Do wyjącego na Elskerdeg
wyjca dołączyły inne wyjce. Boreas nie miał wątpliwości. To nie były
wilki.
- Ja równierz - powiedział,
by ponownie ożywić zamarłą konwersację - nie spodziewałem się wiele po tych
cintryjskich rokowaniach. Ba, nikt, kogom znał, nie liczył na to, że te
rokowania przyniosą co dobrego.
- Ważny był - zaprotestował
spokojnie pielgrzym - sam fakt, że rokowania się zaczęły. Człowiek prosty, a
ja takim właśnie, jeśli panowie pozwolą, jestem człowiekiem, myśli prosto.
Człowiek prosty wie, że wojujący królowie i cesarze są na się wzajem tak
zawzięci, że gdyby mogli, gdyby mieli siły, toby się pozabijali. Przestali
się zabijać, zamiast tego siedli do okrągłego stołu? Znaczy, nie mają już
sił. Są, prosto mówiąc, bezsilni. A z bezsiły tej wypływa, że żadni zbrojni
nie napadną na zagrodę prostego człowieka, nie zabiją, nie okaleczą, nie
spalą zabudowań, nie zarżną dzieci, nie zgwałcą żony, nie poprdzą w niewolę.
Nie. Zamiast tego, zgromadzili się w Cintrze i rokują. Radujmy się!
Elf, poprawiwszy kijem
tryskające iskrami polano w ognisku, spojrzał na pielgrzyma z ukosa.
- Nawet człowiek prosty -
powiedział, nie kryjąc sarkazmu - nawet uradowany, ba, nawet w euforii,
powinien rozumieć, że polityka to też wojna, tylko trochę inaczej prowadzona.
Powinien pojmować i to, że rokowania są jak handel. Mają podobny
samonapędzający się mechanizm. Wynegocjowane sukcesy okupuje się ustępstwami.
Tu się zyska, tam się straci. Innymi słowy, żeby jedni mogli zostać kupieni,
inni muszą być sprzedani.
- Zaiste - powiedział po
chwili pielgrzym - jest to tak proste i oczywiste, że rozumie to każdy
człowiek. Nawet bardzo prosty.
* * *
- Nie, nie i jeszcze raz nie!
- zaryczał król Henselt, waląc obydwiema pięściami w blat stołu, aż obalił
się puchar i podskoczyły kałamarze. - Żadnej dyskusji na ten temat! Żadnych
przetargów w tej sprawie! Koniec, szlus, deireadh!
- Henselt - przemówił
spokojnie, trzeźwo i bardzo pojednawczo Foltest. - Nie utrudniaj. I nie
kompromituj nas twymi wrzaskami przed jego ekscelencją.
Shilard Fitz-Oesterlen,
negocjator z ramienia Cesarstwa Nilfgaardu, ukłonił się z fałszywym uśmiechem
mającym sugerować, że wybryki króla Kaedwen ani go bulwersują, ani zajmują.
- Dogadujemy się z Cesarstwem -
ciągnął Foltest - a między sobą zaczynamy nagle gryźć się jak psy? Wstyd,
Henselt.
- Dogadaliśmy się z
Nilfgaardem w sprawach tak trudnych, jak Dol Angra i Zarzecze - odezwał się
pozornie od niechcenia Dijkstra. - Głupio byłoby...
- Wypraszam sobie takie
uwagi! - zaryczał Henselt, tym razem tak, że nie każdy bawół poszedłby z nim
w paragon. - Wypraszam sobie takie uwagi zwłaszcza od różnej maści szpiegów!
Jestem, kurwa, królem!
- To nawet widać - parsknęła
Meve. Demawend, odwrócony, patrzył na tarcze herbowe na ścianie halli,
uśmiechając się lekcewarząco, zupełnie jakby to nie o jego królestwo toczyła
się gra.
- Dość - sapnął Henselt,
tocząc dookoła wzrokiem. - Dość, dość na bogów, bo mnie krew zaleje.
Powiedziałem: ani piędzi ziemi. Żadnych, ale to żadnych rewindykacji! Nie
zgodzę się na uszczuplenie mojego królestwa nawet o piędź, nawet o pół piędzi
ziemi! Bogowie powierzyli mi honor Kaedwen i bogom go tylko oddam! Dolna
Marchia to ziemie nasze... Tego... Ety... Et... Etniczne. Dolna Marchia od
wieków należy do Kaedwen...
- Górne Aedirn - odezwał się
znowu Dijkstra - należy do Kaedwen od ubiegłego lata. Dokładniej, od
dwudziestego czwartego lipca ubiegłego roku. Od chwili, gdy wkroczył tam
kaedweński korpus okupacyjny.
- Upraszam - powiedział nie
pytany Shilard Fitz-Oesterlen - by zostało zaprotokołowane ad futuram rei
memorian, że Cesarstwo Nilfgaardu nie miało nic wspólnego z tą aneksją.
- Oprócz tego, że właśnie w
tym czasie grabiło Vengerberg.
- Nihil ad rem!
- Doprawdy?
- Panowie! - upomniał
Foltest.
- Kaedweńska armia - charknął
Henselt - wkroczyła do Dolnej Marchii jako wyzwolicielka! Moich żołnierzy
witano tam kwiatami! Moi żołnierze...
- Twoi bandyci - głos króla
Demawenda był spokojny, ale na jego twarzy znać było, ile wysiłku kosztuje go
zachowanie spokoju. - Twoi zbóje, którzy wpadli do mojego królestwa z
rozbójniczą hassą, mordowali, gwałcili i rabowali. Moi panowie! Zebraliśmy
się tu i radzimy od tygodnia, radzimy nad tym, jak ma wyglądać przyszłe
oblicze świata. Na bogów, czyż ma być to oblicze zbrodni i grabieży? Czy ma
być utrzymane bandyckie status quo? Czy zagrabione dobro ma pozostać w
rękach zbira i rabusia?
Henselt chwycił ze stołu
mapę, rozdarł ją gwałtownym ruchem i cisnął w stronę Demawenda. Król Aedirn
nie poruszył się nawet.
- Moje wojsko - wycharczał
Henselt, a jego twarz nabrała koloru dobrego, starego wina - zdobyło Marchię
na Nilfgaardczykach. Twoje pożałowania godne królestwo już wtedy nie
istniało, Demawend. Więcej powiem: gdyby nie moje wojsko, nie miałbyś żadnego
królestwa nawet dzisiaj. Chciałbym cię widzieć, jak bez mojej pomocy
przepędzasz Czarnych za Jarugę i Dol Angra. Niewiele będzie zatem przesady w
twierdzeniu, że jesteś królem z mojej łaski. Ale tu kończy się moja
łaskawość! Rzekłem, nie oddam nawet piędzi mojej ziemi. Nie pozwolę na
uszczuplanie mojego królestwa.
- Ani ja mojego! - Demawend
wstał. - Nie dogadamy się więc!
- Panowie - rzekł nagle
pojednawczo podrzemujący dotąd Cyrus Hemmelfart, hierarcha Novigradu. - Z
pewnością możliwy jest jakiś kompromis...
- Cesarstwo Nilfgaardu -
odezwał się znowu Shilard Fitz-Oesterlen, lubiący wtrącać się ni z gruszki,
ni z pietruszki - nie zaakceptuje żadnego układu, który byłby ze szkodą dla
Kraju Elfów w Dol Blathanna. Jeśli to konieczne, odczytam panom ponownie
treść memorandum...
Henselt, Foltest i Dijkstra
parsknęli, ale Demawend spojrzał na cesarskiego ambasadora spokojnie i prawie
życzliwie.
- Dla dobra powszechnego -
oświadczył - i dla pokoju uznam autonomię Dol Blathanna. Ale nie jako
królestwa, lecz jako księstwa. Warunkiem jest, by księżna Enid an Gleanna
złożyła mi hołd lenny i zobowiązała się do zrównania ludzi i elfów w prawach
i przywilejach. Gotów jestem na to, jak rzekłem, pro publico bono
- Oto - rzekła Meve - słowa
prawdziwego króla.
- Salus publica lex
suprema est - powiedział hierarcha Hemmelfart, od dłuższego czasu
szukający sposobności, by też popisać się znajomością dyplomatycznego
żargonu.
- Dodam jednak - kontynuował
Demawend, patrząc na nadętego Henselta - że koncesja względem Dol Blathanna
to nie precedens. To jest jedynie naruszenie integralności moich ziem, na
jakie się godzę. Żadnego innego rozbioru nie uznam. Armia kaedweńska, która
wtargnęła w moje granice jako agresor i zaborca, ma w ciągu tygodnia opuścić
bezprawnie okupowane fortalicje i zamki Górnego Aedirn. To jest warunek
mojego dalszego udziału w obradach. A ponieważ verba volant, mój
sekretarz przedłoży do protokołu oficjalne demarche w tej sprawie.
- Henselt? - Foltest spojrzał
na brodacza wyczekująco.
- Nigdy! - zaryczał król
Kaedwen, przewracając krzesło i skacząc niczym żądlony przez szerszenie
szympans. - Nigdy nie oddam Marchii! Po moim trupie! Nie dam! Nic mnie do tego
nie zmusi! Żadna siła! Żadna, kurwa, siła!
A żeby dowieść, że też
pobierał nauki i nie wypadł sroce spod ogona, zawył:
- Non possumus!
* * *
- Już ja mu dam non
possumus, staremu durniowi! - parsknęła Sabrina Glevissig w komnacie
piętro wyżej. - Mogą się panie nie obawiać, zmuszę tego bałwana, by uznał
żądania rewindykacyjne, w sprawie Górnego Aedirn. Wojska kaedweńskie wyjdą
stamtąd w ciągu dziesięciu dni. Rzecz to oczywista. Nie ma dwóch zdań. Jeśli
któraś z pań w to wątpiła, zaiste, mam prawo czuć się urażona.
Filippa Eilhart i Sheala de
Tancarville wyraziły swe uznanie ukłonami. Assire var Anahid podziękowała
uśmiechem.
Filippa Eilhart i Sheala de
Tancarville wyraziły swe uznanie ukłonami. Assire car Anahid podziękowała
ukłonem.
- Została nam dziś -
powiedziała Sabrina - do rozstrzygnięcia sprawa Dol Blathanna. Treść
memorandum cesarza Emhyra znamy. Królowie na dole jeszcze nie zdążyli
przedyskutować tej kwestii, ale już zasygnalizowali swe opcje. Stanowisko
zajął też najbardziej, powiedziałabym, zainteresowany. Król Demawend.
- Stanowisko Demawenda -
rzekła Sheala de Tancarville, otulając szyję boa ze srebrnych lisów - nosi
cechy daleko idącego kompromisu. Jest to stanowisko pozytywne, przemyślane i
wyważone. Shilard Fitz-Oesterlen będzie w niemałym kłopocie, chcąc
argumentować w kierunku większych koncesji. Nie wiem, czy będzie chciał.
- Będzie chciał - stwierdziła
spokojnie Assire var Anahid. - No takie ma instrukcje z Nilfgaardu. Będzie
inwokował ad referendum i składał noty. Będzie się kłócił przynajmniej
dobę. Po upływie tego czasu zacznie iść na ustępstwa.
- Normalne - ucięła Sabrina
Glevissig. - Normalne jest to, że wreszcie gdzieś się spotkają, coś uzgodnią.
Nie będziemy jednak na to czekać, zaraz ustalimy, na co im się ostatecznie
pozwoli. Francesca! Odezwij się! Przecież to o twój kraj idzie.
- Właśnie dlatego -
uśmiechnęła się przepięknie Stokrotka z Dolin. - Właśnie dlatego milczę,
Sabrino.
- Zwalcz dumę - powiedziała
poważnie Margarita Laux-Antille. - Musimy wiedzieć, na co mamy pozwolić
królom.
Francesca Findabair
uśmiechnęła się jeszcze piękniej.
- Dla sprawy pokoju i pro
bono publico - rzekła - godzę się na propozycję króla Demawenda. Możecie,
drogie dziewczęta, od tej chwili już przestać tytułować mnie najjaśniejszą
panią, wystarczy zwykła "jaśnie oświecona".
- Elfie żarty - skrzywiła się
Sabrina - w ogóle mnie nie śmieszą, pewnie dlatego, że ich nie rozumiem. Co z
innymi warunkami Demawenda?
Francesca strzepnęła rzęsami.
- Godzę się na reemigrację
ludzkich osadników i zwrot ich majątków - powiedziała poważnie. -
Gwarantuję równouprawnienie wszystkich ras...
- Bój się bogów, Enid -
zaśmiała się Filippa Eilhart. - Nie gódźże się na wszystko! Postaw jakieś
warunki!
- Postawię - elfka
spoważniała nagle. - Nie zgadzam się na hołd lenny. Chcę Dol Blathanna jako
alodium. Żadnych powinności wasalnych oprócz obietnicy lojalności i
niedziałania na szkodę suzerena.
- Demawend się nie zgodzi -
oceniła krótko Filippa. - Nie zrezygnuje z dochodów i rent, jakie dawała mu
Dolina Kwiatów.
- W tej kwestii - Francesca
uniosła brwi - gotowa jestem do rokowań dwustronnych, pewna jestem
osiągnięcia konsensusu. Alodium nie zmusza do płacenia, ale przecież płacenia
nie zabrania ani nie wyklucza.
- A co z fideikomisem? - nie
rezygnowała Filippa Eilhart. - Co z primogeniturą? Godząc się na alodium,
Foltest będzie chciał gwarancji niepodzielności księstwa.
- Foltesta - uśmiechnęła się
znowu Francesca - rzeczywiście mogły zwieść moja cera i figura, ale tobie
dziwię się, Filippo. Daleko, bardzo daleko za sobą mam już wiek, który
czynił możliwym zajście w ciążę. Względem primogenitury i fideikomisu
Demawend nie powinien mieć obaw. To ja będę ultimus familiae rodu
władców Dol Blathanna. Ale pomimo pozornie korzystnej dla Demawenda różnicy
wieku, kwestię spadku po mnie rozważać będziemy nie z nim, lecz raczej z jego
wnukami. Zapewniam panie, w tej sprawie nie będzie punktów spornych.
- W tej nie - zgodziła się
Assire var Anahid, patrząc w oczy elfiej czarodziejki. - A co ze sprawą
bojowych komand Wiewiórek? Co z elfami, które walczyły po stronie Cesarstwa?
Jeśli się nie mylę, chodzi tu w większości o twoich poddanych, pani
Francesco?
Stokrotka z Dolin przestała
się uśmiechać. Spojrzała na Idę Emean, ale milcząca elfka z Gór Sinych
unikała jej wzroku.
- Pro publico bono...
- zaczęła i urwała. Assire, też bardzo poważna, kiwnęła głową na znak, że
rozumie.
- Cóż zrobić - powiedziała
wolno. - Wszystko ma swoją cenę. Wojna wymaga ofiar. Pokój, jak się
okazuje, również.
* * *
- Tak, to ze wszech miar
prawda - powtórzył w zamyśleniu pielgrzym, patrząc na elfa siedzącego z
opuszczoną głową. - Rokowania pokojowe to targ. Jarmark. Żeby jedni mogli być
kupieni, inni muszą być sprzedani. Taką koleją toczy się świat. Rzecz w tym,
by nie kupić za drogo...
- I nie sprzedać się za
tanio - dokończył elf, nie unosząc głowy.
* * *
- Zdrajcy! Nikczemne łajdaki!
- Skurwysyny!
- An'badraigh aen cuach!
- Psy nilfgaardzkie!
- Cisza! - ryknął Hamilcar
Danza, waląc pancerną pięścią w balustradę krużganka. Strzelcy z galerii
wycelowali kusze w stłoczonych w cul de sac elfów.
- Spokój! - ryknął jeszcze
głośniej Danza. - Dość! Uciszcie się, panowie oficerowie! Więcej godności!
- Masz czelność mówić o
godności, szubrawcze? - krzyknął Coinneach Dá Reo. - Przelewaliśmy za
was krew, przeklęci Dh'oine! Za was, za waszego cesarza, który przyjął od nas
przysięgę wierności! Tak się odwdzięczacie? Wydajecie nas tym oprawcom z
Północy? Jak przestępców! Jak zbrodniarzy!
- Powiedziałem, dość! - Danza
znowu łupnął pięścią w balustradę, aż echo poszło. - Przyjmijcie do
wiadomości fakt dokonany, panowie elfy! Zawarte w Cintrze ugody, będące
warunkami zawarcia pokoju, nakładają na Cesarstwo obowiązek wydania
Nordlingom przestępców wojennych...
- Przestępców? - krzyknął
Riordain. - Przestępców? Ty plugawy Dh'oine!
- Przestępców wojennych -
powtórzył Danza, zupełnie nie zwracając uwagi na tumult w dole. Tych
oficerów, na których ciążą udowodnione zarzuty terroryzmu, mordów na
ludności cywilnej, zabijania i torturowania jeńców, masakrowania rannych w
lazaretach...
- Wy skurwysyny! - wrzasnął
Angus Bri Cri. - Zabijaliśmy, bo była wojna!
- Zabijaliśmy z waszego
rozkazu!
- Cuach'te aep arse, bloede
Dh'oine!
- To rzecz postanowiona! -
powtórzył Danza. - Wasze obelgi i krzyki nie zmienią niczego. Proszę
pojedynczo podchodzić do kordegardy, proszę nie stawiać oporu podczas
zakuwania w kajdany.
- Trzeba było zostać, gdy oni
uciekali za Jarugę - zgrzytnął zębami Riordain. - Trzeba było zostać i bić
się dalej w komandach. A my, durnie, głupcy, idioci, dotrzymaliśmy
żołnierskiej przysięgi! Dobrze nam tak!
Isengrim Faoiltiarna, Żelazny
Wilk, najsławniejszy, legendarny już nieomal dowódca Wiewiórek, teraz
pułkownik cesarski, z kamienną twarzą zdarł z rękawa i naramienników srebrne
błyskawice brygady "Vrihedd", cisnął je na płyty dziedzińca. Inni oficerowie
szli za jego przykładem. Patrzący na to z galerii Hamilcar Danza zmarszczył
brwi.
- Demonstracja jest
niepoważna - powiedział. - Nadto, na miejscu panów nie pozbywałbym się tak
lekkomyślnie cesarskich insygniów. Czuję się w obowiązku poinformować panów,
że jako cesarskim oficerom podczas negocjowania warunków pokoju
zagwarantowano panom sprawiedliwe procesy, łagodne wyroki i rychłą
amnestię...
Stłoczone w cul sac
elfy zaryczały zgodnym, gromkim, dudniącym wśród murów śmiechem.
- Zwracam też uwagę panów -
dodał spokojnie Hamilcar Danza - na fakt, że wydajemy Nordlingom tylko was.
Trzydziestu dwóch oficerów. Nie wydajemy ani jednego z żołnierzy, którymi
dowodziliście. Ani jednego.
Śmiech w cul de sac
ścichł, jak ucięty nożem.
* * *
Wiatr dmuchnął w ognisko,
miotnął gradem iskier, uderzył w oczy dymem. Z przełęczy znowu rozległo się
wycie.
- Kupczyli wszystkim -
przerwał milczenie elf. - Wszystko było na sprzedaż. Honor, wierność, słowo
szlacheckie, przysięga, zwykła przyzwoitość... To były po prostu towary,
mające wartość tak długo, jak długo był na nie popyt i koniunktura. A gdy nie
było, nie warte były funta kłaków i szły w kąt. Na śmietnik.
- Na śmietnik historii -
skinął głową pielgrzym. - Macie rację, panie elfie. Tak to wyglądało tam,
wtedy w Cintrze. Wszystko miało swoją cenę. I było warte tyle, ile można było
dostać jako ekwiwalent. Co rano zaczynała się giełda. I jak na prawdziwej
giełdzie, co i rusz trafiały się niespodziewane hossy i bessy. I jak na
prawdziwej giełdzie, trudno było oprzeć się wrażeniu, że ktoś pociąga za
nitki.
* * *
- Czy ja dobrze słyszę? -
spytał przeciągle Shilard Fitz-Oesterlen, dając tonem i miną wyraz
niedowierzaniu. - Czy mnie słuch nie myli?
Berengar Leuvaarden,
specjalny wysłannik cesarski, nie zadał sobie trudu, by odpowiadać. Rozparty
na fotelu, nadal kontemplował falowanie wina w kołysanym pucharze.
Shilard napuszył się, po czym
przywołał na twarz maskę pogardy i wyższości. Mówiącą: "Albo łżesz, psi synu,
albo chcesz mnie podejść, wypróbować. W obu wypadkach rozgryzłem cię".
- Mam więc rozumieć -
powiedział, zadarłszy nos - że po daleko idących ustępstwach w sprawach
granic, w sprawie jeńców wojennych i zwrotów zdobyczy, w sprawie oficerów
brygady "Vrihedd" i komand Scoia'tael, cesarz rozkazuje mi, bym poszedł na
ugodę i zaakceptował niemożliwe roszczenia Nordlingów względem repatriacji
osadników?
- Zrozumiał pan doskonale,
baronie - odrzekł Berengar Leuvaarden, charakterystycznie przeciągając
sylaby. - Zaiste, pełen jestem podziwu dla pańskiej lotności.
- Na Wielkie Słońce, panie
Leuvaarden, czy wy tam w stolicy, zastanawiacie się czasem nad skutkami
waszych decyzji? Nordlingowie już teraz szepczą, że nasze cesarstwo to kolos
na glinianych nogach! Już teraz krzyczą, że nas zwyciężyli, pobili,
przepędzili! Czy cesarz pojmuje, że pójść na dalsze ustępstwa to znaczy
zaakceptować ich aroganckie i wygórowane ultimatum? Czy cesarz rozumie, że
oni potraktują to jako przejaw słabości, co może mieć w przyszłości opłakane
skutki? Czy cesarz rozumie, wreszcie, jaki los spotka kilka tysięcy naszych
osadników w Brugge i Lyrii?
Berengar Leuvaarden przestał
kołysać pucharem i wpił w Shilarda oczy, czarne jak węgielki.
- Przekazałem panu baronowi
rozkaz cesarski - wycedził. - Gdy pan baron wykona go i wróci do Nilfgaardu,
zechce sam wypytać cesarza o to, czemu taki nierozumny. Może zechce też
udzielić cesarzowi reprymendy. Ofukać go. Złajać. Czemu nie? Ale sam. Bez
mojego pośrednictwa.
Aha, pomyślał Shilard. Już
wiem. Siedzi przede mną nowy Stefan Skellen. I trzeba z nim tak, jak ze
Skellenem.
Ale przecież jasne jest, że
nie przybył tu bez celu. Rozkaz mógł przywieźć zwykły kurier.
- Cóż - zaczął, pozornie
swobodnie, a nawet konfidencjonalnie. - Biada zwyciężonym! Ale rozkaz
cesarski jest jasny i konkretny, w taki sam sposób będzie więc wykonywany.
Postaram się też o to, by wyglądało to na wynik negocjacji, nie na zupełne
kapitulanctwo. Znam się na tym. Jestem dyplomatą od trzydziestu lat. I
czterech pokoleń. Mój ród to jedna ze znaczniejszych, bogatszych... i
bardziej wpływowych rodzin...
- Wiem, wiem, a jakże -
przerwał z lekkim uśmieszkiem Leuvaarden. - Dlatego tu jestem.
Shilard ukłonił się lekko.
Czekał cierpliwie.
- Trudności w porozumieniu -
zaczął wysłannik, kołysząc pucharem - wystąpiły dlatego, że pan, drogi
baronie, raczy mniemać, że zwycięstwo i podbój polegają na bezsensownym
ludobójstwie. Na tym, by gdzieś tam w skrwawioną ziemię wbić drzewce
sztandaru, krzycząc: "Dotąd moje, zdobyłem!" Podobne mniemanie jest,
niestety, dość szeroko rozpowszechnione. Dla mnie jednak, panie
baronie, jak równierz dla ludzi, którzy dali mi pełnomocnictwa, zwycięstwo i
podbój polegają na rzeczach krańcowo odmiennych. Zwycięstwo ma wyglądać tak:
pokonani zmuszeni są do kupowania dóbr produkowanych przez zwycięzców, ba,
czynią to z chęcią, bo dobra zwycięzców są lepsze i tańsze. Waluta zwycięzców
jest mocniejsza niż waluta pokonanych i pokonani mają do niej znacznie
większe zaufanie niż do swojej własnej. Czy mnie pan rozumie, panie baronie
Fitz-Oesterlen? Czy zaczyna pan pomału odróżniać zwycięzców od zwyciężonych?
Czy pojmuje pan, komu naprawdę biada?
Ambasador skinieniem głowy
potwierdził, że tak.
- Ale żeby zwycięstwo umocnić
i uprawomocnić - podjął po chwili Leuvaarden, przeciągając sylaby - musi
zostać zawarty pokój. Szybko i za każdą cenę. Nie jakieś tam zawieszenie
broni czy rozejm, ale pokój. Twórczy kompromis. Zgoda, która buduje. I nie
wprowadza blokad gospodarczych, retorsji celnych i protekcjonalizmu w handlu.
Shilard i tym razem
skinieniem głowy potwierdził, że wie, w czym rzecz.
- Zniszczyliśmy ich rolnictwo
i zrujnowaliśmy przemysł nie bez kozery - ciągnął spokojnym, przeciągłym i
beznamiętnym głosem Leuvaarden. - Zrobiliśmy to po to, by z niedostatku
własnych towarów musieli kupować nasze. Ale przez nieprzyjazne i zamknięte
granice nasi kupcy i nasze towary nie przejdą. I co się wówczas stanie?
Powiem panu, co się wówczas stanie, drogi baronie. Nastąpi kryzys
nadprodukcji, bo nasze manufaktury pracują pełną parą, licząc na eksport.
Duże straty poniosłyby też spółki handlu morskiego zawarte w kooperacji z
Novigradem i Kovirem. Pana wpływowa rodzina, drogi baronie, ma w tych
spółkach znaczne udziały. A rodzina, jak pewnie panu wiadomo, to podstawowa
komórka społeczna. Wiadomo panu?
- Wiadomo - Shilard
Fitz-Oesterlen zniżył głos, choć komnata była absolutnie szczelnie
zabezpieczona przez podsłuchem. - Rozumiem, pojąłem. Chciałbym mieć jednak
pewność, że wykonuję rozkaz cesarza... Nie zaś jakiejś... Korporacji...
- Cesarze przemijają -
wycedził Leuvaarden. - A korporacje trwają. I przetrwają. Ale to truizm.
Obawy pana barona rozumiem. Pan baron może być pewny, że wykonuję rozkaz
wydany przez cesarza. Mający na celu dobro i interes cesarstwa. Wydany, nie
przeczę, skutkiem rad, jakich udzieliła cesarzowi pewna korporacja.
Wysłannik rozchylił kołnierz
i koszulę, demonstrując złoty medalion, na którym wyobrażona była otoczona
płomieniami gwiazda wpisana w trójkąt.
- Ładna ozdoba - Shilard z
uśmiechem i lekkim ukłonem potwierdził, że pojął. - Mam świadomość, że bardzo
droga... I elitarna... Czy można ją gdzieś kupić?
- Nie - zaprzeczył z
naciskiem Berengar Leuvaarden. - Trzeba sobie na nią zasłużyć.
* * *
- Jeśli panowie i pani
pozwolą - głos Shilarda Fitz-Oesterlena nabrał specyficznego, znanego już
obradującym tonu, który świadczył, że to, co ambasador zaraz powie, uważa za
niezmiernie ważne. - Jeśli panowie i pani pozwolą, odczytam treść przesłanej
mi aide memoire Jego Imperatorskiej Mości Emhyra var Emreisa, z łaski
Wielkiego Słońca cesarza Nilfgaardu...
- No nie. Nie znowu -
zgrzytnął zębami Demawend, a Dijkstra tylko jęknął. Uwagi Shilarda to nie
uszło, bo ujść nie mogło.
- Nota jest długa - przyznał.
- Streszczę ją więc, miast czytać. Jego Imperatorska Mość wyraża wielkie
zadowolenie z przebiegu rokowań, a jako człowiek usposobiony pokojowo, z
radością przyjmuje osiągnięte kompromisy i pojednania. Jego Imperatorska Mość
życzy sobie dalszych postępów w rokowaniach i zakończenia ich ku obopólnej
korzyści...
- Bierzmy się zatem do dzieła
- wpadł w słowo Foltest. - A żywo! Zakończmy ku obopólnej korzyści i wracajmy
do domów.
- Słusznie - rzekł Henselt,
który do domu miał najdalej. - Kończmy, bo jak będziemy mitrężyć, to nas tu
gotowa zima zaskoczyć!
- Czeka nas jeszcze jeden
kompromis - przypomniała Meve. - I sprawa, której kilka razy ledwo tknęliśmy.
Chyba z lęki, że nas gotowa poróżnić. Czas przełamać ten lęk. Problem nie
zniknie tylko dlatego, że się go boimy.
- Tak jest - potwierdził
Filtest. - Do dzieła zatem. Rozstrzygnijmy status Cintry, problem dziedzictwa
tronu, sukcesji po Calanthe. To problem trudny, ale nie wątpię, że poradzimy
siebie z nim. Prawda, ekscelencjo?
- Och - uśmiechnął się
dyplomatycznie i tajemniczo Fitz-Oesterlen. - Ze sprawą sukcesji tronu Cintry
pójdzie nam, jestem pewien, jak z płatka. To sprawa łatwiejsza, niż panowie
i pani przypuszczają.
* * *
- Poddaję pod dyskusję -
ogłosiła Filippa Eilhart tonem dość bezdyskusyjnym - projekt następujący:
uczyńmy z Cintry terytorium powiernicze. Przyznajmy mandat Foltestowi z
Temerii.
- Zbyt nam ten Foltest rośnie
- skrzywiła się Sabrina Glevissig. - Zbyt duże ma apetyty. Brugge, Sodden,
Angren...
- Potrzebne nam - uciekła
Filippa - silne państwo u ujścia Jarugi. I na Schodach Marnadalu.
- Nie przeczę - kiwnęła głową
Sheala de Tancarville. - Potrzebne jest to nam. Ale nie Emhyrowi car
Emreisowi. A naszym celem jest kompromis, a nie konflikt.
- Kilka dni temu Shilard
proponował - przypomniała Francesca Findabair - by przeprowadzić linię
demarkacyjną, podzielić Cintrę na strefy wpływów, na Zonę Północną i Zonę
Południową...
- Bzdura i dziecinada -
żachnęła się Margarita Laux-Antille. - Takie podziały nie mają żadnego sensu,
są wyłącznie zarzewiem konfliktów.
- Myślę - powiedziała Sheala -
że Cintra winna być zamieniona w kondominium. Władza sprawowana komisarycznie
przez przedstawicieli królestw północnych i Cesarstwa Nilfgaardu. Gród i port
Cintra otrzymają status wolnego miasta... Czy chciała pani coś powiedzieć,
droga pani Assire? Proszę bardzo. Przyznam, że zazwyczaj przedkładam
dyskursy składające się z pełnych, dokończonych wypowiedzi, ale proszę.
Słuchamy.
Wszystkie magiczki, nie
wyłączając bladej jak upiór Fringilli Vigo, wpiły oczy w Assire var Anahid.
Nilfgaardzka czarodziejka nie speszyła się.
- Proponuję - oświadczyła
swym miłym i łagodnym głosem - by skupić się na innych problemach. Cintrę
zostawmy w spokoju. O pewnych sprawach, o których mi doniesiono, po prostu
jeszcze nie zdążyłam pań poinformować. Sprawa Cintry, szanowne konfraterki,
jest juz rozwiązana i załatwiona.
- Słucham? - oczy Filippy
zwęziły się. - Co to ma, jeśli wolno spytać, oznaczać?
Triss Merigold westchnęła
głośno. Ona już domyśliła się, już wiedziała, co to miało oznaczać.
* * *
Vattier de Rideaux był smutny
i przybity. Jego urocza i wspaniała w miłości kochanka, złotowłosa
Cantarella, rzuciła go, nagle i niespodziewanie, bez dania racji i bez
wytłumaczenia. Dla Vattiera był to cios, cios straszliwy, po którym chodził
jak struty, był nerwowy, roztargniony i ogłupiały. Musiał bardzo uważać,
pilnie się strzec, by nie podpaść, by nie palnąć jakiegoś głupstwa w rozmowie
z cesarzem. Czasy wielkich zmian nie sprzyjały nerwowym i niekompetentnym.
- Gildii Kupieckiej - podjął,
zmarszczywszy czoło, Emhyr var Emreis - odpłaciliśmy już za nieocenioną
pomoc. Daliśmy im dość przywilejów, więcej niż dostali od poprzednich trzech
cesarzy razem wziętych. Co do Berangara Leuvaardena, to też jesteśmy mu
zobowiązani za pomoc w wykryciu spisku. Dostał wysokie i intratne stanowisko.
Ale jeśli okaże się niekompetentny, mimo jego zasług wyleci jak z procy.
Dobrze, żeby o tym wiedział.
- Postaram się o to, Wasza
Wysokość. A co z Dijkstrą? I z tym jego tajemniczym informatorem?
- Dijkstra prędzej umrze, niż
zdradzi mi swego informatora. Jemu samemu, owszem, warto by się odwdzięczyć
za tę spadającą jak z nieba wiadomość... Ale jak? Dijkstra niczego ode mnie
nie przyjmie.
- Jeśli wolno, Wasza Cesarska
Mość...
- Mów.
- Dijkstra przyjmie
informację. Coś, czego nie wie, a wiedzieć chciałby. Wasza Wysokość może mu
się odwdzięczyć informacją.
- Brawo, Vattier.
Vattier de Rideaux odetchnął
z ulgą. By odetchnąć, odwrócił głowę. Dlatego pierwszy dostrzegł zbliżające
się damy. Hrabinę Liddertal, Stellę Congreve i powierzoną jej pieczy
jasnowłosą dziewczynę.
- Nadchodzą - wskazał ruchem
brwi. - Wasza Cesarska Mość, pozwolę sobie przypomnieć... Racja stanu...
Interes cesarstwa...
- Przestań - uciął niechętnie
Emhyr var Emreis. - Powiedziałem, zastanowię się. Przemyślę sprawę i podejmę
decyzję. A po podjęciu poinformuję cię, jaka to była decyzja.
- Tak jest, Wasza Cesarska
Mość.
- Co jeszcze? - Biały Płomień
Nilfgaardu niecierpliwie trzepnął rękawicą o biodro marmurowej nereidy
zdobiącej cokół fontanny. - Dlaczego się nie oddalasz, Vattier?
- Sprawa Stefana Skellena...
- Nie okażę łaski. Śmierć
zdrajcy. Ale po uczciwym i dokładnym procesie.
- Tak jest, Wasza Cesarska
Mość.
Emhyr nawet nie spojrzał na
kłaniającego i oddalającego się. Patrzył na Stellę Congreve. I na jasnowłosą
dziewczynę.
Oto nadchodzi interes
cesarstwa, pomyślał. Fałszywa princessa, fałszywa królowa Cintry. Fałszywa
władczyni ujścia rzeki Yarry, na której tak zależy cesarstwu. Oto zbliża się,
spuściwszy oczy, przerażona, w białej jedwabnej sukni z zielonymi rękawkami i
perydotową kolijką na znikomym dekolciku. Wówczas, w Darn Rowan,
skomplementowałem tę suknię, pochwaliłem dobór biżuterii. Stella zna mój
gust. Ale co ja mam z laleczką zrobić? Postawić na pomniku?
- Szlachetne panie - skłonił
się pierwszy. Poza salą tronową dworny szacunek i uprzejmość względem
kobiet obowiązywały w Nilfgaardzie nawet cesarza.
Odpowiedziały głębokimi
dygnięciami i pochyleniem głów. Stały przed uprzejmym, ale jednak cesarzem.
Emhyr miał dość protokołu.
- Zostań tu, Stella -
rozkazał sucho. - A ty, dziewczyno, potowarzyszysz mi w przechadzce. Oto moje
ramię. Głowa do góry. Dość, dość mi tych dygów. To tylko spacer.
Poszli alejką, wśród ledwo
zazielenionych krzewów i żywopłotów. Cesarska ochrona, żołnierze z elitarnej
gwardyjskiej brygady "Impera", słynne Salamandry, trzymali się na uboczu, ale
zawsze w pogotowiu. Wiedzieli, kiedy nie należy cesarzowi przeszkadzać.
Minęli sadzawkę, opustoszałą
i smutną. Wiekowy karp, wypuszczony przez cesarza Torresa, zdechł przed dwoma
dniami. Wpuszczę nowego, młodego, silnego, pięknego lustrzenia, pomyślał
Emhyr var Emreis, każę przypiąć mu medal z moją podobizną i datą. Vaesse
deireadh aep eigean. Coś się skończyło, coś się zaczyna. To nowa era.
Nowe czasy. Nowe życie. Niechże więc, cholera, będzie i nowy karp.
Zatopiony w myślach, niemal
zapomniał o dziewczynie, którą trzymał pod ramię. Przypomniały mu o niej jej
ciepło, jej konwaliowy zapach, interes cesarstwa. W tej, nie innej,
kolejności.
Stali przy sadzawce, pośrodku
której wyrastała z wody sztuczna wyspa, a na niej ogródek skalny, fontanna i
marmurowa rzeźba.
- Czy wiesz, co wyobraża ta
figura?
- Tak, Wasza Cesarska Mość -
odpowiedziała nie od razu. - To pelikan, który rozdziera dziobem własną
pierś, by krwią wykarmić dzieci. Jest to alegoria szlachetnego poświęcenia. A
także...
- Słucham cię pilnie.
- Także wielkiej miłości.
- Sądzisz - obrócił ją ku
sobie, zaciął usta - że rozdzierana pierś boli przez to mniej?
- Nie wiem... - zająknęła
się. - Wasza Cesarska Mość... Ja...
Ujął jej rękę. Poczuł, jak
drgnęła, drgnienie przebiegło po jego dłoni, ramieniu, barku.
- Mój ojciec - powiedział -
był wielkim władcą, ale nigdy nie miał głowy do legend i mitów, nigdy nie
miał na nie czasu. I zawsze je plątał. Zawsze, pamiętam to jak dziś, ilekroć
przyprowadzał mnie tu, do parku, mówił, że rzeźba przedstawia pelikana
powstającego z popiołów. No, dziewczyno, uśmiechnij się chociaż, gdy cesarz
opowiada facecje. Dziękuję. Dużo lepiej. Przykra byłaby dla mnie myśl, że
nierada jesteś spacerować tu ze mną. Spójrz mi w oczy.
- Rada jestem... mogąc tu
być... z Waszą Cesarską Mością. To dla mnie zaszczyt, wiem... Ale i wielka
radość. Cieszę się...
- Rzeczywiście? Czy też to
może tylko dworackie pochlebstwo? Etykieta, dobra szkoła Stelli Congreve?
Kwestia, którą Stella kazała ci wykuć na pamięć? Przyznaj się, dziewczyno.
Milczała, spuściwszy wzrok.
- Twój cesarz zadał ci
pytanie - powtórzył Emhyr var Emreis. - A gdy cesarz pyta, nikt nie ośmiela
się milczeć. Kłamać, ma się rozumieć, też nikt się nie waży.
- Naprawdę - powiedziała
melodyjnie. - Naprawdę się cieszę, Wasza Cesarska Mość.
- Wierzę ci - powiedział po
chwili Emhyr. - Wierzę. Choć się dziwię.
- Ja też... - odszepnęła. -
Ja też się dziwię.
- Słucham? Odważniej, proszę.
- Chciałabym móc częściej...
spacerować. I rozmawiać. Ale ja rozumiem... Rozumiem, że to niemożliwe.
- Rozumiesz dobrze - zagryzł
wargi. - Cesarze władają imperium, ale dwiema rzeczami rządzić nie mogą:
swoim sercem i swoim czasem. Jedno i drugie należy do cesarstwa.
- Wiem o tym - szepnęła - aż
nadto dobrze.
- Nie zabawię tu długo -
powiedział po chwili ciężkiego milczenia. - Muszę pojechać do Cintry,
zaszczycić własną osobą uroczystość podpisania pokoju. Ty wrócisz do Darn
Rowan... Unieś głowę, dziewczyno. No, nie. Już drugi raz pociągasz
nosem w mojej obecności. A w oczach co? Łzy? O, to są poważne wykroczenia
wobec etykiety. Będę musiał okazać hrabinie Liddertal moje najwyższe
niezadowolenie. Unieś głowę, prosiłem...
- Proszę... darować pani
Stelli... Wasza Cesarska Mość. To moja wina. Tylko moja. Pani Stella uczyła
mnie... I przygotowała dobrze.
- Zauważyłem i doceniam. Nie
obawiaj się, Stelli Congreve nie grozi moja niełaska. Nigdy nie groziła.
Zażartowałem sobie z ciebie. Niecnie.
- Zauważyłam - szepnęła
dziewczyna, blednąc, przerażona własną śmiałością. Ale Emhyr tylko się
roześmiał. Sztucznie nieco.
- Taką cię wolę - stwierdził.
- Wierz mi. Odważną. Taką jak...
Urwał. Taką jak moja córka,
pomyślał. Poczucie winy targnęło nim jak ugryzienie psa.
Dziewczyna nie spuszczała
wzroku. To nie tylko dzieło Stelli, pomyślał Emhyr. To jest naprawdę jej
natura. Wbrew pozorom to diament, który trudno zarysować. Nie. Nie pozwolę
Vattierowi zamordować tego dziecka. Cintra Cintrą, interes cesarstwa
interesem cesarstwa, ale ta sprawa wydaje się mieć tylko jedno sensowne i
honorowe rozwiązanie.
- Daj mi rękę.
To był rozkaz wygłoszony
srogim głosem i tonem. Ale mimo tego nie mógł oprzeć się wrażeniu, że został
wykonany chętnie. Bez przymusu.
Jej ręka była mała i chłodna.
Ale nie drżała już.
- Jak masz na imię? Tylko nie
mów, proszę, że Cirilla Fiona.
- Cirilla Fiona.
- Mam ochotę cię ukarać,
dziewczyno. Surowo.
- Wiem, Wasza Cesarska Mość.
Zasłużyłam. Ale ja... Ja muszę być Cirillą Fioną.
- Pomyśleć by można -
powiedział, nie puszczając jej dłoni - że żałujesz, że nią nie jesteś.
- Żałuję - szepnęła. -
Żałuję, że nią nie jestem.
- Doprawdy?
- Gdybym była... prawdziwą
Cirillą... cesarz patrzyłby na mnie łaskawiej. Ale ja jestem tylko
falsyfikatem. Imitacją. Sobowtórem, który niczego nie jest godzien.
Nieczego...
Odwrócił się gwałtownie,
chwycił ją za ramiona. I natychmiast puścił. Cofnął się o krok.
- Pragnienie korony? Władzy?
- mówił cicho, ale szybko, udając, że nie widzi, jak zaprzecz gwałtownymi
ruchami głowy. - Zaszczytów? Splendorów? Luksusów?
Urwał, odetchnął ciężko.
Udając, że nie widzi, jak dziewczyna wciąż kręci opuszczoną głową, wciąż
zaprzeczając dalszym krzywdzącym zarzutom, może nawet bardziej krzywdzącym
przez to, że nie wypowiedziane.
Odetchnął głęboko i głośno.
- Czy wiesz, mała ćmo, że to,
co przed sobą widzisz, to jest płomień?
- Wiem, Wasza Cesarska Mość.
Milczeli długo. Zapach wiosny
nagle zakręcił im w głowach. Obydwojgu.
- Być cesarzową - powiedział
wreszcie głucho Emhyr - to wbrew pozorom niełatwy kawałek chleba. Nie wiem,
czy będę zdolny cię pokochać.
Kiwnęła głową na znak, że i
to wie. Zobaczył łzę na jej policzku. Jak wtedy, w zamczysku Stygga, poczuł,
jak poruszył się utkwiony w jego sercu okruszek zimnego szkła.
Objął ją, mocno przycisnął do
piersi, pogładził po włosach pachnących konwalią.
- Moja ty biedna... -
powiedział nieswoim głosem. - Moja ty mała, biedna racjo stanu.
* * *
W całej Cintrze dzwoniły
dzwony. Dostojnie, głęboko, uroczyście. Ale jakoś dziwnie żałobnie.
Niecodzienna uroda, pomyślał
hierarcha Hemmelfart, patrząc, jak wszyscy, na wieszany portret rozmiarów,
jak pozostałe, co najmniej pół sążnia na sążeń. Dziwna uroda. Głowę dam, że
to jakaś metyska. Głowę stawię, że ma w żyłach przeklętą krew elfów.
Ładna, myślał Filtest,
ładniejsza niż na miniaturce, którą pokazywali mi ludzie z wywiadu. Ale
cóż, portrety zwykle pochlebiają.
Zupełnie niepodobna do
Calanthe, myślała Meve. Zupełnie niepodobna do Roegnera. Zupełnie niepodobna
do Pavetty... Hmmm... Plotkowano... Ale nie, to niemożliwe. To musi być krew
królewska, prawowita władczyni Cintry. Musi. Wymaga tego racja stanu. I
historia.
To nie jest tak, którą
widywałem w snach, myślał niedawno przybyły do Cintry Esterad Thyssen, król
Koviru. To z całą pewnością nie ta. Ale nie powiem tego nikomu. Zachowam to
dla siebie i dla mojej Zuleyki. Razem z moją Zuleyką zdecydujemy, w jaki
sposób wykorzystamy widzę, jaką dały nam sny.
Mało brakowało, a ona byłaby
moją żoną, ta Ciri, myślał Kistrin z Verden. Byłbym wtedy księciem Cintry,
wedle zwyczaju następcą tronu... I zginąłbym pewnie jak Calanthe. Dobrze, oj,
dobrze się stało, że ona wtedy przede mną uciekła.
Nawet przez chwilę nie
wierzyłem w opowieść o wielkiej miłości od pierwszego wejrzenia, myślał
Shilard Fitz-Oesterlen. Nawet przez chwilę. A jednak Emhyr żeni się z tą
dziewczyną. Odrzuca możliwość pojednania z książętami, zamiast którąś z
nilfgaardzkich księżniczek, bierze za żonę Cirillę z Cintry. Dlaczego? By
zawładnąć tym małym, nędznym kraikiem, którego połowę, jeśli nie więcej, i
tak uzyskałbym dla cesarstwa w negocjacjach? By zawładnąć ujściem Jarugi,
które i tak jest już we władaniu nilfgaardzko-novigradzko-kovirskich spółek
handlu morskiego?
Nic nie rozumiem z tej racji
stanu, nic.
Podejrzewam, że nie wszystko
mi mówią.
Czarodziejki, myślał
Dijkstra. To robota czarodziejek. Ale niech będzie. Widocznie było pisane, że
Ciri zostanie królową Cintry, żoną Emhyra i cesarzową Nilfgaardu. Widocznie
tak chciało przeznaczenie. Pozwolą jej żyć.
Portret znalazł się wreszcie
na swoim miejscu, wieszający go pachołkowie odstąpili, zabrali drabiny.
W długim rzędzie
pociemniałych i zakurzonych nieco konterfektów władców Cintry, za kolekcją
Cerbinów i Coramów, za Corbettem, Dagoradem i Roegnerem, za dumą Calanthe, za
melancholijną Pavettą, wisiał portret ostatni. Przedstawiający obecnie
łaskawie panującą monarchinię. Sukcesorkę tronu i królewskiej krwi.
Portret szczupłej dziewczyny
o jasnych włosach i smutnym spojrzeniu. Ubranej w białą sukienkę z zielonymi
rękawkami.
Cirilla Fiona Elen Riannon.
Królowa Cintry i cesarzowa
Nilfgaardu.
Przeznaczenie, myślała
Filippa Eilhart, czując na sobie wzrok Dijkstry.
Biedne dziecko, myślał
Dijkstra, patrząc na portret. Myśli pewnie, że to już koniec strapień i
nieszczęść. Biedne dziecko.
Dzwony Cintry dzwoniły,
płosząc mewy.
* * *
- Krótko po zakończeniu
rokowań i podpisaniu pokoju cintryjskiego - wznowił swą opowieść pielgrzym -
w Novigradzie wyprawiono huczne kilkudniowe święto, festyn, którego
ukoronowaniem była wielka i uroczysta defilada wojsk. Dzień, jak przystało na
pierwszy dzień nowej ery, był prawdziwie piękny...
- Mamy rozumieć - spytał
sarkastycznie elf - że waszmość byłeś tam obecny? Na owej defiladzie?
- Po prawdzie, to trochę się
spóźniłem - pielgrzym ewidentnie nie należał do takich, których sarkazm
peszy. - Dzień, jak rzekłem, był piękny. Od samego świtu zapowiadał się taki.
* * *
Vascoigne, komendant fortu
Drakenborg, do niedawna zastępca komendanta do spraw politycznych,
niecierpliwie uderzył się pejczem po cholewie.
- Szybciej tam, szybciej -
ponaglił. - Następni czekają! Po tym zawartym w Cintrze pokoju mamy tu huk
roboty!
Kaci, założywszy skazańcom
stryczki, odstąpili. Vascoigne trzasnął pejczem o cholewę.
- Jeżeli któryś ma coś do
powiedzenia - rzekł sucho - to teraz właśnie jest ostatnia chwila.
- Niech żyje wolność -
powiedział Cairbre aep Diared.
- Sąd był tendencyjny -
powiedział Orestes Kopps, maruder, rabuś i morderca.
- Pocałujcie mnie w dupę -
powiedział Robert Pilch, dezerter.
- Przekażcie panu Dijkstrze,
że żałuję - powiedział Jan Lennep, agent, skazany za łapownictwo i
złodziejstwo.
- Nie chciałem... Ja naprawdę
nie chciałem - załkał, chwiejąc się na brzozowym pieńku, Istvan Igalffy, były
komendant fortu, zdjęty za stanowiska i postawiony przed trybunałem za czyny,
których dopuszczał się wobec więźniarek.
Słońce, oślepiające jak
roztopione złoto, eksplodowało nad palisadą fortu. Słupy szubieniczne rzuciły
długie cienie. Nad Drakenborgiem wstawał nowy, piękny, słoneczny dzień.
Pierwszy dzień nowej ery.
Vascoigne uderzył się pejczem
po cholewie. Wzniósł i opuścił rękę.
Pieńki wykopnięto spod nóg.
* * *
Wszystkie dzwony Novigradu
biły, ich głębokie i jękliwe dźwięki obijały się o dachy i mansardy
kupieckich kamienic, rozpływały się echem wśród uliczek. Wysoko strzelały
race i sztuczne ognie. Tłum ryczał, wiwatował, rzucał kwiaty, podrzucał
czapki, machał chusteczkami, nałęczkami, chorągiewkami, ba, nawet spodniami.
- Niech żyje Wolna Kompania!
- Niech żyyy-jeee!
- Niech żyją kondotierzy!
Lorenzo Molla zasalutował
tłumowi, przesłał całus pięknym mieszczankom.
- Jeśli płacić premię będą
równie wylewnie, jak wiwatują - przekrzyczał zgiełk - to jesteśmy
bogaci!
- Szkoda - powiedziała przez
ściśnięte gardło Julia Abatemarco. - Szkoda, że Frontino nie doczekał...
Jechali stępa główną ulicą
miasta, Julia Adam "Adieu" Pangratt i Lorenzo Molla, na czele Kompani,
odświętnie odzianej, uformowanej w równiutkie czwórki tak, że żaden z
wypucowanych i wyszczotkowanych do połysku koni nie wysuwał z szyku nosa
nawet o cal. Kondotierskie konie były jak ich jeźdźcy - spokojne i dumne, nie
płoszyły się wiwatami i wrzaskiem tłumu, lekkimi zaledwie, niemal
niezauważalnymi szarpnięciami głów reagowały na lecące ku nim wieńce i
kwiaty.
- Niech żyją kondotierzy!
- Niech żyje "Adieu"
Pangratt! Niech żyje "Słodka Trzpiotka"!
Julia ukradkiem otarła łzę,
łapiąc w locie rzucony z tłumu goździk.
- Nawet nie marzyłam... -
powiedziała. - Taki triumf... Szkoda, że Frontino...
- Tyś romantyczka jest -
uśmiechnął się Lorenzo Molla. - Ty się wzruszasz, Julia.
- Wzruszam. Baczność, wiara!
Na lewooo! Patrz!
Wyprężyli się w siodłach,
zwracając głowy ku trybunie i ustawionym na niej tronem i stolcom. Widzę
Foltesta, pomyślała Julia. Ten brodaty to chyba Henselt z Kaedwen, a ten
przystojny to Demawend z Aedirn... Ta matrona to musi być królowa Hedwig... A
ten szczeniak obok niej to królewicz Radowid, syn tego zamordowanego króla...
Biedny smarkacz...
* * *
- Niech żyją kondotierzy!
Niech żyje Julia Abatemarco! Wiwat "Adieu" Pangratt! Wiwat Lorenzo Molla!
- Niech żyje konetabl Natalis!
- Niech żyją królowie!
Foltest, Demawend, Henselt, niech żyją!
- Niech żyje Dijkstra! -
ryknął jakiś wazeliniarz.
- Niech żyje jego
Świątobliwość! - wrzasnęło z tłumu kilku opłaconych krzykaczy. Cyrus
Engelkind Hemmelfart, hierarcha Novigradu, wstał, pozdrowił tłum i
defilujące wojsko wzniesieniem rąk, mało wytwornie obracając się zadkiem do
królowej Hedwig i nieletniego Radowida, zasłaniając ich połami swej
obszernej szaty.
Nikt nie krzyknie: "Niech
żyje Radowid", pomyślał zasłonięty opasłym tyłkiem hierarchy królewicz. Nikt
nawet nie spojrzy w moją stronę. Nikt nie wzniesie okrzyku na cześć mojej
matki. Ani nawet nie wspomni mojego ojca, nie ogłosi okrzykiem jego sławy.
Dziś, w dniu triumfu, w dniu zgody, przymierza, do którego ojciec wszakże się
przyczynił. Dlatego go zamordowano.
Poczuł na karku spojrzenie.
Delikatne jak coś, czego nie znał - lub znał, ale tylko z marzeń. Coś, co było
jak muśnięcie miękkich i gorących kobiecych ust. Odwrócił głowę. Zobaczył
wpite w siebie ciemne, bezdenne oczy Filippy Eilhart.
Poczekajcie, pomyślał
królewicz, odwracając wzrok. Tylko poczekajcie.
Nikt nie mógł wówczas
przewidzieć i zgadnąć, że z tego trzynastolatka, teraz osoby bez żadnego
znaczenia w kraju rządzonym przez Radę Regencyjną i Dijkstrę, wyrośnie król.
Król, który - odpłaciwszy wszystkim doznane przez siebie i matkę zniewagi -
przejdzie do historii jako Radowid V Srogi.
Tłum wiwatował. Pod kopyta
defilujących kondotierskich koni sypało się kwiecie.
* * *
- Julia?
- Słucham, Adieu.
- Wyjdź za mnie. Zostań moją
żoną.
Słodka Trzpiotka długo nie
odpowiadała, dochodząc do siebie po zaskoczeniu. Tłum wiwatował. Hierarcha
Novigradu, spocony, łapiący powietrze, jak wielki tłusty sum, błogosławił z
trybuny mieszczan i defiladę, miasto i świat.
- Przecież ty jesteś żonaty,
Adamie Pangratt!
- Jestem w separacji.
Rozwiodę się.
Julia Abatemarco nie
odpowiedziała. Odwróciła głowę. Zaskoczona. Speszona. I bardzo szczęśliwa.
Nie wiedzieć czemu.
Tłum wiwatował i rzucał
kwiaty. Nad dachami z trzaskiem i dymem eksplodowały race i fajerwerki.
Dzwony Novigradu zanosiły się
jękiem.
* * *
Kobieta, pomyślała Nenneke.
Gdy wysyłałam ją na tę wojnę, była dziewczynką. Wróciła kobietą. Jest pewna
siebie. Świadoma siebie. Spokojna. Opanowana. Kobieca.
Wygrała tę wojnę. Nie
pozwalając, by wojna ją zniszczyła.
- Debora - kontynuowała
wyliczanie cichym, ale pewnym głosem Eurneid - umarła na tyfus w obozie pod
Mayeną. Prune utonęła w Jarudze, gdy wywróciła się łódź z rannymi. Myrrhę
zabiły elfy, Wiewiórki, podczas napadu na lazaret pod Armerią... Katje...
- Mów, dziecko - ponagliła
łagodnie Nenneke.
- Katje - odchrząknęła
Eurneid - poznała w szpitalu rannego Nilfgaardczyka. Po zawarci pokoju, gdy
wymieniano jeńców, poszła razem z nim do Nilfgaardu.
- Zawsze twierdziłam -
westchnęła ręka kapłanka - że miłość nie zna granic ni kordonów. A co z Iolą
Drugą?
- Żyje - pospieszyła z
zapewnieniem Eurneid. - Jest w Mariborze.
- Dlaczego nie wraca?
Adeptka pochyliła głowę.
- Ona nie wróci do świątyni,
matko - powiedziała cicho. - Jest w szpitalu pana Milo Vanderbrecka, tego
chirurga, niziołka. Powiedziała, że chce leczyć. Że tylko temu się poświęci.
Wybacz jej, matko Nenneke.
- Wybaczyć? - parsknęła
kapłanka. - Ja jestem z niej dumna.
* * *
- Spóźniłaś się - syknęła
Filippa Eilhart. - Spóźniłaś się na uroczystość z udziałem królów. Do kroćset
diabłów, Sigismund, twoja arogancja względem protokołu jest na tyle dobrze
znana, byś nie musiał się z nią nachalnie obnosić. Zwłaszcza dziś, w takim
dniu...
- Miałem powody - Dijkstra
ukłonem odpowiedział na spojrzenie królowej Hedwig i uniesienie brwi
hierarchy Novigradu. Złowił okiem skrzywienie na twarzy kapłana
Willemera i grymas pogardy na godnym bicia na monetach obliczu króla
Foltesta.
- Muszę z tobą porozmawiać,
Fil.
Filippa zmarszczyła brew.
- W cztery oczy zapewnie?
- Najlepiej by było -
Dijkstra uśmiechnął się lekko. - Jeśli jednak uznasz za stosowne, zgodzę się
na kilka dodatkowych par oczu. Dajmy na to, pięknych oczu pań z Montecalvo.
- Ciszej - zasyczała
czarodziejka zza uśmiechniętych warg.
- Kiedy mogę się spodziewać
audiencji?
- Zastanowię się i dam ci
znać. Teraz zostaw mnie w spokoju. To jest podniosła uroczystość. To jest
wielkie święto. Przypominam ci o tym, jeśli sam nie zauważyłeś.
- Wielkie święto?
- Stoimy u progu nowej ery,
Dijkstra.
Szpieg wzruszył ramionami.
Tłum wiwatował. Strzelały w
niebo fajerwerki. Dzwony Novigradu biły, biły na triumf, na chwałę. Ale
brzmiały jakoś dziwnie żałobnie.
* * *
- Potrzymaj na lejce, Jarre -
powiedziała Lucienne. - Zgłodniałam, przegryzę cosiczek. Daj, zamotam ci
rzemień na rękę. Ja wiem, tobie jedną nijak.
Jarre czuł bijące na twarzy
rumieńce wstydu i upokorzenia. Nie przyzwyczaił się jeszcze. Wciąż miał
wrażenie, że cały świat nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko gapić się na
kikut, za założony i zszyty rękaw. Że cały świat nie myśli o niczym innym,
tylko by widzieć kalectwo, by współczuć kalece obłudnie i żałować
nieszczerze, a w skrytości ducha pogardzać nim i mieć go za coś, co nieładnie
zakłóca ładny ład tym, że brzydko i nachalnie istnieje. Że ośmiela się
istnieć.
Lucienne, musiał jej to
przyznać, trochę różniła się pod tym względem od całego świata. Ani nie
udawała, że nie widzi, ani nie popadała w manierę upokorzającego
pomagania i jeszcze bardziej upokarzającej litości. Jarre był bliski myśli,
że jasnowłosa dziewczyna wozaczka traktuje go naturalnie i normalnie. Ale
odpędzał od siebie tę myśl. Nie akceptował jej.
Bo wciąż nie mógł zdobyć się
na to, by sam siebie traktować normalnie.
Wiozący inwalidów wojennych
wóz skrzypiał i turkotał. Po krótkim okresie deszczów przyszły upały,
rozjeżdżone przez wojskowe tabory wyboje zaschły i zastygły w grzebienie,
granie i garby o fantastycznych kształtach, przez które musiał toczyć się
ciągnięty przez czwórkę koni wehikuł. Na co większych wybojach wóz aż
skakał, trzeszczał, pudło kołysało się jak okręt w czasie sztormu. Kalecy -
głównie - głównie beznodzy - żołnierze klęli wówczas równie wyszukanie, co
plugawie, a Lucienne - by nie spaść - przytulała się do Jarre i obejmowała
go, obdzielając chłopca szczodrze swym magicznym ciepłem, przedziwną
miękkością i podniecającą mieszanką zapachów koni, rzemieni, siana, owsa i
młodego, intensywnego, dziewczęcego potu.
Wóz zeskoczył z kolejnego
wyboju, Jarre zebrał luz okręconych wokół przegubu lejcy. Lucienne, gryząc na
przemian chleb i kiełbasę, przytuliła się do jego boku.
- No, no - zauważyła jego
mosiężny medalion i niecnie wykorzystała fakt, że jedną rękę miał zajętą
lejcami. - I ciebie też nabrali? Amulet niezapominajka? Oj, przechera iście
ten, co tę fidryguszkę wymyślił. Wielki był na nią popyt czasu tej wojny,
większy jeno na wódkę chyba. A jakież to w środeczku imię dziewczęce,
obaczmy...
- Lucienne - Jarre spłonął
jak alkiermes, czuł, że za chwilę krew tryśnie mu z jagód. - Muszę cię
prosić... być nie otwierała... Wybacz, ale to rzecz osobista. Nie chciałbym
cię urazić, ale...
Wóz podskoczył, Lucienne
przytuliła się, a Jarre się zamknął.
- Ci... ril... la -
wysylabizowała wozaczka z trudem, ale i tak zaskakując Jarre, który nie
podejrzewał wiejskiej dziewczyny o tak daleko sięgające zdolności.
- Nie zapomni o tobie -
zatrzasnęła medalion, puściła łańcuszek, spojrzała na chłopca. - Owa
Cirilla, znaczy się. Jeśli prawdziwie kochała. Furda czary i amulety. Jeśli
prawdziwie kochała, to nie zapomniała, była wierna. Czeka.
- Na to? - Jarre uniósł
kikut.
Dziewczyna zmrużyła lekko
oczy, niebieściutkie jak bławatki.
- Jeśli prawdziwie kochała -
powtórzyła twardo - to czeka, a reszta furda. Wiem to.
- Aż tak wielką masz w tym
względzie eksperiencję?
- Nie twoja rzecz - teraz na
Lucienne wypadła kolej zarumienić się lekko - z kim i co miałam. A nie dumaj
aby, że ja z tych, co to ino skiń na nie, a one już gotowe spermiencje jakieś
na sianie wyczyniać. Ale co wiem, to wiem. Jeśli się chłopa kocha, to całego,
a nie we fragmentach. Tedy furda, jeśli nawet który fragment ubył.
Wóz podskoczył.
- Upraszczasz nieco - rzekł
przez zaciśnięte zęby Jarre, chciwie wdychając zapach dziewczyny. - Mocno
upraszczasz i mocno idealizujesz, Lucienne. Raczysz nie zauważać choćby
detalu tak drobnego, że to, czy mężczyzna jest cały, przesądza o jego
zdolności do utrzymania żony i rodziny. Kaleka nie jest zdolny...
- No, no, no! - przerwała mu
obcesowo. - Nie wypłakuj mi się tu aby na kieckę. Głowy ci Czarni nie urwali,
a ty przecie głowacz, głową robotasz. Co się tak gapisz? Ja ze wsi jestem,
ale oczy mam i uszy. Dość na to bystre, by przesądzały o uważeniu detalu tak
drobnego, jak czyjsiś sposób gadania, iście pański i uczony. A do tego...
Pochyliła głowę, kaszlnęła.
Jarre też kaszlnął. Wóz podskoczył.
- A do tego - dokończyła
dziewczyna - słyszałam, co inni mówili. Żeś pisarz. I kapłan świątyni. Tedy
sam widzisz, że ta ręka... Tfu, furda i tyle.
Wóz nie podskakiwał od
jakiegoś czasu, ale Jarre i Lucienne, wydawało się, że wcale tego nie
zauważyli. I wcale im to nie przeszkadzało.
- Coś ja - rzekła po dłuższej
chwili dziewczyna - do uczonych szczęście mam. Był taki jeden...
Kiedyś... Cholewki do mnie smalił... Uczony był i w akademiach
kształcony. Z imienia samego dało się to miarkować.
- A jak miał na imię?
- Semester.
- Hejże, panna - zawołał zza
ich pleców gefreiter Derkacz, złośliwiec i ponurak, okaleczony podczas walk o
Mayenę. - Strzel no, panna, wałachom z bicza nad zadami, pełznie ta twoja
fura niby smark po ścianie!
- Jako żywo - dodał drugi
kaleka, drapiąc się w widoczny spod odwiniętej nogawki kikut połyskliwą
tkanką blizny. - Dojadło już to pustkowie! Za karczmą zatążyłem, albowiem
zaprawdę powiadam wam, napiłbym się piwa. Nie można raźniej jechać?
- Można - Lucienne odwróciła
się na koźle. - Ale jak się na grudzie oje albo piasta złomi, to niedzielę
albo i dwie nie piwo, jeno deszczówkę i sok brzozowy pili będziecie, podwody
czekając. Sami nie ujdziecie, a ja was przecie na plecy nie wezmę.
- Iście żal - wyszczerzył
zęby Derkacz. - Bo mnie po nocach się śni, że mię na się bierzesz. Plecowo,
to znaczy się: od tylca. Ja tak lubię. A ty, panna?
- Ty kapcanie kulawy! -
wrzasnęła Lucienne. - Ty capie śmierdzący! Ty...
Urwała, widząc, jak twarze
wszystkich siedzących na wozie inwalidów pokrywają się nagle śmiertelną,
trupią bladością.
- Matko - załkał któryś. - A
tak niedaleczko było do domu...
- Przepadlim - powiedział
Derkacz cicho i całkiem bez emocji. Po prostu stwierdzając fakt.
A mówili, przemknęło przez
głowę Jarre, że już nie ma Wiewiórek. Że już ich wszystkich zabili. Że już,
jak się wyrazili, rozwiązana została kwestia elfia.
Było sześciu konnych. Ale po
uważniejszym spojrzeniu okazało się, że sześć było koni, a konnych ośmiu. Dwa
wierzchowce niosły po parze jeźdźców. Wszystkie stąpały sztywno i
arytmicznie, nisko spuszczając łby. Wyglądały marnie.
Lucienne westchnęła
głośno.
Elfy zbliżyły się. Wyglądały
jeszcze marniej niż konie.
Nic nie zostało z ich dumy, z
ich wypracowanej, wyniosłej, charyzmatycznej inności. Odzienie, zazwyczaj
nawet u gerylasów z komand eleganckie i piękne, było trudne, podarte, pokryte
plamami. Włosy, ich duma i chluba, były zmierzwione, sfilcowane lepkim brudem
i zakrzepłą krwią. Ich wielkie oczy, zwykle pyszne pozbawione jakiegokolwiek
wyrazu, były teraz otchłaniami paniki i rozpaczy.
Nic nie zostało z ich
inności. Śmierć, przerażenie, głód i poniewierka sprawiły, że stali się
zwykli. Bardzo zwykli.
Przestali nawet budzić
strach.
Przez chwilę Jarre sądził, że
miną ich, że po prostu przetną trakt i znikną w lesie po drugiej stronie, nie
zaszczycając wozu i jego pasażerów nawet spojrzeniem. Że pozostanie po nich
tylko ten zupełnie nieelfi, brzydki, paskudny zapach, zapach, który Jarre
znał aż nadto dobrze z lazaretów - zapach nędzy, moczu, brudu i jątrzących
się ran.
Mijali ich, nie patrząc.
Nie wszyscy.
Elfka o ciemnych, długich,
zlepionych skrzepłą krwią włosach zatrzymała konia tuż przy wozie. Siedziała
w siodle niezgrabnie przechylona, chroniąc rękę na przesiąkniętym temblaku,
wokół którego brzęczały i kłębiły się muchy.
- Toruviel - powiedział,
odwracając się, jeden z elfów. - En'ca digne, luned.
Lucienne momentalnie
zorientowała się, zrozumiała, w czym rzecz. Pojęła, na co elfka patrzy.
Wieśniaczka, od dziecka obyta była z czającym się za węgłem chałupy sinym i
spuchłym upiorem, widmem głodu. Zareagowała więc instynktownie i bezbłędnie.
Wyciągnęła w stronę elfki chleb.
- En'ca digne, Toruviel -
powtórzył elf. On jeden z całego komanda miał na podartym rękawie zakurzonej
kurtki srebrne błyskawice brygady "Vrihedd".
Inwalidzi na wozie, do tej
chwili skamieniali i zastygli w bezruchu, drgnęli nagle, jakby ożywieni
magicznym zaklęciem. W ich dłoniach, które wyciągnęli w stronę elfów,
znalazły się, jak wyczarowane, ćwiartki chleba, gomółeczki sera, kawałki
słoniny i kiełbasy.
A elfy po raz pierwszy od
tysiąca lat, wyciągnęły ręce w stronę ludzi.
A Lucienne i Jarre byli
pierwszymi ludźmi, którzy widzieli, jak elfka płacze. Jak krztusi się
szlochem, nawet nie próbując ocierać płynących po brudnej twarzy łez.
Zadających kłam twierdzeniu, jakoby elfy w ogóle nie miały gruczołów łzowych.
- En'ca... digne - powtórzył
łamiącym się głosem elf z błyskawicami na rękawie.
A potem wyciągnął rękę i
wziął chleb od Derkacza.
- Dziękuję ci - powiedział
chrapliwie, z wysiłkiem dopasowując język i wargi do obcego języka. -
Dziękuję ci, człowieku.
Po jakimś czasie,
zauważywszy, że już po wszystkim, Lucienne cmoknęła na konie, trzepnęła
lejcami. Wóz skrzypiał i turkotał. Wszyscy milczeli.
Było już dobrze na
odwieczerz, gdy gościniec zaroił się od zbrojnych jeźdźców. Dowodziła nimi
kobieta o zupełnie białych, krótko ostrzyżonych włosach, o złej, zaciętej
twarzy zeszpeconej szramami, z których jedna przekreślała policzek od skroni
po kącik ust, a potem druga podkówką obejmowała oczodół. Kobieta nie miała
też dużej części prawej małżowiny usznej, a jej lewa ręka poniżej łokcia
kończyła się skórzaną tuleją i mosiężnym hakiem, o który zaczepione były
wodze.
Kobieta, mierząc ich złym
okiem, pełnym zapiekłej mściwości spojrzeniem, pytała o elfy. O Scoia'tael. O
terrorystów. O zbiegów, niedobitków komanda rozniesionego dwa dni temu nazad.
Jarre, Lucienne i inwalidzi,
unikając wzroku białowłosej i jednorękiej kobiety, mówili, mamrocząc
niewyraźnie, że nie, nikogo nie spotkali i nikogo nie widzieli.
Łżecie, myślała Biała Rayla,
ta, która niegdyś była Czarną Raylą. Łżecie, wiem to. Łżecie z litości.
Ale to i tak nie ma
znaczenia.
Bo ja, Biała Rayla, litości
nie znam.
* * *
- Hurraaaa, górą krasnoludy!
Wiwat Barclay Els!
- Niech żyyyy-jąąąaą!
Novigradzki bruk huczał pod
podkutymi buciorami wiarusów z Ochotniczego Hufu. Krasnoludy maszerowały
typowym dla nich szykiem, w piątkach, sztandar z młotami powiewał nad
kolumną.
- Niech żyje Mahakam!
Vivant krasnoludy!
- Chwała im! Sława!
Nagle ktoś z tłumu zaśmiał
się. Kilka osób zawtórowało. A za chwilę ze śmiechu ryczeli już wszyscy.
- To afront... - złapał
powietrze hierarcha Hemmelfart. - To skandal... To niewybaczalne...
- Plugawi ludzie - syknął
kapłan Willemer.
- Udawajcie, że nie widzicie
- poradził spokojnie Foltest.
- Nie trzeba było skąpić im
wiwendy - rzekła kwaśno Meve. - Ani odmawiać oprowiantowania.
Krasnoludzcy oficerowie
zachowali powagę i formę, przed trybuną wyprężyli się i zasalutowali.
Podoficerowie i żołnierze Ochotniczego Hufu wyrazili natomiast swą
dezaprobatę wobec zastosowanych przez królów i hierarchę cięć budżetowych.
Jedni, mijając trybunę, pokazywali królom zgięty łokieć, inni demonstrowali
drugi ze swych ulubionych gestów - pięść ze sztywno wyprostowanym w górę
środkowym palcem. Gest ten w kręgach akademickich nosił nazwę digitus
infamis. Plebs zwał go dosadniej.
Pąsy na twarzach królów i
hierarchy dowodziły, że znają obie nazwy.
- Nie trzeba było obrażać ich
skąpstwem - powtórzyła Meve. - To ambitny narodek.
* * *
Wyjec na Elskerdeg zawył,
wycie przeszło w makabryczny zaśpiew. Nikt z siedzących przy ognisku nie
odwrócił głowy.
Tym, kto po długim milczeniu
odezwał się pierwszy, był Boreas Mun.
- Świat się zmienił.
Sprawiedliwości stało się zadość.
- No, z tą sprawiedliwością
to może przesada - uśmiechnął się lekko pielgrzym. - Zgodziłbym się
jednak z tym, że świat dostosował się jakby do podstawowego prawa fizyki.
- Ciekawe - powiedział
przeciągle elf - czy o tym samym prawie myślimy.
- Każda akcja - powiedział
pielgrzym - powoduje reakcję.
Elf parsknął, ale było to
parsknięcie dość życzliwe.
- Punkt dla ciebie,
człowieku.
* * *
- Stefanie Skellen, synu
Bertrama Skellena, ty, który byłeś cesarskim koronerem, wstań. Najwyższy
Trybunał Wiecznego z łaski Wielkiego Słońca Imperium uznał cię winnym
zarzucanych ci przestępstw i czynów nieprawych, a to: zdrady stanu i udziału
w spisku mającym na celu zbrodniczy zamach na porządek ustawowy Imperium, a
także na własną osobę Cesarskiego Majestatu. Wina twa, Stefanie Skellen,
została potwierdzona i udowodniona, a Trybunał nie dopatrzył się okoliczności
łagodzących. Jego Najjaśniejszy Majestat Imperatorski nie skorzystał zaś z
prawa łaski.
- Stefanie Skellen, synu
Bertrama Skellena. Z sali rozpraw zostaniesz przewieziony do Cytadeli, skąd,
gdy czas stosowny nadejdzie, zostaniesz wyprowadzony. Jako że zdrajcą będąc,
niegodzien jesteś stąpać po ziemi Cesarstwa, będziesz położony na włóczydło
drewniane i na włóczydle tym końmi będziesz zawleczony na plac Tysiąclecia.
Jako że zdrajcą będąc, niegodzien jesteś oddychać powietrzem Cesarstwa,
będziesz na placu Tysiąclecia ręką kata powieszony za szyję na szubienicy,
między niebem a ziemią. I będziesz tam wisiał dopóty, dopóki nie umrzesz.
Ciało twoje zostanie spalone, a popiół na cztery rozrzucony wiatry.
Stefanie Skellenie, synu
Bertrama, zdrajco. Ja, przewodniczący Najwyższego Trybunału Imperium,
skazując cię, po raz ostatni wypowiadam twoje imię. Od tej chwili niech
będzie ono zapomniane.
* * *
- Udało się! Udało! -
krzyknął, wpadając do dziekanatu profesor Oppenhauser. - Udało się, panowie!
Nareszcie! Nareszcie! A jednak to funkcjonuje! A jednak się kręci! Działa! To
działa!
- Doprawdy? - spytał obcesowo
i dość sceptycznie Jean La Voisier, profesor chemii, przez studentów nazywany
Węglosmrodorem. - To być nie może! A co, ciekawość, działa?
- Wieczyste ruchadło!
- Perpetum mobile? -
zaciekawił się Edmund Bumbler, sędziwy wykładowca zoologii. - W rzeczy samej?
Nie przesadzacie, panie kolego?
- Ani trochę! - wrzasnął
Oppenhauser i podskoczył po koziemu. - Ani krztyny! Działa! Ruchadło działa!
Uruchomiłem i działa! Działa bez przerwy! Bez ustanku! Wieczyście! Na wieki
wieków! Tego się nie da opowiedzieć, koledzy, to trzeba zobaczyć! Chodźcie do
mej pracowni, żywo!
- Jem śniadanie -
zaprotestował Węglosmrodór, ale jego protest utonął w gwarze i ogólnym
podnieconym rozgardiaszu. Profesorowie, magistrowie i bakałarze w pośpiechu
narzucali na togi płaszcze i delie, biegli ku wyjściu, wiedzeni przez wciąż
wykrzykującego i gestykulującego Oppenhausera. Węglosmrodór pokazał im w ślad
digitus infamis i wrócił do bułki z pasztetem.
Grupka uczonych, w marszu
zasilana coraz to nowymi żądnymi ujrzenia owocu trzydziestoletnich wysiłków
Oppenhausera, żywo pokonała dystans dzielący ich od pracowni słynnego fizyka.
Już, już mieli otworzyć drzwi, gdy grunt drgnął nagle. Wyczuwalnie. Ba,
silnie. Ba, bardzo silnie.
Był to wstrząs sejsmiczny,
jeden z serii wstrząsów spowodowanych zniszczeniem przez czarodziejki warowni
Stygga, kryjówki Vilgefortza. Fala sejsmiczna dotarła z dalekiego Ebbing aż
tu, do Oxenfurtu.
Z brzękiem wyleciało
kilkanaście szkiełek z witrażu na frontonie Katedry Sztuk Pięknych. Spadło z
zabazgranego brzydkimi słowy cokołu popiersie Nicodemusa de Boot, pierwszego
rektora uczelni. Spadł ze stołu kubek ziółek którymi Węglosmrodór popijał
bułkę z pasztetem. Spadł z parkanowego platana student pierwszego roku
fizyki, Albert Solpietra, który wlazł był na ów platan, by zaimponować
studentkom medycyny.
A perpetum mobile
profesora Oppenhausera, jego legendarne wieczyste ruchadło, ruchnęło się
jeszcze raz i stanęło. Na amen.
I nigdy już nie udało się go
ponownie uruchomić.
* * *
- Niech żyją krasnoludy!
Niech żyje Mahakam!
Co to za zbieranina jakaś, co
to za szajki, myślał hierarcha Hemmelfart, drżącą ręką błogosławiąc defiladę.
Komu tu się wiwatuje? Przekupni kondotierzy, obsceniczne krasnoludy, co to za
autorament dziwaczny? Kto w końcu wygrał tę wojnę, oni czy my? No bogów,
trzeba zwrócić królom na to uwagę. Gdy historycy i pisarze wezmą się do
roboty, należy poddać ich wypociny cenzurze. Najemnicy, wiedźmini, płatni
zbóje, nieludzie i wszelki inny podejrzany element ma zniknąć z kronik
ludzkości. Ma zostać wykreślony, wymazany. Ani słowa o nich. Ani słowa.
I ani słowa tez o nim,
pomyślał, zaciskając wargi i patrząc na Dijkstrę, obserwującego defiladę z
wyraźnie znudzoną miną.
Trzeba będzie, pomyślał
hierarcha, wydać królom polecenia w sprawie tego Dijkstry. Jego obecność jest
obelgą dla przyzwoitych ludzi.
To bezbożnik i łotr. Niech
zniknie bez śladu. I niech będzie zapomniany.
* * *
Niedoczekanie twoje,
purpurowy świętoszkowaty wieprzu, myślała Filippa Eilhart, bez wysiłku
czytając intensywne myśli hierarchy. Chciałbyś rządzić, chciałbyś dyktować i
wywierać wpływ? Chciałbyś rozstrzygać? Niedoczekanie. Rozstrzygać możesz
wyłącznie w sprawach własnych hemoroidów, a i tam, we własnej twej dupie, twe
rozstrzygnięcia niewiele będą znaczyły.
A Dijkstra zostanie. Tak
długo, jak będzie mi potrzebny.
* * *
Kiedyś popełnisz błąd, myślał
kapłan Willemer, patrząc na lśniące, karminowe wargi Filippy. Kiedyś któraś z
was popełni błąd. Zgubi was zadufanie, arogancja i pycha. Spiski, które
knujecie. Niemoralność. Ohyda i perwersja, której się oddajecie, w której
żyjecie. Wszystko wylezie na jaw, rozejdzie się smród grzechów waszych, gdy
popełnicie błąd. Musi przyjść taka chwila.
A nawet jeśli błędu nie
popełnicie, znajdzie się sposobność, by was czymś obarczyć. Spadnie na
ludzkość jakieś nieszczęście, jakaś klęska, jakaś plaga, może zaraza albo
epidemia... Wtedy winę zwali się na was. Was obarczy się winą, za to, że nie
zdołałyście pladze zapobiec, za to, że nie zdołałyście usunąć jej skutków.
Wy będziecie wszystkiemu
winne.
I wtedy rozpali się stosy.
* * *
Stary pręgowany kocur, z
racji umaszczenia zwany przez ludzi Rudzielcem, umierał. Umierał paskudnie.
Tarzał się, prężył, drapał ziemię, wymiotował krwią i śluzem, wstrząsany
konwulsjami. Miał do tego krwawą biegunkę. Miauczał, choć było to poniżej
jego godności. Miauczał żałośnie, cicho. Szybko opadał z sił.
Rudzielec wiedział, dlaczego
umiera. A przynajmniej domyślał się, co go zabiło.
Kilka dni temu do
cintryjskiego portu zawinął dziwny frachtowiec, stary i bardzo brudny holk,
zaniedbana krypa, wrak niemal. "Catriona", głosiły ledwie widoczne litery na
dziobie holku. Liter tych Rudzielec - rzecz jasna - przeczytać nie umiał. Z
dziwnej krypy, wykorzystując cumę, zlazł na keję szczur. Tylko jeden. Szczur
był wyliniały, oparszywiały, nieruchawy. I nie miał jednego ucha.
Rudzielec zagryzł szczura.
Był głodny, ale instynkt powstrzymywał go przez zjedzeniem paskudy. Ale kilka
pcheł, wielkich, błyszczących pcheł, od których roiła się sierść gryzonia,
zdołało przeleźć na Rudzielca i zadomowić się w jego futerku.
- Co jest z tym zatraconym
kotem?
- Struł go ktoś pewnie. Albo
zauroczył!
- Tfu, obrzydliwość! Ależ
cuchnie, swołocz! Zabierz go przecz od schodów, kobieto!
Rudzielec wyprężył się i
bezgłośnie otworzył zakrwawiony pyszczek. Nie czuł już kopnięć ani
szturchnięć miotły, którymi gospodyni dziękowała mu właśnie za jedenaście lat
łowienia myszy. Wykopany z podwórka, dogorywał w spienionym od mydlin i uryny
rynsztoku. Dogorywał, życząc tym niewdzięcznym ludziom, by też zachorowali.
By cierpieli tak samo, jak on.
Jego życzenie miało się
spełnić niebawem. I to na wielką skalę. Na naprawdę wielką skalę.
Kobieta, która wykopała i
wymiotła Rudzielca z podwórka, zatrzymała się, zadarła kieckę i podrapała się
w łydkę pod kolanem. Swędziało.
Ugryzła ją pchła.
* * *
Gwiazdy nad Elskerdeg mrugały
intensywnie. Iskry z ogniska gasły na ich tle.
- Ani pokój cintryjski -
powiedział elf - ani tym bardziej pompatyczna novigradzka defilada nie mogą
być uważane za kamienie cezury i kamienie milowe. Cóż to bowiem są za
pojęcia? Władza polityczna nie może tworzyć historii za pomocą aktów czy
dekretów. Władza polityczna nie może również historii oceniać, wystawiać not
ani szufladkować, chociaż w swej pysze żadna władza tej prawdy nie uzna.
Jednym z jaskrawszych przejawów waszej ludzkiej arogancji jest tak zwana
historiografia, próby wydawani opinii i ferowania wyroków, o jak wy to
mówicie: "dziejach minionych". Jest to dla was, ludzi, typowe i wynika z
faktu, że natura obdarzyła was efemerycznym, owadzim, mrówczym życiem,
śmieszną średnią wieku poniżej setki. Wy zaś do swej owadziej egzystencji
usiłujecie dopasowywać świat. A tymczasem historia jest procesem, który
zachodzi nieprzerwanie i nigdy się nie kończy. Nie da się podzielić historii
na odcinki, stąd dotąd, stąd dotąd, od daty do daty. Nie da się historii
określić ani tym bardziej zmienić królewskim orędziem. Nawet jeśli wygrało
się wojnę.
- Nie podejmuję dysputy
filozoficznej - rzekł pielgrzym. - Jak się rzekło, człek ze mnie prosty i
mało elokwentny. Ośmielę się jednak zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze,
krótkie jak u insektów życie chroni nas, ludzi, przed dekadencją, skłania do
tego, by szanując życie, żyć intensywnie i twórczo, by wykorzystywać każdą
chwilę życia i cieszyć się nią. Mówię i myślę jak człowiek, ale przecież tak
samo myślały długowieczne elfy, idąc bić się i umierać w komandach
Scoia'tael. Jeśli nie mam racji, proszę, by mnie poprawiono.
Pielgrzym odczekał stosowną
chwilę, ale nikt go nie poprawił.
- Po drugie - podjął - wydaje
mi się, że władza polityczna, choć niezdolna do zmieniania historii, może
swymi działaniami wytworzyć całkiem niezłe złudzenie i pozór takiej
zdolności. Władza ma po temu metody i instrumenty.
- O, tak - odrzekł elf,
odwracając twarz. - Tu natrafiliście w sedno, panie pielgrzymie. Władza ma
metody i instrumenty. Takie, z którymi nie sposób dyskutować.
* * *
Galera stuknęła burtą o
obrośnięte glonami i muszlami pale. Rzucono cumy. Rozbrzmiały krzyki,
przekleństwa i komendy.
Darły się mewy łowiące
odpadki, pływające po zielonej, brudnej wodzie portu. Nabrzeże roiło się od
ludzi. Głównie umundurowanych.
- Koniec rejsu, panowie elfy
- powiedział nilfgaardzki dowódca konwoju. - Jesteśmy w Dillingen. Wysiadka!
Czekają tu już na was.
Fakt. Czekano na nich.
Żaden z elfów - a już z
pewnością nie Faoiltiarna - nie dawał za grosz wiary zapewnieniom o
sprawiedliwych sądach i amnestiach. Scoia'tael i oficerowie brygady "Vrihedd"
nie mieli złudnych nadziei co do losu, jaki czeka ich za Jarugą. W większości
pogodzili się z tym, przyjmowali to stoicko, z rezygnacją nawet. Nic, jak
sądzili, nie mogło już ich zaskoczyć.
Mylili się.
Spędzono ich z galery,
dzwoniących i brzęczących kajdanami, pognano na molo, potem na nabrzeże, w
szpaler uzbrojonych żołdaków. Byli tam też i cywile, tacy, których bystre
oczka migały szybko, skacząc od twarzy do twarzy, od sylwetki do sylwetki.
Selekcjonerzy, pomyślał
Faoiltiarna. Nie pomylił się.
Na to, by jego pokiereszowana
twarz została przegapiona, liczyć oczywiście nie mógł. I nie liczył.
- Pan Isengrim Faoiltiarna?
Żelazny Wilk? Cóż za miła niespodzianka! Prosimy, prosimy!
Żołdacy wywlekli go ze
szpaleru.
- Va fail! - krzyknął do
niego Coinneach Dá Reo, rozpoznany i wyciągany przez innych, noszących
ryngrafy z redańskim orłem. - Se'ved, se caerme dea!
- Zobaczycie się - syknął
cywil, który wyselekcjonował Faoiltiarnę - ale chyba w piekle. Na niego już
tam czekają, w Drakenborgu. Hola, stać! Czy to nie przypadkiem nie pan
Riordain? Brać go!
Łącznie wyciągnięto ich
trzech. Tylko trzech. Faoiltiarna zrozumiał i nagle - ku swemu zaskoczeniu -
zaczął się bać.
- Va fail! - krzyknął do
towarzyszy wyciągnięty z szeregu Angus Bri Cri, dzwoniąc okowami. - Va fail,
fraeren!
Żołdak popchnął go brutalnie.
Nie poprowadzono ich daleko.
Doszli tylko do jednej z szop blisko przystani. Tuż przy basenie portowym,
nad którym kołysał się las masztów.
Cywil dał znak. Faoiltiarnę
popchnięto pod słup, pod belkę, na którą zarzucono powróz. Do powroza zaczęto
przywiązywać żelazny hak. Riordaina i Angusa posadzono na dwóch ustawionych
na polepie zydlach.
- Panie Riordain, panie Bri
Cri - powiedział zimno cywil. - Zostaliście objęci amnestią. Sąd postanowił
okazać łaskę.
- Sprawiedliwości musi się
jednak stać zadość - dodał, nie doczekawszy się reakcji. - A za to, by tak
się stało, zapłaciły rodziny tych, których zamordowaliście, panowie. Wyrok
zapadł.
Riordain i Angus nie zdążyli
nawet krzyknąć. Od tyłu zarzucono im na szuje pętle, zdławiono, obalono razem
z zydlami, powleczono po klepisku. Gdy skutymi rękami nadaremnie próbowali
zerwać wrzynające się w ciało styki, oprawcy uklękli im na piersiach. Noże
błysnęły i spadły, trysnęła krew. Teraz nawet pętle nie były w stanie zdusić
ich krzyku, wizgu, który podnosił włosy na głowie.
Trwało to długo. Jak zawsze.
- Pański wyrok, panie
Faoiltiarna - powiedział cywil, wolno odwracając głowę - został wyposażony w
klauzulę dodatkową. Takie coś ekstra...
Faoiltiarna nie zamierzał
czekać na coś ekstra. Klamra kajdan, nad którą elf pracował już od dwóch dni
i nocy, teraz spadła z jego przegubu jak za dotknięciem magicznej różdżki.
Straszliwy cios ciężkiego łańcucha obalił obu pilnujących go żołdaków.
Faoiltiarna w skoku kopnął następnego w twarz, smagnął kajdanami cywila,
runął wprost w zasnute pajęczyną okienko szopy, przeleciał przez nie razem z
ramą i futryną, zostawiając na gwoździach krew i strzępy odzienia. Z hukiem
wylądował na deskach mola. Przekoziołkował, przeturlał się i chlupnął w wodę,
pomiędzy rybackie czółna i barkasy. Wciąż przykuty do prawego przegubu ciężki
łańcuch ciągnął na dno. Faoiltiarna walczył. Ze wszystkich sił walczył o
życie, na którym, jak jeszcze niedawno sądził, nie zależało mu w ogóle.
- Łap! - darli się wypadający
z szopy żołdacy. - Łap! Zabij!
- Tam! - wrzeszczeli inni,
nadbiegający molem. - Tam, gdzie wypłynął.
- Do łodzi!
- Strzelać! - zaryczał cywil,
obiema dłońmi próbując zatrzymać krew, wartko płynącą z oczodołu. - Zabić!
Szczęknęły cięciwy kusz.
Mewy poderwały się z wrzaskiem. Brudna zielona woda między barkasami
zakipiała od bełtów.
* * *
- Vivant! - defilada
przeciągnęła się, tłum mieszkańców Novigradu zdradzał już objawy znużenia i
chrypki. - Vivant! Niech żyją!
- Hurra!
- Sława królom! Sława!
Filippa Eilhart rozejrzała
się, czy nikt nie nadstawia uszu, pochyliła się w stronę Dijkstry.
- O czym chcesz ze mną
rozmawiać?
Szpieg też się rozejrzał.
- O zamachu na króla Vizimira
dokonanym w lipcu ubiegłego roku.
- Słucham?
- Półelf, który dokonał tego
morderstwa - Dijkstra jeszcze bardziej zniżył głos - bynajmniej nie był
szaleńcem, Fil. I nie działał sam.
- Co ty mówisz?
- Ciszej - uśmiechnął się
Dijkstra. - Ciszej, Fil.
- Nie nazywaj mnie Fil. Masz
dowody? Jakie? Skąd?
- Zdziwiłabyś się, Fil,
gdybym ci powiedział, skąd. Kiedy mogę spodziewać się audiencji, jaśnie
wielmożna pani?
Oczy Filippy Eilhart były jak
dwa czarne, bezdenne jeziora.
- Wkrótce, Dijkstra.
Dzwony biły. Tłum wiwatował
ochryple. Wojsko defilowało. Płatki kwiatów, niby śnieg, pokrywały
novigradzki bruk.
* * *
- Wciąż piszesz?
Ori Reuven drgnął i zrobił
kleks. Służył Dijkstrze od dziewiętnastu lat, ale nadal nie przyzwyczaił się
do bezszelestnego poruszania się szefa, do jego zjawiania się nie wiadomo
skąd i jakim sposobem.
- Dobry wieczór, khe, khe,
wasza wielmoż...
- Ludzie z cienia -
Dijkstra przeczytał stronę tytułową rękopisu, którą bezceremonialnie podniósł
ze stołu. - Historia tajnych służb królewskich, pisana przez Oribasiusa
Gianfranco Paolo Reuvena, magistra... Oj, Ori, Ori. Stary chłop, a takie
głupstwa...
- Khe, khe...
- Przyszedłem się pożegnać,
Ori.
Reuven popatrzył na niego
zdziwiony.
- Widzisz, wierny druhu -
ciągnął szpieg, nie czekając, aż sekretarz coś wykaszle - ja też jestem
stary, a wychodzi na to, że też głupi. Powiedziałem jedno słowo do jednej
osoby. Tylko jednej. I tylko jedno słowo. Było to jedno słowo za dużo i jedna
osoba za dużo. Nadstaw uszu, Ori. Słyszysz ich?
Ori Reuven szeroko
rozwierając zdumione oczy, przecząco pokręcił głową. Dijkstra milczał przez
chwilę.
- Nie słyszysz - stwierdził
po chwili. - A ja ich słyszę. We wszystkich korytarzach. Szczury biegają po
tretogorskim grodzie, Ori. Idą tu. Nadchodzą na miękkich szczurzych łapkach.
* * *
Zjawili się z cienia, z
ciemności. Czarni, zamaskowani, zwinni jak szczury. Strażnicy i ochroniarze z
anteszambrów padli bez jęków pod szybkimi ciosami sztyletów o wąskich,
graniastych klingach. Krew ciekła po podłogach tretogorskiego zamku,
rozlewała się po posadzkach, plamiła parkiety, wsiąkała w drogie
vengerberskie dywany.
Nadchodzili wszystkimi
korytarzami, a za nimi zostawały trupy.
- Jest tam - powiedział
jeden, wskazując. Głos tłumił czarny szal spowijający twarz aż po oczy. - Tam
wszedł. Przez kancelarię, w której urzęduje Reuven, ten kaszlący dziad.
- Stamtąd nie ma wyjścia. -
Oczy drugiego, będącego dowódcą, płonęły w otworach czarnej aksamitnej maski.
- Komnata za kancelarią jest ślepa. Nie ma nawet okien.
- Wszystkie inne korytarze
obstawione. Wszystkie drzwi i wszystkie okna. Nie może ujść. Jest w matni.
- Naprzód!
Drzwi ustąpiły pod
kopnięciami. Błysnęły sztylety.
- Śmierć!!! Śmierć krwawemu
katu!
- Khe, khe? - Ori Reuven
podniósł znad papierów krótkowzroczne, załzawione oczy. - Słucham? Czym mogę,
khe, khe, panom służyć?
Mordercy z rozpędu rozwalili
drzwi do prywatnych komnat Dijkstry, obiegli je niczym szczury, penetrując
wszystkie zakamarki. Poleciały na podłogę zrywane arrasy, obrazy i panele,
sztylety pruły zasłony i tapiserie.
- Nie ma go! - wrzasnął
jeden, wpadając do kancelarii. - Nie ma go!
- Gdzie? - charknął herszt,
schylając się nad Orim, wiercąc go spojrzeniem z otworów czarnej maski. -
Gdzie jest ten krwawy pies?
- Nie ma go - odrzekł
spokojnie Ori Reuven. - Przecież sami widzicie.
- Gdzie on jest? Mów! Gdzie
Dijkstra?
- Azali - kaszlnął Ori -
jestem, khe, khe, stróżem brata mego?
- Zginiesz starcze!
- Jestem stary. Chory. I
bardzo zmęczony. Khe, khe. Nie boję się ani was, ani waszych noży.
Mordercy wybiegli z komnaty.
Znikli równie szybko, jak się pojawili.
Nie zabili Oriego Reuvena.
Byli mordercami na rozkaz. A w ich rozkazach nie było o Orim Reuvenie
najmniejszej wzmianki.
Oribasius Gianfranco Paolo
Reuven, magister praw, spędził sześć lat w różnych więzieniach, bezustannie
przesłuchiwany prze zmieniających się śledczych, pytany o przeróżne, często
pozornie nie mające sensu rzeczy i sprawy.
Po sześciu latach zwolniono
go. Był wówczas bardzo chory. Szkorbut odebrał mu wszystkie zęby, anemia
włosy, jaskra wzrok, astma oddech. Palce obu rąk połamano mu na
przesłuchaniach.
Na wolności żył niecały rok.
Umarł w świątynnym przytułku. W nędzy. Zapomniany.
Rękopis księgi Ludzie z
cienia, czyli historia tajnych służb królewskich zginął bez śladu.
* * *
Niebo na wschodzie
pojaśniało, nad wzgórzami wykwitła blada aureola, zapowiedź brzasku.
Przy ognisku od dłuższej
chwili panowała cisza. Pielgrzym, elf i tropiciel w milczeniu patrzyli w
dogorywający ogień.
Cisza panowała na Elskerdeg.
Wyjący upiór poszedł sobie, znudziwszy się daremnym wyciem. Wyjący upiór
musiał wreszcie zrozumieć, że trzej siedzący przy ognisku mężczyźni ostatnimi
czasy widzieli zbyt wiele okropności, by przejmować się byle upiorem.
- Jeśli mamy razem wędrować -
powiedział nagle Boreas Mun, patrząc w rubinowy żar ogniska - to porzućmy
nieufność. Zostawmy za nami to, co było. Świat się odmienił. Przed nami nowe
życie. Coś się skończyło, coś się zaczyna. Przed nami...
Urwał, kaszlnął. Nie był
zwyczajny takich mów, bał się śmieszności. Ale jego towarzysze z przypadku
nie śmiali się. Ba, Boreas wyczuł wręcz emanującą od nich życzliwość.
- Przed nami przełęcz
Elskerdeg - dokończył pewniejszym głosem - a za przełęczą Zerrikania i
Hakland. Przed nami daleka i niebezpieczna droga. Jeżeli mamy iść nią
razem... Porzućmy nieufność. Jestem Boreas Mun.
Pielgrzym w kapeluszu z
szerokim rondem wstał, prostując swą potężną postać, uścisnął wyciągniętą ku
niemu rękę. Elf wstał również. Jego makabrycznie zniekształcona twarz
skrzywiła się dziwnie.
Uścisnąłwszy dłoń tropiciela,
pielgrzym i elf wyciągnęli prawice ku sobie.
- Świat się odmienił -
powiedział pielgrzym. - Coś się skończyło. Jestem... Sigi Reuven.
- Coś się zaczyna - elf
skrzywił pobliźnioną twarz w czymś, co wedle wszelkich przesłanek było
uśmiechem. - Jestem... Wolf Isengrim.
Uścisnęli sobie ręce, szybko,
mocno, gwałtownie wręcz, przez moment wyglądało to bardziej na wstęp do walki
niż na gest zgody. Ale tylko przez moment.
Polano w ognisku strzeliło
iskrami, fetując zdarzenie radosnym fajerwerkiem.
- Niech mnie diabli - Boreas
Mun uśmiechnął się szeroko - jeśli nie jest to początek pięknej
przyjaźni.
* * *
...jako i inne Wierne, tak i Ś. Filipę spotwarzono, że przychodzi na zdradę królestwa, że judzi do tumultów i sedycyi, że lud burzy i przewrót knuje. Wilmeryusz, heretyk i sekciarz, arcykapłanem samozwańczo się mianujący, Ś. ująć kazał, do więzienia ciemnego i przykrego wtrącił i tam trapił chłodem i smrodem, wołając, by one grzechy na się kładła i by te wydała, które uczyniła. I pokazał Ś. Filipie naczynia różne do męczenia Wilmeryusz i groził bardzo, Ś. zaś jeno w gębę mu plunęła i w sodomii go obwiniła.
Kazał ją heretyk z szat zwlec i nagą wołowymi żyłami siec bez zmiłowania i pod paznokcie trzaski bić. I zasię pytał i wzywał, by wiary swej i Bogini się wyrzekła. Ale jeno rozśmiała się Ś. i poradziła jemu, aby się oddalił.
Dał ów tedy Ś. na katowni ciągnąć, po wszystkim ciele żelaznemi osękami i haki ostremi drapać i boki jej świecami smalić. Ale choć tak mordowana, Ś. w ciele śmiertelnem nieśmiertelną cierpliwość pokazowała. Aż kaci oni osłabli i z wielkim strachem odstąpili, ale Wilmeryusz groźnie onych upomniał i kazał, by dalej męczyli a rąk mocno przykładali. Jęli tedy Ś. Filipę blachami rozpalonemi palić, członki ze stawów wybijać i piersi niewieście targać kleszczami. I w tych mękach ona, nic nie wyznawszy, dokonała.
A Wilmeryusza kacerza sprosnika, o czym u Ojców ŚŚ. czytaj, taka kara później spotkała, że wszy go i robacy żywego roztaczali i morzyli, aż cały pognił i od tego zdechł. A śmierdział jak pies, tak że go bez pogrzebu w rzekę wrzucić musiano.
Z czego Ś. Filipie chwała i męczeńska korona, Matce Bogini Wielkiej na wieki gloria, a nam nauka i przestroga, Amen.
Żywot Ś. Filipy Męczenniczki z Mons Calvus pisany z starodawna od pisarzów męczeńskich, w Tretogorskim Brewiarzu summowany, wyjęty z wielu Ojców ŚŚ., którzy ją w pismach swoich sławią.
Rozdział jedenasty
Lecieli w skok, jak szaleni,
na złamanie karku. Jechali przez tętniące wiosną dni. Konie niosły lotnym
cwałem, a ludzie, prostując zgięte na rolą karki i plecy, spoglądali za
nimi, niepewni, co widzieli - jeźdźców, czy zjawy?
Jechali prze noce, ciemne i
mokre od ciepłego deszczu, a przebudzeni, siadający na posłaniach ludzie
rozglądali się, przerażeni, walcząc z duszącym bólem, który rósł im w
gardłach i piersiach. Ludzie zrywali się, nasłuchując łomotania okiennic,
płaczu zbudzonych dzieci, wycia psów. Przywierali twarzami do błon w oknach,
niepewni, co widzieli - jeźdźców, czy zjawy?
Po Ebbing zaczęły krążyć
popwieści o trzech demonach.
* * *
Trójka konnych pojawiła się
nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd i nie wiadomo jakim cudem, całkowicie
zaskakując Kulasa i nie dając mu żadnej szansy ucieczki. Pomocy też nie było
co wzywać. Od skrajnych zabudowań miasteczka dzieliło kalekę dobre pięćset
kroków. A nawet gdyby było bliżej, marna była szansa, by ktoś z mieszkańców
Zazdrości przejął się wołaniem o pomoc. Była pora sjesty, trwającej w
Zazdrości zwykle od wczesnego przedpołudnia do wczesnego wieczora.
Arystoteles Bobeck, przezwiskiem Kulas, miejscowy żebrak i filozof, wiedział
aż nadto dobrze, że w porze sjesty Zazdroszczanie nie reagują na nic.
Konnych było troje. Dwie
kobiety i mężczyzna. Mężczyzna miał białe włosy i nosił miecz przerzucony
przez plecy. Jedna z kobiet, dojrzalsza, odziana w czerń i biel, miała włosy
krucze, skręcone w loki. Młodsza, której proste włosy miały kolor popiołu,
miała na lewym policzku paskudną szramę. Siedziała na przepięknej karej
klaczy. Kulas miał wrażenie, że już kiedyś widział taką klacz.
To właśnie ta młodsza
odezwała się pierwsza.
- Jesteś tutejszy?
- Ja nie winien! - zaszczękał
zębami Kulas. - Ja aby piestrzenice tu zbieram! Darujcie, nie krzywdźcie
ułomnego...
- Jesteś tutejszy? -
powtórzyła, a zielone oczy błysnęły jej groźnie. Kulas skurczył się.
- Ano, jaśnie pani -
wybełkotał. - Tutejszy, jako żywo. Tu żem się rodził, w Birce, znaczy
się: we Zazdrości. I tu pewnikiem zemrzeć przyjdzie...
- Zeszłego roku, latem i
jesienią, byłeś tu?
- A gdzie żem miał być?
- Odpowiadaj, gdy pytam.
- Byłem, wielmożna.
Kara klacz potrząsała głową,
strzygła uszami. Kulas czuł na sobie kłujące jak jeżowe igły spojrzenia tych
dwojga pozostałych - czarnowłosej i białowłosego. Tego białowłosego bał się
najbardziej.
- Rok temu - podjęła
dziewczyna z blizną - w miesiącu wrześniu, dokładnie zaś dziewiątego
września, w pierwszej kwadrze księżyca, zamordowano tutaj szóstkę młodych
ludzi. Czterech chłopaków... i dwie dziewczyny. Przypominasz sobie?
Kulas przełknął ślinę. Od
jakiegoś czasu podejrzewał, teraz już wiedział, teraz był pewien.
Dziewczyna zmieniła się. I
szło nie tylko o tę szramę na twarzy. Była całkiem inna niż wtedy, gdy wyła
przywiązana do drąga koniowiązu, patrząc, jak Bonhart urzyna głosy zabitym
Szczurom. Rychtyk inna niż wtedy, gdy w oberży "Pod Głową Chimery" rozebrał
ją i bił. Tylko te oczy... Te oczy się nie zmieniły.
- Odpowiadaj - ponagliła
ostro druga kobieta, ta czarnowłosa. - Zadano ci pytanie.
- Pamiętam, wielmożne państwo
- potwierdził Kulas. - Co bym nie miał pamiętać. Sześcioro młodziaków ubito.
Prawie, łońskiego to było roku. We wrześniu.
Dziewczyna milczała długo,
patrząc nie na niego, lecz gdzieś w dal, nad jego ramieniem.
- Musisz więc wiedzieć... -
rzekła wreszcie z wysiłkiem. - Musisz znać miejsce, gdzie tych chłopców i te
dziewczyny zakopano. Pod jakim płotem... Na jakim śmietniku czy gnojowisku...
A jeśli ich ciała spalono... Jeśli wywieziono je w las, rzucono lisom i
wilkom... To ty pokażesz mi to miejsce. Zaprowadzisz mnie tam. Zrozumiałeś?
- Zrozumiałem, jaśnie pani.
Pozwólcie. Bo to też i całkiem niedaleko.
Pokusztykał, czując na karku
gorące oddechy ich koni. Nie oglądał się. Coś mu mówiło, że nie należy.
- O, tu - wskazał wreszcie. -
To nasz żalnik zazdroski, w tym gaju. A ci, o których pytaliście, jaśnie
panienko Falko, to o, tamój leżą.
Dziewczyna westchnęła głośno.
Kulas spojrzał ukradkiem, zobaczył, jak zmienia się jej twarz. Białowłosy i
czarnowłosa milczeli, a ich oblicza były jak z kamienia.
Dziewczyna długo patrzyła na
kurhanik, ładny, równy, zadbany, obmurowany bryłami pisakowca, płytami szpatu
i łupka. Jedlina, którą kiedyś kurhan przybrano, zrudziała. Kwiaty, które tu
kiedyś położono, wyschły i zżółkły.
Dziewczyna zeskoczyła z
konia.
- Kto? - spytała głucho,
wciąż patrząc, nie odwracając głowy.
- Ano - odchrząknął Kulas -
wielu z Zazdrości pomagało. Ale większą miarą wdowa Goulue. I młody Nycklar.
Wdowa zawsze była dobra i sercowa kobita... A Nycklar... Jego sny strasznie
dręczyły. Spokoju mu nie dawały. Dopokąd tym ubitym porządnego pochówku nie
sprawił...
- Gdzie ich znajdę? Wdowę i
tego Nycklara?
Kulas milczał długo.
- Wdowa leży tam, za ową
krzywą brzózką - powiedział wreszcie, patrząc bez strachu w zielone oczy
dziewczyny. - Na pneumonię pomarła zimową porą. A Nycklar zaciągnął się i
gdzieś w obcej stronie... Bają, na wojnie legł.
- Zapomniałam - szepnęła. -
Zapomniałam, że przecież oboje los zetknął ze mną.
Podeszła do kurchanika,
uklękła, a raczej padła na kolana. Pochyliła się nisko, bardzo nisko, niemal
dotykając czołem kamieni u podstawy. Kulas widział, jak białowłosy uczynił
ruch, jak gdyby chciał zsiąść z konia, ale czarnowłosa kobieta chwyciła go za
rękę, powstrzymała gestem i spojrzeniem.
Konie pochrapywały, trzęsły
łbami, podzwaniały kółkami munsztuków.
Dziewczyna długo, bardzo
długo klęczała pod kurhanem, pochylona mocno, a usta poruszały się jej w
jakiejś bezgłośniej litanii.
Gdy wstawała, zachwiała się.
Kulas odruchowo podtrzymał ją. Drgnęła mocna, wyszarpnęła łokieć, spojrzała
na niego złowrogo przez łzy. Ale nie powiedziała słowa. Podziękowała nawet
skinieniem głowy, gdy przytrzymał dla niej strzemię.
- Tak, jaśnie panienko Falko
- odważył się. - Dziwną się koleją los potoczył. Wyście w okrutnej wonczas
byli opresji, w srogich terminach... Mało kto z nas tu w Zazdrości dumał, że
z tego cała wyjdziecie... A wżdy wy dziś w zdrowiu, a Goulue i Nycklar na
tamtym świecie... Nie ma nawet komu podziękować, hę? Odwdzięczyć się za
kurhanik...
- Nie nazywał się Falka -
powiedziała ostro. - Nazywał się Ciri. A co się tyczy podzięki...
- Czujcie się nią uhonorowani
- wtrąciła zimno czarnowłosa, a w jej głosie było coś takiego, że Kulas
zadygotał.
- Za ten kurhanik -
powiedziała czarnowłosa kobieta, wolno wymawiając słowa. - Za wasze
człowieczeństwo, za waszą ludzką godność i przyzwoitość, spotkała was, całą
waszą osadę, łaska, podzięka i nagroda. Nawet nie wiecie, jak wielka.
* * *
Dziewiątego kwietnia, krótko
po północy, pierwszych mieszkańców Claremont zbudziła migotliwa jasność,
czerwony blask, który uderzył i wdarł się w okna ich domostw. Resztę
mieszkańców miasteczka wyrwały z łóżek wrzaski, rwetes i dzikie dźwięki
bijącego na trwogę dzwonu.
Płonął tylko jeden budynek.
Wielki drewniany gmach dawnej świątyni, niegdyś poświęconej bóstwu, którego
imienia nie pamiętał już nikt oprócz najstarszych bab. Świątyni, obecnie
zamienionej w amfiteatr, w którym od czasu do czasu wyprawiano hece, walki i
inne rozrywkowe imprezy, zdolne wydobyć miasteczko Claremont z nudy, chandry
i sennego otępienia.
Ten to właśnie amfiteatr stał
teraz w morzu ryczącego ognia, trząsł się od eksplozji. Ze wszystkich okien
strzelały postrzępione, długie na kilka sążni jęzory płomieni.
- Gaaasiiić! - zaryczał
właściciel amfiteatru, kupiec Houvenaghel, biegając i wywijając rękami,
trzęsąc potężnym brzuszyskiem. Był w szlafmycy i ciężkiej delii z wyporków,
którą narzucił na koszulę nocną. Bosymi stopami miesił gnój i błoto uliczki.
- Gasiiiiić! Ludzieee!
Wooooodyyyyy!
- To kara boska - orzekła
autorytatywnie jedna z najstarszych bab. - Za te brewerie, co się w tym
przybytku wyprawiały...
- Tak, tak, moja pani.
Niezawodnie za to!
Od ryczącego ogniem teatru
bił żar, w kałużach parował i śmierdział koński mocz, syczały iskry. Nie
wiadomo skąd zerwał się wiatr.
- Gaaaasiiiiiić! - zawył
dziko Houvenaghel, widząc, że ogień przerzuca się na browar i spichlerz. -
Ludzieeee! Do wiader! Do wiadeeeer!
Nie brakowało ochotników. Ba,
Claremont miało nawet własną staż ogniową, wyposarzoną i utrzymywaną przez
Houvenaghela. Gaszono wytrwale i z poświęceniem. Ale daremnie.
- Nie damy rady... - stęknął
komendant straży ogniowej, ocierając pokrywającą się bąblami twarz. - To nie
jest zwyczajny ogień... To ogień diabelski!
- Czarna magia... - drugi
strażnik krztusił się od dymu.
Z wnętrza amfiteatru dał się
słyszeć straszliwy trzask łamiących się krokwi, kalenic i słupów. Huknęło,
gruchnęło, urżnęło, buchnął w niebo potężny słup ognia i iskier, dał załamał
się i wpadł do środka, na arenę. Zaś cały budynek pochylił się - rzec by
można, kłaniał się publice, którą po raz ostatni zabawił i rozerwał, ucieszył
efektownym, iście ognistym benefisem.
A potem runęły ściany.
Wysiłki strażaków i
ratowników pozwoliły ocalić połowę spichlerza i jakąś ćwierć browaru.
Wstał śmierdzący świt.
Houvenaghel siedział w błocie
i popiele, w osmolonej szlafmycy i delii z wyporków. Siedział i żałośnie
płakał, kwilił jak dziecko.
Należące do niego teatr,
browar i spichlerz były, ma się rozumieć, ubezpieczone. Problem polegał na
tym, że towarzystwo ubezpieczeniowe też było własnością Houvenaghela.
Nic, nawet szwindel podatkowy, nie było w stanie choćby w znikomej części
zrekompensować strat.
* * *
- Dokąd teraz? - spytał
Geralt, patrząc na słup dymu, pomazaną wstęgą paprzący różowiejące jutrzenką
niebo. - Komu jeszcze chcesz się odwdzięczyć, Ciri?
Spojrzała na niego, a on
momentalnie pożałował pytania. Nagle zapragnął ją objąć, zamarzył, by trzymać
ją w objęciach, tulić, głaskać po włosach. Chronić. Nigdy, przenigdy nie
pozwolić, by była sama. By spotkało ją zło. By spotkało ją coś, co sprawi, że
będzie pragnęła zemsty.
Yennefer milczała. Yennefer
ostatnio dużo milczała.
- Teraz - powiedziała
spokojnie Ciri - pojedziemy do osady noszącej nazwę Goworożec. Nazwa ta
pochodzi od opiekującego się miejscowością słomianego jednorożca, śmiesznej,
biednej, ubogiej kukiełki. Chcę, by na pamiątkę tego, co się tam stało,
mieszkańcy mieli... No, jeśli nie cenniejszy, to choćby gustowniejszy totem.
Liczę na twoją pomoc, Yennefer, bo bez magii...
- Wiem, Ciri. Co dalej?
- Bagna Pereplutu. Mam
nadzieję, że trafię... Do chaty wśród moczarów. W chacie znajdziemy resztki
człowieka. Chcę, by te resztki spoczęły w przyzwoitym grobie.
Geralt wciąż milczał. I nie
spuszał wzroku.
- Potem - podjęła Ciri, bez
najmniejszego trudu wytrzymując jego spojrzenie - zawadzimy o osadę Dun Dare.
Tamtejszą karczmę prawdopodobnie spalono, nie wykluczam, że karczmarza
zamordowano. Z mojej winy. Zaślepiły mnie nienawiść i mściwość. Spróbują
jakoś odwdzięczyć się jego rodzinie.
- Na to - przemówił, wciąż
patrząc - sposobu nie ma.
- Wiem - odparła od razu,
twardo, z gniewem niemal. - Ale stanę przez nimi z pokorą. Zapamiętam wyraz
ich oczu. Mam nadzieję, że pamięć tych oczu ustrzeże mnie przez podobnym
błędem. Czy rozumiesz to, Geralt?
- Rozumie, Ciri - powiedziała
Yennefer. - Oboje, wierz nam, rozumiemy cię bardzo dobrze, córeczko.
Jedźmy.
* * *
Konie niosły jak wiatr. Jak
magiczny wicher. Zaalarmowany przemknięciem trójki jeźdźców, podniósł głowę
wędrowiec na szlaku. Podnosili głowy kupiec na wozie z towarem, złoczyńca
uchodzący przed prawem, tułacz osadnik wypędzony przez polityków z ziem, na
których osiadł, wierząc innym politykom. Podnosili głowy wagabunda, dezerter
i pielgrzym z kosturem. Podnosili głowy, zdumieni, przestraszeni. Niepewni,
co widzieli.
Po Ebbing i Geso zaczęły
krążyć opowieści. O Dzikim Gonie. O Trzech Jeźdźcach Upiorach.
Opowieści wymyślano i snuto
wieczorami w pachnących topionym smalcem i smażoną cebulą izbach, w
świetlicach, zadymionych karczmach, traktierniach, chutorach, smolarniach,
leśnych sadybach i granicznych strażnicach. Opowiadano, zmyślano, bajano. O
wojnie. O bohaterstwie i rycerskości. O przyjaźni i nienawiści. O podłości i
zdradzie. O kochaniu wiernym i prawdziwym, o miłości, która zawżdy triumfuje.
O zbrodni i o karze, która zawżdy spotyka zbrodniarzy. O sprawiedliwości,
zawżdy sprawiedliwej.
O prawdzie, co jak oliwa
zawsze na wierzch wypływa.
Bajano, radując się baśniami.
Ciesząc się bajeczną fikcją. Bo wszakrze dookoła, w życiu, działo się
wszelako całkiem na odwyrtkę.
Legenda rosła. Słuchacze w
istnym transie chłonęli pełne emfazy słowa bajarza opowiadającego o
wiedźminie i czarodziejce. O Wieży Jaskółki. O Ciri, wiedźmince z blizna na
twarzy. O Kelpie, zaczarowanej karej klaczy.
O Pani Jeziora.
To przyszło później, po
latach. Po wielu, wielu latach.
Ale już teraz, niby
napęczniałe po ciepłym deszczu nasionko, legenda kiełkowała i wzrastała w
ludziach.
* * *
Nie wiedzieć kiedy, przyszedł
maj. Najpierw nocami, które rozbłysły i roziskrzyły się dalekimi ogniami
Belleteyn. Gdy Ciri, dziwnie podniecona, wskoczyła na Kelpie i pocwałowała ku
ogniskom, Geralt i Yennefer wykorzystali sposobność, chwilę samotności.
Rozebrawszy się tylko na tyle, ile byłobezwzględnie konieczne, kochali
się na ciśniętym na ziemię kożuchu. Kochali się w pośpiechu i zapamiętaniu, w
milczeniu, bez słowa. Kochali się szybko i byle jak. Byle więcej i więcej.
A gdy przyszło uspokojenie,
oboje, drżąc i scałowując sobie wzajem łzy, dziwili się wielce, ile szczęścia
dało im takie byle jak kochanie.
* * *
- Geralt?
- Słucham cię, Yen.
- Gdy ja... Gdy nie byliśmy
razem, byłeś z innymi kobietami?
- Nie.
- Ani razu?
- Ani razu.
- Głos ci nawet nie drgnął.
Nie wiem więc, dlaczego ci nie wierzę.
- Myślałem zawsze tylko o
tobie, Yen.
- Teraz wierzę.
* * *
Nie wiedzieć kiedy, przyszedł
maj. Również za dnia. Mlecze na żółto zbryzgały i upstrzyły łąki, drzewa
w sadach zrobiły się puchate i ciężkie od kwiecia. Dąbrowy, zbyt dostojne, by
się spieszyć, wciąż pozostawały ciemne i gołe, ale już zieleniły się zieloną
mgłą, a na skrajach jaskrawiły zieloniutkimi plamami brzóz.
* * *
Którejś nocy, gdy biwakowali
w zarośniętej wierzbami kotlince, wiedźmina zbudził sen. Koszmar, w którym
był sparaliżowany i bezbronny, a wielka szara sowa orała mu pazurami twarz,
szukała oczu ostrym krzywym dziobem. Obudził się. I nie był pewien, czy z
jednego koszmaru nie przeniósł się w drugi.
Nad ich biwakiem kłębiła się
jasność, na którą boczyły się parskające konie. W jasności widać było coś w
rodzaju wnętrza, coś na kształt podpartej czarną kolumnadą sali zamkowej.
Geralt widział wielki stół, wokół którego siedziało dziesięć postaci.
Dziesięć kobiet.
Słyszał słowa. Urywki słów.
...ją do nas
przyprowadzić, Yennefer. Rozkazujemy ci.
Nie możecie mi rozkazywać.
Nie możecie rozkazywać jej! Nie macie nad nią żadnej władzy!
Ja się ich nie boję, mamo.
Nic mi nie mogą zrobić. Jeśli chcą, stanę przed nimi.
...zbiera się pierwszego
czerwca, w nów księżyca. Rozkazujemy wam obu, byście się stawiły. Ostrzegamy,
że ukarzemy nieposłuszeństwo.
Ja przybędę zaraz, Filippo.
Niech ona jeszcze z nim pobędzie. Niech on nie będzie sam. Tylko parę dni. Ja
przybędę natychmiast. Jako zakładniczka dobrej woli.
Spełnij moją prośbę, Filippo.
Proszę.
Jasność zapulsowała. Konie
zachrapały dziko, załomotały kopytami.
Wiedźmin obudził się. Tym
razem na prawdę.
* * *
Nazajutrz Yennefer
potwierdziła jego obawy. Po długiej i przeprowadzonej na uboczu rozmowie z
Ciri.
- Odchodzę - powiedziała
sucho i bez wstępów. - Muszę. Ciri zostaje z tobą. Jeszcze jakiś czas. Potem
zawezwę ją i ona także odejdzie. A potem wszyscy spotkamy się znowu.
Kiwnął głową. Niechętnie.
Miał dość milczącego potakiwania. Godzenia się ze wszystkim, co mu
komunikowała, ze wszystkim, o czym decydowała. Ale kiwnął. Kochał ją, bądź co
bądź.
- To jest imperatyw -
powiedziała łagodniej - któremu przeciwstawić się nie sposób. Odkładać także
tego nie można. To trzeba po prostu załatwić. Robię to zresztą również dla
ciebie. Dla twojego dobra. A zwłaszcza dla dobra Ciri.
Kiwnął głową.
- Gdy się już spotkamy -
powiedziała jeszcze łagodniej - wynagrodzę ci wszystko, Geralt. Także
milczenie. Za dużo milczenia, za dużo ciszy było między nami . A teraz,
zamiast kiwać głową, obejmij mniej i pocałuj.
Usłuchał. Kochał ją, bądź co
bądź.
* * *
- Dokąd teraz? - spytała
sucho Ciri, krótko po tym, jak Yennefer znikła w rozbłysku owalnego
teleportu.
- Rzeka... - Geralt
odchrząknął, przemagając odbierający oddech ból za mostkiem. - Rzeka, w górę
której jedziemy to Sansretour. Wiedzie ona do kraju, który koniecznie chcę ci
pokazać. Bo to jest kraj z bajki.
Ciri spochmurniała. Widział,
jak zacisnęła pięści.
- Wszystkie bajki - wycedziła
- kończą się źle. A krain z bajek w ogóle nie ma.
- Są. Zobaczysz.
* * *
Był dzień po pełni, gdy
zobaczyli Toussaint, skąpane w zieleni i słońcu. Gdy zobaczyli wzgórza,
stoki, winnice. Dachy wież i kaszteli, lśniące po porannym deszczyku.
Widok nie zawiódł. Zrobił
wrażenie. Zawsze robił.
- Ależ to piękne -
powiedziała w zachwyceniu Ciri. - Jejku! Te zamki są jak zabawki... Jak
lukrowe dekoracje na torcie... Aż korci, żeby polizać!
- Architektura samego
Faramonda - pouczył mądrze Geralt. - Poczekaj, aż zobaczysz z bliska pałac i
ogrody Beauclair.
- Pałac? Jedziemy do pałacu?
Znasz tutejszego króla?
- Księżną.
- Ta księżna - spytała
kwaśno, obserwując go bacznie spod grzywki - ma może zielone oczy? Krótkie
czarne włosy?
- Nie - uciął, odwracając
wzrok. - Wygląda zupełnie inaczej. Nie wiem, skąd przyszło ci do głowy...
- Zostaw to, Geralt, dobrze?
Jak to więc jest z tą tutejszą księżną?
- Jak mówiłem, znam ją.
Trochę. Niezbyt dobrze i... niezbyt blisko, jeśli chcesz wiedzieć. Bardzo
dobrze znam natomiast tutejszego księcia małżonka lub kandydata na księcia
małżonka. Ty też go znasz, Ciri.
Ciri trąciła Kelpie ostrogą,
zmusiła ją do tańczenia po gościńcu.
- Nie męcz mnie dłużej!
- Jaskier.
- Jaskier? Z tutejszą
księżną? Jakim cudem?
- To długa historia.
Zostawiliśmy go tutaj, u boku jego ukochanej. Obiecaliśmy, że go odwiedzimy,
wracając, gdy...
Zamilkł i spochmurniał.
- Nic na to nie poradzisz -
powiedziała cicho Ciri. - Nie męcz się, Geralt. To nie twoja wina.
Moja, pomyślał. Moja. Jaskier
zapyta. A ja będę musiał odpowiedzieć.
Milva. Cahir. Regis.
Angouleme.
Miecz to obosieczna broń.
Och, na bogów, dość tego.
Dość tego. Skończyć z tym wreszcie!
- Jedźmy, Ciri.
- W tym ubraniach? -
chrząknęła. - Do pałacu?
- Nie widzę nic zdrożnego w
naszych ubraniach - uciął. - Nie jedziemy tam składać listów
uwierzytelniających. Ani na bal. Z Jaskrem możemy się spotkać choćby w
stajniach.
- Zresztą - dodał, widząc, że
się nadąsała - jadę najpierw do miasteczka, do banku. Podejmę trochę gotówki,
a w rynku, w sukiennicach, jest bez liku krawców i modystek. Kupisz sobie, co
zechcesz i ustroisz się wedle woli.
- Tak dużo - figlarnie
przekrzywiła głowę - masz tej gotówki?
- Kupisz sobie, co zechcesz -
powtórzył. - Choćby gronostaje. I trzewiczki z bazyliszka. Znam szewca, który
powinien mieć jeszcze takie na składzie.
- Na czym tyle zarobiłeś?
- Na zabijaniu. Jedźmy, Ciri,
szkoda czasu.
* * *
W filii banku Cianfanellich
Geralt zlecił przelew i otwarcie akredytywy, pobrał czek bankierski i nieco
gotówki. Napisał listy, które miały zostać dołączone do szybkiej poczty
kurierskiej, idącej za Jarugę. Grzecznie wymówił się od obiadu, którym chciał
go podjąć usłużny i gościnny bankier.
Ciri czekała na ulicy,
pilnując koni. Ulica, jeszcze przed chwilą pusta, roiła się od ludzi.
- Trafiliśmy chyba na jakieś
święto - Ciri ruchem głowy wskazała tłum ciągnący w stronę rynku. - Jarmark
może...
Geralt spojrzał bystro.
- To nie jarmark.
- Ach... - też spojrzała,
stając w strzemionach. - Czyżby to znowu...
- Egzekucja - potwierdził. -
Najpopularniejsza z powojennych rozrywek. Co myśmy już widzieli, Ciri?
- Dezercję, zdradę,
tchórzostwo w obliczu wroga - wyrecytowała szybko. - I sprawy ekonomiczne.
- Dostawy spleśniałych
sucharów dla wojska - kiwnął głową wiedźmin. - Ciężka jest w wojennych
czasach dola przedsiębiorczego kupca.
- Tutaj nie będą tracić
kupczyka. - Ciri ściągnęła wodze Kelpie, zanurzonej już w tłumie jak w
falującym łanie zboża. - Popatrz tylko, rusztowanie nakryte jest suknem, a
kat ma nowy i czyściutki kaptur. Będą tracić kogoś znacznego, co najmniej
barona. A więc to jednak chyba tchórzostwo w obliczu wroga.
- Toussaint - pokręcił głową
Geralt - nie miało wojsk w obliczu żadnego wroga. Nie, Ciri, myślę, że to
znowu ekonomia. Tracą kogoś za przekręty w handlu ich słynnym winem, podstawą
tutejszej gospodarki. Jedźmy, Ciri. Nie będziemy się przyglądać.
- Jedźmy? A jak?
Rzeczywiście, dalsza jazda
była niemożliwa. Ani się obejrzeli, jak utknęli w zgromadzonym na placu
tłumie, ugrzęźli w ciżbie, nie było mowy o tym, by przedostać się na drugą
stronę rynku. Geralt zaklął szpetnie, obejrzał się. Niestety, odwrót też był
niemożliwy, wlewająca się na placyk fala ludzi totalnie zaczopowała uliczkę
za nimi. Tłum przez moment niósł ich, jak rzeka, ale ruch ustał, gdy
pospólstwo odbiło się od otaczającego szafot zwartego muru halabardników.
- Jadą! - krzyknął ktoś, a
tłum zaszumiał, zafalował i podchwycił krzyk. - Jadą!
Stuk kopyt i turkot wozu
utonął i zniknął wśród trzmielego buczenia ciżby. Całkiem niespodziewanie
zobaczyli więc wytaczający się z zaułka zaprzężony w dwójkę koni
drabiniasty wóz, na którym, z trudem utrzymując równowagę, stał...
- Jaskier... - jęknęła Ciri.
Geralt nagle poczuł się źle.
Bardzo źle.
- To jest Jaskier -
powtórzyła nieswoim głosem Ciri. - Tak, to on.
To niesprawiedliwe, pomyślał
wiedźmin. To wielka i cholerna niesprawiedliwość. Tak nie może być. Tak nie
powinno być. Ja wiem, że głupie i naiwne było mniemanie, że cokolwiek i
kiedykolwiek ode mnie zależało, że jakoś wpłynąłem na losy tego świata, że
ten świat coś mi zawdzięcza. Ja wiem, było to mniemanie naiwne, ba,
aroganckie... Ale ja o tym wiem! Nie trzeba mnie o tym przekonywać! Nie
trzeba mi tego udowadniać! Zwłaszcza w taki sposób...
To niesprawiedliwe!
- To nie może być Jaskier -
powiedział głucho, patrząc na grzywę Płotki.
- To jest Jaskier -
powtórzyła Ciri. - Geralt, musimy coś zrobić.
- Co? - spytał z goryczą. -
Powiedz mi, co?
Knechci ściągnęli Jaskra z
wozu, traktując go wszakże nad podziw grzecznie, bez brutalności, wręcz z
rewencją, najwyższą, na jaką ich było stać. Przed wiodącymi na szafot
schodkami rozwiązali mu ręce. Potem nonszalancko podrapał się w tyłek i bez
ponaglania wstąpił na schodki.
Jeden ze stopni zatrzeszczał
nagle, a sporządzona z okorowanego drąga poręcz wygięła się. Jaskier z trudem
utrzymał równowagę.
- Cholera! - wrzasnął. - To
trzeba naprawić! Zobaczycie, ktoś się kiedyś zabije na tych schodkach! I
będzie nieszczęście!
Na rusztowaniu Jaskra
przejęło dwóch pomocników katowskich w skórzanych kubrakach bez rękawów. Kat,
szeroki w barach jak zamkowa baszta, patrzył na skazańca przez wycięcia w
kapturze. Obok stał typek w bogatym, choć żałobnie czarnym odzieniu. Minę też
miał żałobną.
- Zacni panowie i mieszczanie
z Beauclair i okolic! - przeczytał gromko i żałobnie z rozwiniętego
pergaminu. - Wiadomym się czyni, jako Julian Alfred Pankratz wicehrabia de
Lettenhove, alias Jaskier...
- Pankrac co? - zapytała
szeptem Ciri.
- ...wyrokiem wyższego sądu
książęcego uznany został winnym wszystkich zarzuconych mu zbrodni, przewin i
występków, a to: obrazy majestatu, zdrady stanu, a nadto splugawienia
godności stanu szlacheckiego poprzez krzywoprzysięstwo, paszkwilanctwo,
potwarz i oszczerstwo, jak równierz birbanctwo, nieprzystojność tudzież
debosz, znaczy kurwiarstwo. Trybunał zasądził tedy, że wicehrabiego Juliana
et cetera pokarać, primo: uszczerbieniem herbu, a to przez
rzucenie na tarczę kresy czarnej skosem. Secundo: konfiskatą mienia,
ziem, dóbr, gajów, borów, zamków...
- Zamków - jęknął wiedźmin. -
Jakich zamków?
Jaskier parsknął bezczelnie.
Wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że serdecznie go bawi orzeczona przez
trybunał konfiskata.
- Tertio: karą główną.
Przewidzianą za wymienione zbrodnie karą włóczenia końmi, łamania kołem i
ćwiartowania najmiłościwiej nam panująca Anna Henrietta, Jaśnie Oświecona
księżna Toussaint i pani na Beauclair, raczyła złagodzić na ścięcie głowy
toporem. Niechaj sprawiedliwości stanie się zadość!
Tłum wzniósł kilka
nieskładnych okrzyków. Stojące w pierwszym rzędzie baby jęły obłudnie
zawodzić i nieszczerze lamentować. Dzieci wzięto na ręce lub na barana, by
nie uroniły niczego ze spektaklu. Pomocnicy kata wytoczyli na środek szafotu
pień i nakryli go serwetką. Było trochę zamieszania, albowiem okazało się, że
ktoś świsnął wiklinowy kosz na uciętą głowę, ale rychło znaleziono drugi.
Pod szafotem czterej obdarci
ulicznicy rozwinęli chustę, by złapać na nią krew. Był wielki popyt na tego
typu suweniry, można było na tym nieźle zarobić.
- Geralt - Ciri nie podniosła
opuszczonej głowy. Musimy coś zrobić...
Nie odpowiedział.
- Chcę przemówić do ludu -
oświadczył dumnie Jaskier.
- Byle krótko, wicehrabio.
Poeta stanął na skraju
rusztowania, uniósł ręce. Tłum zaszemrał i uciszył się.
- Hej, ludu - zawołał
Jaskier. - Co słychać? Jak się macie?
- Ano, jakoś się żyje -
bąknął po długiej ciszy ktoś z dalszych rzędów.
- To i dobrze - kiwnął głową
poeta. - Wielcem rad. No, teraz już możemy zaczynać.
- Mistrzu małodobry - rzekł
ze sztuczną emfazą żałobny. - Czyń swoją powinność!
Kat zbliżył się, zgodnie ze
starodawnym obyczajem przyklęknął przez skazańcem, schylił zakapturzoną
głowę.
- Odpuść mi, dobry człowieku
- poprosił grobowo.
- Ja? - zdziwił się Jaskier.
- Tobie?
- Ehe.
- W życiu.
- Eee?
- W życiu nie odpuszczę. Niby
z jakiej racji? Widzieliście go, figlarza! Na chwilę głowę mi utnie, a ja mam
mu to wybaczyć? Kpicie sobie ze mnie czy co? W takiej chwili?
- Jakże to tak, panie? -
zafrasował się małodobry. - Przecie takie prawo... I zwyczaj taki...
Skazaniec winien najsamprzód wybaczyć katu. Dobry panie! Odpuść winę, wybacz
grzech...
- Nie.
- Nie?
- Nie!
- Nie będę go tracił -
oświadczył ponuro kat, wstając z klęczek. - Niech odpuści, taki syn, inaczej
nie będzie z tego nic.
- Panie wicehrabia - żałobny
urzędnik ujął Jaskra za łokieć. - Nie utrudniajcie. Ludzie się zebrali,
czekają... Odpuśćcie mu, przecie grzecznie prosi...
- Nie odpuszczę i już!
- Mistrzu małodobry - żałobny
zbliżył się do kata. - Zetnijcie go bez odpuszczenia, co? Ja wam to
wynagrodzę...
Kat bez słowa wyciągnął garść
wielką jak patelnia. Żałobny westchnął, sięgnął do kalety i nasypał do garści
monet. Małodobry patrzył na nie przez chwilę, potem zacisnął pięść. Oczy w
otworach kaptura błysnęły mu złowrogo.
- Dobra - powiedział,
chowając pieniądze i zwracając się ku poecie. - Klęknijcie no, panie uparty.
Złóżcie no głowę na pień, panie złośliwy. Ja też, jak chcem, potrafię być
złośliwy. Będę was ścinał na dwa razy. Jak mi się uda, to na trzy.
- Odpuszczam! - zawył
Jaskier. - Wybaczam!
- Dziękuję.
- Skoro odpuścił - rzekł
ponuro żałobny urzędnik - tedy oddajcie pieniądze.
Kat odwrócił się i podniósł
topór.
- Odsuńcie się, wielmożny
panie - powiedział złowróżbnie głuchym głosem. - Nie plączcie się wedle
narzędzia. Wiecie wszak, gdzie głowy rąbią, tam uszy lecą.
Urzędnik cofnął się
gwałtownie, tak że o mały włos nie spadł ze szafotu.
- Tak dobrze? - Jaskier
uklęknął i wyciągnął szyję na pniu. - Mistrzu? Hej, mistrzu?
- Czego?
- Żartowaliście, prawda?
Zetniecie na jeden raz? Od jednego machu? Co?
Kat błysnął oczami.
- Niespodzianka - warknął
złowieszczo.
Tłum zafalował nagle,
ustępując przez wdzierającym się na plac jeźdźcem na spienionym koniu.
- Stać! - krzyknął jeździec,
wymachując wielkim, obwieszonym czerwonymi pieczęciami rulonem pergaminu. -
Wstrzymać kaźń! Rozkaz książęcy! Z drogi! Wstrzymać kaźń! Wiozę łaskę
skazańcowi.
- Znowu? - warknął kat,
opuszczając wzniesiony już topór. - Znowu ułaskawienie? To już robi się
nudne.
- Łaska! Łaska! - zaryczał
tłum. Baby z pierwszego rzędu zaczęły lamentować jeszcze głośniej. Sporo
osób, głównie małolatów, gwizdało i wyło z dezaprobatą.
- Uciszcie się, zacni panowie
i mieszczanie! - wrzasnął żałobny, rozwijając pergamin. - Oto wola jej
miłości Anny Henrietty! W swej niezmierzonej dobroci, dla uczczenia zawarcia
pokoju, któren, jak wieść niesie, został zawarty w mieście Cintra, Jej Miłość
darowuje wicehrabiemu Julianowi Alfredowi Pankratzowi de Lettenhove, alias
Jaskrowi, jego przewiny i ułaskawia go od kaźni...
- Kochana Łasiczka -
powiedział Jaskier, uśmiechając się szeroko.
- ...rozkazując jednocześnie, by
pomieniony wicehrabia Julian Pankratz et cetera bez zwłoki opuścił
stolicę i granice księstwa Toussaint i nigdy tu nie powracał, albowiem
niemiły jest Jej Miłości i patrzeć na niego Jej Miłość nie może! Jesteście
wolni, wicehrabio.
- A moja majętność? -
wrzasnął Jaskier. - Hę? Moje dobra, gaje, bory i zamki możecie sobie
zatrzymać, ale oddajcie, cholera na wasze głowy, lutnię, konia Pegaza, sto
czterdzieści talarów i osiemdziesiąt halerzy, płaszcz podbity szopami,
pierścień...
- Zamknij się! - krzyknął
Geralt, roztrącając koniem pomstujący i niechętnie rozstępujący się tłum. -
Zamknij się, złaź i chodź tu, bałwanie! Ciri, toruj drogę! Jaskier! Słyszysz,
co do ciebie mówię?
- Geralt? To ty?
- Nie pytaj, tylko złaź! Do
mnie! Skacz na konia!
Przedarli się przez ciżbę,
cwałem popędzili wąską uliczką. Ciri przodem, za nią Geralt i Jaskier na
Płotce.
- Co to za pośpiech? -
odezwał się bard zza pleców wiedźmina. - Nikt nas nie goni.
- Na razie. Twoja księżna
lubi zmieniać zdanie i znienacka odwoływać, co wcześniej postanowiła.
Przyznaj się, wiedziałeś o ułaskawieniu?
- Nie, nie wiedziałem -
wymruczał Jaskier. - Ale, przyznam, liczyłem na nie. Łasiczka jest kochana i
ma dobre serduszko.
- Przestań z tą Łasiczką, do
cholery. Wykręciłeś się dopiero co sianem z obrazy majestatu, chcesz podpaść
pod recydywę?
Trubadur zamilkł. Ciri
wstrzymała Kelpie, zaczekała na nich. Gdy się zrównali, spojrzała na Jaskra i
otarła łzy.
- Ech, ty... - powiedziała. -
Ty... Pankracu...
- W drogę - ponaglił
wiedźmin. - Opuśćmy to miasto i granice tego uroczego księstwa. Póki jeszcze
możemy.
* * *
Niemal na samej granicy
Toussaint, w miejscu, skąd widać już było górę Gorgonę, dogonił ich goniec
książęcy. Ciągnął za sobą osiodłanego Pegaza, wiózł lutnię, płaszcz i
pierścień Jaskra. Pytanie o sto czterdzieści talarów i osiemdziesiąt halerzy
zlekcewarzył. Prośby barda, by przekazał księżnej pani całuski, wysłuchał z
kamienną twarzą.
Pojechali w górę Sansretour,
teraz już będącej malutkim i żwawym strumieniem. Ominęli Belhaven.
Obozowali w dolinie Newi. W
miejscu, które wiedźmin i bard pamiętali.
Jaskier bardzo długo
wytrzymał. Nie zadawał pytań.
Ale wreszcie trzeba było o
wszystkim opowiedzieć.
I potowarzyszyć mu w
milczeniu. W paskudnej, ciężkiej, zropiałej jak wrzód ciszy, jaka zapadła po
opowieści.
* * *
W południe następnego dnia
byli na Stokach, pod Riedburne. W całej okolicy panowały spokój, ład i
porządek. Ludzie byli ufni i uczynni. Czuło się bezpieczeństwo.
Wszędzie stały ciężkie od
wisielców szubienice.
Ominęli miasto, kierując się
ku Dol Angra.
- Jaskier! - Geralt dopiero
teraz zauważył to, co powinien zauważyć już dawno. - Twój bezcenny tubus!
Twoje wieki poezji! Goniec ich nie miał! Zostały w Toussaint!
- Zostały - przytaknął
obojętnie bard. - W garderobie Łasiczki, pod stertą sukien, majtek i
gorsetów. I nich tam sobie leżą po wieczne czasy.
- Zechcesz wyjaśnić?
- Co tu jest do wyjaśniania?
W Toussaint miałem dość czasu, by dokładnie przeczytać, co napisałem.
- I co?
- Napiszę jeszcze raz. Od
nowa.
- Rozumiem - kiwnął głową
Geralt. - Krótko mówiąc, okazałeś się równie marnym pisarzem, jak
faworytem. Dosadniej mówiąc: czego się dotkniesz, spieprzysz. No, ale jeśli
twoje Pół wieku masz jeszcze szanse poprawić i napisać na nowo, to u
księżnej Anarietty masz przesrane równo. Tfu, miłośnik z hańbą przepędzony.
Tak, tak, nie ma co robić min! Być księciem małżonkiem w Toussaint nie było
ci pisane, Jaskier.
- To się jeszcze zobaczy.
- Na mnie nie licz. Ja na to
patrzeć nie zamierza.
- I nikt cię nie prosi.
Powiadam ci jednak, że Łasiczka ma dobre i wyrozumiałe serduszko. Prawda,
poniosło ją trochę, gdy przyłapała mnie z młodą baronówną Nique... Ale teraz
już z pewnością ochłonęła! Zrozumiała, że mężczyzna nie jest stworzony do
monogamii. Wybaczyła mi i czeka pewnie...
- Jesteś beznadziejnie głupi
- stwierdził Geralt, a Ciri energicznym kiwnięciem głowy potwierdziła, że
uważa tak samo.
- Nie będę z wami dyskutował
- nadął się Jaskier. - Tym bardziej, że to sprawa intymna. Powiadam wam
jeszcze raz: Łasiczka mi wybaczy. Napiszę stosowną balladę lub sonet, prześlę
jej, a ona...
- Zlituj się, Jaskier.
- Ach, naprawdę nie ma co z
wami gadać. Dalej, jedźmy! Pędź, Pegazie! Pędź, latawcze białonogi!
Jechali.
Był maj.
* * *
- Przez ciebie - powiedział z
wyrzutem wiedźmin - przez ciebie, przepędzony miłośniku, ja też musiałem
uciekać z Toussaint jak jakiś banita czy wywołaniec. Nie zdążyłem nawet
zobaczyć się...
- Z Fringillą Vigo? Nie
zobaczyłbyś się. Ona krótko po waszym wyruszeniu, jeszcze w styczniu,
wyjechała. Po prostu zniknęła.
- Nie o nią mi szło. - Geralt
chrząknął, widząc, ja Ciri z zainteresowaniem strzyże uszami. - Chciałem
spotkać się z Reynartem. Poznać go z Ciri...
Jaskier wbił oczy w grzywę
Pegaza.
- Reynart de Bois-Fresnes -
wymamrotał - gdzieś tak pod koniec lutego poległ w utarczce z grasantami na
przełęczy Cervantesa, w okolicach strażnicy Vedette. Anarietta uhonorowała go
pośmiertelnie orderem...
- Zamknij się, Jaskier.
Jaskier zamknął się,
posłuszny nad podziw.
* * *
Maj trwał i rozwijał się. Z
łąk znikła jaskrawa żółć mleczy, zastąpiona puchatą, przybrudzoną i ulotną
bielą dmuchawców.
Było zielono i bardzo ciepło.
Powietrze, jeśli nie odświerzyła go króciutka burza, było gęste, gorące i
lepkie jak krupnik.
* * *
Dwudziestego szóstego maja
przekroczyli Jarugę po nowiutkim, bielutkim i pachnącym żywicą moście.
Resztki starego mostu, czarne, osmolone, zwęglone bale, widać było w wodzie i
na brzegu.
Ciri zrobiła się niespokojna.
Geralt wiedział. Znał jej
zamiary, wiedział o planach, o umowie z Yennefer. Był przygotowany. Ale
pomimo tego myśl o rozstaniu ukłuła go boleśnie. Jakby tam, w piersi, w
środku, za żebrami, spał i nagle obudził się mały wredny skorpion.
* * *
Na rozstaju dróg za wsią
Koprzywnica, za ruinami spalonej karczmy stał - od przynajmniej stu lat
zresztą - rozłożysty dąb szypułkowy, teraz, wiosną, obwieszony drobniutkimi
pajączkami kwiatu. Ludność całej okolicy, nawet z odległej Spalli, zwykła
była wykorzystywać olbrzymie, a dość niskie konary dębu do wieszania na nich
deszczułek i tabliczek zawierających przeróżne informacje. Służący łączności
międzyludzkiej dąb zwany był z tej przyczyny Drzewem Wiadomości Złego i
Dobrego.
- Ciri, zacznij od tamtej
strony - skomentował Geralt, zsiadając z konia. - Jaskier, ty przeglądasz od
tej.
Zawieszone na konarach
deszczułki poruszały się na wietrze, zderzały z klekotem.
Dominowało zwykłe po wojnie
poszukiwania zaginionych i rozłączonych rodzin. Sporo było ogłoszeń typu:
WRÓĆ, WYBACZAM CI WINY, sporo ofert masażu erotycznego i zbliżonych usług w
okolicznych wsiach i miasteczkach, sporo ogłoszeń i reklam handlowych. Była
korespondencja miłosna, były podpisane przez życzliwych donosy i anonimy.
Zdarzały się też deszczułki zawierające poglądy filozoficzne ich autorów - w
przeważającej mierze kretyńsko bezsensowne lub obrzydliwie obsceniczne.
- Ha! - zawołał Jaskier. - Na
zamku Rastburg pilnie potrzebny wiedźmin, piszą, że zapłata wysoka, luksusowe
noclegi i ekstraordynaryjnie smaczny wikt zapewnione. Skorzystasz, Geralt?
- Absolutnie nie.
Wiadomość, której szukali,
znalazła Ciri.
I wówczas oznajmiła mu to,
czego wiedźmin spodziewał się od dawna.
* * *
- Jadę do Vengerbergu, Geralt
- powtórzyła. - Nie rób takiej miny. Wiesz przecież, że muszę. Yennefer mnie
wezwała. Ona czeka tam na mnie.
- Wiem.
- Ty jedziesz do Rivii, na to
spotkanie, z którego wciąż robisz sekret...
- Niespodziankę - przerwał. -
Niespodziankę, nie sekret.
- Niespodziankę, zgoda. Ja
zaś załatwię w Vengerbergu, co należy, zabiorę Yennefer i będziemy obie w
Rivii za sześć dni. Nie rób takiej miny, prosiłam cię. I nie żegnajmy się,
jakby to było na wieki. To tylko sześć dni! Do zobaczenia.
- Do zobaczenia, Ciri.
- Rivia, ze sześć dni -
powtórzyła raz jeszcze, obracając Kelpie.
Od razu poszła w cwał. Znikła
bardzo szybko, a Geralt czuł, jak jakaś straszna, zimna, szponiasta łapa
ściska mu żołądek.
- Sześć dni - powtórzył w
zamyśleniu Jaskier. - Stąd do Vengerbergu i z powrotem do Rivii... Łącznie
będzie blisko dwieście pięćdziesiąt mil... To jest niemożliwe, Geralt. Owszem,
na tej jej czartowskiej klaczy, na której dziewczyna może podróżować z
szybkością kuriera, trzy razy szybciej od nas, teoretycznie, bardzo
teoretycznie, można w sześć dni pokonać taki dystans. Ale nawet ta diabelska
klacz musi odpoczywać. A ta tajemnicza sprawa, którą Ciri ma do załatwienia,
też przecież zajmie jakiś czas. A zatem niewykonalne jest...
- Dla Ciri - zacisnął usta
wiedźmin - nie ma rzeczy niewykonalnych.
- Czyżby...
- To już nie jest ta
dziewczyna, którą znałeś - przerwał mu ostro. - Nie ta.
Jaskier milczał długo.
- Mam dziwne uczucie...
- Zamilknij. Nic nie mów.
Bardzo cię proszę.
* * *
Maj się skończył. Zbliżał się
nów, księżyc malał, był już bardzo wąziutki. Jechali ku górom widocznym n
horyzoncie.
* * *
Krajobraz był typowo
powojenny. Wśród pól wyrastały ni z tego ni z owego mogiły i kurhany, wśród
bujnej wiosennej trawy bielały czerepy i szkielety. Na przydrożnych drzewach
wisieli wisielcy, przy drogach, czekając aż nędzarze osłabną, siedziały
wilki.
Trawa nie rosła na czarnych
połąciach, tam, którędy przeszły pożary.
Wsie i osady, po których
zostały tylko okopcone kominy, odbudowały się, rozbrzmiewały stukiem młotków
i rzężeniem pił. Opodal ruin baby dziurawiły spaloną ziemię motykami.
Niektóre, potykając się, ciągnęły brony i pługi, a parciane szleje wrzynały
im się w wychudłe ramiona. W wyoranych bruzdach dzieci polowały na pędraki i
glisty.
- Mam niejasne odczucie -
rzekł Jaskier - że coś tu jest nie tak, jak powinno być. Czegoś tu brakuje...
Nie odnosisz takiego wrażenia, Geralt?
- Hę?
- Coś tu nie jest normalne.
- Nic tu nie jest normalne,
Jaskier. Nic.
* * *
Nocą, ciepłą, czarną i
bezwietrzną, rozjaśnianą dalekimi migotnięciami błyskawic i niespokojną
pomrukami gromów, biwakujący Geralt i Jaskier zobaczyli, jak horyzont na
zachodzie zakwita czerwoną łuną pożaru. Nie było to daleko - wiatr, który się
zerwał, przyniósł swąd dymu. Wiatr przyniósł też strzępy dźwięków. Słyszeli -
chcąc nie chcąc - ryk mordowanych, wycie kobiet, zuchwały i triumfalny wrzask
bandy.
Jaskier nic nie mówił, ale co
i rusz ze strachem rzucał na wiedźmina okiem.
Ale wiedźmin nawet nie
drgnął, nawet nie odwrócił głowy. A twarz miał jak ze spiżu.
Rano ruszyli w dalszą drogę.
Na wznoszącą się na lasem smużkę dymu nawet nie patrzyli.
A później napotkali kolumnę
osadników.
* * *
Szli długim szeregiem. Wolno.
Nieśli malutkie tobołeczki. Szli w zupełnej ciszy. Mężczyźni, chłopcy,
kobiety, dzieci. Szli bez sarkania, bez płaczu, bez słowa skargi. Bez
krzyków, bez rozpaczliwego zawodzenia.
Krzyk i rozpacz były w ich
oczach. Pustych oczach ludzi skrzywdzonych. Ograbionych, zbitych,
wypędzonych.
- Kto to? - Jaskier nie
przejął się wrogością wyzierającą z oczu nadzorującego przemarsz oficera. -
Kogo tak pędzicie?
- To Nilfgaardczycy -
odburknął z wysokości swego siodła podnamiestnik, rumiany szczeniak liczący
sobie góra osiemnaście wiosen. - Nilfgaardzcy osadnicy. Przyleźli na nasze
ziemie jak karaluchy! To ich jak karaluchy wymiatamy. Tak w Cintrze
postanowiono i tak w traktacie pokojowym napisano.
Pochylił się, splunął.
- A ja - podjął, patrząc na
Jaskra i wiedźmina wyzywająco - gdyby to ode mnie zależało, to bym ich stąd
żywymi nie wypuścił, padalców.
- A ja - odezwał się
przeciągle podoficer z siwym wąsem, patrząc na swego dowódcę wzrokiem dziwnie
wypranym z szacunku - gdyby to odemnie zależało, to bym ich w pokoju zostawił
na ich farmach. Nie wypędzałbym z kraju dobrych rolników. Cieszyłbym się, że
mi rolnictwo prosperuje. Że jest co żreć.
- Głupiście, wachmistrzu, jak
but - warknął namiestnik. - To Nilfgaard! Nie nasz język, nie nasza kultura,
nie nasza krew. Rolnictwem byśmy się cieszyli, a żmiję na sercu hodowali.
Zdrajców, cios w plecy zadać gotowych. Myślicie może, że między nami i
Czarnymi już na wieki zgoda? Nie, niechże idą, skąd przyszli... Hej,
żołnierze! Tam jeden ma wózek! Odebrać mu, żywo!
Rozkaz wykonano nader
gorliwie. Przy użyciu nie tylko pałek i pięści, ale i obcasów.
Jaskier chrząknął.
- A wam co, coś nie w smak
może? - smarkacz podnamiestnik zmierzył go spojrzeniem. - Możeście
nilfgaardofil?
- Bogowie uchowajcie -
przełknął ślinę Jaskier.
Wiele mijających ich
pustookich, idących jak automaty kobiet i dziewcząt miało podartą przyodziewę,
opuchłe i posiniaczone twarze, uda i łydki poznaczone wężykami krwi. Wiele
trzeba było podtrzymywać, by mogły iść. Jaskier spojrzał na twarz Geralta i
zaczął się bać.
- Czas nam w drogę -
wymamrotał. - Bywajcie, panowie żołnierze.
Podnamiestnik nawet nie
odwrócił głowy, pochłonięty wypatrywaniem, czy aby któryś z osadników nie
niesie bagażu większego, niż ustalony pokojem cintryjskim.
Kolumna osadników szła.
Usłyszeli wysokie,
rozpaczliwe, pełne bólu krzyki kobiety.
- Geralt, nie - jęknął
Jaskier. - Nic nie rób, błagam... Nie mieszaj się...
Wiedźmin odwrócił ku niemu
twarz, a Jaskier tej twarzy nie znał.
- Mieszać się? - powtórzył. -
Interweniować? Ratować kogoś? Nadstawiać karku dla jakichś szlachetnych
pryncypiów czy idei? O nie, Jaskier. Już nie.
* * *
Którejś nocy, niespokojnej,
rozjaśnianej dalekimi błyskawicami, wiedźmina znowu rozbudził sen. Tym razem
też nie był pewien, czy z jednego koszmaru nie trafił wprost w drugi.
Znowu nad resztkami ogniska
unosiła się pulsująca jasność, płosząca konie, znowu w jasności było
zamczysko, czarne kolumnady, stół, zasiadające za nim kobiety.
Dwie kobiety nie siedziały,
lecz stały. Czarno-biała i szaro-szara.
Yennefer i Ciri.
Wiedźmin jęknął przez sen.
* * *
Yennefer miała rację, gdy
dość kategorycznie odradzała jej strój męski. Ubrana jak chłopak, Ciri
czułaby się głupio teraz, tu, na tej sali, wobec tych szykownych i skrzących
się od biżuterii kobiet. Była rada, że dała się ustroić w kombinację czerni i
szarości, pochlebiało jej, gdy czuła pełne aprobaty spojrzenia na swoich
porozcinanych bufiastych rękawkach i wysokiej talii, na aksamitce z małą
brylantynową broszką w kształcie róży.
- Prosimy bliżej.
Ciri wzdrygnęła się lekko.
Wcale nie tylko na dźwięk tego głosu. Yennefer, jak się okazywało, miała
rację jeszcze w jednym - odradzała dekolt. Ciri uparła się jednak i teraz
miała wrażenie, że przeciąg wręcz hula jej po piersiach, a cały biust, aż po
pępek niemal, pokryty ma gęsią skórką.
- Jeszcze bliżej - powtórzyła
ciemnowłosa i ciemnooka kobieta, którą Ciri znała, pamiętała z wyspy Thanedd.
I choć Yennefer powiedziała jej, kogo zastaną w Montecalvo, opisała je
wszystkie i nauczyła wszystkich imion, tę kobietę Ciri momentalnie zaczęła w
myślach tytułować Panią Sową.
- Witamy - powiedziała Pani
Sowa - w Loży Montecalvo. Panno Ciri.
Ciri skłoniła się tak, jak
poleciła Yennefer, grzecznie, ale bardziej po męsku, bez panieńskiego dygu,
bez skromnego i poddańczego spuszczania oczu. Uśmiechem odpowiedziała na
szczery i miły uśmiech Triss Merigold, nieco głębszym skinieniem głowy na
przyjazne spojrzenie Margarity Laux-Antille. Wytrzymała pozostałych osiem
spojrzeń, choć były jak wiercące świdry. Jak kłujące ostrza dzid.
- Proszę siadać - skinęła
monarszym iście gestem Pani Sowa. - Nie, nie ty, Yennefer! Tylko ona. Ty,
Yennefer, nie jesteś zaproszonym gościem, lecz wezwaną do osądzenia i
ukarania winowajczynią. Dopóki Loża nie zdecyduje o twym losie, będziesz
stać.
Dla Ciri w okamgnieniu
skończył się protokół.
- Wobec tego ja równierz będę
stać - powiedziała bynajmniej nie cicho. - Ja równierz nie jestem tu żadnym
gościem. Mnie też wezwano, by oznajmić mi mój los. To po pierwsze. A po
drugie, los Yennefer to mój los. Co ona, to i ja. Tego się nie da rozerwać. Z
całym szacunkiem.
Margarita Laux-Antille
uśmiechnęła się, patrząc jej w oczy. Skromna, elegancka, o lekko haczykowatym
nosie, mogąca być tylko Nilfgaardką, Assire var Anahid, pokiwała głową,
bębniąc lekko palcami po blacie stołu.
- Filippo - odezwała się
kobieta z szyją okręconą boa ze srebrnych lisów. - Nie musimy, jak mi się
zdaje, być aż tak pryncypialne. Przynajmniej nie dziś, nie w tej chwili. To
jest okrągły stół Loży. Przy nim zasiadamy jako równe. Nawet jeśli ma się nas
sądzić. Sądzę, że możemy wszystkie zgodzić się co do tego, by...
Nie dokończyła, powiodła
wzrokiem po pozostałych czarodziejkach. Te zaś z kolei, skinieniami głów
wyrażały zgodę - Margarita, Assire, Triss, Sabrina Glevissig, Keira Metz,
obie piękne elfki. Tylko druga Nilfgaardka, kruczowłosa Fringilla Vigo,
siedziała nieruchomo, blada bardzo, nie odrywając oczu od Yennefer.
- Niech i tak będzie -
machnęła upierścienioną ręką Filippa Eilhart. - Siadajcie więc obie. Przy
moim sprzeciwie. Ale jedność Loży przedewszystkim. Interes Loży przede
wszystkim. I ponad wszystkim. Loża jest wszystkim, reszta niczym. Mam
nadzieję, że to rozumiesz, Ciri?
- Bardzo dobrze - Ciri ani
myślała spuszczać wzroku. - Zwłaszcza, że to ja jestem tym niczym.
Francesca Findabair,
przepiękna elfka, zaśmiała się perliście i dźwięcznie.
- Gratuluję, Yennefer -
powiedziała hipnotyzująco melodyjnym głosem. - Rozpoznaję wybitną cechę,
próbę tego złota. Rozpoznaję szkołę.
- Nietrudno rozpoznać -
Yennefer powiodła dookoła płomiennym wzrokiem. - Bo to jest szkoła Tissaia de
Vries.
- Tissaia de Vries nie żyje
- powiedziała spokojnie Pani Sowa. - Nie ma jej za tym stołem. Tissaia de
Vries umarła, rzecz to odżałowana i odpłakana. Będąca jednocześnie cezurą i
punktem zwrotnym. Nastał bowiem nowy czas, przyszła nowa era, idą wielkie
przemiany. A tobie, Ciri, która niegdyś byłaś Cirillą z Cintry, los wyznaczył
w tych przemianach ważną rolę. Zapewnie już wiesz, jaką.
- Wiem - szczeknęła Ciri, nie
reagując na mitygujące syknięcie Yennefer. - Wytłumaczył mi to Vilgefortz!
Szykując się do wsadzenia mi szklanej szprycy między nogi. Jeśli to ma być
moje przeznaczenie, to pięknie dziękuję.
Ciemne oczy Filippy zapłonęły
zimnym gniewem. Ale tą, która się odezwała, była Sheala de Tancarville.
- Wiele się jeszcze musisz
nauczyć, dziecko - powiedziała, otulając szyję boa ze srebrnych lisów. -
Wielu rzeczy, jak widzę i słyszę, będziesz się też musiała oduczyć, sama lub
z czyjąś pomocą. Ostatnimi czasy posiadłaś, da się to miarkować, wiele wiedzy
złej, niezawodnie doznałaś też i doświadczyłaś zła. Teraz, w swym dziecięcym
zacietrzewieniu, odmawiasz zauważania dobra, negujesz dobro i dobre
intencje. Storszysz kolce jak jeż, niezdolna rozpoznać tych, którym właśnie o
twoje dobro idzie. Fukasz i wysuwasz pazury jak dziki kotek, nie
pozostawiając nam wyboru: trzeba cię będzie wziąć za karczek. I zrobimy to,
dziecko, bez sekundy zastanowienia. Bo jesteśmy od ciebie starsze,
mądrzejsze, wiemy wszystko o tym, co było i o tym, co jest, wiemy wiele
o tym, co będzie. Weźmiemy cię za karczek, kotku, po to, byś kiedyś, wkrótce,
jako doświadczona i mądra kocica, zasiadła tutaj, za tym stołem, wśród nas.
Jedna z nas. Nie! Ani słowa! Nie odważ się otwierać ust, gdy mówi Sheala de
Tancarville!
Głos kovirskiej czarodziejki,
ostry i przenikliwy jak drapiący żelazo nóż, zawisł nagle nad stołem. Nie
tylko Ciri się skurczyła; lekko drgnęły i wciągnęły głowy w ramiona nawet
inne magiczki z Loży, no, może z wyjątkiem Filippy, Franceski i Assire. I
Yennefer.
- Miałaś rację - podjęła
Sheala, otulając szyję boa - mniemając, że wezwano cię do Montecalvo, by ci
oznajmić twój los. Nie miałaś racji mniemając, że jesteś niczym. Jesteś
bowiem wszystkim, jesteś przyszłością świata. W tej chwili, rzecz jasna, nie
wiesz tego i nie rozumiesz tego, w tej chwili jesteś nastroszonym i
parskającym kotkiem, dzieckiem po traumatycznych przejściach, które w każdym
widzi Emhyra var Emreisa lub Vilgefortza z inseminatorem w ręku. I nie ma
sensu teraz, w tej chwili, wyjaśnianie ci, że się mylisz, że idzie o twoje
dobro i o dobro świata. Przyjdzie czas na takie wyjaśnienia. Kiedyś. Teraz,
zaperzona, i tak nie zechcesz usłuchać głosu rozsądku, teraz na każdy
argument będziesz miała ripostę w postaci dziecięcego uporu i krzykliwego
zacietrzewienia. Teraz będziesz więc zwyczajnie wzięta za karczek.
Skończyłam. Oznajmij dziewczynie jej los, Filippo.
Ciri siedziała sztywno,
gładząc głowy sfinksów, którymi zakończone były poręcze krzesła.
- Pojedziesz - przerwała
ciężką i martwą ciszę Pani Sowa - ze mną i z Shealą do Koviru, do Point
Vanis, leniej stolicy królewskiej. Ponieważ nie jesteś już żadną Cirillą z
Cintry, na audiencji zostaniesz przedstawiona jako adeptka magii, nasza
podopieczna. Na audiencji poznasz bardzo mądrego króla, Esterada Thyssena,
krew prawdziwie królewską. Poznasz jego małżonkę, królową Zuleykę, osobę
niezwykłej szlachetności i dobroci. Poznasz też syna królewskiej pary,
królewicza Tankreda.
Ciri, zaczynając rozumieć,
szeroko otworzyła oczy. Pani Sowa spostrzegła to.
- Tak - potwierdziła. -
Przede wszystkim na królewiczu Tankredzie musisz zrobić wrażenie. Zostaniesz
bowiem jego kochanką i urodzisz jego dziecko.
- Gdybyć nadal była Cirillą z
Cintry - podjęła po długiej chwili Filippa - gdybyć nadal była córką Pavetty
i wnuczką Calanthe, uczynilibyćmy cię ślubną żoną Tankreda. Księżną, a potem
królową Koviru i Poviss. Niestety, mówię to z prawdziwym żalem, los wyzuł cię
ze wszystkiego. Także z przyszłości. Będziesz tylko miłośnicą. Faworytą.
- Z nazwy - wtrąciła Sheala -
i formalnie. W praktyce postaramy się bowiem, byś u boku Tankreda miała
status księżnej, a potem nawet królowej. Rzecz jasna, konieczna będzie twoja
pomoc. Tankred musi pragnąć, być była u jego boku. W dzień i w nocy. Nauczymy
cię, jak podsyca się takie pragnienie. Ale od ciebie zależy, czy nauka nie
pójdzie w las.
- To są w sumie drobiazgi -
powiedziała Pani Sowa. - Ważne jest, być jak najszybciej zaszła z Tankredem w
ciążę.
- No, jasne - bąknęła Ciri.
- Dziecku twemu i Tankreda -
Filippa nie spuszczała z niej swych ciemnych oczu - przyszłość i pozycję
zapewni Loża. Należy ci się informacja, że myślimy tu o rzeczach naprawdę
dużych. Będziesz zresztą w tym uczestniczyć, albowiem zaraz po urodzeniu
dziecka zaczniesz brać udział w naszych zebraniach. Będziesz się uczyć.
Jesteś bowiem, choć dziś to może być dla ciebie niepojęte, jedną z nas.
- Na wyspie Thanedd - Ciri
pokonała opór ściśniętego gardła - nazwała mnie pani potworem, Pani Sowo. A
dziś mi pani mówi, że jestem jedną z was.
- Nie ma w tym sprzeczności -
rozległ się melodyjny jak szum strumyka głos Enid an Gleanna, Stokroki z
Dolin. - My, me luned, wszystkie jesteśmy potworami. Każda na swój sposób.
Nieprawdaż, Pani Sowo?
Filippa wzruszyła ramionami.
- Tę szpetną szramę na twarzy
- odezwała się znowu Sheala, pozornie obojętnie skubiąc boa - zamaskujemy ci
iluzją. Będziesz piękna i tajemnicza, a Tankred Thyssen, zapewniam cię,
po prostu zwariuje na twym punkcie. Trzeba będzie wymyślić ci personalia.
Cirilla to imię ładne i wcale nie aż tak rzadkie, byś musiała z niego
rezygnować dla zachowania incognito. Ale trzeba dać ci nazwisko. Nie będę
protestować, jeśli wybierzesz moje.
- Albo moje - powiedziała
Pani Sowa, uśmiechając się kącikiem ust. - Cirilla Eilhart też brzmi ładnie.
- To imię - w sali znowu
zadzwoniły srebrne dzwoneczki głosu Stokrotki z Dolin - brzmi ładnie w każdym
zestawieniu. I każda z nas, jak tu siedzimy, pragnęłaby mieć taką córkę ja
ty, Zireael, jaskółko o oczach sokoła, ty, która jesteś krwią i kością z
kości Lary Dorren. Każda z nas oddałaby wszystko, nawet tę Lożę, nawet los
królestw i całego świata, żeby tylko mieć taką córkę jak ty. Ale to
niemożliwe. Wiemy, że to niemożliwe. Dlatego tak zazdrościmy Yennefer.
- Dziękuję pani Filippie -
przemówiła po chwili Ciri, zaciskając dłonie na głowach sfinksów. -
Zaszczycona też jestem propozycją noszenia nazwiska Tancarville. Ponieważ
jednak wygląda, że nazwisko to jedyna rzecz, jaka w tej całej sprawie zależna
jest ode mnie i od mego wyboru, jedyna rzecz, jakiej mi się nie narzuca,
muszę obu paniom podziękować i wybrać sama. Nazywać chcę się Ciri z
Vengerbergu, córka Yennefer.
- Ha! - błysnęła zębami
czarnowłosa czarodziejka, będąca, jak odgadywała Ciri, Sabriną Glevissig z
Kaedwen. - Tankred Thyssen okaże się durniem, jeśli nie poślubi jej
morganatycznie. Jeśli zamiast niej da sobie wcisnąć na żonę jakąś mydlaną
princessę, okaże się durniem i ślepcem, nie umiejącym rozpoznać brylantu wśród
szkiełek. Gratuluję, Yenna. I zazdroszczę. A ty wiesz, jak szczera potrafię
być w zazdrości.
Yennefer podziękowała
skinieniem głowy. Bez choćby cienia uśmiechu.
- A zatem - powiedziała
Filippa - wszystko załatwione.
- Nie - powiedziała Ciri.
Francesca Findabair parsknęła
z cicha. Sheala de Tancarville uniosła głowę, a rysy twarzy stwardniały jej
nieładnie.
- Ja muszę rzecz przemyśleć -
oświadczyła Ciri. - Zastanowić się. Poukładać wszystko w sobie. Na spokojnie.
Gdy to uczynię, wrócę tu, do Montecalvo. Stanę przed paniami. Powiem paniom,
co postanowiłam.
Sheala poruszyła wargami,
jakby znalazła w ustach coś, co należy natychmiast wypluć. Ale nie odezwała
się.
- Jestem - zadarła głowę Ciri
- umówiona z wiedźminem Geraltem w mieście Rivia. Przyrzekłam mu, że się tam
z nim spotkam, że przyjadę tam razem z Yennefer. Dotrzymam tej obietnicy, z
waszą zgodą lub bez niej. Obecna tu pani Rita wie, że ja, gdy idę do Geralta,
zawsze znajdę dziurę w murze.
Margarita Laux-Antille z
uśmiechem kiwnęła głową.
- Z Geraltem muszę
porozmawiać. Pożegnać się z nim. I przyznać mu rację. Bo o jednej rzeczy
trzeba paniom wiedzieć. Gdyśmy odjeżdżali z zamku Stygga, zostawiając za
sobą trupy, spytałam Geralta, czy to już koniec, czy zwyciężyliśmy, czy zło
zostało pokonane, a dobro zatriumfowało. A on tylko uśmiechnął się tak jakoś
dziwnie i smutno. Myślałam, że to ze zmęczenia, przez to, że wszystkich jego
przyjaciół pochowaliśmy tam, pod zamkiem Stygga. Ale dziś już wiem, co
znaczył ten uśmiech. To był uśmiech politowania nad naiwnością dziecka, które
sądziło, że poderżnięte gardła Vilgefortza i Bonharta oznaczają triumf dobra
nad złem. Muszę mu koniecznie powiedzieć, że zmądrzałam, że zrozumiałam.
Muszę mu to koniecznie powiedzieć.
- Muszę też spróbować
przekonać go, że to, co panie chcą mi zrobić, różni się jednak zasadniczo od
tego, co chciał zrobić szklaną szprycką Vilgefortz. Muszę spróbować wyjaśnić
mu, że jest różnica między zamkiem Montecalvo a zamkiem Stygga, chociaż
Vilgefortzowi szło o dobro świata i paniom też idzie o dobro świata.
- Wiem, że nie będzie mi
łatwo przekonać takiego starego wilka jak Geralt. Geralt powie, że jestem
smarkula, że łatwo mnie omamić pozorami szlachetności, że całe to
przeznaczenie i dobro świata to głupie frazesy. Ale muszę spróbować. To
ważne, żeby on to zrozumiał i żeby to zaakceptował. To bardzo ważne. Także
dla pań.
- Nic nie zrozumiałaś -
powiedziała ostro Sheala de Tancarville. - Nadal jesteś dzieckiem, które od
etapu smarkatego ryku i tupania nóżkami przechodzi do smarkatej arogancji.
Jedno, co budzi nadzieje, to żywość twego umysłu. Będziesz uczyć się prędko,
wkrótce, wierz mi, będziesz śmiać się, wspominając głupstwa, które tu
wygadywałaś. Względem twego wyjazdu do Rivii, proszę, niechaj wypowie się
Loża. Ja wyrażam zdecydowany sprzeciw. Z powodów pryncypialnych. By ci
dowieść, że ja, Sheala de Tancarville, nigdy nie rzucam słów na wiatr. I że
potrafię przygiąć ci twój hardy karczek. Trzeba, dla twego własnego dobra,
nauczyć cię dyscypliny.
- Rozstrzygnijmy więc tę
kwestię - Filippa Eilhart położyła dłonie na stole. - Proszę, by panie
wypowiedziały swoje zdania. Czy mamy pozwolić, aby harda panienka Ciri
pojechała do Rivii? Na spotkanie z jakimś wiedźminem, dla którego wkrótce w
jej życiu nie będzie miejsca? Czy mamy dopuścić, by rósł w niej
sentymentalizm, którego wkrótce będzie musiała się wyzbyć do cna? Sheala jest
przeciw. A pozostałe panie?
- I ja jestem przeciw -
oświadczyła Sabrina Glevissig. - Też z powodów pryncypialnych. Dziewczyna mi
się podoba, podoba mi się, co tu gadać, jej impertynencja i krewka
zuchwałość, wolę to niż ciepłe kluchy. Nie miałabym nic przeciw jej prośbie,
zwłaszcza że wróciłaby tu niezawodnie, takie jak ona słowa nie łamią. Ale
pannica odważyła się grozić nam. Niech wie, że drwimy sobie z takich gróźb!
- Jestem przeciwna -
powiedziała Keira Metz. - Z powodów praktycznych. Dziewczyna i mnie się
podoba, a ten Geralt niósł mnie na Thanedd na rękach. Nie ma we mnie krztyny
sentymentalizmu, ale było mi wówczas strasznie przyjemnie. Byłby sposób się
odwdzięczyć. Ale nie! Bo mylisz się, Sabrino. Dziewczyna jest wiedźminką i
próbuje nas po wiedźmińsku przychytrzyć. Krótko mówiąc, zwiać.
- Czy ktoś tu - spytała
Yennefer, złowrogo przeciągając słowa - ośmiela się wątpić w słowo mojej
córki?
- Ty, Yennefer, milcz -
syknęła Filippa. - Nie odzywaj się, bym nie straciła cierpliwości. Mamy
dwa głosy na nie. Słuchamy dalszych.
- Głosuję za tym, by pozwolić
jej jechać - powiedziała Triss Merigold. - Znam ją i ręczę za nią. Chciałabym
też, o ile się zgodzi, towarzyszyć jej w tej podróży. Wspomóc ją, jeśli się
się zgodzi, w rozważaniach i przemyśleniach. I, jeśli się zgodzi, w rozmowie
z Geraltem.
- Także głosuję za -
uśmiechnęła się Margarita Laux-Antille. - Zdziwi panie to, co powiem, ale
robię to dla Tissai de Vries. Tissaia, gdyby tu była, żachnęła by się na
sugestię, że dla utrzymania jedności Loży trzeba stosować przymus i
ograniczenie wolności osobistej.
- Głosuję za - powiedziała
Francesca Findabair, poprawiając koronki na dekolcie. - Powodów jest wiele,
wyjawiać ich nie muszę i nie będę.
- Głosuję za - powiedziała
równie lakonicznie Ida Emean aep Sivney. - Bo tak każe mi moje serce.
- A ja jestem przeciwna -
oznajmiła sucho Assire var Anahid. - Nie kierują mną żadne sympatie,
antypatie ani kwestie pryncypialne. Lękam się o życie Ciri. Pod opieką Loży
jest bezpieczna, na prowadzących do Rivii gościńcach będzie łatwym celem. A
ja obawiam się, że są tacy którzy, odebrawszy jej nawet imię i tożsamość,
wciąż uważają, że to za mało.
- Pozostało nam - powiedziała
dość zjadliwie Sabrina Glevissig - poznać stanowisko pani Fringilli Vigo.
Chociaż powinno być ono oczywiste. Pozwolę sobie przypomnieć bowiem wszystkim
paniom zamek Rhys-Rhun.
- Wdzięczna za przypomnienie
- Fringilla Vigo dumnie uniosła głowę - oddam głos za Ciri. By dowieść
szacunku i sympatii, jaką mam dla tej dziewczyny. A nade wszystko robię to
dla Geralta z Rivii, wiedźmina, bez którego tej dziewczyny nie byłoby dziś
tutaj. Który, by ratować Ciri, szedł na koniec świata, walcząc ze wszystkim,
co stanęło mu na drodze, nawet ze sobą samym. Byłoby podłością odmawiać mu
teraz spotkania z nią.
- Za mało było jednak
podłości - powiedziała cynicznie Sabrina - a za dużo naiwnego
sentymentalizmu, tego samego sentymentalizmu, który mamy zamiar
wykorzeniać z tej panny. Ba, nawet o sercu była tu mowa. A rezultat jest
taki, że szale wagi stanęły w równowadze. W martwym punkcie. Niczego nie
zdecydowaliśmy. Trzeba głosować jeszcze raz. Proponuję tajnie.
- A po co?
Wszyscy spojrzeli na tę,
która się odezwała. Na Yennefer.
- Ciągle jestem członkinią
tej Loży - powiedziała Yennefer. - Nikt nie pozbawił mnie członkostwa. Nie
przyjęto nikogo na moje miejsce. Formalnie mam prawo głosu. Chyba jasne jest,
za czym głosuję. Głosy za przeważają, więc i sprawa jest załatwiona.
- Twoja bezczelność -
powiedziała Sabrina, splatając uzbrojone onyksowymi pierścieniami palce -
ociera się o granice dobrego smaku, Yennefer.
- Na pani miejscu milczałbym
z pokorą - dodała poważnie Sheala. - Myśląc o głosowaniu, którego wkrótce
sama będzie pani przedmiotem.
- Poparłam Ciri - powiedziała
- ale ciebie, Yennefer, muszę przywołać do porządku. Wystąpiłaś z Loży,
uciekając z niej i odmawiając współpracy. Nie masz żadnych praw. Masz
natomiast zobowiązania, długi do zapłacenia, wyrok do wysłuchania. Gdyby nie
to, ne byłabyś wpuszczona za próg Montecalvo.
Yennefer przytrzymywała Ciri,
rwącą się, by wstać i krzyczeć. Ciri bez oporu i w ciszy opadła na krzesło z
oparciami wyrzeźbionymi w sfinksy. Widząc, jak ze swego fotela wstaje,
górując nagle nad stołem, Pani Sowa. Filippa Eilhart.
- Yennefer - oświadczyła
dźwięcznie - nie ma prawa głosu, to jasne. Ale ja mam. Wysłuchałam głosów
wszystkich tu obecnych pań, mogę wreszcie, jak sądzę, sama zagłosować?
- Co chcesz - zmarszczyła
brwi Sabrina - przez to powiedzieć, Filippo?
Filippa Eilhart spojrzała
przez stół. Napotkała oczy Ciri i zajrzała w nie.
* * *
Dno basenu jest z
różnokolorowej mozaiki, płytki mienią się i zdają poruszać. Cała woda drga,
migocze światłocieniem. Pod wielkimi jak talerze liśćmi nenufarów,
wśród zielonych glonów migają karasie i orły. W wodzie odbijają się wielkie
ciemne oczy dziewczynki, jej długie włosy sięgają powierzchni, pływają po
niej.
Dziewczynka, zapomniawszy o
całym świecie, wodzi rączkami wśród łodyg grążeli, przewieszona przez krawędź
basenu fontanny. Chce koniecznie dotknąć którejś z tych złotych i czerwonych
rybek. Rybki podpływają do rączek dziewczynki, krążą wokół nich ciekawie, ale
schwytać się nie dają, nieuchwytne jak zjawy, jak sama woda. Palce
ciemnookiej dziewczynki zaciskają się na nicości.
- Filippa!
To najukochańszy głos. Mimo
tego dziewczynka nie reaguje natychmiast. Nadal patrzy w wodę, na rybki, na
nenufary, na swoje odbicie.
- Filippa!
* * *
- Filippo - ostry głos Sheali
de Tancarville wyrwał ją z zamyślenia. - Czekamy.
Z otwartego okna powiało
zimnym, wiosennym wiatrem. Filippa Eilhart wzdrygnęła się. Śmierć, pomyślała.
Śmierć przeszła obok mnie.
- Ta Loża - przemówiła
wreszcie pewnie, głośno i dobitnie - będzie decydować o losach świata.
Dlatego ta Loża jest jak świat, jest jego zwierciadłem. W równowadze stają tu
rozsądek, który nie zawsze oznacza zimną podłość i wyrachowanie, i
sentymentalizm, który nie zawsze jest naiwny. Odpowiedzialność, żelazna,
narzucana choćby siłą dyscyplina i niechęć do przemocy, łagodność i zaufanie.
Rzeczowy chłód omnipotencji... i serce.
- Ja - podjęła w ciszy, jaka
zapadła w sali kolumnowej zamku Montecalvo - oddając mój głos jako ostatnia z
głosujących, biorę pod uwagę jeszcze jedną rzecz. Taką, która, nie równoważąc
się z niczym, równoważy wszystko.
Idąc za jej wzrokiem,
wszystkie spojrzały na ścianę, na mozaikę, na której ułożony z maleńkich
różnobarwnych płytek wąż Urobos chwytał zębami własny ogon.
- Tą rzeczą - podjęła,
wpijając w Ciri swe ciemne oczy - jest przeznaczenie. W które ja,
Filippa Eilhart, od niedawna zaczęłam wierzyć. Które ja, Filippa Eilhart, od
niedawna zaczęłam rozumieć. Przeznaczenie to nie wyroki opatrzności, to nie
zwoje zapisane ręką demiurga, to nie fatalizm. Przeznaczenie to nadzieja.
Będąc pełna nadziei, wierząc, że to, co ma się stać, stanie się, oddaję mój
głos. Oddaję mój głos Ciri. Dziecku przeznaczenia. Dziecku nadziei.
Długo trwała cisza w
pogrążonej subtelnym światłocieniu sali kolumnowej zamczyska Montecalvo. Zza
okna dobiegł krzyk krążącego nad jeziorem orła rybołowa.
- Pani Yennefer - szepnęła
Ciri. - Czy to znaczy...
- Chodźmy, córeczko -
odpowiedziała cichym głosem Yennefer. - Geralt czeka na nas, a droga przed
nami daleka.
* * *
Geralt przebudził się i
poderwał, mając w uszach krzyk nocnego ptaka.
* * *
Potem czarodziejka i wiedźmin pobrali się i huczne wyprawili weselisko. Ja też tam byłem, miód i wino piłem. A oni później żyli szczęśliwie, ale bardzo krótko. On umarł zwyczajnie, na atak serca. Ona umarła niedługo po nim, a na co, o tym bajka nie wspomina. Mówią, że z żalu i tęsknoty, ale któżby tam bajkom wiarę dawał.
Flourens Delannoy, Bajki i klechdy
Rozdział dwunasty
Był szósty dzień po
czerwcowym nowiu, gdy dotarli do Rivii.
Wyjechali z lasów na zbocza
wzgórz i wówczas pod nimi, w dole, nagle i bez ostrzeżenia błysnęła
lustrzanie tafla jeziora Loc Eskalott kształtem runy, od której wzięło nazwę,
wypełniającego kotlinę. W tafli przeglądały się porośnięte jodłą i modrzewiem
wzgórza Craag Ros, wysunięta rubież masywu Mahakam. I czerwone dachówki wież
stojącego na jeziornym cyplu pękatego zamku Rivia, zimowej siedziby królów
Lyrii. A u zatoki przy południowym krańcu Loc Eskalott leżał gród rivski,
jaśniejący słomianym podgrodziem, ciemniejący domami niczym opieńki
porastającymi brzeg jeziora.
- No, to jakby dojechaliśmy -
stwierdził fakt Jaskier, osłaniając oczy dłonią. - Oto zatoczyliśmy krąg,
jesteśmy w Rivii. Dziwnie, oj, dziwnie się te losy plotą... Na żadnej z
zamkowych nie widzę biało-błękitnego proporca, a zatem królowa Meve na zamku
nie gości. Nie sądzę zresztą, by ci jeszcze pamiętała tamtą dezercję...
- Wierz mi, Jaskier -
przerwał Geralt, kierując konia w dół po zboczu. - Jest mi głęboko obojętne,
kto i co mi pamięta.
Pod miastem, niedaleko
rogatek, stał kolorowy namiot przypominający babkę z ciasta. Przed namiotem,
na kiju, wisiała biała tarcza z czerwoną krokwią. Pod podniesioną połą namiotu
stał rycerz w pełnej zbroi i białej jace ozdobionej takimże godłem co tarcza.
Rycerz przenikliwym i dość zaczepnym spojrzeniem mierzył mijające go baby z
chustami, maziarzy i dziegciarzy z łagwiami towaru, pastuchów,
domokrążców i proszalnych dziadów. Na widok jadących stępa Geralta i Jaskra
oczy rozbłysły mu z nadzieją.
- Dama waszego serca - Geralt
lodowatym głosem rozwiał nadzieje rycerza - kimkolwiek jest, jest
najpiękniejszą i najcnotliwszą dziewicą od Jarugi po Buinę.
- Na honor - odwarknął
rycerz. - Prawiście, panie.
* * *
Jasnowłosa dziewczynka w
skórzanej, gęsto nabijanej srebrnymi ćwiekami kurtce wymiotowała na środku
ulicy, zgięta w pół, przytrzymując się trzemienia hreczkowatej klaczy. Dwaj
koledzy dziewczyny, identycznie umundurowani, noszący miecze na plecach i
opaski na czołach, plugawie klęli przechodniów bełkotliwymi nieco głosami.
Obaj byli bardziej niż nietrzeźwi, chwiali się na nogach, obijali o boki koni
i belkę ustawionego przed zajazdem koniowiązu.
- Naprawdę musimy tam wejść?
- spytał Jaskier. - Wewnątrz tego przybytku może być więcej takich miłych
pacholąt.
- Umówiłem się tutaj.
Zapomniałeś? To jest właśnie zajazd "Pod Kogutem i Kwoczką", o którym
traktowała tabliczka na dębie.
Jasnowłosa dziewczyna zgięła
się znowu, rzygnęła spazmatycznie i nader obficie. Klacz prychnęła głośno i
szarpnęła się, obalając dziewczynę i przeciągając ją przez wymiociny.
- No i czego się
wytrzeszczasz, palancie? - bełkotnął jeden z chłopaków. - Dziadu, siwy?
- Geralt - mruknął Jaskier,
zsiadając. - Proszę cię, nie rób głupstw.
- Bez obaw. Nie zrobię.
Przywiązali konie do
koniowiązu po drugiej stronie schodków. Młodzieńcy przestali zwracać za nich
uwagę, zajęli się lżeniem i opluwaniem przechodzącej uliczką mieszczki z
dzieckiem. Nie spodobało mu się to, co zobaczył.
Pierwszą rzeczą, która
rzuciła się w oczy po wejściu do zajazdu, był napis: KUCHARZA
ZATRUDNIĘ. Drugą był wielki malunek na zbitym z desek szyldzie,
przedstawiający brodatą poczwarę z ociekającym krwią toporem. Podpis głosił:
KRASNOLUD - ZAPLUTY KARZEŁ ZDRADY.
Jaskier słusznie się obawiał.
Jedynymi praktycznie gośćmi zajazdu - oprócz kilku dostojnie pijanych pijaków
i dwóch chudych prostytutek o podkrążonych oczach - były dalsze ustrojone w
skrzącą się od ćwieków skórę "pacholęta" z mieczami na plecach. Było ich
ośmioro, płci obojga, ale rwetesu czynili za osiemnastu, przekrzykując się
wzajem i bluźniąc.
- Poznaję i wiem, ktoście są,
panowie - zaskoczył ich oberżysta, ledwo ich zobaczył. - I wiadomość dla was
mam. Udać się wam trzeba na Wiązowo, do gospody "U Wirsinga".
- Ooo - poweselał Jaskier. -
To dobrze...
- Komu dobrze, temu dobrze -
oberżysta wznowił wycieranie kufla w fartuch. - Gardzicie moim lokalem, wola
wasza. Ale ja wam powiem, że Wiązowo to krasnoludzki kwartał, nieludzie tam
bytują.
- I co z tego? - zmrużył oczy
Geralt.
- Ano, wam pewnie nic z tego
- wzruszył ramionami oberżysta. - Przeca ten, co dla was wiadomość zostawił,
krasnolud był. Skoro się z takim zadajecie... wasza rzecz. Wasza rzecz, czyja
wam kompanija milsza.
- Nie jesteśmy szczególnie
wybredni, jeśli idzie o kompanię - oświadczył Jaskier, ruchem głowy wskazując
wrzeszczących i szarpiących się przy stole smarkaczy w czarnych kurtkach i
przepaskach na kokrytych trądzikiem czołach. - Ale w takiej, jak owa, jako
żywo nie gustujemy.
Karczmarz odstawił wytarty
kufel i zmierzył ich brzydkim spojrzeniem.
- Wyrozumialszym trza być -
pouczył z naciskiem. - Młodzież musi się wyszumieć. Jest dane powiedzenie,
młodzież musi się wyszumieć. Wojna jeich ukrzywdziła. Ojce polegli...
- A matki się puszczały -
dokończył Geralt głosem lodowatym jak górskie jezioro. - Rozumiem i pełen
jestem wyrozumiałości. Przynajmniej staram się być pełen. Idziemy,
Jaskier.
- A idźcie, z szacunkiem -
powiedział bez szacunku oberżysta. - Ale żebyśta potem nie skarżyli, com was
nie przestrzegał. W niniejszy czas łatwo w krasnoludzkiej dzielnicy guza
złapać. Przy okazji.
- Przy okazji czego?
- A bo ja wiem? A bo to moja
rzecz?
- Chodźmy, Geralt - ponaglił
Jaskier, widząc kątem oka, że ukrzywdzona przez wojnę młodzież, ta jeszcze w
miarę przytomna, przygląda im się wzrokiem błyszczącym od fisstechu.
- Do widzenia, panie
oberżysto. Kto wie, może jeszcze kiedyś odwiedzimy twój lokal, za czas jakiś.
Gdy już nie będzie przy wejściu tych napisów.
- A któryż to nie podoba się
waszmościom? - karczmarz zmarszczył czoło i zaczepnie wziął się pod boki. -
Hę? Może ten o krasnoludzie?
- Nie. Ten o kucharzu.
Troje młodzierzy wstało od
stołu, lekko chwiejąc się na nogach, ewidentnie z zamiarem zastąpienia im
drogi. Dziewczyna i dwóch chłopaków w czarnuch kurtkach. Z mieczami na
plecach.
Geralt nie zwolnił kroku,
szedł, a twarz i wzrok miał zimne i całkowicie obojętne.
Gówniarze w ostatniej niemal
chwili rozstąpili się, cofnęli. Jaskier czuł od nich piwo. Pot. I strach.
- Trzeba się przyzwyczaić -
powiedział wiedźmin, gdy wyszli. - Trzeba się dostosowywać.
- Czasem trudno.
To nie jest argument. To nie
jest argument, Jaskier.
Powietrze było gorące, gęste
i kleiste. Jak zupa.
* * *
Na zewnątrz, przed zajazdem,
dwaj chłopcy w czarnych kurtkach pomagali jasnowłosej dziewczynie umyć się w
korycie. Dziewczyna parskała, bełkotliwie dowodziła, że już jej lepiej i
ogłaszała, że musi się napić. Że owszem, pójdzie na bazar, by dla krotochwil
przewracać stragany, ale wcześniej musi się napić.
Dziewczyna nazywała się Nadia
Esposito. Imię to zostało odnotowane w annałach. Przeszło do historii.
Ale o tym Geralt i Jaskier
wiedzieć jeszcze nie mogli. Dziewczyna też nie.
* * *
Uliczki rivskiego grodu
tętniły życiem, a tym, co zdawało się bez reszty pochłaniać mieszkańców i
przybyszów był handel. Wyglądało, że wszyscy handlują tu wszystkim i wszystko
próbują zmienić na coś więcej. Zewsząd rozbrzmiewała kakofonia krzyków -
towar reklamowano, targowano się zajadle, lżono wzajemnie, gromko obwiniano w
oszustwie, złodziejstwie i szwindlu, jak równierz innych grzeszkach, zgoła z
handlem nie związanych.
Nim Geralt i Jaskier dotarli
na Wiązowo, złożono im mnóstwo atrakcyjnych propozycji. Zaoferowano im między
innymi: astrolabię, blaszaną trąbkę, komplet sztućców zdobionych herbem
rodziny Frangipanich, akcje kopalni miedzi, słój pijawek, obszarpaną księgę o
tytule Cud mniemany albo Głowa Meduzy, parkę tchórzofretek, eliksir
wzmagający potencję oraz - w ramach transakcji wiązanej - niezbyt młodą,
niezbyt szczupłą i niezbyt świeżą niewiastę.
Czarnobrody krasnolud nad
wyraz nachalnie chciał ich przekonać do kupna tandetnego lusterka w ramce z
tombaku, dowodząc, że to magiczne zwierciadło Cambuscana, gdy naraz celnie
ciśnięty kamień wytrącił mu towar z ręki.
- Parszywy kobold! - zawył
uciekając, bosy i brudny ulicznik. - Nieludź! Brodaty cap!
- A żeby ci flaki wygniły,
ludzka mendo! - zaryczał krasnolud. - Żeby ci wygniły i dupą wyciekły.
Ludzie przyglądali się w
ponurym milczeniu.
* * *
Kwartał Wiązowo leżał nad
samym jeziorem, w zatoce wśród olch, płaczących wierzb i - ma się rozumieć -
wiązów. Tu było znacznie ciszej i spokojniej, nikt nieczego nie kupował ani
nie chciał sprzedawać. Od jeziora powiewał wiaterek, szczególnie miły po
wydostaniu się z dusznego i pełnego much smrodu miasta.
Karczmy "U Wirsinga" nie
szukali długo. Pierwszy napotkany przechodzień wskazał im ją bez
wahania.
Na schodkach spowitego pnącym
groszkiem i dziką różą ganku, pod daszkiem obrośniętym zieloniutkim mchem i
gniazdami jaskółek, siedziało dwóch brodatych krasnoludów, pociągając piwo z
tulonych do brzuchów kufli.
- Geralt i Jaskier -
powiedział jeden z krasnoludów i beknął wdzięcznie. - Długo daliście na
siebie czekać, nicponie.
Geralt zsiadł z konia.
- Witaj, Yarpenie Zigrin.
Cieszę się, że cię widzę, Zoltanie Chivay.
* * *
Byli jedynymi gośćmi zajazdu,
intensywnie pachnącego pieczystym, czosnkiem, ziołami i czymś jeszcze, czymś
nieuchwytnym, ale bardzo miłym. Siedzieli przy ciężkim stole z widokiem na
jezioro, które przez podbarwiane szybki w ołowianych ramkach wyglądało
tajemniczo, urocznie i romantycznie.
- Gdzie Ciri? - spytał bez
ogródek Yarpen Zigrin. - Chyba nie...
- Nie - przerwał szybko
Geralt. - Przyjedzie tu. Tylko jej patrzeć. No, brodacze, opowiadajcie, co
tam u was słychać.
- Nie mówiłem? - rzucił z
przekąsem Yarpen. - Nie mówiłem, Zoltan? Wraca z końca świata, gdzie, jeśli
wierzyć plotkom, brodził we krwi, zabijał smoki i obalał cesarstwa. A nas
pyta, co u nas słychać. Cały wiedźmin.
- Czym tu tak - wtrącił się
Jaskier, węsząc - smakowicie niesie?
- Obiadem - powiedział Yarpen
Zigrin. - Mięskiem. Zapytaj, Jaskier, skąd mamy mięsko.
- Nie zapytam, bo znam ten
dowcip.
- Nie bądź świnia.
- Skąd macie mięsko?
- Samo przypełzło.
- A teraz poważnie - Yarpen
otarł łzy, choć dowcip, prawdę powiedziawszy, był dość leciwy. - Z żarciem
jest sytuacja kryzysowa, jak to po wojnie. Mięsa nie uświadczysz, nawet
drobiu, o rybę też trudno... Źle jest z mąką i kartoflem,
strączkowymi... Farmy popalone, składy pograbione, stawy pospuszczane, pola
ugorem...
- Obrót leży - dodał Zoltan.
- Nie ma przewozu. Funkcjonuje tylko lichwa i handel wymienny. Widzieliście
bazar? Obok nędzarzy, wyprzedających i wymieniających resztki dobytku,
zbijają fortuny spekulanci...
- Jeżeli do tego wszystkiego
nadarzy się nieurodzaj, zimą ludzie na zaczną mrzeć z głodu.
- Naprawdę tak źle?
- Jadąc z południa, musiałeś
mijać wsie i osady. Przypomnij sobie, w ilu słyszałeś szczekanie psów.
- Jasna cholera - Jaskier
palnął się w czoło. - Widziałem... Mówiłem ci, Geralt, że to nie było
normalne! Że czegoś brakowało! Ha! Teraz kojarzę! Nie było słychać psów!
Nigdzie nie było...
Urwał nagle, spojrzał w
stronę pachnącej czosnkiem i ziołami kuchni, a w jego oczach zjawił się
przestrach.
- Bez obaw - parsknął Yarpen.
- Nasze mięsko nie z tych, co szczeka, miauczy lub woła: "Litości!" Nasze
mięsko jest całkiem inne. Godne królów!
- Zdradź wreszcie,
krasnoludzie!
- Gdyśmy dostali wasz list i
jasne się stało, że spotkamy się właśnie w Rivii, kombinowaliśmy z Zoltanem,
czym by tu was podjąć. Kombinowaliśmy, kombinowaliśmy, aż nam się od tego
kombinowania sikać zachciało, zaszliśmy tedy do nadjeziornej olszynki.
Patrzymy, a tam zatrzęsienie wręcz ślimaków winniczków. Wzięliśmy więc wór i
nałapaliśmy milutkich mięczaków, ile tylko w ten wór wlazło...
- Dużo nam uciekło - pokiwał
głową Zoltan Chivay. - Myśmy byli krzynkę pijani, a one diablo szybkie.
Oba krasnoludy znowu
popłakały się ze śmiechu z kolejnego niemłodego dowcipu.
- Wirsing - Yarpen wskazał
krzątającego się przy piecu karczmarza - zna się na przyrządzaniu ślimaków, a
rzecz ta, wiedzieć wam trzeba, niemałych wymaga arkanów. Onże jednak
zawołanym jest kuchmistrzem. Zanim owdowiał, prowadził z żoną traktiernię w
Mariborze z taką kuchnią, że sam król podejmował u niego gości. Zaraz
pojemy, mówię wam!
- A wcześniej - skinął Zoltan
- zakąsimy świeżo uwędzoną sieją schwytaną na szarpaka w bezdennej otchłani
tutejszego jeziora. I popujemy siwuchą z otchłani tutejszej piwnicy.
- I opowieść, panowie -
przypomniał Yarpen, nalewając. - Opowieść!
* * *
Sieja była jeszcze ciepła,
tłusta, pachnąca dymem olchowych trocin. Wódka była zimna, aż zęby rwały.
Najpierw opowiadał Jaskier,
kwieciście, potoczyście, kolorowo i ze swadą, strojąc opowieść w ornamenty
tak kraśne i fantazyjne, że niemal przysłaniające bujdę i konfabulację. Potem
opowiadał wiedźmin. Opowiadał samą prawdę, a mówił tak sucho, drętwo i
bezbarwnie, że Jaskier nie wytrzymał i wtrącał się co i rusz, za co zbierał
od krasnoludów reprymendy.
A później opowieść skończyła
się i zapadła długa cisza.
- Za Milvę łuczniczkę! -
Zoltan Chivay odchrząknął, zasalutował kubkiem. - Za Nilfgaardczyka. Za
Regisa zielarza, który w swej chacie ugościł wędrowców bimbrem z mandragory.
I za ową Angouleme, której żem nie znał. Niech im będzie lekka ziemia,
wszystkim. Niechaj mają tam, w zaświatach, grubo wszystkiego, czego na tym
świecie było im szczupło. I niechaj po wsze czasy żyją ich imiona w pieśniach
i opowieściach. Wypijmy.
* * *
Wirsing, chłopisko
szpakowate, blade i chude jak szczapa, istne zaprzeczenie stereotypu
karczmarza i mistrza arkanów kuchennych, wniósł na stół koszyk bielutkiego i
pachnącego chleba, a po nim ogromny drewniany talerz, na którym na podściółce
z liści chrzanu leżały ślimaki, skwierczące i pryskające czosnkowym masłem.
Jaskier, Geralt i krasnoludy ostro wzięli się za jedzenie. Posiłek był
wykwintnie smaczny i przy tym niezwykle zabawny, zważywszy konieczność
żonglerki dziwacznymi kleszczykami i widełkami.
Jedli, mlaskali, chwytali na
chleb wyciekające masło. Klęli pogodnie, gdy jeden z drugim ślimak wyprysnął
się z kleszczyków. Dwa młode kotki miały dziką uciechę, turlając i goniąc po
podłodze puste skorupki.
Zapach płynący z kuchni
dowodził, że Wirsing piecze drugą porcję.
* * *
Yarpen Zigrin niechętnie
machnął ręką, ale zdawał sobie sprawę, że wiedźmin nie odpuści.
- U mnie - powiedział,
wysysając skorupkę - w zasadzie nic nowego. Trochę się powojowało... Trochę
się porządziło, bo mnie podstarościm wybrali. Będę robił karierę w polityce.
W każdym innym interesie duża konkurencja. A w polityce dureń na łapowniku i
złodziejem pogania. Łatwo się wybić.
- Ja tam - rzekł Zoltan
Chivay, gestykulując trzymanym w szczypcach ślimakiem - do polityki smykałki
nie mam. Ja hemernię parowo-wodną zakładam, do spółki z Figgsem Merluzzo i
Munro Bruysem. Pamiętasz ich, wiedźminie, Figgsa i Bruysa?
- Nie tylko ich.
- Yazon Varda poległ pod
Jarugą - poinformował sucho Zoltan. - Całkiem głupio, w jednej z ostatnich
potyczek.
- Szkoda chłopa. A Percival
Schuttenbach?
- Gnom? O, ten ma się dobrze.
Chytrek, od zaciągu się wykręcił, jakimiś prastarymi gnomimi prawami się
zasłaniając, niby że mu religia wojować zabrania. I udało mu się, choć
wszyscy przecie wiedzieli, że on cały panteon bogów i bogiń oddałby za
marynowanego śledzia. Teraz ma warsztat jubilerski w Novigradzie. Wiesz,
odkupił ode mnie papugę, Feldmarszałka Dudę, i zrobił z ptaka żywą reklamę,
wyuczywszy wołać: "Brrrylanty, brrylanty". I wyobraź sobie, to działa. Gnom
ma klienteli od cholery, pełne ręce roboty i nabitą kasę. Tak, tak, to jest
Novigrad! Tam pieniądz na ulicach leży. Dlatego też i my naszą hamernię
zamierzamy w Novigradzie uruchomić.
- Będą ci ludzie drzwi gównem
mazać - powiedział Yarpen. - Kamieniami w okna miotać. I zaplutym karłem
nazywać. Nic ci nie pomoże, żeś kombatant, żeś się za nich bił. Będziesz
pariasem w tym twoim Novigradzie.
- Jakoś będzie - rzekł wesoło
Zoltan. - W Mahakamie za duża konkurencja. I za dużo polityków. Napijmy się,
chłopaki. Za Caleba Strattona. Za Yazona Vardę.
- Za Regana Dahlberga - dodał
Yarpen, pochmurniejąc. Geralt pokręcił głową.
- Regan też...
- Też. Pod Mayeną. Sama
została stara Dahlbergowa. Ach, do diaska, dość, dość o tym, napijmy się! I
pospieszmy się z tymi ślimakami, bo Wirsing już niesie drugą michę!
* * *
Krasnoludy, popuściwszy
pasów, wysłuchały opowieści Geralta o tym, jak to książęcy romans Jaskra
skończył się na szafocie. Poeta udawał urażonego i nie komentował. Yarpen i
Zoltan ryczeli ze śmiechu.
- Tak, tak - rzekł na koniec
Yarpen Zigrin, wyszczerzywszy zęby. - Jak mówi stara piosenka: chłop, co w
ręku łamie sztaby, nie oprze się woli baby. Kilka świetnych przykładów
słuszności tego porzekadła zebrało się dziś za jednym stołem. Zoltan Chivay,
żeby daleko nie szukać. Opowiadając, co tam u niego nowego, zapomniał dodać,
że się żeni. Wkrótce, bo we wrześniu. Szczęśliwa wybranka nazywa się Eudora
Brekekeks.
- Breckenriggs! - skorygował
dobitnie Zoltan, marszcząc brew. - Zaczynam mieć dość poprawiania ci wymowy,
Zigrin. Bacz, albowiem ja, gdy mam czegoś dość, potrafię przypieprzyć!
- Gdzie ślub? I kiedy
dokładnie? - pojednawczo wpadł w słowo Jaskier. - Pytam, bo może zajrzymy.
Jeśli zaprosisz, rozumie się.
- Nie ustalono jeszcze co,
gdzie, jak i czy w ogóle - bąknął Zoltan, najwyraźniej skonfundowany. -
Yarpen uprzedza fakty. Niby jesteśmy z Eudorą po słowie, ale czy to można
wiedzieć, co będzie? W takich, kurwa, czasach?
- Drugi przykład babskiej
wszechmocy - kontynuował Yarpen Zigrin - to Geralt z Rivii, wiedźmin.
Geralt udawał zajętego
ślimakiem. Yarpen parsknął.
- Odzyskawszy oto cudem swoją
Ciri - podjął - pozwala jej odjechać, godzi się na ponowne rozstanie.
Zostawia ją znowu samą, chociaż, jak tu słusznie ktoś zauważył, czasu nie są,
kurwa, najspokojniejsze. A wszystko to dany wiedźmin robi dlatego, że tak
chce pewna kobieta. Wiedźmin wszystko i zawsze robi tak, jak chce tego owa
kobieta, znana ogółowi jak Yennefer z Vengerbergu. I żeby to jeszcze dany
wiedźmin coś z tego miał. Ale on nie ma. Zaiste, jak mawiał król Dezmod,
zaglądnąłwszy po skończonej potrzebie do nocnika: "Rozum nie jest w stanie
tego ogarnąć".
- Proponuję - Geralt z
przemiłym uśmiechem wzniósł kubek - napić się i zmienić temat.
- O, to, to - powiedzieli w
duecie Jaskier i Zoltan.
* * *
Wirsing wzniósł na stół
trzecią, a potem czwartą michę ślimaków winniczków. Nie zapomniał też, ma się
rozumieć, o chlebie i gorzałce. Biesiadnicy nasycili się już nieco jadłem,
nic tedy dziwnego, że toasty wznoszono nieco częściej. Nic też dziwnego, że
do dyskursu coraz częściej i gęściej zakradała się filozofia.
* * *
- Zło, z którym walczyłem -
powtórzył wiedźmin - było przejawem działań Chaosu, działań obliczonych na
to, by zakłócić Ład. Tam bowiem, gdzie szerzy się Zło, Ład zapanować nie
może, wszystko, co Ład zbuduje, runie, nie ostoi się. Światełko mądrości i
płomyk nadziei, żar ciepła, miast rozbłyskać, zgasną. Będzie ciemno. A w
ciemności będą kły, pazury i krew.
Yarpen Zigrin pogładził brodę
zatłuszczoną wyciekłym ze ślimaków czosnkowoziołowym masłem.
- Bardzo to ładnie
powiedziane, wiedźminie - przyznał. - Ale, jak rzekła młodziutka Cerro do
króla Vridanka na ich pierwszej schadzce: "Niebrzydka rzecz, ale czy ma
jakieś zastosowanie praktyczne?"
- Racja istnienia - wiedźmin
nie uśmiechnął się - i racja bytu wiedźminów zostały zachwiane, albowiem
walka Dobra ze Złem toczy się teraz na innym polu bitwy i zupełnie inaczej
jest prowadzona. Zło przestało być chaotyczne. Przestało być ślepą i
żywiołową siłą, przeciw której wystąpić musiał wiedźmin, mutant równie
morderczy i równie chaotyczny jak samo Zło. Dziś Zło rządzi się prawami - bo
prawa mu przysługują. Działa w myśl zawartych traktatów pokojowych, bo
pomyślano o nim, owe traktaty zawierając...
- Widział wypędzonych na
południe osadników - domyślił się Zoltan Chivay.
- I nie tylko - dodał
poważnie Jaskier. - Nie tylko.
- I co z tego? - Yarpen
Zigrin siadł wygodniej, splótł dłonie na brzuchu. - Każdy coś widział.
Każdego coś kiedyś wkurzyło, każdy kiedyś na krócej lub dłużej stracił
apetyt. Albo sen. Tak bywa. Tak bywało. I tak bywać będzie. Więcej filozofii,
jak i z tych skorup tutaj, jako żywo z tego nie wyciśniesz. Bo i nie ma
więcej. Co tobie nie w smak, wiedźminie, co tobie nie po myśli? Zmiany,
którym ulega świat? Rozwój? Postęp?
- Może.
Yarpen milczał długo, patrząc
na wiedźmina spod krzaczastych brwi.
- Postęp - rzekł wreszcie -
jest jak stado świń. I tak należy na ów postęp patrzeć, tak go należy
oceniać. Jak stado świń łażących po gumnie i obejściu. Z faktu istnienia tego
stada wypływają rozlicznie korzyści. Jest golonka. Jest kiełbasa, jest
słonina, są nóżki w galarecie. Słowem, są korzyści! Nie ma co tedy nosem
kręcić, że wszędzie nasrane.
Wszyscy milczeli czas jakiś,
rozważając w duszach i sumieniach różne ważne rzeczy i sprawy.
- Trzeba się napić - rzekł
wreszcie Jaskier.
Nikt nie zaprotestował
* * *
- Postęp - powiedział wśród
ciszy Yarpen Zigrin - będzie, na dłuższą metę, rozjaśniał mroki. Ciemność
ustąpi przed światłem. Ale nie od razu. I na pewno nie bez walki.
Geralt, zapatrzony w okno,
uśmiechnął się do własnych myśli i marzeń.
- Ciemność, o której mówisz -
powiedział - to stan ducha, nie materii. Do walki z czymś takim trzeba
wyszkolić całkiem innych wiedźminów. Najwyższy czas zacząć.
- Zacząć się
przekwalifikowywać? To miałeś na myśli?
- Całkiem nie to. Mnie
wiedźmiństwo już nie interesuje. Przechodzę w stan spoczynku.
- Akurat!
- Mówię najzupełniej
poważnie. Skończyłem z wiedźmiństwem.
Zapadła długa cisza,
przerywana wściekłym miauczeniem kotków, które pod stołem drapały się i
gryzły, wierne obyczajowi swego gatunku, dla którego zabawa bez bólu to żadna
zabawa.
- Skończył z wiedźmiństwem -
powtórzył wreszcie przeciągle Yarpen Zigrin. - Ha! Sam nie wiem, co o tym
myśleć, jak powiedział król Dezmod, gdy przyłapano go na oszukiwaniu w karty.
Ale podejrzewać można najgorsze. Jaskier, ty z nim podróżujesz, dużo z nim
przestajesz. Zdradza inne objawy paranoi?
- Dobra, dobra - Geralt miał
twarz kamienną. - Żarty na bok, jak powiedział król Dezmod, gdy wśród uczty
goście nagle zaczęli sinieć i umierać. Powiedziałem, co miałem do
powiedzenia. A teraz do czynów.
Zdjął miecz z oparcia
krzesła.
- Oto twój sihill, Zoltanie
Chivay. Zwracam ci go z podziękowaniem i pokłonem. Posłużył. Pomógł. Ratował
życie. I odbierał życie.
- Wiedźminie... - krasnolud
uniósł ręce w obronnym geście. - Miecz jest twój. Nie pożyczałem ci go, lecz
podarowałem. Podarunki...
- Milcz, Chivay. Zwracam ci
twój miecz. Nie będzie mi już potrzebny.
- Akurat - powtórzył Yarpen.
- Nalej mu wódki, Jaskier, bo gada jak stary Schrader, gdy mu w szybie
kopalni oskard spadł na głowę. Geralt, ja wiem, że ty jesteś natura głęboka i
dusza wyniosła, ale nie pieprz, bardzo cię proszę, takich głodnych
kawałków, bo w audytorium, jak łatwo zauważyć, nie siedzi ani Yennefer, ani
żadna inna z twoich czarodziejskich konkubin, jeno my, stare wilki. Nie nam,
starym wilkom, bajać o tym, że miecz niepotrzebny, wiedźmin niepotrzebny, że
świat jest be, że to, że sio. Jesteś wiedźminem i będziesz nim...
- Nie, nie będę - zaprzeczył
łagodnie Geralt. - Pewnie zdziwi to was, stare wilki, ale doszedłem do
wniosku, że głupotą jest sikanie pod wiatr. Że głupotą jest nadstawiać karku
za kogoś. Nawet jeśli ten ktoś płaci. I nic do tego nie ma filozofia
egzystencjalna. Nie uwierzycie, ale własna skóra stała mi się nagle nad wyraz
miła. Doszedłem do wniosku, że głupotą byłoby zarażać ją w cudzej obronie.
- Zauważyłem - kiwnął głową
Jaskier. - Z jednej strony, to mądre. Z drugiej...
- Nie ma drugiej.
- Yennefer i Ciri - spytał po
małej chwili Yarpen - mają coś wspólnego z twoją decyzją?
- Wiele.
- Tedy wszystko jasne -
westchnął krasnolud. - Nie bardzo wiem, co prawda, jak ty, profesjonał od
miecza, zamierzasz się sustentować, jak masz zamiar urządzić sobie byt
doczesny. Choć nijak, choćbyś zęby rwał, nie widzę cię w roli, weźmy, takiego
plantatora kapusty, cóż jednak, wybór trzeba uszanować. Gospodarzu, pozwól!
Oto miecz mahakamski sihill z kuźni samego Rhundurina. Był to podarek.
Obdarowany go nie chce, darowującemu przyjąć zwrotu nie wolno. Weź go więc
ty, przymocuj nad kominem. Przemianuj karczmę na "Pod Wiedźmińskim Mieczem".
Niech tu w zimowe wieczory płyną opowieści o skarbach i potworach, o krwawej
wojnie i zaciekłych walkach, o śmierci. O wielkiej miłości i o niezłomnej
przyjaźni. O odwadze i o honorze. Niechaj ten miecz nastaja słuchaczy i zsyła
natchnienie bajarzom. A teraz nalejcie mi, panowie, w to oto naczynie wódki,
albowiem będę mówił dalej, będę wygłaszał głębokie prawdy i różne filozofie,
w tym egzystencjalne.
Gorzałkę rozlano do kubków w
ciszy i dostojeństwie. Spojrzano sobie w oczy i wypito. Z nie mniejszym
dostojeństwem. Yarpen Zigrin odchrząknął, powiódł wzrokiem po słuchaczach,
upewnił się, czy aby są dostatecznie skupieni i dostojni.
- Postęp - przemówił z
namaszczeniem - będzie rozjaśniał mroki, bo od tego ów postęp jest, jak ta,
nie przymierzając, dupa od stania. Będzie coraz jaśniej, coraz mniej będziemy
bali się ciemności i zaczajonego w niej Zła. Przyjdzie, być może, i taki
dzień, kiedy w ogóle przestaniemy wierzyć, że w tej ciemności coś czyha.
Będziemy takie lęki wyśmiewać. Nazywać dziecinnymi. Wstydzić się ich! Ale
zawsze, zawsze będzie istniała ciemność. I zawsze będzie w ciemności Zło,
zawsze będą w ciemności kły i pazury, mord i krew. I zawsze będą potrzebni
wiedźmini.
* * *
Siedzieli w zadumie i
milczeniu, pogrążeni w myślach tak głęboko, że ich uwadze umknął rosnący
nagle szum i hałas miasta, gniewny, złowrogi, przybierający na sile jak
buczenie rozdrażnionych os.
Ledwie zauważyli, jak
cichutkim i pustym nadjeziornym bulwarem przemknęła jedna, druga, trzecia
postać.
W momencie, gdy nad miastem
eksplodował ryk, drzwi zajazdu "U Wirsinga" rozwarły się z trzaskiem i do
wnętrza wpadł mały krasnolud, czerwony z wysiłku i z trudem łapiący
powietrze.
- Co jest? - uniósł głowę
Yarpen Zigrin.
Krasnolud, nadal nie mogąc
złapać tchu, wskazał ręką w stronę śródmieścia. Oczy miał dzikie.
- Weź głęboki wdech -
poradził Zoltan Chivay. - I gadaj, w czym rzecz.
* * *
Potem mówiono, że tragiczne
wypadki w Rivii były wydarzeniem absolutnie przypadkowym, że była to reakcja
spontaniczna, nagła i niemożliwa do przewidzenia eksplozja słusznego gniewu,
zrodzona przez wzajemną wrogość i niechęć ludzi, krasnoludów i elfów.
Mówiono, że to nie ludzie, lecz krasnoludy zaatakowały pierwsze, że z ich
strony wyszła agresja. Że krasnoludzki przekupień obraził młodą szlachciankę
Nadię Esposito, sierotę wojenną, że użył wobec niej przemocy. Gdy zaś w
obronie szlachcianki stanęli jej przyjaciele, krasnolud skrzyknął swych
rodaków. Doszło do bitki, a potem walki, która w mgnieniu oka objęła cały
bazar. Walka przerodziła się w rzeź, w zmasowany atak ludności na zajmowaną
przez nieludzi część podgrodzia i dzielnicę Wiązowo. W ciągu niecałej
godziny, od incydentu na bazarze do interwencji magów, zabite zostały sto
osiemdziesiąt cztery osoby, a blisko połowę ofiar stanowiły kobiety i dzieci.
Taką też wersję wypadków
podaje w swej pracy profesor Emmerich Gottschalk z Oxenfurtu.
Ale byli tacy, którzy mówili
co innego. Gdzie tu spontaniczność, gdzie tu raptowna i nieprzewidywalna
eksplozja, pytali, jeżeli w ciągu kilku minut od zajść na bazarze zjawiły się
na ulicach wozy, z których ludziom zaczęto rozdawać broń? Gdzie tu nagły a
słuszny gniew, jeżeli prowodyrami motłochu, tymi najbardziej widocznymi i
aktywnymi w czasie masakry, byli ludzie, których nikt nie znał, a którzy
przybyli do Rivii na kilka dni przed zajściami, nie wiedzieć skąd? I zniknęli
potem nie wiadomo gdzie? Dlaczego wojsko interweniowało tak późno? I z
początku tak opieszale?
Jeszcze inni naukowcy
doszukiwali się rivskich zajściach nilfgaardzkich prowokacji, a byli i tacy,
którzy twierdzili, że wszystko to uknuły same krasnoludy do spółki z elfami.
Że same się pozabijały, by oczernić ludzi.
Wśród poważnych naukowych
głosów zupełnie zagubiła się nader śmiała teoria pewnego młodego i
ekscentrycznego magistra, który - dopóki go nie uciszono - twierdził, że w
Rivii do głosu doszły nie żadne spiski i tajemne sprzysiężenia, lecz
zwyczajne i jakże powszechne cechy miejscowej ludności: ciemnota, ksenofobia,
brutalne chamstwo i dogłębnie zbydlęcenie.
A potem sprawa znudziła się
wszystkim i przestano o niej mówić w ogóle.
* * *
- Do piwnicy! - powtórzył
wiedźmin, a niepokojem nasłuchując zbliżającego się szybko ryku i wrzasku
tłuszczy. - Krasnoludy do piwnicy! Bez głupiej bohaterszczyzny!
- Wiedźminie - stęknął
Zoltan, ściskając stylisko topora. - Ja nie mogę... Tam giną moi bracia...
- Do piwnicy. Pomyśl o
Eudorze Brekekeks. Chcesz by owdowiała przed ślubem?
Argument podziałał.
Krasnoludy zeszły do loszku. Geralt i Jaskier zakryli wejście słomianą
rogóżką. Wirsing, zwykle blady, teraz był biały. Jak twaróg.
- Widziałem pogrom w
Mariborze - wydukał, patrząc na wejście do piwnicy. - Jeśli ich tam znajdą...
- Idź do kuchni.
Jaskier też był blady. Geralt
niespecjalnie mu się dziwił. W bezforemnym i jednostajnym do niedawna ryku,
jaki ich dolatywał, zabrzmiały indywidualne nuty. Takie, na dźwięk których
włosy podnosiły się na głowie.
- Geralt - wyjęczał poeta. -
Ja jestem trochę podobny do elfa...
- Nie bądź głupi.
Nad dachami wykwitły kłęby
dymu. A z uliczki wypadli zbiegowie. Krasnoludy. Płci obojga.
Dwóch bez zastanowienia
skoczyło do jeziora i zaczęło płynąć, ostro kotłując wodę, na wprost, na
ploso. Reszta się rozbiegła. Część skręciła w stronę oberży.
Z uliczki wypadła tłuszcza.
Była szybsza od krasnoludów. W tym wyścigu żądza mordu wygrywała.
Wrzask mordowanych
zaświdrował w uszach, zadzwonił kolorowanymi szybkami w oknach zajazdu.
Geralt poczuł, jak zaczynają drżeć mu ręce.
Jednego krasnoluda dosłownie
rozszarpano, rozerwano na sztuki. Drugiego, przewróconego na ziemię, w kilka
chwil zmieniono w krwawą bezkształtną masę. Kobietę zadźgano widłami i
spisami, dziecko, którego broniła do końca, zwyczajnie rozdeptano, zmiażdżono
uderzeniami obcasów.
Troje - krasnolud i dwie
kobiety - uciekło wprost ku oberży. Za nimi gnał ryczący tłum.
Geralt wziął głęboki wdech.
Wstał. Czując na sobie przerażone oczy Jaskra i Wirsinga, zdjął z półki nad
kominem sihill, miecz kuty w Mahakamie, w kuźni samego Rhundurina.
- Geralt.. - zajęczał
rozdzierająco poeta.
- Dobra - powiedział
wiedźmin, idąc ku wyjściu. - Ale to już ostatni raz! Niech mnie szlag, to już
naprawdę ostatni raz!
Wyszedł na ganek, a z ganku
już skoczył, szybkim cięciem rozpłatał draba w murarskim kitlu,
zamierzającego się na kobietę kielnią. Następnemu odrąbał rękę wczepioną we
włosy drugiej niewiasty. Kopiących przewróconego krasnoluda zasiekł dwoma
szybkimi, skośnymi cięciami.
I poszedł w tłum. Szybko,
zwijając się w półobrotach. Ciął celowo szeroko, pozornie bezładnie - wiedząc,
że takie cięcia są bardziej krwawe i bardziej spektakularne. Nie chciał ich
zabijać. Chciał ich tylko porządnie pokaleczyć.
- Elf! Elf! - rozdarł się
dziko ktoś z tłuszczy. - Zabić elfa!
Przesada, pomyślał, Jaskier
może, ale ja elfa nie przypominam z żadnej strony.
Wypatrzył tego, który
krzyczał, żołnierza chyba, bo w brygantynie i wysokich butach. Wkręcił się w
tłum jak węgorz. Żołnierz zastawił się trzymanym oburącz oszczepem. Geralt
ciął wzdłuż drzewca, odrąbując mu palce. Zawirował, kolejnym szerokim cięciem
wywołując wrzaski bólu i fontanny krwi.
- Pomiłuj! - rozczochrany
młodzik o oszalałych oczach padł przed nim na kolana. - Oszczędź!
Geralt oszczędził, wstrzymał
rękę i miecz, przeznaczony do ciosu impet wykorzystując na obrót. Kątem oka
zobaczył, jak rozczochrany się zrywa, zobaczył, co trzyma w rękach. Złamał
obrót, by wywinąć się w odwrotny unik. Ale ugrzązł w tłumie. Na ułamek
sekundy ugrzązł w tłumie.
Mógł tylko spojrzeć na lecące
ku niemu trójzębne ostrze wideł.
* * *
Ogień w palenisku ogromnego
komina wygasł, w halli zrobiło się ciemno. Wiejący od gór wicher świszczał w
szczelinach murów, wył, wdzierając się przez nieszczelne okiennice Kaer
Morhen, Wiedźmińskiego Siedliszcza.
- Psiakrew! - Eskel nie
wytrzymał, wstał, otworzył kredens. - "Mewa" czy wódka?
- Wódka - powiedzieli jednym
głosem Coën i Geralt.
- No pewnie - odezwał się
skryty w cieniu Vesemir. - No pewnie, jasne! Utopcie waszą głupotę w gorzale.
Głupcy cholerni!
- To był wypadek... - bąknął
Lambert. - Radziła już sobie na grzebieniu...
- Zamknij jadaczkę, durniu!
Nie chcę słyszeć twego głosu! Powiadam ci, jeśli dziewczynie coś się stało...
- Ma się już dobrze -
przerwał miękko Coën. - Śpi spokojnie. Głęboko i zdrowo. Obudzi się
trochę obolała, i to wszystko. O transie, o tym, co się stało, nie będzie w
ogóle pamiętała.
- Byleście wy pamiętali -
sapnął Vesemir. - Kapuściane łby! Nalej i mnie, Eskel.
Milczeli długo, zasłuchani w
wycie wichury.
- Trzeba kogoś wezwać -
powiedział wreszcie Eskel. - Trzeba tu ściągnąć jakąś magiczkę. To, co dzieje
się z tą dziewczyną, nie jest normalne.
- To już trzeci trans.
- Ale po raz pierwszy mówiła
artykułowanie...
- Powtórzcie mi jeszcze raz,
co mówiła - rozkazał Vesemir, jednym zamachem wychylając pucharek. - Słowo w
słowo.
- Nie da się słowo w słowo -
powiedział Geralt, zapatrzony w żar. - A sens, jeśli ma sens szukanie w tym
sensu, był taki: ja i Coën umrzemy. Zęby będą naszą zgubą. Obu nas
zabiją zęby. Jego dwa. Mnie trzy.
- Jest dość prawdopodobne -
prychnął Lambert - że zostaniemy zagryzieni. Każdego z nas mogą w każdej
chwili zgubić zęby. Was dwu jednak, jeśli ta wieszczba jest prawdziwie
wieszcza, wykończą jakieś wyjątkowo szczerbate monstra.
- Albo ropna zgorzel od
zepsutych zębów - kiwnął głową Eskel, pozornie poważny. - Tyle że nam
przecież nie psują się zęby.
- A ja - powiedział Vesemir -
nie kpiłbym sobie z tej sprawy.
Wiedźmini milczeli.
Wicher wył i gwizdał w murach
Kaer Morhen.
* * *
Rozczochrany młodzik, jak
gdyby przerażony tym, co zrobił, puścił stylisko, wiedźmin wbrew woli
zakrzyczał z bólu, zgiął się, wbite w jego brzuch trójzębne widły przeważyły
go, a gdy upadł na kolana, same wysunęły się z ciała, upadły na bruk. Krew
polała się z szumem i pluskiem godnym wodospadu.
Geralt chciał wstać z kolan.
Zamiast tego przewrócił się na bok.
Otaczające go dźwięki nabrały
pogłosu i echa, słyszał je tak, jak gdyby miał głowę pod wodą. Widział też
niewyraźnie, z zakłóconą perspektywą i zupełnie fałszywą geometrią.
Ale widział, jak tłum
pierzcha. Widział jak czmych przed odsieczą. Przed Zoltanem i Yarpenem z
toporami, Wirsingiem z tasakiem od mięsa i Jaskrem zbrojnym w miotłę.
Stójcie, chciał krzyknąć,
dokąd? Wystarczy, że to ja zawsze sikam pod wiatr.
Ale nie mógł krzyknąć. Głos
zdławiła fala krwi.
* * *
Miało się na południe, gdy
czarodziejki dotarły do Rivii, gdy w dole, w perspektywie gościńca,
lustrzanie zabłysła tafla jeziora Loc Eskalott, czerwone dachówki zamku i
dachy grodu.
- No, to dojechałyśmy -
stwierdziła fakt Yennefer. - Rivia! Ha, jak to się przedziwnie losy plotą.
Ciri, od dłuższego czasu
bardzo podniecona, zmusiła Kelpie do tańczenia i drobienia kopytami. Triss
Merigold westchnęła niezauważalnie. To znaczy, myślała, że to było
niezauważalnie.
- Proszę, proszę - Yennefer
pokosiła na nią oczy. - Jakież to dziwne dźwięki unoszą twą pierś dziewiczą,
Triss. Ciri, pojedź do przodu, sprawdź, czy cię tam nie ma.
Triss odwróciła twarz,
zdecydowana nie prowokować i nie dawać pretekstu. Nie liczyła na efekt. Od
dłuższego czasu wyczuwała w Yennefer złość i agresję, tym silniejsze,
im bardziej zbliżały się do Rivii.
- Ty, Triss - powtórzyła
zjadliwie Yennefer - nie rumień się, nie wzdychaj, nie śliń się i wierć pupką
w siodle. Myślisz, że dlaczego uległam twojej prośbie, zgodziłam się, byś
pojechała z nami? Na omdlewająco rozkoszne spotkanie z niegdysiejszym
ukochanym? Ciri, prosiłam, pojedź nieco do przodu! Daj nam porozmawiać!
- To jest monolog, nie
rozmowa - powiedziała butnie Ciri, ale pod groźnym fiołkowym spojrzeniem
skapitulowała natychmiast, gwizdnęła na Kelpie i pogalopowała gościńcem.
- Nie jedziesz na spotkanie z
kochankiem, Triss - podjęła Yennefer. - Nie jestem ani tak szlachetna, ani
tak głupia, by tobie dawać sposobność, a jemu pokusę. Tylko tej jeden raz,
dzisiaj, później zadbam, byście oboje nie mieli pokus ni okazji. Ale dzisiaj
nie odmówię sobie słodkiej i perwersyjnej przyjemności. On wie o roli, którą
odegrałaś. I podziękuje ci za to swoim słynnym spojrzeniem. A ja będę
patrzyła na twoje drżące wargi i dygoczące dłonie, będę słuchała twoich
kulawych przeprosin i usprawiedliwień. I wiesz co, Triss? Będę omdlewała z
rozkoszy.
- Wiedziałam - burknęła Triss
- że nie zapomnisz mi, że będziesz się mścić. Godzę się na to, bo faktycznie
zawiniłam. Ale jedno muszę ci powiedzieć, Yennefer. Nie licz za bardzo na to
omdlewanie. On umie wybaczać.
- Za to, co zrobiono jemu,
owszem - zmrużyła oczy Yennefer. - Ale on nigdy nie wybaczy ci tego, co
zrobiono Ciri. I mnie.
- Może - Triss przełknęła
ślinę. - Może i nie wybaczy. Zwłaszcza jeśli ty się o to postarasz. Ale na
pewno nie będzie się znęcał. Do tego się nie zniży.
Yennefer chlasnęła konia
nahajką. Koń zarżał, skoczył, zapląsał tak gwałtownie, że czarodziejka
zachwiała się z siodle.
- Dość tej dyskusji! -
warknęła. - Więcej pokory, ty arogancka szantrapo! To jest mój mężczyzna, mój
i tylko mój! Rozumiesz? Masz przestać o nim mówić, masz przestać o nim
myśleć, masz przestać zachwycać się jego szlachetnym charakterem... Od
zaraz, od natychmiast! Och, mam ochotę chwycić cię za te ryże kudły...
- Spróbuj tylko! - wrzasnęła
Triss. - Tylko spróbuj, małpo, a oczy ci wydrapię! Ja...
Umilkły, widząc Ciri, pędzącą
ku nim na złamanie karku, w chmurze i kurzawie. I od razu wiedziały, że coś
się święci. I od razu zobaczyły, co. Zanim jeszcze Ciri do nich dojechała.
Ponad strzechy bliskiego już
podgrodzia, ponad dachówki i kominy grodu, strzeliły nagle czerwone jęzory
płomienia, kłębami buchnął dym. Uszu czarodziejek dobiegł krzyk, daleki jak
brzęczenie natrętnych much, jak buczenie rozzłoszczonych trzmieli. Krzyk
rósł, wzmagał się kontrapunktowany pojedynczymi wysokimi wrzaskami.
- Co się tam, cholera,
dzieje? - Yennefer stanęła w strzemionach. - Najazd? Pożar?
- Geralt... - jęknęła nagle
Ciri, robiąc się biała jak welinowy papier. - Geralt!
- Ciri? CO z tobą?
Ciri uniosła rękę, a
czarodziejki zobaczyły krew, ściekającą po jej dłoni. Linią życia.
- Koło się zamknęło -
powiedziała dziewczyna, zamykając oczy. - Zranił mnie cierń róży z
Shaerrawedd, a wąż Urobos zatopił zęby we własnym ogonie. Jadę, Geralt! Jadę
do ciebie! Nie zostawię cię samego!
Nim którakolwiek z
czarodziejek zdołała zaprotestować, dziewczyna obróciła Kelpie i momentalnie
poszła w cwał.
Miały dość przytomności
umysłu, by natychmiast własne konie zmusić do galopu. Ale ich wierzchowce z
Kelpie mierzyć się nie mogły.
- Co jest? - krzyknęła
Yennefer, łykają wiatr. - Co się dzieje?
- Przecież wiesz! - załkała
Triss, cwałując u jej boku. - Pędź, Yennefer!
Nim wpadły między budy
podgrodzia, nim minęli ich pierwsi uciekający z miasta zbiegowie, Yennefer
miała już na tyle jasny obraz sytuacji, by wiedzieć, że to, co dzieje się w
Rivii, to nie pożar i nie najazd wrażych wojsk, lecz pogrom. Wiedziała
też, co poczuła Ciri, ku czemu - i komu - tak gna. Wiedziała równierz, że nie
dogoni jej. Nie było szans. Spanikowanych, zbitych w tłum ludzi, przed
którymi ona i Triss musiały wryć wierzchowce tak, że o mało nie fiknęły przez
końskie łby. Kelpie po prostu przeskoczyła, kopyta klaczy strąciły kilka
kapeluszy i czapek.
- Ciri! Stój!
Nie wiedzieć kiedy, były już
wśród uliczek pełnych rozbieganej i wyjącej tłuszczy. Yennefer w przelocie
dostrzegła leżące w rynsztokach ciała, widziała trupy powieszone za nogi na
słupach i belkach. Widziała leżącego na ziemi krasnoluda, którego kopano i
bito kijami, widziała drugiego, którego masamrowano szyjkami stłuczonych
butelek. Słyszała krzyki katujących, krzyki i wycie katowanych. Widziała, jak
nad wyrzuconą z okna kobietą zwarła się ciżba, jak zamigotały wznoszące się i
opadające drągi.
Tłum gęstniał, ryk rósł.
Czarodziejkim wydawało się, że dystans między nimi a Ciri zmalał. Następną
przeszkodą na drodze Kelpie była grupka zdezorientowanych halabardników,
których kara klacz potraktowała jak parkan i przeskoczyła, jednemu strącając
płaski kapalin. Pozostali aż przysiedli ze strachu.
W pełnym galopie wpadły na
plac. Tu było aż czarno od ludzi. I dymu. Yennefer zorientowała się, że Ciri,
niechybnie wiedziona proroczą wizją, zmierza ku samemu jądru, samemu centrum
wydarzeń. W sam ogień pożarów, tam, gdzie szalał mord.
Bo w ulicy, ku której
skręciła, wrzała walka. Krasnoludy i elfy zaciekle broniły zaimprowizowanej
barykady, broniły strasonej pozycji, padając już i ginąc pod naporem walącego
się na nich wyjącego motłochu. Ciri wrzasnęła, przywarła do końskiej szyi.
Kelpie wzbiła się i przeleciała nad barykadą nie jako koń, ale jak wielki
czarny ptak.
Yennefer wpadła w tłum, wryła
konia, przewracając kilka osób. Ściągnięto ją z siodła, nim zdołała wrzasnąć.
Dostała czymś w plecy, w krzyże, w tył głowy. Upadła na kolana, zobaczyła
zarośniętego typa w szewskim fartuchu szykującego się, by ją kopnąć.
Yennefer miała dosyć takich,
którzy kopią.
Z jej rozcapierzonych palców
strzelił siny i syczący ogień, tnący jak bicz twarze, torsy i ręce
otaczających ja ludzi. Zaśmierdziało palonym mięsem, ryki i wizgi bólu wybiły
się na moment ponad ogólny rwetes i harmider.
- Wiedźma! Elfia wiedźma!
Czarownica!
Następny typ skoczył ku niej
ze wzniesioną siekierą. Yennefer strzeliła mu ogniem prosto w twarz, gałki
oczne typa pękły, zakipiały i z sykiem wylały się na policzki.
Przeluźniło się. Ktoś chwycił
ją za ramię, szarpnęła się, gotowa palić, ale to była Triss.
- Uciekajmy stąd... Yenna...
Ucie... kajmy...
Słyszałam ją mówiącą takim
głosem, przemknęło przez głowę Yennefer. Wargami, które są jak z drewna,
których nie zwilża nawet kropelka śliny. Wargami, które paraliżuje lęk,
którymi trzęsie panika.
Słyszałam ją, mówiącą takim
głosem. Na wzgórzu Sodden.
Gdy umierała ze strachu.
Teraz też umiera ze strachu.
Do końca życia będzie umierać ze strachu. Bo ten, kto raz nie złamie w sobie
tchórzostwa, będzie umierał ze strachu do końca swoich dni.
Palce, które Triss wczepiła
jej w ręka, były jak ze stali, Yennefer wyzwoliła się z ich chwytu z
najwyższym wysiłkiem.
- Chcesz, to uciekaj! -
krzyknęła. - Schowaj się za kiecką twojej Loży! Ja mam czego bronić! Ja Ciri
samej nie zostawię! Ani Geralta! Precz, hołoto! Z drogi, jeśli wam skóra
miła!
Tłum, odgradzający ją od
konia, cofnął się przez błyskawicami, sypiącymi się z oczu i rąk
czarodziejki. Yennefer szarpnęła głową, rozburzając czarne loki. Wyglądała
jak wcielona furia, jak anioł zagłady, karzący anioł zagłady z ognistym
mieczem.
- Won, precz do domów, chamy!
- wrzasnęła smagając motłoch płomiennym biczem. - Precz! Do pocechuję was
ogniem, jak bydło!
- To tylko jedna wiedźma,
ludzie! - rozległ się z tłumu dźwięczny i metaliczny głos. - Jedna
zatracona elfia guślarka!
- Jest sama! Ta druga
uciekła! Hej, dziatki, a do kamieni!
- Śmierć nieludziom! Gorze
czarownicy!
- Na pohybel!
Pierwszy kamień świsnął jej
koło ucha. Drugi rąbnął w ramię, aż się zatoczyła. Trzeci uderzył prosto w
twarz. Ból najpierw ogniście eksplodował w oczach, potem owinął wszystko
czarnym aksamitem.
* * *
Ocknęła się, jęknęła z bólu.
Oba przedramiona i przeguby rwały bólem. Sięgnęła odruchowo, namacała grube
warstwy bandaża. Jęknęła znowu, głucho, rozpaczliwie. Z żalu, że to nie sen.
I z żalu, że się nie udało.
- Nie udało się - powiedziała
siedząca obok łóżka Tissaia de Vries.
Yennefer chciało się pić.
Pragnęła, by ktoś choćby zwilżył jej pokryte lepkim nalotem wargi. Ale nie
poprosiła. Duma jej nie pozwalała.
- Nie udało się - powtórzyła
Tissaia de Vries. - Ale nie dlatego, że się nie starałaś. Cięłaś dobrze i
głęboko. Dlatego jestem tu teraz przy tobie. Gdyby to były tylko jasełki,
gdyby to była głupia, niepoważna demonstracja, miałabym dla ciebie wyłącznie
pogardę. Ale ty cięłaś głęboko. Poważnie.
Yennefer tępo patrzyła w
sufit.
- Zajmę się tobą, dziewczyno.
Bo chyba warto. A będzie trzeba nad tobą popracować, oj, trzeba będzie. Będę
musiała nie tylko wyprostować ci kręgosłup i łopatkę, ale i wyleczyć ręce.
Tnąc żyły, poprzecinałaś sobie ścięgna. A ręce czarodziejki to ważne
instrumenty, Yennefer.
Wilgoć na ustach. Woda.
- Będziesz żyła - głos Tissai
był rzeczowy, poważny, surowy nawet. - Jeszcze nie nadszedł twój czas. Gdy
nadejdzie, przypomnisz sobie ten dzień.
Yennefer chciwie ssała wilgoć
z owiniętego mokrym bandarzem patyczka.
- Zajmę się tobą - powtórzyła
Tissaia de Vries, delikatnie dotykając jej włosów. - A teraz... Jesteśmy tu
same. Bez świadków. Nikt nie zobaczy, a ja nikomu nie powiem. Płacz,
dziewczyno. Wypłacz się. Wypłacz się ostatni raz. Potem już nie wolno będzie
ci płakać. Nie ma paskudniejszego widoku niż płacząca czarodziejka.
* * *
Oprzytomniała, charknęła,
wypluła krew. Ktoś ciągnął ją po ziemi, była to Triss, poznała po zapachu jej
perfum. Niedaleko nich po bruku dzwoniły podkute kopyta, wibrował wrzask.
Yennefer zobaczyła jeźdźca w pełnej zbroi, w białej jace z czerwoną krokwią,
z wysokości kopijniczego siodła okładającego tłum bykowcem. Ciskane przez
motłoch kamienie bezsilnie odbijały się od zbroi i przyłbicy. Koń rżał,
ciskał się, wierzgał.
Yennefer czuła, że zamiast
górnej wargi ma wielki kartofel. Przynajmniej jeden przedni ząb był ułamany
lub wybity, boleśnie kaleczył język.
- Triss... - wybełkotała. -
Teleportuj nas stąd!
- Nie, Yennefer - głos Triss
był bardzo spokojny. I bardzo zimny.
- Zabiją nas...
- Nie, Yennefer. Ja nie
ucieknę. Nie schowam się za kiecką Loży. I nie bój się, nie zemdleję ze
strachu jak pod Sodden. Ja złamię to w sobie. Ja już złamałam!
Blisko wylotu uliczki, w
załomie omszałych murów piętrzyła się wielka kupa kompostu, gnoju i odpadków.
Była to okazała kupa. Można powiedzieć, wzgórze.
Tłumowi udało się wreszcie
ścisnąć i unieruchomić rycerza i jego konia. Zwalono go na ziemię, ze
straszliwym hukiem, motłoch wpełznął na niego jak wszy, zakrył ruchliwą
warstwą.
Triss, wciągnąłwszy Yennefer,
stanęła na szczycie kupy śmieci, wzniosła do góry ręce. Wykrzyknęła zaklęcie,
a wykrzyknęła je z prawdziwą wściekłością. Tak przenikliwie, że tłum ścichł
na ułamek sekundy.
- Zabiją nas - Yennefer
splunęła krwią. - Jak amen...
- Pomóż mi - Triss na moment
przerwała inkantację. - Pomóż mi, Yennefer. Rzucimy na nich Piorun
Alzura...
I zabijemy z pięciu,
pomyślała Yennefer. Po czym reszta nas rozszarpie. Ale dobrze, Triss, jak
chcesz. Jeśli ty nie uciekasz, nie zobaczysz, jak uciekam ja.
Włączyła się do inkantacji.
Krzyczały we dwie.
Tłum przez chwilę gapił się
na nie, ale rychło ochłonął. Wokół czarodziejek znowu zaświszczały kamienie.
Tuż obok skroni Triss przeleciał ciśnięty oszczep. Triss nawet nie drgnęła.
To w ogóle nie działa,
pomyślała Yennefer, nasz czar w ogóle nie działa. Nie mamy szans, by
wyskandować coś tak skomplikowanego, jak Piorun Alzura. Alzur, jak się
twierdzi, miał głos jak dzwon i dykcję oratora. A my piszczymy i bełkoczemy,
plączemy słowa i melodykę...
Była gotowa przerwać zaśpiew,
skoncentrować resztkę sił na jakimś innym zaklęciu, zdolnym albo teleportować
je obie, albo poczęstować szarżujący motłoch - choćby tylko na ułamek sekundy
- czymś nieprzyjemnym. Ale okazało się, że nie ma potrzeby.
Niebo ściemniało nagle, nad
miastem zakłębiły się chmury. Zrobiło się diabelnie mroczno. I powiało
zimnem.
- Jej - stęknęła Yennefer. -
Zdaje się, żeśmy narozrabiały.
* * *
- Niszczące Gradobicie
Merigold - powtórzyła Nimue. - W zasadzie nielegalnie używa się tej nazwy,
czar nigdy nie był rejestrowany, bo po Triss Merigold nikomu nie udało się go
powtórzyć. Z prozaicznych powodów. Triss miała wówczas skaleczone usta i
mówiła niewyraźnie. Złośliwcy twierdzą nadto, że język plątał się jej ze
strachu.
- W to - wydęła wargi
Condwiramurs - trudno akurat uwierzyć, przykładów męstwa i odwagi czcigodnej
Triss nie brakuje, niektóre kroniki nazywają ją nawet Nieulękłą. Ale ja
chciałam zapytać o coś innego. Jedna z wersji legendy głosi, że Triss nie
była sama na Rivskim Wzgórzu. Że była tam z nią Yennefer.
Nimue patrzyła na akwarelę
przedstawiającą czarne, strome, ostre jak nóż wzgórze na tle podświetlonych,
granatowych chmur. Na szczycie wzgórza widniała smukła sylwetka kobiety
z rozpostartymi rękoma i rozburzonymi włosami.
Z pokrywającej powierzchnię
wody mgły dobiegał rytmiczny stukot wioseł łodzi Króla Rybaka.
- Jeśli ktokolwiek był tam z
Triss - powiedziała Pani Jeziora - to nie przetrwał w wizji artysty.
* * *
- Oj, narobiło się -
powtórzyła Yennefer. - Uważaj, Triss!
Z kłębiącej się nad Rivią
czarnej chmury momentalnie runął na miasto grad, graniaste lodowe kulki
wielkości kurzego jaja. Biły tak gęsto, że cały placyk momentalnie pokryła
gruba ich warstwa. Ciżba zakotłowała się, ludzie padali, zakrywając głowy,
wpełzali jedni pod drugich, uciekali, przewracając się, tłoczyli w bramach i
podsieniach, kulili pod murami. Nie wszystkim się to udawało. Niektórzy
zostawali, leżeli jak ryby na lodzie, który gęsto farbowała krew.
Grad walił tak, że dygotała i
groziła pęknięciem magiczna tarcza, którą Yennefer w ostatniej niemal chwili
zdołała wyczarować im nad głowami. Innych zaklęć nawet nie próbowała.
Wiedziała, że tego, co narobiły, zatrzymać się nie da, że przypadkiem
rozpętały żywioł, który musi się wyszaleć, że wyzwoliły siłę, która musi się
przesilić. I wkrótce się przesili.
Taką miała przynajmniej
nadzieję.
Łysnęło, raptownie huknął
grom, przeciągle, z trzaskiem. Aż zadygotała ziemią. Grad prał o dachy i
bruk, wokół leciały drobiny rozpryskujących się gradzin.
Niebo przejaśniało nieco.
Błysnęło słońce, przebijający się przez chmurę promień chlasnął miasto jak
kańczug. Z gardła Triss wyrwało się coś, ni to jęk, ni to szloch.
Grad padał wciąż jeszcze,
tłukł, pokrywał placyk grubą warstwą lodowych kulek lśniących jak brylanty.
Ale gradziny padały już rzadziej i słabiej, Yennefer poznała to po zmianie
odgłosu łomotu o magiczną tarczę. A potem grad przestał padać. Od razu. Jak
nożem uciął. Na placyk wpadli zbrojni, podkute kopyta zachrupotały na
lodzie. Motłoch ryczał i uciekał, smagany nahajami, tłuczony drzewcami i
włóczni i płazami mieczy.
- Brawo, Triss - wychrypiała
Yennefer. - Nie wiem, co to było... Ale ładnie ci to wyszło.
- Było czego bronić -
wychrypiała Triss Merigold. Bohaterka ze wzgórza.
- Zawsze jest. Biegnijmy,
Triss. Bo to chyba jeszcze nie koniec.
* * *
To był już koniec. Grad,
który czarodziejki spuściły na miasto, ochłodził gorące głowy. Na tyle, by
wojsko odważyło się uderzyć i zaprowadzić porządek. Wcześniej żołnierze bali
się. Wiedzieli, czym grozi atak na rozbestwioną tłuszczę, na upojony krwią i
mordem motłoch, który nie boi się niczego i nie cofa przed niczym. Eksplozja
żywiołu poskromiła jednak okrutną wielogłową bestię, a szarża wojska dokonała
reszty.
Grad poczynił w mieście
straszliwe spustoszenia. I oto człowiek, który przed chwilą zatłukł
krasnoludzką kobietę za pomocą orczyka, a głowę jej dziecka roztrzaskał o
mur, teraz szlochał, teraz płakał, teraz łykał łzy i smarki, patrząc na to,
co zostało z dachu jego domu.
W Rivii zapanował spokój.
Gdyby nie blisko dwieście zmasakrowanych trupów i kilkanaście spalonych
domostw, można by pomyśleć, że nic się nie stało. W dzielnicy Wiązowo, nad
samym jeziorem Loc Eskalott, nad którym niebo zapłonęło przepięknym łukiem
tęczy, wierzby płaczące ślicznie odbijały się w gładkiej niczym lustro
wodzie, ptaki wznowiły śpiew, pachniało mokrym listowiem. Wszystko tu
wyglądało sielankowo.
Nawet leżący w kałuży krwi
wiedźmin, nad którym klęczała Ciri.
* * *
Geralt był nieprzytomny i
biały jak wapno. Leżał nieruchomo, ale gdy stanęły nad nim, zaczął kasłać,
charczeć, pluć krwią. Zaczął się trząść, dygotać tak, że Ciri nie mogła go
utrzymać. Yennefer uklękła obok. Triss widziała, że ręce jej drżą. Sama
nagle poczuła się słaba jak dziecko, w oczach jej pociemniało. Ktoś
podtrzymał ją, ocalił przed upadkiem. Poznała Jaskra.
- To wcale nie działa -
usłyszała tchnący rozpaczą głos Ciri. - Twoja magia w ogóle go nie leczy,
Yennefer.
Przybyłyćmy... - Yennefer z
trudem poruszała wargami. - Przybyłyśmy za późno.
- Twoja magia nie działa -
powtórzyła Ciri, jak gdyby nie słysząc jej. - To co ona jest warta, ta cała
wasza magia?
Masz rację, Ciri, pomyślała
Triss, czując, jak coś ściska jej krtań. Umiemy wywoływać gradobicia, a nie
umiemy odpędzić śmierci. Choć z pozoru to drugie jest łatwiejsze.
- Posłaliśmy po medyka -
powiedział chrapliwie stojący obok Jaskra krasnolud. - Ale coś go nie
widać...
- Jest za późno na medyka -
powiedziała Triss, sama się dziwiąc spokojowi swego głosu. - On kona.
Geralt zadygotał raz jeszcze,
wykaszlnął krew, wyprężył się i znieruchomiał. Podtrzymujący Triss Jaskier
westchnął z rozpaczą, krasnolud zaklął. Yennefer zajęczała, twarz zmieniła
jej się nagle, skurczyła i zbrzydła.
- Nie ma nic bardziej
żałosnego - powiedziała ostro Ciri - niż płacząca czarodziejka. Sama mnie
tego uczyłaś. Ale ty teraz jesteś żałosna, naprawdę żałosna, Yennefer. Ty i
twoja magia, która do niczego się nie nadaje.
Yennefer nie odpowiedziała.
Trzymała oburącz bezwładną i lecącą przez ręce głowę Geralta, łamiącym się
głosem powtarzała zaklęcia. Po jej dłoniach, po policzkach i czole wiedźmina
tańczyły sine iskierki i trzeszczące ogniki. Triss wiedziała, ile energii
kosztują takie zaklęcia. Wiedziała też, że te zaklęcia w niczym tu nie
pomogą. Była więcej niż pewna, że bezsilne okazałyby się nawet zaklęcia
wyspecjalizowanych uzdrowicielek. Było za późno. Czary Yennefer tylko ją
wyczerpywały. Triss dziwiła się nawet, że czarnowłosa czarodziejka tak długo
to wytrzymuje.
Przestała się dziwić, bo
Yennefer zamilkła w połowie kolejnej magicznej formuły i osunęła się na bruk
obok wiedźmina.
Jeden z krasnoludów znowu
zaklął. Drugi stał ze spuszczoną głową. Jaskier, wciąż trzymający Triss,
pociągnął nosem.
Zrobiło się nagle bardzo
zimno. Powierzchnia jeziora zadymiła jak kocioł czarownic, zasnuła się
oparem. Mgła rosła szybko, kłębiła się nad wodą, falami wychodziła na ląd,
spowijając wszystko białym, gęstym mlekiem, w którym cichły i marły dźwięki,
w którym ginęłty kształty, rozmazywały się formy.
- A ja - powiedziała wolno
Ciri, ciągle klęcząc na skrwawionym bruku - kiedyś wyrzekłam się mojej mocy.
Gdybym się nie wyrzekła, tobym go teraz ocaliła. Wyleczyłabym go, wiem to.
Ale jest za późno. Wyrzekłam się i teraz nic nie mogę zrobić. To jest tak,
jakbym to ja bo zabiła.
Ciszę przerwało najpierw
głośne rżenie Kelpie. Potem zduszony okrzyk Jaskra.
Wszyscy osłupieli.
* * *
Z mgły wyłonił się biały
jednorożec, biegnąc leciutko, zwiewnie i bezszelestnie, z wdziękiem unosząc
kształtną głowę. W tym akurat nie było nic niecodziennego, wszyscy znali
legendy, a te zgodne były co do tego, że jednorożce biegają leciutko,
zwiewnie i bezszelestnie, a głowy unoszą z sobie tylko właściwym wdziękiem.
Jeśli coś było dziwne, to to, że jednorożec biegł po powierzchni jeziora, a
woda nawet się nie zmarszczyła.
Jaskier jęknął, tym razem w
podziwie. Triss poczuła, jak ogarnia ją wzruszenie. Euforia.
Jednorożec zastukał kopytami
po kamieniach kulwaru. Wstrząsnął grzywą. Zarżał przeciągle, melodyjnie.
- Ihuarraquax - powiedziała
Ciri. - Miałam nadzieję, że przyjdziesz.
Jednorożec podszedł bliżej,
zarżał znowu, grzebnął kopytem, silnie uderzył nim o bruk. Pochylił głowę.
Sterczący z jego wyklepionego czoła róg zapłonął nagle ostrym światłem,
blaskiem, który na moment rozproszył mgłę.
Ciri dotknęła rogu.
Triss krzyknęła głucho,
widząc, jak oczy dziewczyny rozjarzają się nagle mlecznym żarem, jak całą ją
otacza płomienna aureola. Ciri nie słyszała jej, nie słyszała nikogo. Jedną
ręką wciąż trzymała róg jednorożca, drugą skierowała w stronę nieruchomego
wiedźmina. Z jej palców popłynęła wstęga migotliwej i żarzącej się jak lawa
jasności.
* * *
Nikt nie potrafił ocenić, jak
długo to trwało. Bo to było nierealne.
Jak sen.
* * *
Jednorożec, rozmazując się
niemal w gęstniejącej mgle, zarżał, uderzył kopytem, kilkakrotnie machnął
głową i rogiem, jak gdyby wskazywał na coś. Triss spojrzała. Pod baldachimem
zwisających nad jeziorem wierzbowych gałęzi zobaczyła na wodzie ciemny
kształt. To była łódź.
Jednorożec wskazał rogiem raz
jeszcze. I zaczął szybko znikać we mgle.
- Kelpie - powiedziała Ciri.
- Idź z nim.
Kelpie zachrapała. Zatargała
łbem. Posłusznie poszła za jednorożcem. Podkowy przez chwilę dzwoniły po
bruku. Potem dźwięk ten urwał się raptownie. Jak gdyby klacz uleciała,
znikła, zdematerializowała się.
Łódź była przy samym brzegu,
w chwilach, gdy mgła rozwiewała się, Triss widziała ją już dokładnie. Była to
prymitywnie sklecona barką, niezgrabna i kanciasta jak wielkie świńskie
koryto.
- Pomóżcie mi - powiedziała
Ciri. Głos miała pewny i zdecydowany.
Początkowo nikt nie wiedział,
o co dziewczynie chodzi, jakiej pomocy oczekuje. Pierwszy połapał się
Jaskier. Może dlatego, że znał tę legendę, że czytał kiedyś jedną z jej
upoetycznionych wersji. Wziął na ręce wciąż nieprzytomną Yennefer. Zdziwił
się, jak jest drobna i lekka. Przysiągłby, że ktoś pomaga mu ją dźwigać.
Przysiągłby, że czuje obok swego ramienia bark Cahira. Kątem oka złowił
mignięcie płowego warkocza Milvy. Gdy składał czarodziejkę w łodzi,
przysiągłby, że widział podtrzymujące burtę dłonie Angouleme.
Krasnoludy uniosły wiedźmina,
pomogła im Triss, podtrzymując mu głowę. Yarpen Zigrin aż zamrugał oczami,
przez sekundę widział bowiem obu braci Dahlbergów. Zoltan Chivay przysiągłby,
że w złożeniu wiedźmina w łodzi pomagał mu Caleb Stratton. Triss Merigold
głowę by dała, że czuje perfumy Lytty Neyd, nazywanej Koral. A przez moment
widziała wśród oparu jasne, żółtozielone oczy Coëna z Kaer Morhen.
Takie to figle płatała
zmysłom ta mgła, gęsta mgła znad jeziora Eskalott.
- Gotowe, Ciri - powiedziała
głucho czarodziejka. - Twoja łódź czeka.
Ciri odgarnęła włosy z czoła,
pociągnęła nosem.
- Przeproś panie z
Montecalvo, Triss - powiedziała. - Ale nie może być inaczej. Ja nie mogę
zostać, gdy Geralt i Yennefer odchodzą. Po prostu nie mogę. One powinny to
zrozumieć.
- Powinny.
- Żegnaj więc, Triss
Merigold. Bywaj, Jaskier. Bywajcie wszyscy.
- Ciri - szepnęła Triss. -
Siostrzyczko... Pozwól mi popłynąć z wami...
- Sama nie wiesz, o co
porosisz, Triss.
- Czy cię jeszcze kiedyś...
- Na pewno - przerwała
zdecydowanie.
Weszła do łodzi, która
zakołysała się i natychmiast zaczęła odpływać. Niknąć we mgle. Stojący na
brzegu nie słyszeli najmniejszego plusku, nie widzieli fal ani ruchu wody.
Jakby to nie była łódź, ale widmo.
Przez bardzo krótką chwilę
widzieli jeszcze drobną i zwiewną sylwetkę Ciri, widzieli, jak długą tyką
odpycha się od dna, jak jeszcze ponagla i tak już szybko sunącą barkę.
A potem była już tylko mgła.
Skłamała mi, pomyślała Triss.
Nie zobaczę jej już nigdy. Nie zobaczę jej, bo.. Vaesse deireadh aep
eigean. Coś się kończy...
- Coś się skończyło -
powiedział zmienionym głosem Jaskier.
- Coś się zaczyna -
zawtórował mu Yarpen Zigrin.
Skądś od strony miasta głośno
zapiał kogut.
Mgła szybko zaczęła się
unosić.
* * *
Geralt otworzył oczy
drażnione przez powieki grą światłocienia. Zobaczył nad sobą liście,
kalejdoskop migoczących w słońcu liści. Zobaczył ciężkie od jabłek gałęzie.
Na skroni i policzku czuł
delikatny dotyk palców. Palców, które znał. Które kochał tak, że aż bolało.
Bolał też brzuch, pierś,
bolały żebra, a ciasny gorset bandaża dobitnie przekonywał, że miasto Rivia i
trójzębne widły nie były sennym koszmarem.
- Leż spokojnie, mój ukochany
- powiedziała łagodnie Yennefer. - Leż spokojnie. Nie ruszaj się.
- Gdzie jesteśmy, Yen?
- Czy to ważne? Jesteśmy
razem. Ty i ja.
Śpiewały ptaki, dzwońce albo
drozdy. Pachniały trawy, zioła, kwiaty. Jabłka.
- Gdzie jest Ciri?
- Odeszła.
Zmieniła pozycję, delikatnie
wyzwoliła ramię spod jego głowy, położyła się obok na trawie tak, by móc
patrzeć mu w oczy. Patrzyła na niego zachłannie, jak gdyby chciała się
nasycić widokiem, jak gdyby chciała się napatrzeć na zapas, na całą
wieczność. Patrzył równierz, a tęsknota dławiła mu gardło.
- Byliśmy z Ciri na łodzi -
przypomniał sobie. - Na jeziorze. Potem na rzece. Na rzece o silnym nurcie.
We mgle.
Jej palce odnalazły jego
rękę, ścisnęły silnie.
- Leż spokojnie, mój
ukochany. Leż spokojnie. Jestem przy tobie. To nieważne, co się wydarzyło,
nieważne gdzie byliśmy. Teraz jestem przy tobie. I nigdy już cię nie
opuszczę. Nigdy.
- Kocham cię, Yen.
- Wiem.
- Tym niemniej - westchnął -
chciałbym wiedzieć, gdzie jesteśmy.
- Ja też - powiedziała
Yennefer, cicho i nie od razu.
* * *
- I to - spytał po chwili
Galahad - jest koniec tej historii?
- Skądże znowu -
zaprotestowała Ciri, pocierając stopą o stopę, ścierając wyschnięty piasek,
który przywarł do jej palców i podeszew. - Chciałbyś, by opowieść tak się
kończyła? Akurat! Ja bym nie chciała!
- Cóż więc było dalej?
- Normalnie - parsknęła. -
Pobrali się.
- Opowiedz.
- Aaa, co tu jest do
opowiadania? Było huczne weselisko. Wszyscy się zjechali, Jaskier, matka
Nenneke, Iola i Eurneid, Yarpen Zigrin, Vesemir, Eskel... Coë, Milva,
Angouleme... I moja Mistle... I ja tam byłam, miód i wino piłam. A oni,
znaczy się Geralt i Yennefer, mieli później własny dom i byli szczęśliwi,
bardzo, bardzo szczęśliwi. Jak to w bajce. Rozumiesz?
- Dlaczego płaczesz, o, Pani
Jeziora?
- Wcale nie płaczę. Oczy
łzawią mi od wiatru. I tyle! Milczeli długo, patrząc, jak rozpalona do
czerwoności kula słońca dotyka szczytów gór.
- W samej rzeczy - przerwał
wreszcie ciszę Galahad - wielce dziwna to była historia, oj, dziwna. Iście,
pani Ciri, niesamowity jest świat, z którego przybyłaś.
Ciri głośno pociągnęła nosem.
- Taak - podjął Galahad,
odchrząknąłwszy kilka razy, trochę zdeprymowany jej milczeniem. - Ale i
tutaj, u nas, też zdarzają się zadziwiające przygody. Weźmy choćby, co
przydarzyło się panu Gowainowi z Zielonym Rycerzem... Albo memu stryjowi,
panu Borsowi, i panu Tristanowi... Uważasz otóż, pani Ciri, pan Bors i pan
Tristan wyruszyli razu pewnego na zachód, ku Tintagelowi. Droga ich wiodła
przez lasy dzikie i groźne. Jadą, jadą, patrzą, stoi biała łani, a obok
pani, czarno odziana, iście czarniejszej czerni i na marach nie ujrzysz. A
piękna ta pani, że piękniejszej w całym świecie nie obaczysz, no, chyba
żeby królowa Ginewra... Ujrzała rycerzy owa pani, stojąca podle łani, ręką
skinęła i w takie do nich odezwała się...
- Galahad.
- Słucham?
- Zamilknij.
Zakasłał, zachrząkał,
zamilkł. Milczeli oboje, patrząc na słońce. Milczeli bardzo długo.
- Pani Jeziora?
- Prosiłam, być mnie tak nie
nazywał.
- Pani Ciri?
- Słucham.
- Pojedź ze mną do Kamelotu,
o, pani Ciri. Król Artur, zobaczysz, okaże ci honor i szacunek... Ja zaś...
Ja będę cię zawsze kochał i czcił...
- Wstań z kolan, zaraz! Albo
nie. Jeśli już tam jesteś, rozetrzyj mi stopy. Okropnie mi zziębły. Dziękuję.
Milutki jesteś. Mówiłam: stopy! Stopy kończą się na kostkach!
- Pani Ciri?
- Cały czas tu jestem.
- Słońce ku zachodowi się
chyli...
- Prawda - Ciri dopięła
klamry butów, wstała. - Kulbaczmy konie, Galahadzie. Jest w okolicy jakieś
miejsce, gdzie można będzie przenocować? Ha, widzę po twojej minie, że znacz
te tereny tak samo, jak i ja. Ale nic to, ruszajmy w drogę, jeśli
nawet przyjdzie spać pod gołym niebem, to gdzieś dalej, w lesie. Od tego
jeziora ciągnie... Czemu tak patrzysz?
- Aha - domyśliła się,
widząc, jak pokraśniał. - Uśmiecha ci się nocleg pod krzakiem leszczyny, na
kobiercu z mchów? W objęciach wróżki? Posłuchaj no, młodzieńcze, ja nie mam
najmniejszej ochoty...
Urwała, patrząc na jego
rumieniec i błyszczące oczy. Na w sumie całkiem niebrzydką twarz. Coś
ścisnęło jej żołądek i podbrzusze, a nie był to głód.
Co się ze mną dzieje,
pomyślała. Co się ze mną dzieje?
- Nie mitręż! - prawie
krzyknęła. - Kulbacz ogiera!
Gdy byli już w siodłach,
popatrzyła na niego i zaśmiała się głośno. Spojrzał na nią, a wzrok miał
zdumiony i pytający.
- Nic, nic - powiedziała
swobodnie. - Tak sobie tylko coś pomyślałam. W drogę, Galahadzie.
Kobierzec z mchów, pomyślała,
powstrzymując chichot. Pod krzakiem leszczyny. A ja w roli wróżki. No, no.
- Pani Ciri...
- Słucham?
- Pojedziesz ze mną do
Kamelotu?
Wyciągnęła rękę. I on
wyciągnął rękę. Złączyli dłonie, jadąc bok w bok.
Do czarta, pomyślała, czemu
nie? Założę się o każde pieniądze, że w tym świecie też znajdzie się zajęcie
dla wiedźminki.
Bo nie ma takiego świata, w
którym nie byłoby zajęcia dla wiedźminki.
- Pani Ciri...
- Nie mówmy o tym teraz.
Jedźmy.
Jechali wprost w zachodzące
słońce. Za nimi zostawała ciemniejąca dolina. Za nimi było jezioro, jezioro
zaczarowane, jezioro niebieskie i gładkie jak oszlifowany szafir. Za nimi
zostawały głazy na jeziornym brzegu. Sosny na zboczach.
To było za nimi.
A przed nimi wszystko.
KONIEC