UUK Quality Books


Andrzej Sapkowski

Miecz przeznaczenia

Warszawa 1996
Copyright by Andrzej Sapkowski, Warszawa 1993

 


Spis treści

Granica możliwości
1. Rozdział pierwszy
2. Rozdział drugi
3. Rozdział trzeci
4. Rozdział czwarty
5. Rozdział piąty
6. Rozdział szósty
7. Rozdział siódmy
8. Rozdział ósmy
Okruch lodu
1. Rozdział pierwszy
2. Rozdział drugi
3. Rozdział trzeci
4. Rozdział czwarty
5. Rozdział piąty
6. Rozdział szósty
7. Rozdział siódmy
8. Rozdział ósmy
9. Rozdział dziewiąty
Wieczny ogień
1. Rozdział drugi
2. Rozdział trzeci
3. Rozdział czwarty
Trochę poświęcenia
1. Rozdział pierwszy
2. Rozdział drugi
3. Rozdział trzeci
4. Rozdział czwarty
5. Rozdział piąty
6. Rozdział szósty
7. Rozdział siódmy
8. Rozdział ósmy
9. Rozdział dziewiąty
Miecz przeznaczenia
1. Rozdział drugi
2. Rozdział trzeci
3. Rozdział czwarty
4. Rozdział piąty
5. Rozdział szósty
6. Rozdział siódmy
7. Rozdział ósmy
Coś więcej
1. Rozdział pierwszy
2. Rozdział drugi
3. Rozdział trzeci
4. Rozdział czwarty
5. Rozdział piąty
6. Rozdział szósty
7. Rozdział siódmy
8. Rozdział ósmy
9. Rozdział dziewiąty

 


Granica możliwości

 


Rozdział pierwszy [top]

 

— Nie wyj­dzie stamtąd, mó­wię wam — po­wie­dział pryszczaty, z prze­ko­na­niem ki­wa­jąc głową. — Już go­dzina i ćwierć, jak tam wlazł. Już po nim.

Miesz­cza­nie, stło­czeni wśród ruin, mil­czeli wpatrzeni w zie­jący w ru­mo­wi­sku czarny otwór, w za­gru­zo­wane wej­ście do pod­ziemi. Gru­bas w żół­tym ku­braku prze­stąpił z nogi na nogę, chrząknął, zdjął z głowy wy­mięty bi­ret.

— Po­cze­kajmy jesz­cze — po­wie­dział, ocie­rając pot z rzad­kich brwi.

— Na co? — prychnął pryszczaty. — Tam, w lo­chach, sie­dzi ba­zyli­szek, za­po­mnieliście, wój­cie? Kto tam wchodzi, ten już prze­padł. Mało to ludzi tam po­gi­nęło? Na co tedy cze­kać?

— Umawia­liśmy się prze­cie — mruknął nie­pew­nie gru­bas. — Jakże tak?

Z ży­wym się umawia­liście, wój­cie — rzekł to­wa­rzysz pryszcza­tego, ol­brzym w skó­rza­nym, rzeź­nic­kim far­tuchu. — A nynie on martwy, pewne to jak słońce na nie­bie. Z góry było wia­domo, że na zgubę idzie, jako i inni przed nim. Prze­cie on na­wet bez zwiercia­dła po­lazł, z mie­czem tylko. A bez zwiercia­dła ba­zy­liszka nie zabić, każdy to wie.

— Za­osz­czę­dzili­ście gro­sza, wój­cie — dodał pryszczaty. — Bo i pła­cić za ba­zy­liszka nie ma komu. Idź­cie tedy spo­koj­nie do dom. A konia i do­bytek cza­row­nika my weź­miemy, żal dać prze­pa­dać do­bru.

— Ano — po­wie­dział rzeź­nik. — Sielna klacz, a i juki nie­źle wy­pchane. Zaj­rzyjmy, co w środku.

— Jakże tak? Co­ście?

— Milczcie, wój­cie, i nie mie­szaj­cie się, bo guza zła­pie­cie — ostrzegł pryszczaty.

— Sielna klacz — po­wtó­rzył rzeź­nik.

— Zo­staw tego konia w spo­koju, ko­cha­siu.

Rzeź­nik od­wró­cił się wolno w stronę ob­cego przyby­sza, który wy­szedł zza za­łomu muru, zza ple­ców ludzi, zgroma­dzo­nych do­okoła wej­ścia do lochu.

Obcy miał kę­dzie­rzawe, gęste, kasztano­wate włosy, bru­natną tu­nikę na wa­to­wa­nym ka­fta­nie, wy­sokie, jeź­dzieckie buty. I żad­nej broni.

— Odejdź od konia — po­wtó­rzył, uśmie­cha­jąc się zja­dli­wie. — Jakże to? Cu­dzy koń, cu­dze juki, cu­dza wła­sność, a ty pod­no­sisz na nie swoje ka­prawe oczka, wy­cią­gasz ku nim par­szywą łapę? Go­dzi się tak?

Prysz­czaty, po­woli wsuwa­jąc rękę za pa­zu­chę kurty, spoj­rzał na rzeź­nika. Rzeźnik kiw­nął głową, ski­nął w stronę grupy, z któ­rej wy­szło jesz­cze dwu, krę­pych, krótko ostrzyżo­nych. Obaj mieli pałki, takie, ja­kimi w rzeźni głu­szy się zwie­rzęta.

— Kto­ście to niby — spy­tał pryszczaty, nie wyjmu­jąc ręki zza pa­zu­chy — żeby nam pra­wić, co się godzi, a co nie?

— Nic ci do tego, ko­cha­siu.

— Broni nie nosi­cie.

— Prawda — obcy uśmiech­nął się jesz­cze zja­dli­wiej. — Nie no­szę.

— To nie­do­brze — pryszczaty wyjął rękę zza pa­zu­chy, ra­zem z dłu­gim no­żem. — To bar­dzo nie­do­brze, że nie nosi­cie.

Rzeź­nik też wy­cią­gnął nóż, długi jak kor­delas. Tamci dwaj po­stą­pili do przodu, uno­sząc pałki.

— Nie mu­szę nosić — rzekł obcy, nie ru­sza­jąc się z miej­sca. — Moja broń cho­dzi za mną.

Zza ruin wy­szły, stą­pając miękkim, pew­nym kro­kiem, dwie młode dziew­czyny. Tłu­mek na­tychmiast roz­stąpił się, cof­nął, prze­rze­dził.

Obie dziew­czyny uśmie­chały się, bły­ska­jąc zę­bami, mru­żąc oczy, od kąci­ków któ­rych bie­gły ku uszom sze­rokie, sine pasy tatu­ażu. Mię­śnie grały na moc­nych udach wi­docznych spod ry­sich skór ota­cza­ją­cych bio­dra, na na­gich, krą­głych ra­mio­nach po­wy­żej rę­ka­wic z kol­czej siatki. Spo­nad bar­ków, też osło­nię­tych kol­czugą, ster­czały rę­koje­ści sza­bel.

Prysz­czaty wolno, wol­niutko zgiął ko­lana, upu­ścił nóż na zie­mię.

Z dziury w ru­mo­wi­sku roz­legł się grze­chot ka­mieni, chrobot, po czym z ciemności wy­nu­rzyły się dło­nie wczepione w po­szczer­biony skraj muru. Za dłońmi po­ja­wiły się ko­lejno — głowa o bia­łych, przypró­szo­nych ce­gla­nym mia­łem wło­sach, blada twarz, rę­ko­jeść mie­cza, wy­sta­jąca znad ra­mie­nia. Tłum za­szemrał.

Biało­włosy, gar­biąc się, wy­tasz­czył z dziury dzi­waczny kształt, cu­daczne ciel­sko, uty­tłane w pyle prze­siąk­nię­tym krwią. Dzierżąc stwora za długi, jasz­czur­czy ogon, rzu­cił go bez słowa pod nogi gru­bego wójta. Wójt od­sko­czył, po­tknął się o zwalony fragment muru, pa­trząc na za­krzy­wiony, ptasi dziób, bło­nia­ste skrzydła i sier­po­wate szpony na po­kry­tych łu­skami ła­pach. Na wy­dęte pod­gar­dle, kie­dyś kar­mi­nowe, obecnie brudno­rude. Na szkliste, wpadnięte oczy.

— Oto ba­zyli­szek — rzekł bia­ło­włosy, otrzepując spodnie z ku­rzu. — Zgodnie z umową. Moje dwieście linta­rów, jeśli łaska. Uczci­wych linta­rów, mało obe­rżniętych. Sprawdzę, uprzedzam.

Wójt drżą­cymi dłońmi wy­su­płał sa­kiewkę. Bia­ło­włosy ro­zej­rzał się, na mo­ment za­trzymał wzrok na pryszcza­tym, na leżą­cym koło jego stopy nożu. Po­pa­trzył na męż­czy­znę w bru­nat­nej tu­nice, na dziew­czyny w ry­sich skó­rach.

— Jak zwy­kle — po­wie­dział, wyjmu­jąc trzos z roz­dy­gota­nych rąk wójta. — Nad­sta­wiam dla was karku za marny pie­niądz, a wy tym­cza­sem do­bie­racie się do mo­ich rze­czy. Nigdy się, za­raza z wami, nie zmienicie.

— Nie ru­szone — za­mamrotał rzeź­nik, co­fając się. Tamci z pał­kami już dawno wto­pili się w tłum. — Nie ru­szone wa­sze rze­czy, panie.

— Wielcem rad — bia­ło­włosy uśmiech­nął się. Na wi­dok tego uśmiechu, kwitną­cego na bla­dej twa­rzy jak pę­ka­jąca rana, tłu­mek za­czął się szybko roz­pra­szać. — I dla­tego, bratku, ty też nie bę­dziesz ru­szony. Odejdź w po­koju. Ale odejdź prędko.

Prysz­czaty, ty­łem, też chciał się wy­cofać. Pryszcze na jego po­bie­lałej nagle twa­rzy uwy­dat­niły się brzydko.

— Ej, po­cze­kaj — rzekł do niego człowiek w bru­nat­nej tu­nice. — Za­po­mniałeś o czymś.

O czym... panie?

— Wy­jąłeś na mnie nóż.

Wyższa z dziew­cząt za­kole­bała się nagle na sze­roko roz­sta­wio­nych no­gach, za­krę­ciła w bio­drach. Sza­bla, wy­do­byta nie wia­domo kiedy, świ­snęła ostro w po­wie­trzu. Głowa pryszcza­tego wy­le­ciała w górę, łu­kiem, wpa­dła do zie­ją­cego lochu. Ciało ru­nęło sztywno i ciężko, jak zrą­bany pień, po­mię­dzy po­kru­szone ce­gły. Tłum wrzasnął jed­nym gło­sem. Druga z dziew­czyn, z dło­nią na rę­koje­ści, zwinnie ob­ró­ciła się, za­bez­pie­cza­jąc tył. Nie­po­trzebnie. Tłum, po­ty­kając się i przewra­cając na roz­wali­nach, co sił w no­gach zmy­kał ku mia­stu. Na czele, w im­po­nują­cych pod­sko­kach, sa­dził wójt, zale­dwie o kilka sążni wy­prze­dza­jąc ogrom­nego rzeź­nika.

— Piękne ude­rze­nie — sko­mentował zimno bia­ło­włosy, dło­nią w czar­nej rę­ka­wicy osła­nia­jąc oczy od słońca. — Piękne ude­rze­nie zer­ri­kań­skiej sza­bli. Czoło chylę przed wprawą i urodą wol­nych wo­jow­ni­czek. Je­stem Ge­ralt z Rivii.

A ja — nie­zna­jomy w bru­nat­nej tu­nice wskazał na wy­bla­kły herb na przodzie ubioru przedsta­wia­jący trzy czarne ptaki sie­dzące w rów­nym rzę­dzie po­środku jed­noli­cie zło­tego pola — je­stem Borch, zwany Trzy Kawki. A to moje dziew­częta, Tea i Vea. Tak je na­zy­wam, bo na ich prawdzi­wych imionach można so­bie język od­gryźć. Obie, jak słusznie się do­my­śliłeś, są Zer­ri­kan­kami.

— Dzięki nim, zdaje mi się, mam jesz­cze konia i do­bytek. Dziękuję wam, wo­jow­niczki. Dziękuję i wam, panie Borch.

— Trzy Kawki. I daruj sobie tego pana. Czy coś cię za­trzymuje w tej mie­ści­nie, Ge­ralcie z Rivii?

— Wręcz prze­ciw­nie.

— Do­sko­nale. Mam pro­po­zycję: nie­da­leko stąd, na roz­sta­jach, przy dro­dze do portu rzecznego jest obe­rża. Na­zywa się „Pod Za­du­ma­nym Smokiem”. Tamtejsza kuchnia nie ma sobie rów­nych w całej oko­licy. Wy­bie­ram się tam wła­śnie z my­ślą o po­siłku i noc­legu. By­łoby mi miło, gdy­byś ze­chciał do­trzymać mi to­wa­rzy­stwa.

— Borch — bia­ło­włosy od­wró­cił się od konia, spoj­rzał nie­zna­jo­memu w oczy — nie chciałbym, żeby ja­kieś nie­ja­sno­ści wkradły się po­mię­dzy nas. Je­stem wiedźmi­nem.

— Do­my­śli­łem się. A po­wie­działeś to ta­kim to­nem, jak­byś mó­wił: „Je­stem trę­do­waty”.

— Są tacy — rzekł Ge­ralt wolno — któ­rzy przedkła­dają kompanię trę­do­wa­tych nad to­wa­rzy­stwo wiedź­mina.

— Są i tacy — za­śmiał się Trzy Kawki — któ­rzy przedkła­dają owce nad dziew­częta. Cóż, tylko im współczuć, jed­nym i dru­gim. Po­na­wiam pro­po­zycję.

Geralt zdjął rę­ka­wicę, uści­snął wy­cią­gniętą ku sobie dłoń.

— Przyjmuję, cie­sząc się z za­war­tej zna­jo­mo­ści.

W drogę za­tem, bom zgłodniał.

 


Rozdział drugi [top]

 

Obe­rży­sta przetarł ścierką chropo­wate deski stołu, ukłonił się i uśmiech­nął. Nie miał dwóch przednich zę­bów.

— Taak... — Trzy Kawki po­pa­trzył przez chwilę na okopcony sufit i ba­rasz­ku­jące pod nim pa­jąki. — Naj­pierw... Naj­pierw piwo. Żeby dwa razy nie cho­dzić, cały an­tałek. A do piwa... Co mo­żesz za­pro­po­no­wać do piwa, ko­cha­siu?

— Ser? — za­ry­zy­ko­wał obe­rży­sta.

— Nie — skrzywił się Borch. — Ser bę­dzie na deser. Do piwa chcemy cze­goś kwa­śnego i ostrego.

— Służę — obe­rży­sta uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej. Dwa przednie zęby nie były jedy­nymi, któ­rych nie miał. — Wę­go­rzyki z czosn­kiem w oli­wie i w occie albo ma­ry­no­wane strączki zie­lonej pa­pryki...

W po­rządku. I to, i to. A po­tem zupa, taka, jaką kie­dyś tu ja­dłem, pły­wały w niej różne muszle, rybki i inne sma­ko­wite śmieci.

— Zupa fli­sacka?

— Wła­śnie. A po­tem pie­czeń z ja­gnię­cia z ce­bulą. A po­tem kopę ra­ków. Ko­pru wrzuć do garnka, ile wle­zie. A po­tem owczy ser i sa­łata. A po­tem się zo­ba­czy.

— Służę. Dla wszyst­kich, cztery razy, zna­czy?

Wyższa Zer­ri­kanka prze­cząco po­krę­ciła głową, po­kle­pała się zna­cząco w oko­lice talii, opiętej obci­słą, lnianą ko­szulą.

— Za­po­mniałem. — Trzy Kawki mru­gnął do Ge­ralta. — Dziew­częta dbają o li­nię. Panie go­spo­darzu, ba­ra­nina tylko dla nas dwóch. Piwo da­waj zaraz, ra­zem z tymi wę­go­rzy­kami. Z resztą chwilę za­cze­kaj, żeby nie sty­gło. Nie przy­szli­śmy tu żreć, ale oby­czaj­nie spę­dzać czas na roz­mo­wach.

— Poj­muję — obe­rży­sta skło­nił się jesz­cze raz.

— Roz­trop­ność to ważna rzecz w twoim fa­chu. Daj no rękę, ko­cha­siu.

Brzęk­nęły złote mo­nety. Karcz­marz roz­dziawił gębę do gra­nic możliwo­ści.

— To nie jest za­datek — za­ko­mu­ni­ko­wał Trzy Kawki. — To jest eks­tra. A te­raz pędź do kuchni, do­bry czło­wieku.

W al­kie­rzu było cie­pło. Ge­ralt roz­piął pas, ścią­gnął ka­ftan i za­winął rę­kawy ko­szuli.

— Wi­dzę — po­wie­dział — że nie prze­śla­duje cię brak go­tówki. Ży­jesz z przywi­lejów stanu ry­cer­skiego?

— Czę­ściowo — uśmiech­nął się Trzy Kawki, nie wchodząc w szczegóły.

Szybko upo­rali się z wę­go­rzy­kami i ćwiartką an­tałka. Obie Zer­ri­kanki też nie ża­ło­wały sobie piwa, obie wnet po­we­se­lały wy­raź­nie. Szeptały coś do sie­bie. Vea, ta wyż­sza, wy­buchnęła nagle gar­dło­wym śmiechem.

— Dziew­częta mó­wią wspólnym? — spy­tał cicho Ge­ralt, ze­zując na nie ką­tem oka.

— Słabo. I nie są ga­da­tliwe. Co się chwali. Jak znaj­du­jesz tę zupę, Ge­ralt?

— Mhm.

— Na­pijmy się.

— Mhm.

— Ge­ralt — Trzy Kawki odło­żył łyżkę i czknął dys­tyn­go­wa­nie — wróćmy na chwilę do na­szej roz­mowy z drogi. Zro­zu­mia­łem, że ty, wiedźmin, wę­dru­jesz z końca świata na drugi jego ko­niec, a po dro­dze, jak się trafi jakiś po­twór, za­bi­jasz go. I z tego masz grosz. Na tym po­lega wiedź­miń­ski fach?

— Mniej wię­cej.

A zda­rza się, że spe­cjal­nie cię gdzieś wzywają? Na, po­wiedzmy, spe­cjalne za­mó­wie­nie. Wtedy co, je­dziesz i wy­ko­nu­jesz?

— To za­leży, kto wzywa i po co.

I za ile?

— Też — wiedźmin wzruszył ra­mio­nami. — Wszystko dro­żeje, a żyć trzeba, jak ma­wiała jedna moja zna­joma cza­ro­dziejka.

— Dość wy­biór­cze po­dej­ście, bar­dzo prak­tyczne, po­wie­działbym. A prze­cież u pod­staw leży jakaś idea, Ge­ralt. Kon­flikt sił Ładu z si­łami Cha­osu, jak ma­wiał pe­wien mój zna­jomy cza­ro­dziej. Wy­obra­ża­łem sobie, że wy­peł­niasz misję, bro­nisz ludzi przed Złem, zaw­sze i wszędzie. Bez róż­ni­co­wa­nia. Sto­isz po wy­raź­nie okre­ślo­nej stro­nie pali­sady.

— Siły Ładu, siły Cha­osu. Strasznie szumne słowa, Borch. Ko­niecznie chcesz mnie ustawić po któ­rejś stro­nie pali­sady w kon­flik­cie, który, jak się po­wszechnie uważa, jest wieczny, za­czął się grubo przed nami i bę­dzie trwał, gdy nas już dawno nie bę­dzie. Po czy­jej stro­nie stoi ko­wal, który pod­kuwa konie? Nasz obe­rży­sta, który wła­śnie pędzi tu z sa­ga­nem bara­niny? Co, we­dług cie­bie, okre­śla gra­nicę mię­dzy Cha­osem a Ła­dem?

— Rzecz bar­dzo pro­sta — Trzy Kawki spoj­rzał mu pro­sto w oczy. — To, co re­pre­zen­tuje Chaos, jest za­gro­że­niem, jest stroną agre­sywną. Ład zaś, to strona za­gro­żona, po­trze­bu­jąca obrony. Po­trze­bu­jąca obrońcy. A, na­pijmy się. I bierzmy się za ja­gniątko.

— Słusznie.

Dba­jące o li­nię Zer­ri­kanki miały prze­rwę w je­dze­niu, którą wy­peł­niły pi­ciem w przy­spie­szo­nym tem­pie. Vea, schylona nad ra­mie­niem to­wa­rzyszki, coś znowu szeptała, mu­ska­jąc war­ko­czem blat stołu. Tea, ta niż­sza, za­śmiała się gło­śno, we­soło mru­żąc wy­tatu­owane po­wieki.

— Tak — rzekł Borch ogryzając kość. — Kontynu­ujmy roz­mowę, je­śli po­zwo­lisz. Zro­zu­mia­łem, że nie prze­pa­dasz za ustawia­niem cię po stro­nie żad­nej z Sił. Wy­ko­nu­jesz swój za­wód.

— Wy­ko­nuję.

— Ale przed kon­flik­tem Cha­osu i Ładu nie uciekniesz. Choć uży­łeś tego po­rów­nania, nie jesteś ko­wa­lem. Wi­działem, jak pra­cu­jesz. Wcho­dzisz do piw­nicy w ru­inach i wy­no­sisz stamtąd usie­czo­nego ba­zy­liszka. Jest, ko­cha­siu, róż­nica po­mię­dzy pod­ku­wa­niem koni a za­bija­niem ba­zy­lisz­ków. Po­wie­działeś, że jeśli za­płata jest go­dziwa, po­pę­dzisz na ko­niec świata i uka­tru­pisz stwora, któ­rego ci wskażą. Dajmy na to, srogi smok pu­sto­szy...

— Zły przykład — prze­rwał Ge­ralt. — Wi­dzisz, od razu kieł­basi ci się wszystko. Bo smo­ków, które bez wąt­pie­nia re­pre­zen­tują Chaos, nie za­bi­jam.

— Jakże to? — Trzy Kawki obli­zał palce. — A to do­piero! Prze­cież wśród wszyst­kich po­two­rów smok jest chyba naj­wredniej­szy, naj­okrutniej­szy i naj­bar­dziej zaja­dły. Naj­bar­dziej wstrętny gad. Na­pada na ludzi, ogniem zieje i po­rywa te, no, dziewice. Mało to opo­wie­ści się sły­szało? Nie może to być, że­byś ty, wiedźmin, nie miał paru smo­ków na roz­kła­dzie.

— Nie po­luję na smoki — rzekł Ge­ralt su­cho. — Na wi­dło­gony, owszem. Na osz­luzgi. Na la­tawce. Ale nie na smoki wła­ściwe, zie­lone, czarne i czerwone. Przyjmij to do wia­do­mo­ści, po pro­stu.

— Za­sko­czy­łeś mnie — po­wie­dział Trzy Kawki. — No, do­bra, przyjąłem do wia­do­mo­ści. Dość zresztą na razie o smo­kach, wi­dzę na ho­ry­zon­cie coś czerwo­nego, nie­chybnie są to nasze raki. Na­pijmy się!

Z chrzęstem ła­mali zę­bami czerwone sko­rupki, wy­sy­sali białe mięso. Słona woda, szczypiąc do­tkli­wie, ście­kała im aż na prze­guby rąk. Borch na­lewał piwo, skro­biąc już czer­pa­kiem po dnie an­tałka. Zer­ri­kanki po­we­se­lały jesz­cze bar­dziej, obie roz­glą­dały się po karczmie, uśmie­cha­jąc zło­wieszczo, wiedźmin był pe­wien, że szu­kają oka­zji do awantury. Trzy Kawki też mu­siał to za­uwa­żyć, bo nagle po­gro­ził im trzyma­nym za ogon ra­kiem. Dziew­czyny za­chi­cho­tały, a Tea, zło­żyw­szy usta jak do po­ca­łunku, pu­ściła oczko — przy jej wy­tatu­owa­nej twa­rzy sprawiło to ma­ka­bryczne wra­żenie.

— Dzi­kie są jak żbiki — mruknął Trzy Kawki do Ge­ralta. — Trzeba na nie uwa­żać. U nich, ko­cha­siu, szast-prast i nie wia­domo kiedy do­okoła na podłodze pełno fla­ków. Ale warte są każ­dych pie­nię­dzy. Że­byś ty wie­dział, co one po­trafią...

— Wiem — Ge­ralt kiw­nął głową. — Trudno o lep­szą eskortę. Zer­ri­kanki to uro­dzone wo­jow­niczki, od dziecka szkolone do walki.

— Nie o to mi idzie — Borch wy­pluł na stół raczą łapę. — Miałem na myśli to, jakie są w łóżku.

Geralt nie­spo­koj­nie rzu­cił okiem na dziew­czyny. Obie się uśmie­chały. Vea bły­ska­wicznym, pra­wie nie­zau­wa­żal­nym ru­chem się­gnęła do pół­mi­ska. Pa­trząc na wiedź­mina zmrużo­nymi oczami, z trza­skiem roz­gry­zła sko­rupkę. Jej usta lśniły od sło­nej wody. Trzy Kawki bek­nął do­no­śnie.

A za­tem, Ge­ralt — rzekł — nie po­lu­jesz na smoki, zie­lone i na inne kolo­rowe. Przyjąłem do wia­do­mo­ści. A dla­czego, je­śli wolno spy­tać, tylko na te trzy ko­lory?

— Cztery, je­śli cho­dzi o ści­słość.

— Mó­wiłeś o trzech.

— Cie­ka­wią cię smoki, Borch. Jakiś spe­cjalny po­wód?

— Nie. Wy­łącz­nie cie­ka­wość.

— Aha. A z tymi kolo­rami, to tak się przyjęło okre­ślać smoki wła­ściwe. Cho­ciaż nie jest to okre­śle­nie pre­cy­zyjne. Smoki zie­lone, te naj­po­pu­lar­niej­sze, są ra­czej sza­rawe, jak zwy­kłe osz­luzgi. Czerwone fak­tycz­nie są czerwo­nawe lub ce­gla­ste. Wielkie smoki o kolo­rze ciemno­bru­nat­nym przyjęło się na­zy­wać czar­nymi. Naj­rzad­sze są smoki białe, nigdy ta­kiego nie wi­działem. Trzymają się na dale­kiej Pół­nocy. Ja­koby.

— Cie­kawe. A wiesz, o ja­kich smo­kach ja jesz­cze sły­sza­łem?

— Wiem — Ge­ralt łyk­nął piwa. — O tych sa­mych, o któ­rych i ja sły­sza­łem. O zło­tych. Nie ma ta­kich.

— Na jakiej pod­sta­wie tak twierdzisz? Bo nigdy nie wi­działeś? Bia­łego po­dobno też nigdy nie wi­działeś.

— Nie w tym rzecz. Za mo­rzami, w Ofi­rze i Zan­gwe­barze, są białe konie w czarne pa­ski. Też ich nigdy nie wi­działem, ale wiem, że ist­nieją. A złoty smok to stwo­rze­nie mi­tyczne. Le­gen­darne. Jak fe­niks, dajmy na to. Fe­nik­sów i zło­tych smo­ków nie ma.

Vea, wsparta na łok­ciach, pa­trzyła na niego cie­ka­wie.

— Pew­nie wiesz, co mó­wisz, jesteś wiedźmi­nem — Borch na­czer­pał piwa z an­tałka. — A jed­nak my­ślę, że każdy mit, każda le­genda musi mieć ja­kieś ko­rze­nie. U tych ko­rzeni coś leży.

— Leży — po­twierdził Ge­ralt. — Naj­czę­ściej ma­rze­nie, pra­gnie­nie, tęsk­nota. Wiara, że nie ma gra­nic możliwo­ści. A cza­sami przypa­dek.

— Wła­śnie, przypa­dek. Może kie­dyś był złoty smok, jed­nora­zowa, nie­po­wta­rzalna mu­tacja?

— Jeśli tak było, to spo­tkał go los wszyst­kich mu­tan­tów — wiedźmin od­wró­cił głowę. — Zbyt się róż­nił, żeby przetrwać.

— Ha — rzekł Trzy Kawki. — Za­prze­czasz teraz pra­wom na­tury, Ge­ralt. Mój zna­jomy cza­ro­dziej zwykł był ma­wiać, że w natu­rze każda istota ma swoją kontynu­ację i przetrwa, ta­kim czy in­nym spo­so­bem. Ko­niec jed­nego to po­czą­tek dru­giego, nie ma gra­nic możliwo­ści, przy­najmniej na­tura nie zna ta­kich.

— Wielkim optymistą był twój zna­jomy cza­ro­dziej. Jed­nego tylko nie wziął pod uwagę: błędu po­peł­nio­nego przez na­turę. Lub przez tych, któ­rzy z nią igrali. Złoty smok i inne po­dobne mu mu­tanty, o ile ist­niały, przetrwać nie mo­gły. Na prze­szkodzie sta­nęła bo­wiem bar­dzo natu­ralna gra­nica możliwo­ści.

— Ja­każ to gra­nica?

— Mu­tanty... — mię­śnie na szczękach Ge­ralta drgnęły silnie. — Mu­tanty są ste­rylne, Borch. Tylko w le­gen­dach może przetrwać to, co w natu­rze przetrwać nie może. Tylko le­genda i mit nie znają gra­nie możliwo­ści.

Trzy Kawki mil­czał. Ge­ralt spoj­rzał na dziew­częta, na ich nagle spo­waż­niałe twa­rze. Vea nie­spo­dziewa­nie po­chy­liła się w jego stronę, ob­jęła za szyję twardym, umięśnio­nym ra­mie­niem. Po­czuł na po­liczku jej usta, mo­kre od piwa.

— Lu­bią cię — po­wie­dział wolno Trzy Kawki. — Niech mnie po­skręca, one cię lubią.

— Co w tym dziwnego? — wiedźmin uśmiech­nął się smutno.

— Nic. Ale to trzeba oblać. Go­spo­darzu! Drugi an­tałek!

— Nie sza­lej. Naj­wy­żej dzban.

— Dwa dzbany! — ryk­nął Trzy Kawki. — Tea, mu­szę na chwilę wyjść.

Zerri­kanka wstała, pod­nio­sła sza­blę z ławy, po­wio­dła po sali tęsk­nym spoj­rze­niem. Cho­ciaż po­przednio kilka par oczu, jak za­uwa­żył wiedźmin, roz­bły­ski­wało nie­ład­nie na wi­dok pę­katej sa­kiewki, nikt jakoś nie kwa­pił się wyjść za Bor­chem, za­ta­cza­ją­cym się lekko w stronę wyj­ścia na po­dwó­rze. Tea wzruszyła ra­mio­nami, uda­jąc się za pra­co­dawcą.

— Jak masz na­prawdę na imię? — spy­tał Ge­ralt tę, która po­zo­stała przy stole. Vea bły­snęła bia­łymi zę­bami. Ko­szulę miała mocno roz­sznu­ro­waną, pra­wie do gra­nic możliwo­ści. Wiedźmin nie wąt­pił, że to ko­lejna za­czepka wo­bec sali.

— Alveae­nerle.

— Ład­nie — wiedźmin był pe­wien, że Zer­ri­kanka zrobi buzię w ciup i mru­gnie do niego. Nie po­mylił się.

— Vea?

— Hm?

— Dla­czego jeź­dzi­cie z Bor­chem? Wy, wolne wo­jow­niczki? Mo­żesz od­po­wie­dzieć?

— Hm.

— Hm, co?

— On jest... — Zer­ri­kanka, marszcząc czoło, szu­kała słów. — On jest... Naj... pięk­niej­szy.

Wiedźmin po­kiwał głową. Kryteria, na pod­sta­wie któ­rych ko­biety oce­niały atrakcyj­ność męż­czyzn, nie po raz pierwszy sta­no­wiły dla niego za­gadkę.

Trzy Kawki wwalił się do al­kie­rza, do­pi­nając spodnie, gło­śno wy­da­wał pole­cenia obe­rży­ście. Trzyma­jąca się dwa kroki za nim Tea, uda­jąc znu­dzoną, roz­glą­dała się po karczmie, a kupcy i fli­sacy sta­ran­nie uni­kali jej wzroku. Vea wy­sy­sała ko­lej­nego raka, co i rusz rzu­cając wiedźmi­nowi wy­mowne spoj­rze­nia.

— Za­mó­wi­łem jesz­cze po wę­go­rzu, pie­czo­nym tym ra­zem — Trzy Kawki siadł ciężko, brzę­kając nie do­pię­tym pa­sem. — Na­mę­czy­łem się przy tych ra­kach i zgłodnia­łem jakby. I za­ła­twi­łem ci tu noc­leg, Ge­ralt. Nie ma sensu, że­byś włó­czył się po nocy. Jesz­cze się za­ba­wimy. Wa­sze zdrowie, dziew­czyny!

— Ves­sek­heal — po­wie­działa Vea, sa­lu­tując mu kub­kiem. Tea mru­gnęła i prze­cią­gnęła się, przy czym atrakcyjny biust, wbrew oczeki­wa­niom Ge­ralta, nie roz­sa­dził przodu jej ko­szuli.

— Za­ba­wimy się — Trzy Kawki prze­chy­lił się przez stół i klep­nął Teę w tyłek. — Za­ba­wimy się, wiedźmi­nie. Hej, go­spo­darzu! Sam tu!

Obe­rży­sta pod­biegł żywo, wy­cie­rając ręce w far­tuch.

— Ba­lia znaj­dzie się u cie­bie? Taka do pra­nia, so­lidna i duża?

— Jak duża, panie?

— Na cztery osoby.

— Na... cztery... — karczmarz otworzył usta.

— Na cztery — po­twierdził Trzy Kawki, do­by­wa­jąc z kie­szeni wy­pchany trzos.

— Znajdzie się — obe­rży­sta obli­zał wargi.

— Świetnie — za­śmiał się Borch. — Każ ją za­nieść na górę, do mo­jej izby i na­peł­nić go­rącą wodą. Du­chem, ko­cha­siu. I piwa też każ tam za­nieść, ze trzy dzbanki.

Zerri­kanki za­chi­cho­tały i rów­no­cze­śnie mru­gnęły.

— Którą wo­lisz? — spy­tał Trzy Kawki. — Hę? Ge­ralt?

Wiedźmin po­dra­pał się w po­tylicę.

— Wiem, że trudno wy­brać — po­wie­dział Trzy Kawki ze zro­zu­mie­niem. — Sam cza­sami mam kło­poty. Do­bra, za­sta­no­wimy się w balii. Hej, dziew­częta! Po­móż­cie mi wejść na schody!

 


Rozdział trzeci [top]

 

Na mo­ście była za­pora. Drogę za­gra­dzała długa, so­lidna belka, osa­dzona na drewnia­nych ko­złach. Przed nią i za nią stali hala­bardnicy w skó­rza­nych, na­bija­nych gu­zami kur­tach i kol­czych kap­tu­rach. Nad za­porą ospale po­wie­wała pur­pu­rowa cho­rą­giew ze zna­kiem srebrnego gryfa.

— Co za czort? — zdziwił się Trzy Kawki, stępa pod­jeż­dża­jąc bliżej. — Nie ma przejazdu?

— Glejt jest? — spy­tał naj­bliż­szy hala­bardnik, nie wyjmu­jąc z ust pa­tyka, który żuł, nie wia­domo, z głodu czy dla zabi­cia czasu.

— Jaki glejt? Co to, mór? A może wojna? Z czy­jego roz­kazu drogę blo­kuje­cie?

— Króla Nie­da­mira, pana na Ca­in­gorn — strażnik prze­sunął patyk w prze­ciw­legły kącik ust i wskazał na cho­rą­giew. — Bez glejtu w góry nie lza.

— Idiotyzm jakiś — rzekł Ge­ralt zmę­czo­nym gło­sem. — To prze­cież nie Ca­in­gorn, ale Ho­ło­pol­ska Dziedzina. To Ho­ło­pole, nie Ca­in­gorn, ściąga myto z mo­stów na Braa. Co ma do tego Nie­da­mir?

— Nie mnie py­tajcie — strażnik wy­pluł patyk. — Nie moja rzecz. Mnie aby glejty spraw­dzać. Chcecie, ga­daj­cie z na­szym dzie­sięt­ni­kiem.

A gdzie on?

— Tam, za myt­nika sa­dybą, na słonku się grzeje — rzekł hala­bardnik, pa­trząc nie na Ge­ralta, ale na gołe uda Zer­rika­nek, leni­wie prze­cią­gają­cych się na kul­ba­kach.

Za domkiem myt­nika, na kupie wy­schniętych bierwion, sie­dział strażnik, tyl­cem hala­bardy ry­sując na pia­sku nie­wia­stę, a ra­czej jej fragment, wi­dziany z nie­tu­zin­ko­wej per­spektywy. Obok niego, trą­cając deli­kat­nie struny lutni, pół­leżał szczupły męż­czy­zna w na­su­nię­tym na oczy fan­ta­zyj­nym ka­pelu­siku w kolo­rze śliwki ozdobio­nym srebrną klamrą i dłu­gim, ner­wo­wym cza­plim pió­rem.

Geralt znał ten ka­pelu­sik i to pióro, słynne od Bu­iny po Ja­rugę, znane po dwo­rach, kasztelach, za­jaz­dach, ober­żach i za­mtu­zach. Zwłaszcza za­mtu­zach.

— Ja­skier!

— Wiedźmin Ge­ralt! — spod od­su­nię­tego ka­pelu­sika spoj­rzały we­sołe, mo­dre oczy — A to do­piero! I ty tutaj? Glejtu przypad­kiem nie masz?

— Co wy wszyscy z tym glej­tem? — wiedźmin ze­sko­czył z sio­dła. — Co się tu dzieje, Ja­skier? Chcieli­śmy się prze­do­stać na drugi brzeg Braa, ja i ten ry­cerz, Borch Trzy Kawki, i nasza eskorta. I nie mo­żemy, jak się oka­zuje.

— Ja też nie mogę — Ja­skier wstał, zdjął ka­pelu­sik, ukłonił się Zer­ri­kan­kom z prze­sadną dworno­ścią. — Mnie też nie chcą prze­pu­ścić na drugi brzeg. Mnie, Ja­skra, naj­słyn­niej­szego min­strela i po­etę w pro­mie­niu ty­siąca mil, nie prze­puszcza ten tu dzie­sięt­nik, cho­ciaż też arty­sta, jak wi­dzi­cie.

— Ni­kogo bez glejtu nie prze­puszczę — rzekł dzie­sięt­nik po­nuro, po czym uzu­peł­nił swój rysu­nek o fi­nalny detal, dzio­biąc koń­cem drzewca w pia­sek.

— No i obej­dzie się — po­wie­dział wiedźmin. — Po­je­dziemy le­wym brze­giem. Do Hengfors tędy droga dłuż­sza, ale jak mus, to mus.

— Do Hengfors? — zdziwił się bard. — To ty, Ge­ralt, nie za Nie­da­mi­rem je­dziesz? Nie za smo­kiem?

— Za ja­kim smo­kiem? — za­inte­re­so­wał się Trzy Kawki.

— Nie wie­cie? Na­prawdę nie wie­cie? No, to mu­szę wam o wszystkim opo­wie­dzieć, pa­no­wie. Ja i tak tu cze­kam, może bę­dzie je­chał ktoś z glej­tem, kto mnie zna i po­zwoli się przyłą­czyć. Sia­daj­cie.

— Za­raz — rzekł Trzy Kawki. — Słońce pra­wie na trzy ćwierci do ze­nitu, a mnie suszy jak cho­lera. Nie bę­dziemy ga­dać o su­chym py­sku. Tea, Vea, za­wróćcie rysią do mia­steczka i kup­cie an­tałek.

— Po­do­bacie mi się, panie...

— Borch, zwany Trzy Kawki.

— Ja­skier, zwany Nie­zrówna­nym. Przez nie­które dziew­częta.

— Opowia­daj, Ja­skier — znie­cier­pli­wił się wiedźmin. — Nie bę­dziemy tu ster­czeć do wie­czora.

Bard objął pal­cami gryf lutni, ostro ude­rzył po stru­nach.

— Jak woli­cie, mową wią­zaną czy nor­mal­nie?

— Normal­nie.

— Pro­szę bar­dzo — Ja­skier nie odło­żył lutni. — Po­słu­chaj­cie za­tem, szla­chetni pa­no­wie, co wy­da­rzyło się ty­dzień temu nie opo­dal mia­sta wol­nego, zwa­nego Ho­ło­po­lem. Otóż, świ­tem bla­dym, led­wie co słonko wscho­dzące za­ró­żo­wiło wi­szące nad łą­kami ca­łuny mgieł...

— Miało być nor­mal­nie — przypo­mniał Ge­ralt.

A nie jest? No, do­brze, do­brze. Ro­zu­miem. Krótko, bez me­tafor. Na pa­stwi­ska pod Ho­ło­po­lem przyleciał smok.

— Eeee — rzekł wiedźmin. — Coś mi się to nie widzi prawdo­po­dob­nym. Od lat nikt nie wi­dział smoka w tych oko­li­cach. Nie był to aby zwy­kły osz­luzg? Zda­rzają się osz­luzgi pra­wie tak duże...

— Nie obra­żaj mnie, wiedźmi­nie. Wiem, co mó­wię. Wi­działem go. Trzeba trafu, że aku­rat­nie by­łem w Ho­ło­polu na jar­marku i wi­działem wszystko na wła­sne oczy. Bal­lada jest już go­towa, ale nie chcieliście...

— Opowia­daj. Duży był?

— Ze trzy koń­skie dłu­gości. W kłę­bie nie wyż­szy niż koń, ale dużo grub­szy. Szary jak piach.

— Zna­czy się, zie­lony.

— Tak. Przyleciał nie­spo­dziewa­nie, wpadł pro­sto w stado owiec, roz­gonił pa­ste­rzy, utłukł z tuzin zwie­rząt, cztery ze­żarł i odle­ciał.

— Od­leciał... — Ge­ralt po­kiwał głową. — I ko­niec?

— Nie. Bo na­stęp­nego ranka przyleciał znowu, tym ra­zem bliżej mia­steczka. Spi­ko­wał na gro­madę bab pio­rą­cych bieli­znę na brzegu Braa. Ale wiały, czło­wieku! W życiu się tak nie uśmiałem. Smok zaś zato­czył ze dwa koła nad Ho­ło­po­lem i pole­ciał na pa­stwi­ska, tam znowu wziął się za owce. Wtedy do­piero za­czął się roz­gar­diasz i za­męt, bo po­przednio mało kto wie­rzył pa­stu­chom. Bur­mistrz zmo­bili­zo­wał mili­cję miej­ską i ce­chy, ale za­nim się sformo­wali, plebs wziął sprawę w swoje ręce i za­ła­twił ją.

— Jak?

— Cie­ka­wym, lu­do­wym spo­so­bem. Lo­kalny mistrz szewski, nie­jaki Ko­zojed, wy­my­ślił spo­sób na ga­dzinę. Za­bili owcę, na­p­chali ją gęsto cie­mie­rem, wil­czymi ja­go­dami, ble­ko­tem, siarką i szewską smołą. Dla pew­ności, miej­scowy apte­karz wlał do środka dwie kwarty swojej mik­stury na czy­raki, a ka­płan ze świątyni Kreve od­pra­wił mo­dły nad ścierwem. Po­tem ustawili spre­pa­ro­waną owieczkę po­środku stada, pod­parł­szy koł­kiem. Nikt po prawdzie nie wie­rzył, że smo­czy­sko da się sku­sić tym śmierdzą­cym na milę gów­nem, ale rze­czy­wi­stość prze­szła nasze oczeki­wa­nia. Lek­ce­wa­żąc żywe i be­czące owieczki, gad po­łknął przynętę ra­zem z koł­kiem.

I co? Ga­dajże, Ja­skier.

A co ja robię in­nego? Prze­cie ga­dam. Słu­chaj­cie, co było dalej. Nie mi­nął czas, jaki wpraw­nemu męż­czyźnie zaj­muje roz­sznu­ro­wa­nie dam­skiego gor­setu, gdy smok nagle za­czął ry­czeć i puszczać dym, przodem i ty­łem. Fikał kozły, pró­bo­wał wzlatywać, po­tem oklapł i znie­ru­cho­miał. Dwójka ochotni­ków wy­ru­szyła, aby spraw­dzić, czy struty gad dy­cha jesz­cze. Byli nimi miej­scowy gra­barz i miej­scowy pół­głó­wek, spło­dzony przez upo­śle­dzoną córkę drwala, i pod­od­dział na­jem­nych piki­nie­rów, który prze­cią­gnął przez Ho­ło­pole jesz­cze za cza­sów roko­szu wo­je­wody Nu­rzy­boba.

— Ależ ty łżesz, Ja­skier.

— Nie łżę, tylko ubarwiam, a to jest róż­nica.

— Nie­wielka. Opowia­daj, szkoda czasu.

A więc, jak mó­wi­łem, gra­barz i mężny idiota wy­ru­szyli w cha­rak­terze szpe­raczy. Usy­pali­śmy im po­tem mały, ale cie­szący oko kur­hanik.

— Aha — po­wie­dział Borch. — Zna­czy się, smok jesz­cze żył.

A jak — rzekł we­soło Ja­skier. — Żył. Ale był tak słaby, że nie ze­żarł ani gra­barza, ani ma­tołka, tyle że zlizał krew. A po­tem, ku ogólnemu zmartwie­niu, odle­ciał, wy­star­to­wawszy w nie­ma­łym tru­dzie. Co pół­tora­sta łokci spa­dał z ło­sko­tem, zry­wał się znowu. Chwilami szedł, po­włó­cząc tyl­nymi no­gami. Co śmielsi po­szli za nim, utrzymu­jąc kon­takt wzrokowy I wie­cie, co?

— Mów, Ja­skier.

— Smok za­padł w wą­wozy w Pu­stul­skich Gó­rach, w oko­li­cach źró­deł Braa i skrył się w tam­tej­szych ja­ski­niach.

— Te­raz wszystko jest jasne — po­wie­dział Ge­ralt. — Smok prawdo­po­dob­nie był w tych ja­ski­niach od stu­leci, po­grą­żony w le­targu. Sły­sza­łem o ta­kich wy­pad­kach. I tam też musi być jego skar­biec. Te­raz wiem, czemu blo­kują most. Ktoś chce na tym skarbcu poło­żyć łapę. A ten ktoś to Nie­da­mir z Ca­in­gorn.

— Do­kład­nie — po­twierdził tru­ba­dur. — Całe Ho­ło­pole aż go­tuje się zresztą z tego po­wodu, bo uważa się tam, że smok i skar­biec na­leżą do nich. Ale wa­hają się za­drzeć z Nie­da­mi­rem. Nie­da­mir to szczeniak, który jesz­cze się nie za­czął golić, ale już zdą­żył udo­wod­nić, że nie opłaca się z nim za­dzie­rać. A na tym smoku za­leży mu, jak dia­bli, dla­tego tak prędko zare­ago­wał.

— Za­leży mu na skarbcu, chciałeś po­wie­dzieć.

— Wła­śnie że bar­dziej na smoku niż na skarbcu. Bo, wi­dzi­cie, Nie­da­mir ostrzy so­bie zęby na są­sied­nie księ­stwo Malleore. Tam, po na­głym a dziwnym zgo­nie księ­cia zo­stała księż­niczka w wieku, że się tak wy­rażę, łoż­ni­co­wym. Wielmoże z Malleore nie­chęt­nie pa­trzą na Nie­da­mira i in­nych kon­ku­ren­tów, bo wie­dzą, że nowy władca ostro ścią­gnie im wę­dzi­dło, nie to, co smarkata księż­niczka. Od­grze­bali więc gdzieś starą i za­ku­rzoną prze­po­wiednię mó­wiącą, że mitra i ręka dzie­wuszki na­leżą się temu, kto po­kona smoka. Po­nie­waż smoka nikt nie wi­dział tutaj od wie­ków, my­śleli, że mają spo­kój. Nie­da­mir oczywi­ście ob­śmiał się z le­gendy, wziąłby Malleore zbrojną ręką i tyle, ale gdy gruchnęła wieść o ho­ło­pol­skim smoku, zo­rientował się, że może pobić mal­leor­ską szlachtę ich wła­sną bro­nią. Gdyby zja­wił się tam, nio­sąc smo­czy łeb, lud po­wi­tałby go jak mo­nar­chę ze­sła­nego przez bo­gów, a wielmoże nie śmieliby na­wet pi­snąć. Dzi­wicie się więc, że po­gnał za smo­kiem jak kot z pę­che­rzem? Zwłaszcza za ta­kim, co le­dwo no­gami po­włó­czy? To dla niego czy­sta gratka, uśmiech losu, psia­krew.

A drogi za­gro­dził przed kon­ku­ren­cją.

— No chyba. I przed Ho­ło­pola­nami. Z tym, że po całej oko­licy roze­słał kon­nych z glej­tami. Dla tych, któ­rzy mają tego smoka za­bić, bo Nie­da­mir nie pali się, żeby oso­bi­ście wejść do ja­skini z mie­czem. Ścią­gnięto mi­giem co sławniej­szych smo­ko­bój­ców. Większość chyba znasz, Ge­ralt.

— Możliwe. Kto przyjechał?

— Eyck z De­nesle, to raz.

— Niech to... — wiedźmin za­gwizdał ci­chutko. — Bo­go­bojny i cno­tliwy Eyck, ry­cerz bez skazy i zmazy, we wła­snej oso­bie.

— Znasz go, Ge­ralt? — spy­tał Borch. — Rze­czy­wi­ście taki pies na smoki?

— Nie tylko na smoki. Eyck radzi sobie z każ­dym po­two­rem. Za­bijał na­wet mantikory i gryfy Kilka smo­ków też za­ła­twił, sły­sza­łem o tym. Jest do­bry. Ale psuje mi inte­resy, łobuz, bo nie bie­rze pie­nię­dzy. Kto jesz­cze, Ja­skier?

— Rę­ba­cze z Crin­frid.

— No, to już po smoku. Na­wet, jeśli ozdrowiał. Ta trójka to zgrana banda, wal­czą nie­zbyt czy­sto, ale sku­tecz­nie. Wy­bili wszystkie osz­luzgi i wi­dło­gony w Re­danii, a przy oka­zji padły trzy smoki czerwone i je­den czarny, a to już jest coś. To wszyscy?

— Nie. Do­łą­czyła jesz­cze szóstka kra­sno­lu­dów. Pię­ciu bro­da­czy, któ­rymi ko­men­de­ruje Yar­pen Zigrin.

— Nie znam go.

— Ale o smoku Ocviście z Kwarco­wej Góry sły­sza­łeś?

— Sły­sza­łem. I wi­działem ka­mie­nie, po­cho­dzące z jego skarbca. Były tam sza­firy o nie­spo­tyka­nej bar­wie i dia­menty wiel­kie jak cze­re­śnie.

— No, to wiedz, że wła­śnie Yar­pen Zigrin i jego kra­sno­ludy za­ła­twiły Ocvista. Była o tym uło­żona bal­lada, ale nędzna, bo nie moja. Jeśli nie sły­sza­łeś, nie stra­ciłeś.

— To wszyscy?

— Tak. Nie li­cząc cie­bie. Twier­dzi­łeś, że nie wiesz o smoku, kto wie, może to i prawda. Ale teraz już wiesz. I co?

I nic. Nie inte­re­suje mnie ten smok.

— Ha! Chytrze, Ge­ralt. Bo i tak nie masz glejtu.

— Nie inte­re­suje mnie ten smok, po­wta­rzam. A co z tobą, Ja­skier? Co cie­bie tak cią­gnie w tamtą stronę?

— Normal­nie — tru­ba­dur wzruszył ra­mio­nami. — Trzeba być bli­sko wy­da­rzeń i atrakcji. O walce z tym smo­kiem bę­dzie gło­śno. Pew­nie, mógłbym uło­żyć bal­ladę na pod­sta­wie opo­wie­ści, ale ina­czej bę­dzie brzmiała śpiewana przez ko­goś, kto wi­dział bój na wła­sne oczy.

— Bój? — za­śmiał się Trzy Kawki. — Chyba coś w ro­dzaju świ­nio­bicia albo ćwiarto­wa­nia ścierwa. Słu­cham i z po­dziwu wyjść nie mogę. Sławni wo­jow­nicy, któ­rzy pę­dzą tu, co koń wy­sko­czy, żeby do­rżnąć pół­zde­chłego smoka otrutego przez ja­kie­goś chama. Śmiać się chce i rzy­gać.

— My­lisz się — rzekł Ge­ralt. — Je­żeli smok nie padł od tru­cizny na miej­scu, to jego or­ga­nizm za­pewne już ją zwalczył i be­stia jest w pełni sił. Nie ma to zresztą wiel­kiego zna­cze­nia. Rę­ba­cze z Crin­frid i tak go za­biją, ale bez boju, jeśli chcesz wie­dzieć, nie obę­dzie się.

— Sta­wiasz więc na Rę­ba­czy, Ge­ralt?

— Ja­sne.

— Aku­rat — ode­zwał się mil­czący do tej chwili strażnik arty­sta. — Smoczy­sko to stwór ma­giczny i nie ubić go ina­czej, jak cza­rami. Je­żeli ktoś da mu rady, to ta cza­row­nica, która przeje­chała tędy wczoraj.

— Kto? — Ge­ralt prze­chy­lił głowę.

— Cza­ro­dziejka — po­wtó­rzył strażnik. — Prze­cie mó­wię.

— Imię po­dała?

— Po­dała, alem za­po­mniał. Miała glejt. Młoda była, uro­dziwa, na swój spo­sób, ale te oczy... Wie­cie sami, panie. Zimno się człe­kowi robi, gdy taka spoj­rzy.

— Wiesz coś o tym, Ja­skier? Kto to może być?

— Nie — skrzywił się bard. — Młoda, uro­dziwa i te oczy. Też mi wska­zówka. Wszyst­kie takie są. Żadna, którą znam, a znam wiele, nie wy­gląda na wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć, trzy­dzie­ści, a nie­które, sły­sza­łem, pa­mię­tają czasy, gdy bór szu­miał tam, gdzie dzi­siaj stoi Novigrad. W końcu, od czego są elik­siry z man­dra­gory? A oczy sobie rów­nież man­dra­gorą za­kra­plają, żeby błyszczały. Jak to baby.

— Ruda nie była? — spy­tał wiedźmin.

— Nie, panie — rzekł dzie­sięt­nik. — Czar­niutka.

A koń, jakiej ma­ści? Kasztan z białą gwiazdką?

— Nie. Kary, jak ona. Ano, pa­no­wie, mó­wię wam, ona smoka ubije. Smok to ro­bota dla cza­ro­dzieja. Ludzka moc prze­ciw niemu nie po­doła.

— Cie­kawe, co by na to po­wie­dział szewc Ko­zojed — za­śmiał się Ja­skier. — Gdyby miał pod ręką coś moc­niej­szego niż cie­mier i wil­cza ja­goda, smo­cza skóra su­szy­łaby się dziś na ho­ło­pol­skim ostrokole, bal­lada by­łaby go­towa, a ja nie pło­wiał­bym tu na słońcu...

— Jak to się stało, że Nie­da­mir nie wziął cię ze sobą? — spy­tał Ge­ralt, koso spo­glą­dając na poetę. — Prze­cież byłeś w Ho­ło­polu, gdy wy­ru­szał. Czyżby król nie lubił arty­stów? Co sprawiło, że tu pło­wie­jesz, za­miast przygry­wać u kró­lew­skiego strzemie­nia?

— Sprawiła to pewna młoda wdowa — rzekł po­nuro Ja­skier. — Cholera by to wzięła. Za­bra­dzia­ży­łem, a na drugi dzień Nie­da­mir i reszta byli już za rzeką. Wzięli ze sobą na­wet tego Ko­zo­jeda i zwiadow­ców z ho­ło­pol­skiej mili­cji, tylko o mnie za­po­mnieli. Tłu­ma­czę to dzie­sięt­ni­kowi, a on swoje...

— Jest glejt, puszczam — rzekł bez­na­miętnie hala­bardnik, od­le­wa­jąc się na ścianę domku myt­nika. — Nie ma glejtu, nie puszczam. Roz­kaz taki...

— O — prze­rwał mu Trzy Kawki. — Dziew­częta wra­cają z pi­wem.

I nie same — do­dał Ja­skier, wstając. — Pa­trzcie, jaki koń. Jak smok.

Od strony brzo­zo­wego lasku nad­jeż­dżały cwałem Zer­ri­kanki, flan­kując jeźdźca sie­dzą­cego na wiel­kim, bo­jo­wym, nie­spo­koj­nym ogie­rze.

Wiedźmin wstał rów­nież.

Jeź­dziec nosił fio­le­towy, ak­sa­mitny ka­ftan ze srebrnym sza­me­run­kiem i krótki płaszcz, ob­szyty so­bo­lo­wym fu­trem. Wy­pro­sto­wany w sio­dle, pa­trzył na nich dumnie. Ge­ralt znał takie spoj­rze­nia. I nie prze­padał za nimi.

— Wi­tam pa­nów Je­stem Dor­rega­ray — przedsta­wił się jeź­dziec, zsia­dając po­woli i god­nie. — Mistrz Dor­rega­ray Czarno­księżnik.

— Mistrz Ge­ralt. Wiedźmin.

— Mistrz Ja­skier. Poeta.

— Borch, zwany Trzy Kawki. A moje dziew­częta, które tam oto wy­cią­gają szpunt z an­tałka, już po­zna­łeś, panie Dor­rega­ray.

— Tak jest, w rze­czy sa­mej — rzekł cza­ro­dziej bez uśmiechu. — Wy­mie­nili­śmy ukłony, ja i piękne wo­jow­niczki z Zer­rika­nii.

— No, to na zdrowie — Ja­skier roz­dał skó­rzane kubki przynie­sione przez Veę. — Na­pijcie się z nami, panie cza­ro­dzieju. Panie Borch, dzie­sięt­ni­kowi też dać?

— Ja­sne. Chodź tu do nas, wo­jaku.

— Są­dzę — rzekł czar­no­księżnik, upiwszy mały, dys­tyn­go­wany łyk — że pod za­porę na mo­ście sprowa­dza pa­nów ten sam cel, co i mnie?

— Jeśli ma­cie na myśli smoka, panie Dor­rega­ray — po­wie­dział Ja­skier — to tak jest, w sa­mej rze­czy. Chcę tam być i uło­żyć bal­ladę. Nie­stety, ten tu dzie­sięt­nik, człek wi­dać bez ogłady, nie chce mnie prze­pu­ścić. Żąda glejtu.

— Upraszam wy­ba­cze­nia — hala­bardnik wy­pił swoje piwo, za­mla­skał. — Mam przyka­zane pod gar­dłem, ni­kogo bez glejtu nie puszczać. A po­dobno całe Ho­ło­pole już się ze­brało z wo­zami i chce ru­szyć w góry za smo­kiem. Mam na­ka­zane...

— Twój roz­kaz, żoł­nie­rzu — zmarsz­czył brwi Dor­rega­ray — tyczy się tedy mo­tło­chu, mo­gą­cego za­wa­dzać, dziewek, mo­gą­cych sze­rzyć roz­pustę i pa­skudną nie­moc, zło­dziei, szu­mo­win i hul­taj­stwa. Ale nie mnie.

— Ni­kogo bez glejtu nie prze­puszczę — na­sro­żył się dzie­sięt­nik. — Klnę się...

— Nie klnij się — prze­rwał mu Trzy Kawki. — Le­piej się jesz­cze napij. Tea, nalej temu męż­nemu wo­ja­kowi. I usiądźmy, pa­no­wie. Picie na sto­jąco, szybko i bez nale­ży­tego na­maszcze­nia nie przy­stoi szlachcie.

Usiedli na ba­lach do­okoła an­tałka. Ha­la­bardnik, świeżutko pa­so­wany na szlachcica, kra­śniał z za­do­wo­lenia.

— Pij, dzielny set­niku — po­na­glał Trzy Kawki.

— Dziesięt­nik aby je­stem, nie set­nik — hala­bardnik jesz­cze bar­dziej po­kra­śniał.

— Ale bę­dziesz set­nik, mu­sowo — Borch wy­szczerzył zęby. — Chłop z cie­bie łeb­ski, mi­giem awansu­jesz.

Dorre­garay, od­ma­wia­jąc do­lewki, od­wró­cił się w stronę Ge­ralta.

W mia­steczku jesz­cze gło­śno o ba­zy­liszku, mo­ści wiedźmi­nie, a ty już za smo­kiem się roz­glą­dasz, jak wi­dzę — po­wie­dział cicho. — Cie­kawe, aż tak po­trzebna ci go­tówka, czy też dla czy­stej przyjem­ności mor­du­jesz stwo­rze­nia za­gro­żone wy­mar­ciem?

— Dziwna cie­ka­wość — od­rzekł Ge­ralt — ze strony ko­goś, kto na łeb na szyję gna, by zdą­żyć na szlachto­wa­nie smoka, by wy­bić mu zęby, tak prze­cież cenne przy wy­robie cza­ro­dziejskich le­ków i elik­sirów. Czy to prawda, mo­ści cza­ro­dzieju, że te wy­bite ży­wemu smo­kowi są naj­lep­sze?

— Je­steś pe­wien, że po to tam jadę?

— Je­stem. Ale już cię ktoś wy­prze­dził, Dor­rega­ray. Przed tobą już zdą­żyła przeje­chać twoja kon­fra­terka z glej­tem, któ­rego ty nie masz. Czarno­włosa, o ile cię to inte­re­suje.

— Na ka­rym ko­niu?

— Po­dobno.

— Yen­nefer — po­wie­dział Dor­rega­ray, zasę­piony. Wiedźmin drgnął nie­zau­wa­żal­nie dla ni­kogo.

Zapa­dła cisza, którą prze­rwało bek­nię­cie przy­szłego set­nika.

— Ni­kogo... bez glejtu...

— Dwieście linta­rów wy­star­czy? — Ge­ralt spo­koj­nie wy­cią­gnął z kie­szeni sa­kiewkę otrzymaną od gru­bego wójta.

— Ge­ralt — uśmiech­nął się za­gad­kowo Trzy Kawki — więc jed­nak...

— Przepra­szam cię, Borch. Przykro mi, nie po­jadę z wami do Hengfors. Może in­nym ra­zem. Może się jesz­cze spo­tkamy.

— Nic mnie nie cią­gnie do Hengfors — rzekł wolno Trzy Kawki. — Nic a nic, Ge­ralt.

— Schowaj­cie ten mie­szek, panie — rzekł groźnie przy­szły set­nik. — To zwy­kłe prze­kup­stwo. Ani za trzy­sta nie prze­puszczę.

A za pięć­set? — Borch wyjął swoją sa­kiewkę. — Schowaj mie­szek, Ge­ralt. Ja za­płacę myto. Za­częło mnie to ba­wić. Pięć­set, panie żoł­nie­rzu. Po sto od sztuki, li­cząc moje dziew­częta za jedną piękną sztukę. Co?

— Ojej, jej, jej — za­fra­so­wał się przy­szły set­nik, cho­wa­jąc pod kurtę sa­kiewkę Bor­cha. — Co ja kró­lowi po­wiem?

— Po­wiesz mu — rzekł Dor­rega­ray, pro­stu­jąc się i wyjmu­jąc zza pasa ozdobną różdżkę ze sło­nio­wej kości — że strach cię oble­ciał, gdy po­pa­trzyłeś.

— Na co, panie?

Czaro­dziej ski­nął różdżką, krzyknął za­klę­cie. So­sna ro­snąca na nad­rzecznej skar­pie eks­plo­do­wała ogniem, cała, w jed­nym mo­men­cie, od ziemi aż po wierzcho­łek po­kryła się sza­leją­cymi pło­mie­niami.

— Na koń! — Ja­skier, zry­wa­jąc się, za­rzu­cił lut­nię na plecy — Na koń, pa­no­wie! I pa­nie!

— Za­porę precz! — wrzasnął do hala­bardni­ków bo­gaty dzie­sięt­nik, ma­jący wiel­kie szanse zo­stać set­ni­kiem.

Na mo­ście, za za­porą, Vea ścią­gnęła wo­dze, koń za­tań­czył, za­dud­nił ko­py­tami po ba­lach. Dziew­czyna, miotając war­ko­czami, krzyknęła prze­szy­wa­jąco.

— Słusznie, Vea! — od­krzyknął Trzy Kawki. — Dalej, waszmo­ściowie, po ko­niach! Po­je­dziemy po zer­ri­kań­sku, z ło­mo­tem i świ­stem!

 


Rozdział czwarty [top]

 

— No i pa­trzcie — rzekł naj­star­szy z Rę­ba­czy, Bo­holt, ogromny i zwa­listy ni­czym pień sta­rego dębu. — Nie­da­mir nie prze­gnał was na cztery wia­try, pro­szę waszmo­ści, cho­ciaż pe­wien by­łem, że tak wła­śnie zrobi. Cóż, nie nam, chu­do­pa­choł­kom, kwe­stio­no­wać kró­lew­skie de­cyzje. Za­pra­szamy do ogni­ska. Mośćcie sobie le­go­wi­ska, chłopcy. A tak mię­dzy nami, wiedźmi­nie, to o czym z kró­lem ga­dałeś?

O ni­czym — po­wie­dział Ge­ralt, wy­god­niej opie­rając plecy o pod­cią­gnięte w stronę ognia sio­dło. — Na­wet do nas nie wy­szedł z na­miotu. Wy­słał tylko tego swojego to­tum­fac­kiego, jak mu tam...

— Gyl­len­stiern — pod­po­wie­dział Yar­pen Zigrin, krępy, bro­daty kra­sno­lud, wta­cza­jąc w ogień ol­brzymi, smolny karcz przytasz­czony z zaro­śli. — Na­dęty bu­bek. Wieprz opa­sły. Jake­śmy dołą­czyli, to przy­szedł, nos za­darł po same chmury, phu-phu, pa­mię­tajcie, rze­cze, kra­sno­ludy, przy kim tu ko­menda, komu tu po­słuch na­leżny, tu król Nie­da­mir roz­ka­zuje, a jego słowo to prawo i tak dalej. Sta­łem i słu­cha­łem, i my­śla­łem sobie, że każę go swoim chło­pa­kom oba­lić na zie­mię i ob­sz­czam mu płaszcz. Alem po­nie­chał, wie­cie, znowu by hyr po­szedł, że kra­sno­ludy zło­śliwe, że agre­sywne, że su­kin­syny i że nie­możliwa jest... jak to się na­zywa, cho­lera... ko­łog­zy­ste­neja, czy jak tam. I za­raz znowu byłby gdzieś po­grom, w ja­kimś mia­steczku. Słu­cha­łem tedy grzecznie, głową ki­wa­łem.

— Wy­cho­dzi na to, że pan Gyl­len­stiern nic in­nego nie umie — po­wie­dział Ge­ralt. — Bo i nam to samo po­wie­dział, i też przy­szło nam ki­wać gło­wami.

A po mo­jemu — ode­zwał się drugi z Rę­ba­czy, ukła­dając derkę na kupie chru­stu — źle się stało, że was Nie­da­mir nie prze­gnał. Ludu cią­gnie na tego smoka, aż strach. Całe mrowie. To już nie wy­prawa, a kon­dukt na żal­nik. Ja tam w tłoku bić się nie lubię.

— Daj spo­kój, Nisz­czuka — po­wie­dział Bo­holt. — W kupie wę­dro­wać raź­niej. Có­żeś to, nigdy na smoki nie cha­dzał? Zaw­sze za smo­kiem ćma ludu cią­gnie, jar­mark cały, istny za­mtuz na kół­kach. Ale gdy się gad po­każe, to wiesz, kto w polu zo­staje. My, nie kto inny.

Boholt za­milkł na chwilę, po­cią­gnął so­lid­nie z wiel­kiego, ople­cio­nego wi­kliną gą­siora, hała­śli­wie smarknął, od­kaszlnął.

— Inna rzecz — cią­gnął — że praktyka po­ka­zuje, iż nie­raz do­piero po zabi­ciu smoka za­czyna się ucie­cha i rzeźba, i lecą głowy niby gru­chy. Do­piero gdy skar­biec się dzieli, my­śliwi ska­czą sobie do oczu. Co, Ge­ralt? Hę? Mam rację? Wiedźmi­nie, mó­wię do cie­bie.

— Znane mi są takie wy­padki — po­twierdził Ge­ralt su­cho.

— Znane, po­wia­dasz. Za­pewne ze sły­sze­nia, bo nie obiło mi się o uszy, byś kie­dyś na smoki po­lował. Jak długo żyję, nie sły­sza­łem, by wiedźmin na smoki cho­dził. Tym dziwniej­sze, żeś się tu zja­wił.

— Prawda — wy­ce­dził Ken­net, zwany Zdziebla­rzem, naj­młodszy z Rę­ba­czy — Dziwne to jest. A my...

— Za­cze­kaj, Zdzie­blarz. Ja te­raz mó­wię — prze­rwał mu Bo­holt. — Zresztą, długo ga­dać nie za­mie­rzam. Wiedźmin i tak już wie, o co mi idzie. Ja jego znam i on mnie zna, do tej pory w drogę so­bie nie wła­zili­śmy i dalej chyba nie bę­dziemy. No, bo za­uważcie, chło­paki, że gdy­bym ja, dla przykładu, wiedźmi­nowi chciał w ro­bocie prze­szkadzać albo łup sprzed nosa za­chachmę­cić, to prze­cież wiedźmin z miej­sca by mnie swoją wiedź­miń­ską brzytwą chla­snął i w pra­wie byłby. Mam rację?

Nikt nie po­twierdził ani też nie za­prze­czył. Nie wy­glą­dało, by Bo­hol­towi spe­cjal­nie zale­żało na jed­nym lub dru­gim.

— Ano — cią­gnął — w kupie wę­dro­wać raź­niej, ja­kem rzekł. I wiedźmin może się w kompanii przydać. Okolica dzika i od­ludna, niech tak wy­sko­czy na nas prze­raza albo ży­ry­twa, albo strzyga, może nam kło­potu na­robić. A bę­dzie Ge­ralt w oko­licy, nie bę­dzie kło­potu, bo to jego spe­cjal­ność. Ale smok to nie jego spe­cjal­ność. Prawda?

Znowu nikt nie po­twierdził i nikt nie za­prze­czył.

— Pan Trzy Kawki — cią­gnął Bo­holt, po­dając gą­sio­rek kra­sno­lu­dowi — jest z Ge­ral­tem i to mi wy­star­czy za rę­koj­mię. To kto wam prze­szkadza, Nisz­czuka, Zdzie­blarz? Chyba nie Ja­skier?

— Ja­skier — rzekł Yar­pen Zigrin, po­dając bar­dowi gą­sio­rek — zaw­sze się przyplą­cze, gdzie się coś cie­ka­wego dzieje i wszyscy wie­dzą, że nie prze­szkodzi, nie po­może i mar­szu nie opóźni. Coś, jakby rzep na psim chwoście. Nie, chłopcy?

„Chłopcy”, bro­date i kwa­dra­towe kra­sno­ludy, zare­cho­tali, trzę­sąc bro­dami. Ja­skier od­sunął ka­pelu­sik na tył głowy i łyk­nął z gą­siorka.

— Ooo­och, za­raza — stęk­nął, ła­piąc po­wie­trze. — Aż głos odejmuje. Z czego to pę­dzone, ze skor­pio­nów?

— Jedno mi się nie po­doba, Ge­ralt — po­wie­dział Zdzie­blarz, przejmu­jąc na­czy­nie od min­strela. — To, żeś tego cza­row­nika tu przy­wiódł. Tu się już od cza­row­ni­ków gęsto robi.

— Prawda — wpadł mu w słowo kra­sno­lud. — Zdzie­blarz słusznie prawi. Ten Dor­rega­ray po­trzebny nam tu jak świ­nia­kowi sio­dło. Mamy już od nie­dawna na­szą wła­sną wiedźmę, szla­chetną Yen­nefer, tfu, tfu.

— Taak — rzekł Bo­holt, dra­piąc się w by­czy kark, z któ­rego przed chwilą od­piął skó­rzaną ob­rożę naje­żoną sta­lo­wymi ćwiekami. — Cza­row­ni­ków to tu jest za dużo, pro­szę waszmo­ści. Do­kład­nie o dwoje za dużo. I za bar­dzo oni do na­szego Nie­da­mira przylgnęli. Po­pa­trzcie tylko, my tu pod gwiaz­deczkami, do­okoła ognia, a oni, pro­szę waszmo­ści, w cie­ple, w kró­lew­skim na­mio­cie knują już, chy­tre liszki, Nie­da­mir, wiedźma, cza­row­nik i Gyl­len­stiern. A Yen­nefer naj­gor­sza. A po­wie­dzieć wam, co oni knują? Jak nas wy­dud­kać, ot co.

I sar­ninę żrą — wtrą­cił po­nuro Zdzie­blarz. — A my co­śmy jedli? Świ­staka! A świ­stak, py­tam, co jest? Szczur, nic in­nego. To co my jedli? Szczura!

— Nic to — rzekł Nisz­czuka. — Nie­długo smo­czego ogona po­pró­bu­jemy. Nie ma to jak smo­czy ogon, pie­czony na wę­glach.

— Yen­nefer — cią­gnął Bo­holt — jest pa­skudna, zło­śliwa i py­skata baba. Nie to, co twoje dzie­wuszki, panie Borch. Te ciche są i miłe, o, po­pa­trzcie, sia­dły koło koni, sza­ble ostrzą, a prze­cho­dzi­łem obok, za­gad­ną­łem dow­cip­nie, uśmiech­nęły się, wy­szczerzyły ząbki. Tak, im rad je­stem, nie to, co Yen­nefer, ta knuje a knuje. Mó­wię wam, trzeba uwa­żać, bo łajno bę­dzie z na­szej umowy.

— Ja­kiej umowy, Bo­holt?

— Co, Yar­pen, po­wiemy wiedźmi­nowi?

— Nie wi­dzę prze­ciw­wskazań — rzekł kra­sno­lud.

— Go­rzałki już nie ma — wtrą­cił Zdzie­blarz, obra­cając gą­sio­rek dnem do góry.

— To przynieś. Naj­młodszy jesteś, pro­szę waszmo­ści. A umowę, Ge­ralt, to my umy­ślili­śmy, bo my nie jeste­śmy na­jem­nicy ani żadne tam płatne pa­chołki, i nie bę­dzie nas Nie­da­mir na smoka po­syłał, rzu­cając parę sztuk złota pod nogi. Prawda jest taka, że my po­ra­dzimy so­bie ze smo­kiem bez Nie­da­mira, a Nie­da­mir bez nas sobie nie po­radzi. A z tego jasno wy­nika, kto wart wię­cej i czyja dola większa być po­winna. I po­sta­wili­śmy sprawę uczciwie — ci, któ­rzy w ręczny bój pójdą i smoka po­łożą, biorą po­łowę skarbca. Nie­da­mir, z ra­cji na uro­dze­nie i tytuł, bie­rze ćwierć, tak czy ina­czej. A reszta, o ile bę­dzie po­ma­gać, po­dzieli po­zo­stałą ćwierć mię­dzy sie­bie, po równo. Co o tym my­ślisz?

A co o tym Nie­da­mir myśli?

— Nie po­wie­dział ani tak, ani nie. Ale lepiej niech się nie sta­wia, chły­stek. Mó­wi­łem, sam prze­ciw smo­kowi nie pój­dzie, musi zdać się na fa­chowców, to zna­czy na nas, Rę­ba­czy, i na Yar­pena i jego chło­pa­ków. My, nie kto inny, spo­tkamy smoka na dłu­gość mie­cza. Reszta, w tym i cza­ro­dzieje, je­śli uczciwie do­po­może, po­dzieli mię­dzy sie­bie ćwiartkę skarbca.

— Oprócz cza­ro­dziejów, kogo wli­cza­cie do tej reszty? — za­cie­kawił się Ja­skier.

— Na pewno nie graj­ków i wier­szo­kle­tów — zare­cho­tał Yar­pen Zigrin. — Wli­czamy tych, co po­pra­cują topo­rem, a nie lut­nią.

— Aha — rzekł Trzy Kawki, pa­trząc w roz­gwież­dżone niebo. — A czym po­pra­cuje szewc Ko­zojed i jego hała­stra?

Yarpen Zigrin splu­nął w ogni­sko, mru­cząc coś po kra­sno­ludzku.

— Mi­licja z Ho­ło­pola zna te za­srane góry i robi za przewod­ni­ków — rzekł cicho Bo­holt — toteż sprawie­dli­wie bę­dzie do­pu­ścić ich do po­działu. Z szewcem jed­nak jest tro­chę inna sprawa. Wi­dzi­cie, nie­do­brze bę­dzie, jak chamstwo na­bie­rze prze­ko­nania, że gdy się smok w oko­licy po­każe, to za­miast słać po za­wo­dow­ców, można mu mi­mo­cho­dem trutkę za­dać i dalej z dziew­kami gzić się we zbożu. Jak się taki pro­ceder roz­po­wszechni, to chyba na żebry przyjdzie nam pójść. Co?

— Prawda — dodał Yar­pen. — Dla­tego, mó­wię wam, tego szewca coś nie­do­brego po­winno przypad­kowo spo­tkać, za­nim, chę­do­żony, do le­gendy trafi.

— Ma spo­tkać, to i spo­tka — rzekł Nisz­czuka z prze­ko­na­niem. — Zo­stawcie to mnie.

A Ja­skier — pod­chwycił kra­sno­lud — rzyć mu w bal­la­dzie ob­robi, na śmiech poda. Żeby mu była hańba i srom, na wieki wie­ków.

O jed­nym za­po­mnieliście — po­wie­dział Ge­ralt. — Jest tu taki jeden, który może wam po­mie­szać szyki. Który na żadne po­działy ani umowy nie pój­dzie. Mó­wię o Eycku z De­nesle. Rozma­wia­liście z nim?

O czym? — zgrzytnął Bo­holt, drą­giem po­pra­wia­jąc po­lana w ogni­sku. — Z Eyc­kiem, Ge­ralt, nie po­ga­dasz. On nie zna się na inte­re­sach.

— Jak pod­jeż­dża­liśmy pod wasz obóz — po­wie­dział Trzy Kawki — spo­tkali­śmy go. Klę­czał na ka­mie­niach, w peł­nej zbroi, i gapił się w niebo.

— On tak cię­giem czyni — rzekł Zdzie­blarz. — Me­dy­tuje, albo mo­dły od­pra­wia. Po­wiada, że tak trzeba, bo on od bo­gów ma roz­ka­zane ludzi od złego ochraniać.

U nas, w Crin­frid — mruknął Bo­holt — trzyma się ta­kich w obórce, na łań­cu­chu, i daje ka­wa­łek wę­gla, wtedy oni na ścia­nach cud­ności ma­lują. Ale dość tu bę­dzie o bliź­nich plot­ko­wać, o in­tere­sach ga­dajmy.

W krąg światła we­szła bez­sze­lest­nie nie­wy­soka młoda ko­bieta o czar­nych wło­sach opiętych złotą sia­teczką, owi­nięta weł­nia­nym płaszczem.

— Co tu tak śmierdzi? — za­pytał Yar­pen Zigrin, uda­jąc, że jej nie widzi. — Nie siarka aby?

— Nie — Bo­holt, pa­trząc w bok, de­mon­stra­cyj­nie po­cią­gnął no­sem. — To piżmo albo inne pachnidło.

— Nie, to chyba... — kra­sno­lud wy­krzywił się. — Ach! Toż to wiel­można pani Yen­nefer! Wi­tamy, wi­tamy.

Czaro­dziejka po­woli po­wio­dła wzrokiem po ze­bra­nych, na chwilę za­trzymała na wiedźmi­nie błyszczące oczy. Ge­ralt uśmiech­nął się lekko.

— Po­zwo­licie się przy­siąść?

— Ależ oczywi­ście, do­bro­dziejko nasza — po­wie­dział Bo­holt i czknął. — Sia­daj­cie o tu, na kul­bace. Rusz rzyć, Ken­net, i podaj ja­śnie cza­ro­dziejce kul­bakę.

— Pa­no­wie tu o inte­re­sach, jak sły­szę. — Yen­nefer usia­dła, wy­cią­gając przed sie­bie zgrabne nogi w czar­nych poń­czo­chach. — Beze mnie?

— Nie śmieliśmy — rzekł Yar­pen Zigrin — nie­po­koić tak waż­nej osoby.

— Ty, Yar­pen — Yen­nefer zmrużyła oczy, obra­cając głowę w stronę kra­sno­luda — le­piej milcz. Od pierw­szego dnia ostenta­cyj­nie traktujesz mnie jak po­wie­trze, więc rób tak dalej, nie prze­szkadzaj sobie. Bo mnie to rów­nież nie prze­szkadza.

— Co też wy, pani. — Yar­pen po­kazał w uśmiechu nie­równe zęby. — Niech mnie kleszcze ob­lezą, jeśli nie traktuję was lepiej niż po­wie­trze. Po­wie­trze, dla przykładu, zda­rza mi się ze­psuć, na co wo­bec was nie ośmielił­bym się żadną miarą.

Bro­daci „chłopcy” zary­czeli gromkim śmiechem, ale uci­chli na­tychmiast na wi­dok sinej po­światy, jaka nagle oto­czyła cza­ro­dziejkę.

— Jesz­cze jedno słowo i z cie­bie zo­sta­nie ze­psute po­wie­trze, Yar­pen — po­wie­działa Yen­nefer gło­sem, w któ­rym dźwięczał metal. — I czarna plama na tra­wie.

W rze­czy sa­mej — Bo­holt chrząknął, roz­ła­do­wu­jąc ciszę, jaka za­padła. — Milcz, Zigrin. Po­słu­chamy, co ma nam do po­wie­dze­nia pani Yen­nefer. Uża­liła się do­piero co, że bez niej o inte­re­sach mó­wimy. Z tego wno­szę, że ma dla nas jakąś pro­po­zycję. Po­słu­chajmy, pro­szę waszmo­ści, co to za pro­po­zycja. Byle tylko nie pro­po­no­wała nam, że sama, cza­rami, uka­trupi smoka.

A co? — Yen­nefer unio­sła głowę. — Uważasz, że to nie­możliwe, Bo­holt?

— Może i możliwe. Ale dla nas nie­opła­calne, bo pew­nie za­żą­dali­by­ście wówczas po­łowy smo­czego skarbca.

— Co naj­mniej — rze­kła zimno cza­ro­dziejka.

— No, to sami wi­dzi­cie, że to dla nas ża­den inte­res. My, pani, jeste­śmy biedni wo­jow­nicy, jeśli łup nam koło nosa przejdzie, to głód w oczy za­gląda. My szczawiem i le­biodą się ży­wimy...

— Od święta tylko cza­sem świ­stak się trafi — wtrą­cił Yar­pen Zigrin smutnym gło­sem.

— ...wodą kry­niczną po­pi­jamy — Bo­holt gol­nął sobie z gą­siorka i otrząsnął się z lekka. — Dla nas, pani Yen­nefer, wyj­ścia nie ma. Albo łup, albo w zimie pod pło­tem za­mar­znąć. A go­spody kosztują.

I piwo — do­dał Nisz­czuka.

I dziewki wsze­teczne — roz­ma­rzył się Zdzie­blarz.

— Dla­tego — Bo­holt po­pa­trzył w niebo — sami, bez cza­rów i bez wa­szej po­mocy, smoka ubi­jemy.

— Ta­kiś pe­wien? Pa­mię­taj, że są gra­nice możliwo­ści, Bo­holt.

— Może i są, nigdy nie spo­tka­łem. Nie, pani. Po­wta­rzam, sami smoka ubi­jemy, bez żad­nych cza­rów.

— Zwłaszcza — do­dał Yar­pen Zigrin — że czary też pew­ni­kiem mają swoje gra­nice możliwo­ści, któ­rych, prze­ciw­nie do na­szych, nie znamy.

— Sam na to wpa­dłeś — spy­tała wolno Yen­nefer — czy ktoś ci to pod­po­wie­dział? Czy to nie obecność wiedź­mina w tym za­cnym gro­nie po­zwala wam na takie zadu­fanie?

— Nie — rzekł Bo­holt, pa­trząc na Ge­ralta, który zda­wał się drzemać, leni­wie wy­cią­gnięty na derce, z sio­dłem pod głową. — Wiedźmin nic do tego nie ma. Po­słu­chaj­cie, wiel­można Yen­nefer. Zło­żyli­śmy kró­lowi pro­po­zycję, nie za­szczycił nas od­po­wie­dzią. My­śmy cier­pliwi, do rana za­cze­kamy. Je­śli król ugodę przybije, je­dziemy dalej ra­zem. Jeśli nie, my wra­camy.

— My też — warknął kra­sno­lud.

— Tar­gów żad­nych nie bę­dzie — kontynu­ował Bo­holt. — Albo wóz, albo przewóz. Po­wtórzcie nasze słowa Nie­da­mi­rowi, pani Yen­nefer. A wam to po­wiem — ugoda do­bra też dla was, i dla Dor­rega­raya, o ile się z nim do­ga­dacie. Nam, zważcie, smo­cze ścierwo nie­po­trzebne, jeno ogon weź­miemy. A reszta wa­sza bę­dzie, tylko brać-wy­bie­rać. Nie po­ską­pimy wam ni zę­bów, ni mó­zgu, ni­czego, co wam po­trzebne do cza­ro­dziejstwa.

— Oczywista — do­dał Yar­pen Zigrin, chi­cho­cząc. — Pa­dlina bę­dzie dla was, cza­ro­dziejów, nikt wam jej nie za­bie­rze. Chyba że inne sępy.

Yenne­fer wstała, za­rzu­cając płaszcz na ra­mię.

— Nie­da­mir nie bę­dzie cze­kał do rana — po­wie­działa ostro. — Zga­dza się na wa­sze wa­runki już teraz. Wbrew, wiedzcie to, ra­dzie mo­jej i Dor­rega­raya.

— Nie­da­mir — wy­ce­dził po­woli Bo­holt — ob­jawia mą­drość, która za­dzi­wia u tak mło­dego króla. Bo dla mnie, pani Yen­nefer, mą­drość to mię­dzy in­nymi umiejęt­ność puszcza­nia mimo uszu głu­pich lub nie­szczerych rad.

Yarpen Zigrin par­sknął w brodę.

— Ina­czej za­śpiewa­cie — cza­ro­dziejka wzięła się pod boki — gdy jutro smok was po­chla­sta, po­dziu­rawi i po­trza­ska pisz­czele. Bę­dzie­cie mi buty lizać i skamleć o po­moc. Jak zwy­kle. Jak ja was do­brze znam, jak do­brze znam ta­kich, jak wy. Do mdłości was znam.

Od­wró­ciła się, ode­szła w mrok, bez słowa po­że­gna­nia.

— Za mo­ich cza­sów — rzekł Yar­pen Zigrin — cza­row­nicy sie­dzieli w wie­żach, czy­tali uczone księgi i mie­szali ko­py­ścią w ty­glach. Nie plą­tali się wo­jow­ni­kom pod no­gami, nie wtrą­cali się w nasze sprawy. I nie krę­cili tył­kiem przed oczami chło­pów.

— Ty­łek, szczerze rze­kłszy, ni­czego so­bie — po­wie­dział Ja­skier, stro­jąc lut­nię. — Co, Ge­ralt? Ge­ralt? Hej, gdzie po­dział się wiedźmin?

A co nas to ob­cho­dzi? — mruknął Bo­holt, do­rzu­cając drewna do ognia. — Po­szedł. Może za po­trzebą, pro­szę waszmo­ści. Jego rzecz.

— Pew­nie — zgo­dził się bard i ude­rzył dło­nią po stru­nach. — Za­śpiewać wam coś?

A za­śpiewaj, cho­lera — po­wie­dział Yar­pen Zigrin i splu­nął. — Ale nie myśl, Ja­skier, że dam ci za twoje be­cze­nie choć sze­ląga. Tu, chło­pie, nie kró­lew­ski dwór.

— To wi­dać — kiw­nął głową tru­ba­dur.

 


Rozdział piąty [top]

 

— Yen­nefer.

Od­wró­ciła się, jak gdyby za­sko­czona, cho­ciaż wiedźmin nie wąt­pił, że już z da­leka sły­szała jego kroki. Po­sta­wiła na ziemi drewniany cebe­rek, wy­pro­sto­wała się, od­gar­nęła z czoła włosy wy­zwolone spod złotej sia­teczki, krę­tymi lo­kami spa­da­jące na ra­miona.

— Ge­ralt.

Jak zwy­kle, no­siła tylko dwa ko­lory. Swoje ko­lory — czerń i biel. Czarne włosy, czarne, dłu­gie rzęsy ka­żące zga­dy­wać skryty pod nimi kolor oczu. Czarna spódnica, czarny, krótki ka­fta­nik z bia­łym, fu­trza­nym koł­nie­rzem. Biała ko­szula z naj­cień­szego lnu. Na szyi czarna ak­sa­mitka ozdobiona usianą dia­men­ci­kami gwiazdą z ob­sy­dianu.

— Nic się nie zmieniłaś.

— Ty też nie — skrzywiła wargi. — I w obu wy­pad­kach jest to rów­nie nor­malne. Lub, jak wo­lisz, rów­nie nie­nor­malne. W każ­dym razie, na­po­my­kanie o tym, choć może i sta­nowi nie­zły spo­sób na roz­po­czę­cie roz­mowy, jest bez­sen­sowne. Prawda?

— Prawda — kiw­nął głową, pa­trząc w bok, w stronę na­miotu Nie­da­mira i ognisk kró­lew­skich łucz­ni­ków przy­sło­nię­tych ciemnymi syl­wet­kami fur­go­nów. Od strony dal­szego ogni­ska do­bie­gał dźwięczny głos Ja­skra śpiewa­ją­cego „Gwiazdy nad traktem”, jedną ze swych naj­bar­dziej uda­nych bal­lad miło­snych.

— Cóż, wstęp mamy za­tem już za sobą — rze­kła cza­ro­dziejka. — Słu­cham, co dalej.

— Wi­dzisz, Yen­nefer...

— Wi­dzę — prze­rwała ostro. — Ale nie ro­zu­miem. Po co tutaj przyje­cha­łeś, Ge­ralt? Prze­cież nie z po­wodu smoka? Chyba pod tym względem nic się nie zmieniło?

— Nie. Nic się nie zmieniło.

— Po co więc, py­tam, dołą­czy­łeś do nas?

— Jeśli ci po­wiem, że z two­jego po­wodu, uwierzysz?

Pa­trzyła na niego w mil­cze­niu, a w jej błyszczą­cych oczach było coś, co nie mo­gło się po­do­bać.

— Uwierzę, czemu nie — po­wie­działa wreszcie. — Męż­czyźni lubią spo­tka­nia ze swymi daw­nymi ko­chankami, lubią oży­wiać wspo­mnienia. Lu­bią wy­obra­żać sobie, że nie­gdy­siej­sze miło­sne unie­sie­nia dają im coś w ro­dzaju do­ży­wot­niego prawa wła­sno­ści do part­nerki. To do­brze wpływa na ich sa­mo­po­czu­cie. Nie jesteś wy­jąt­kiem. Mimo wszystko.

— Mimo wszystko — uśmiech­nął się — masz rację, Yen­nefer. Twój wi­dok zna­ko­micie wpływa na moje sa­mo­po­czu­cie. In­nymi słowy, cie­szę się, że cię wi­dzę.

I to wszystko? No, to po­wiedzmy, że i ja się cie­szę. Na­cie­szywszy się, ży­czę do­brej nocy. Udaję się, wi­dzisz, na spo­czy­nek. Przedtem mam za­miar umyć się, a do tej czynności zwy­kłam się roz­bie­rać. Od­dal się za­tem, by grzecznie za­pew­nić mi mi­ni­mum dys­kre­cji.

— Yen — wy­cią­gnął ku niej ręce.

— Nie mów tak do mnie! — syk­nęła wściekle, od­ska­kując, a z pal­ców, które wy­su­nęła w jego stronę, syp­nęły się błę­kitne i czerwone iskry — A jeżeli mnie do­tkniesz, wy­palę ci oczy, dra­niu.

Wiedźmin cof­nął się. Cza­ro­dziejka, uspoko­jona nieco, znowu od­gar­nęła włosy z czoła, sta­nęła przed nim z pię­ściami wspartymi o bio­dra.

— Ty co my­ślałeś, Ge­ralt? Że po­plot­ku­jemy we­soło, że po­wspomi­namy dawne czasy? Że może na za­koń­cze­nie po­ga­wędki pój­dziemy ra­zem na wóz i po­ko­chamy się na ko­żu­chach, ot tak, dla od­świeżenia wspo­mnień? Co?

Geralt, nie bę­dąc pe­wien, czy cza­ro­dziejka ma­gicz­nie czyta w my­ślach, czy wy­łącz­nie traf­nie zga­duje, mil­czał, uśmie­cha­jąc się krzywo.

— Te cztery lata zro­biły swoje, Ge­ralt. Prze­szło mi już, tylko i wy­łącz­nie dla­tego nie na­plu­łam ci w oczy przy dzi­siej­szym spo­tka­niu. Ale niech cię nie zwiedzie moja uprzej­mość.

— Yen­nefer...

— Milcz! Da­łam ci wię­cej niż ja­kie­mu­kol­wiek męż­czyźnie, łaj­daku. Sama nie wiem, dla­czego wła­śnie tobie. A ty... O nie, mój drogi. Ja nie je­stem dziwką ani przygod­nie na­dy­baną w le­sie elfką, którą można pew­nego ranka po­rzu­cić, odejść, nie bu­dząc, zo­sta­wia­jąc na stole bu­kie­cik fioł­ków. Którą można wy­sta­wić na po­śmiewi­sko. Uważaj! Jeśli po­wiesz te­raz cho­ciaż słowo, po­ża­łu­jesz!

Geralt nie po­wie­dział ani słowa, bez­błęd­nie wy­czu­wa­jąc wrzącą w Yen­nefer złość. Cza­ro­dziejka po­now­nie od­gar­nęła z czoła nie­po­słuszne loki, spoj­rzała mu w oczy, z bli­ska.

— Spotkali­śmy się, trudno — rze­kła cicho. — Nie bę­dziemy robić z sie­bie wi­do­wi­ska dla wszyst­kich. Za­cho­wajmy twarz. Uda­wajmy do­brych zna­jo­mych. Ale nie po­peł­nij błędu, Ge­ralt. Mię­dzy tobą a mną nie ma już ni­czego. Ni­czego, ro­zu­miesz? I ciesz się, bo oznacza to, że po­rzu­ciłam już pewne pro­jekty, jakie jesz­cze nie­dawno wo­bec cie­bie mia­łam. Ale to wcale nie oznacza, że ci wy­ba­czy­łam. Ja ci nigdy nie wy­ba­czę, wiedźmi­nie. Nigdy.

Od­wró­ciła się gwałtow­nie, chwyciła ce­brzyk, roz­pry­sku­jąc wodę, ode­szła za wóz.

Geralt od­pę­dził brzę­czą­cego nad uchem ko­mara, wolno od­szedł w stronę ogni­ska, przy któ­rym rzad­kimi okla­skami na­gra­dzano wła­śnie wy­stęp Ja­skra. Spoj­rzał na gra­na­towe niebo po­nad czarną, zę­batą piłą szczytów. Miał ochotę się roze­śmiać. Nie wie­dział, dla­czego.

 


Rozdział szósty [top]

 

— Ostrożnie tam! Ba­cze­nie da­wać! — za­wołał Bo­holt obra­cając się na koźle do tyłu, w stronę ko­lumny. — Bli­żej skały! Da­wać ba­cze­nie!

Wozy to­czyły się, pod­ska­kując na ka­mie­niach. Woźnice klęli, chlaszcząc konie lej­cami, wy­chy­lając się, zer­kali nie­spo­koj­nie, czy koła są w do­sta­tecz­nej odle­gło­ści od skraju wą­wozu, przy któ­rym bie­gła wą­ska, nie­równa droga. W dole, na dnie prze­paści, białą pianą ko­tło­wała się wśród gła­zów rzeka Braa.

Geralt wstrzymał konia, przy­ci­ska­jąc się do skal­nej ściany po­kry­tej rzad­kim brą­zo­wym mchem i bia­łymi wy­kwi­tami wy­glą­dają­cymi jak li­szaje. Po­zwo­lił, by wy­prze­dził go fur­gon Rę­ba­czy. Od czoła ko­lumny przy­cwałował Zdzie­blarz wio­dący po­chód ra­zem ze zwiadow­cami z Ho­ło­pola.

— Do­bra! — wrzasnął. — Ru­szaj­cie sko­rzej! Dalej jest prze­stronniej!

Król Nie­da­mir i Gyl­len­stiern, obaj wierzchem, w asy­ście kilku kon­nych łucz­ni­ków, zrównali się z Ge­ral­tem. Za nimi tur­ko­tały wozy kró­lew­skiego ta­boru. Jesz­cze dalej to­czył się wóz kra­sno­lu­dów po­wo­żony przez Yar­pena Zigrina wrzesz­czą­cego bez prze­rwy.

Nie­da­mir, szczu­plutki i pie­go­waty wy­ro­stek w bia­łym ko­żuszku, mi­nął wiedź­mina, ob­rzu­cając go wy­nio­słym, choć wy­raź­nie znu­dzo­nym spoj­rze­niem. Gyl­len­stiern wy­pro­sto­wał się, wstrzymał konia.

— Po­zwólcie no, panie wiedźmi­nie — po­wie­dział władczo.

— Słu­cham — Ge­ralt szturchnął klacz pię­tami, ru­szył po­woli obok kanclerza, za tabo­rem. Dzi­wił się, że ma­jąc tak im­po­nu­jące brzu­szy­sko, Gyl­len­stiern przedkłada sio­dło nad wy­godną jazdę na wo­zie.

— Wczoraj — Gyl­len­stiern ścią­gnął lekko wo­dze na­bi­jane zło­tymi gu­zami, od­rzu­cił z ra­mie­nia tur­ku­sowy płaszcz — wczoraj po­wie­dzie­liście, że nie inte­re­suje was smok. Co was tedy inte­re­suje, panie wiedźmi­nie? Czemu je­dzie­cie z nami?

— To wolny kraj, panie kanclerzu.

— Na razie. Ale w tym or­szaku, panie Ge­ralt, każdy po­wi­nien znać swoje miej­sce. I rolę, jaką ma speł­nić, zgodnie z wolą króla Nie­da­mira. Poj­mu­jecie to?

O co wam idzie, panie Gyl­len­stiern?

— Po­wiem wam. Sły­sza­łem, że ostatnio trudno do­ga­dać się z wami, wiedźmi­nami. Rzecz w tym, że co się wiedźmi­nowi wskaże po­twora do zabi­cia, wiedźmin, za­miast brać miecz i rąbać, za­czyna me­dy­to­wać, czy to się aby godzi, czy to nie wy­kra­cza poza gra­nice możliwo­ści, czy nie jest sprzeczne z ko­dek­sem i czy po­twór to aby fak­tycz­nie po­twór, jakby tego nie było wi­dać na pierwszy rzut oka. Wi­dzi mi się, że za­częło się wam po pro­stu za do­brze po­wo­dzić. Za mo­ich cza­sów wiedź­mini nie śmierdzieli gro­szem, a wy­łącz­nie onu­cami. Nie roz­pra­wiali, rą­bali, co się im wskazało, za jedno im było, czy to wil­kołak, czy smok, czy po­borca po­dat­ków. Li­czyło się, czy do­brze cięty. Co, Ge­ralt?

— Ma­cie dla mnie ja­kieś zle­cenie, Gyl­len­stiern? — spy­tał oschle wiedźmin. — Mówcie tedy, o co cho­dzi. Za­sta­no­wimy się. A je­żeli nie ma­cie, to szkoda sobie gębę strzępić, nie­prawdaż?

— Zle­cenie? — westchnął kanclerz. — Nie, nie mam. Tu idzie o smoka, a to wy­raź­nie wy­kra­cza poza twoje gra­nice możliwo­ści, wiedźmi­nie. Wolę już Rę­ba­czy. Cie­bie chciałem jedy­nie uprzedzić. Ostrzec. Wiedź­miń­skie fana­berie, pole­ga­jące na dzieleniu po­two­rów na do­bre i złe, ja i król Nie­da­mir mo­żemy tole­ro­wać, ale nie ży­czymy so­bie o nich słu­chać, a tym bar­dziej oglą­dać, jak są wprowa­dzane w życie. Nie mie­szaj­cie się do kró­lew­skich spraw, wiedźmi­nie. I nie ku­maj­cie się z Dor­rega­rayem.

— Nie zwy­kłem ku­mać się z cza­ro­dziejami. Skąd takie przy­puszcze­nie?

— Dor­rega­ray — po­wie­dział Gyl­len­stiern — prze­ściga w fa­nabe­riach na­wet wiedźmi­nów. Nie po­prze­staje na dzieleniu po­two­rów na do­bre i złe. Uważa, że wszystkie są do­bre.

— Prze­sadza nieco.

— Nie­wąt­pli­wie. Ale broni swoich po­glą­dów z za­dzi­wia­ją­cym upo­rem. Za­prawdę, nie zdziwił­bym się, gdyby mu się coś przytrafiło. A że dołą­czył do nas w dziwnym to­wa­rzy­stwie...

— Nie je­stem to­wa­rzy­stwem dla Dor­rega­raya. Ani on dla mnie.

— Nie prze­ry­waj. To­wa­rzy­stwo jest dziwne. Wiedźmin pełen skru­pu­łów ni­czym lisie futro pcheł. Cza­ro­dziej po­wta­rza­jący dru­idz­kie brednie o rów­no­wa­dze w natu­rze. Mil­czący ry­cerz Borch Trzy Kawki i jego eskorta z Zer­rika­nii, gdzie, jak po­wszechnie wia­domo, składa się ofiary przed po­dobi­zną smoka. I wszyscy oni nagle przyłą­czają się do po­lo­wa­nia. Dziwne, nie­prawdaż?

— Niech wam bę­dzie, że prawdaż.

— Wiedz więc — rzekł kanclerz — że naj­bar­dziej za­gad­kowe pro­blemy znaj­dują, jak do­wo­dzi praktyka, naj­prostsze roz­wią­zania. Nie zmu­szaj mnie, wiedźmi­nie, abym po nie się­gnął.

— Nie ro­zu­miem.

— Ro­zu­miesz, ro­zu­miesz. Dzięki za roz­mowę, Ge­ralt.

Geralt za­trzymał się. Gyl­len­stiern po­pę­dził konia, do­łą­czył do króla, do­ga­nia­jąc tabor. Obok przejechał Eyck z De­nesle w pi­ko­wa­nym ka­fta­nie z ja­snej skóry po­zna­czo­nej odci­skami od pan­cerza, cią­gnąc jucz­nego konia obła­do­wa­nego zbroją, jed­noli­cie srebrną tar­czą i po­tężną kopią. Ge­ralt po­zdrowił go unie­sie­niem dłoni, ale błędny ry­cerz od­wró­cił głowę w bok, zaci­ska­jąc wą­skie wargi, ude­rzył konia ostrogami.

— Nie prze­pada za tobą — po­wie­dział Dor­rega­ray, pod­jeż­dża­jąc. — Co, Ge­ralt?

— Naj­wy­raź­niej.

— Kon­ku­ren­cja, prawda? Obaj pro­wa­dzi­cie po­dobną działal­ność. Tyle że Eyck jest ide­alistą, a ty pro­fe­sjo­na­łem. Mała róż­nica, zwłaszcza dla tych, któ­rych za­bija­cie.

— Nie po­rów­nuj mnie z Eyc­kiem, Dor­rega­ray. Dia­bli wie­dzą, kogo krzyw­dzisz tym po­rów­na­niem, jego czy mnie, ale nie po­rów­nuj.

— Jak chcesz. Dla mnie, otwarcie mó­wiąc, obaj jeste­ście jed­nako odra­ża­jący.

— Dziękuję.

— Nie ma za co — cza­ro­dziej po­kle­pał po szyi konia spło­szo­nego wrza­skami Yar­pena i jego kra­sno­lu­dów. — Dla mnie, wiedźmi­nie, na­zy­wa­nie mordu po­wo­ła­niem jest odra­ża­jące, ni­skie i głu­pie. Nasz świat jest w rów­no­wa­dze. Uni­ce­stwianie, mor­do­wa­nie ja­kich­kol­wiek stwo­rzeń, które ten świat za­mieszkują, roz­chwiewa tę rów­no­wagę. A brak rów­no­wagi zbliża za­gładę, za­gładę i ko­niec świata, ta­kiego, ja­kim go znamy.

— Druidzka teo­ria — stwierdził Ge­ralt. — Znam ją. Wy­łożył mi ją kie­dyś pe­wien stary hie­ro­fant, jesz­cze w Rivii. Dwa dni po na­szej roz­mo­wie roz­szar­pały go szczuro­łaki. Za­chwiania rów­no­wagi nie dało się stwierdzić.

— Świat, po­wta­rzam — Dor­rega­ray spoj­rzał na niego obo­jętnie — jest w rów­no­wa­dze. Na­tu­ral­nej rów­no­wa­dze. Każdy gatu­nek ma swoich natu­ral­nych wro­gów, każdy jest natu­ral­nym wro­giem dla in­nych ga­tun­ków. Lu­dzi to rów­nież doty­czy. Wy­nisz­cze­nie natu­ral­nych wro­gów czło­wieka, któ­remu się po­święciłeś, a które już się za­czyna ob­ser­wo­wać, grozi de­gene­racją rasy.

— Wiesz co, cza­row­niku — zde­ner­wo­wał się Ge­ralt — przejdź się kie­dyś do matki, któ­rej dziecko po­żarł ba­zyli­szek, i po­wiedz jej, że po­winna się cie­szyć, bo dzięki temu rasa ludzka oca­lała przed de­gene­racją. Zo­ba­czysz, co ci od­po­wie.

— Do­bry ar­gu­ment, wiedźmi­nie — po­wie­działa Yen­nefer pod­jeż­dża­jąc do nich z tyłu na swoim wiel­kim karo­szu. — A ty, Dor­rega­ray, uwa­żaj, co wy­ga­du­jesz.

— Nie zwy­kłem ukrywać swoich po­glą­dów.

Yenne­fer wje­chała mię­dzy nich. Wiedźmin za­uwa­żył, że złotą sia­teczkę na wło­sach za­stą­piła prze­pa­ska ze zro­lo­wa­nej, białej chustki.

— Jak naj­prę­dzej za­cznij je ukrywać, Dor­rega­ray — po­wie­działa. — Zwłaszcza przed Nie­da­mi­rem i Rę­ba­czami, któ­rzy już po­dej­rze­wają, że za­mie­rzasz prze­szkodzić w zabi­ciu smoka. Póki tylko ga­dasz, traktują cię jak nie­groźnego ma­niaka. Je­śli jed­nak spró­bu­jesz coś przedsię­wziąć, skręcą ci kark, za­nim zdą­żysz wes­tchnąć.

Czaro­dziej uśmiech­nął się po­gar­dli­wie i lek­ce­wa­żąco.

A poza tym — cią­gnęła Yen­nefer — wy­gła­sza­jąc te po­glądy psu­jesz po­wagę na­szego za­wodu i po­wo­łania.

— Czymże to?

— Swoje teo­rie mo­żesz od­nosić do wszel­kiego stwo­rze­nia i ro­bactwa, Dor­rega­ray. Ale nie do smo­ków. Bo smoki są natu­ral­nymi i naj­gor­szymi wro­gami czło­wieka. I nie o de­gene­rację rasy ludz­kiej tu idzie, ale o jej przetrwa­nie. Żeby przetrwać, trzeba roz­pra­wić się z wro­gami, z tymi, któ­rzy mogą to przetrwa­nie unie­możliwić.

— Smoki nie są wro­gami czło­wieka — wtrą­cił Ge­ralt.

Czaro­dziejka spoj­rzała na niego i uśmiech­nęła się. Wy­łącz­nie war­gami.

W tej kwe­stii — po­wie­działa — zo­staw ocenę nam, lu­dziom. Ty, wiedźmin, nie jesteś od oce­nia­nia. Je­steś od ro­boty.

— Jak za­pro­gra­mo­wany, bez­wolny go­lem?

— Twoje, nie moje po­rów­nanie — od­parła zimno Yen­nefer. — Ale cóż, trafne.

— Yen­nefer — rzekł Dor­rega­ray — Jak na ko­bietę o twoim wy­kształce­niu i w twoim wieku wy­ga­du­jesz za­ska­ku­jące brednie. Dla­cze­góż to wła­śnie smoki awanso­wały u cie­bie na czo­ło­wych wro­gów ludzi? Dla­czego nie inne, sto­kroć groźniej­sze stwo­rze­nia, te, które mają na su­mie­niu sto­kroć wię­cej ofiar niż smoki? Dla­czego nie hi­rikki, wi­dło­gony, mantikory, am­fis­beny czy gryfy? Dla­czego nie wilki?

— Po­wiem ci, dla­czego. Przewaga czło­wieka nad in­nymi ra­sami i ga­tun­kami, jego walka o na­leżne w przy­ro­dzie miej­sce, o prze­strzeń ży­ciową, mogą zo­stać wy­grane tylko wówczas, gdy ostatecz­nie wy­eli­mi­nuje się ko­czownic­two, wę­drówki z miej­sca na miej­sce w po­szu­ki­wa­niu żar­cia, zgodnie z ka­len­da­rzem na­tury. W prze­ciw­nym razie nie osią­gnie się nale­ży­tego tempa roz­rod­czo­ści, dziecko ludz­kie zbyt długo nie jest sa­mo­dzielne. Tylko bez­pieczna za mu­rami mia­sta lub wa­rowni ko­bieta może ro­dzić we wła­ści­wym tem­pie, to zna­czy co rok. Płodność, Dor­rega­ray, to roz­wój, to wa­ru­nek przetrwa­nia i do­mi­nacji. I tu do­cho­dzimy do smo­ków. Tylko smok, ża­den inny po­twór, może za­gro­zić mia­stu lub wa­rowni. Gdyby smoki nie zo­stały wy­tę­pione, lu­dzie dla bez­pie­czeń­stwa roz­pra­sza­liby się, za­miast łą­czyć, bo smo­czy ogień w gęsto za­bu­do­wa­nym osie­dlu to koszmar, to setki ofiar, to straszliwa za­głada. Dla­tego smoki mu­szą zo­stać wy­bite do ostatniego, Dor­rega­ray.

Dorre­garay po­pa­trzył na nią z dziwnym uśmie­chem na ustach.

— Wiesz, Yen­nefer, nie chciałbym do­żyć chwili, gdy zre­ali­zuje się twoja idea o pa­no­wa­niu czło­wieka, gdy tobie po­dobni zajmą na­leżne im miej­sce w przy­ro­dzie. Na szczęście, nigdy do tego nie doj­dzie. Prę­dzej wy­rżniecie się na­wzajem, wy­tru­jecie, wyz­dy­cha­cie na dur i tyfus, bo to brud i wszy, nie smoki, za­gra­żają wa­szym wspania­łym mia­stom, w któ­rych ko­biety rodzą co rok, ale tylko jeden no­wo­ro­dek na dzie­sięć żyje dłu­żej niż dzie­sięć dni. Tak, Yen­nefer, płodność, płodność i jesz­cze raz płodność. Zaj­mij się, moja droga, ro­dze­niem dzieci, to bar­dziej natu­ralne dla cie­bie zaję­cie. To zaj­mie ci czas, który obecnie bez­płodnie tra­cisz na wy­my­śla­nie bzdur. Że­gnam.

Popę­dziwszy konia, cza­ro­dziej pocwało­wał w kie­runku czoła ko­lumny. Ge­ralt, rzu­ciw­szy okiem na bladą i wściekle skrzy­wioną twarz Yen­nefer, za­czął współczuć mu z wy­prze­dze­niem. Wie­dział, o co szło. Yen­nefer, jak większość cza­ro­dziejek, była ste­rylna. Ale jak nie­wiele cza­ro­dziejek bo­lała nad tym fak­tem i na wspomi­nanie o nim re­ago­wała prawdzi­wym sza­łem. Dor­rega­ray za­pewne wie­dział o tym. Nie wie­dział prawdo­po­dob­nie o tym, jaka jest mściwa.

— Na­robi sobie kło­po­tów — syk­nęła. — Oj, na­robi. Uważaj, Ge­ralt. Nie myśl, że je­śli przyjdzie co do czego, a ty nie wy­ka­żesz roz­sądku, to będę cię bro­nić.

— Bez obaw — uśmiech­nął się. — My, to zna­czy wiedź­mini i bez­wolne go­lemy, działamy zaw­sze roz­sąd­nie. Jed­no­znacznie i wy­raź­nie wy­ty­czone są bo­wiem gra­nice możliwo­ści, mię­dzy któ­rymi mo­żemy się poru­szać.

— No, no, pa­trzcie — Yen­nefer spoj­rzała na niego, wciąż blada. — Ob­razi­łeś się jak pa­nienka, któ­rej wy­tknięto brak cnoty. Je­steś wiedźmi­nem, nie zmienisz tego. Twoje po­wo­łanie...

— Prze­stań z tym po­wo­ła­niem, Yen, bo mnie już za­czyna mdlić.

— Nie mów tak do mnie, mó­wi­łam. A twoje mdłości mało mnie inte­re­sują. Jak i wszystkie po­zo­stałe reak­cje z ograni­czo­nego, wiedź­miń­skiego wa­chla­rza reak­cji.

— Nie­mniej, obej­rzysz nie­które z nich, jeśli nie prze­sta­niesz ra­czyć mnie opo­wia­da­niami o szczytnych prze­sła­niach i walce o do­bro ludzi. I o smo­kach, straszli­wych wro­gach ludz­kiego ple­mie­nia. Wiem le­piej.

— Tak? — zmrużyła oczy cza­ro­dziejka. — A cóż ty ta­kiego wiesz, wiedźmi­nie?

— Choćby to — Ge­ralt zlek­ce­wa­żył gwałtowne, ostrze­gaw­cze drganie me­da­lionu na szyi — że gdyby smoki nie miały skarbców, to pies z ku­lawą nogą nie inte­re­so­wałby się nimi, a już na pewno nie cza­ro­dzieje. Cie­kawe, że przy każ­dym po­lo­wa­niu na smoka zaw­sze kręci się jakiś cza­ro­dziej, mocno po­wią­zany z Gil­dią Ju­bile­rów. Tak jak ty. I póź­niej, cho­ciaż na ry­nek po­winno tra­fić za­trzę­sie­nie ka­mieni, ja­koś nie tra­fiają i ich cena nie spada. Nie opo­wia­daj mi więc o po­wo­łaniu i o walce o przetrwa­nie rasy. Za do­brze i za długo cię znam.

— Za długo — po­wtó­rzyła, zło­wrogo krzywiąc wargi. — Nie­stety. Ale nie myśl, że do­brze, ty su­kin­synu. Psia­krew, jaka ja by­łam głu­pia... Ach, idź do dia­bła! Pa­trzeć na cie­bie nie mogę!

Krzyknęła, po­de­rwała karo­sza, ostro pocwało­wała do przodu. Wiedźmin wstrzymał wierz­chowca, prze­pu­ścił wóz kra­sno­lu­dów, ry­czą­cych, klną­cych, gwiżdżą­cych na ko­ścia­nych pisz­czał­kach. Mię­dzy nimi, roz­wa­lony na wor­kach z owsem, leżał Ja­skier, po­brzę­kując na lutni.

— Hej! — ry­czał Yar­pen Zigrin sie­dzący na koźle, wskazując na Yen­nefer. — Coś się tam czerni na szlaku! Cie­kawe, co to? Wy­gląda jak ko­była!

— Bez ochyby! — od­wrzasnął Ja­skier od­su­wa­jąc na tył głowy śliw­kowy ka­pelu­sik. — To ko­była! Wierz­chem na wa­łachu! Nie­by­wałe!

Yarpe­nowi chłopcy za­trzę­śli bro­dami w chó­ral­nym śmiechu. Yen­nefer uda­wała, że nie sły­szy.

Geralt wstrzymał konia, prze­pu­ścił kon­nych łucz­ni­ków Nie­da­mira. Za nimi, w pew­nej odle­gło­ści, je­chał wolno Borch, a tuż za nim Zer­ri­kanki sta­no­wiące ariergardę ko­lumny. Ge­ralt za­cze­kał, aż pod­jadą, po­pro­wa­dził klacz bok w bok z ko­niem Bor­cha. Je­chali, mil­cząc.

— Wiedźmi­nie — ode­zwał się nagle Trzy Kawki. — Chcę ci za­dać jedno pyta­nie.

— Za­daj.

— Czemu nie za­wró­cisz?

Wiedźmin przez chwilę przyglą­dał mu się w mil­cze­niu.

— Na­prawdę chcesz to wie­dzieć?

— Chcę — po­wie­dział Trzy Kawki zwracając ku niemu twarz.

— Jadę z nimi, bo Je­stem bez­wolny go­lem. Bo je­stem wie­cheć pakuł gnany wia­trem wzdłuż go­ścińca. Do­kąd, po­wiedz mi, mam poje­chać? I po co? Tutaj przy­najmniej ze­brali się tacy, z któ­rymi mam o czym roz­ma­wiać. Tacy, któ­rzy nie prze­ry­wają roz­mowy, gdy pod­cho­dzę. Tacy, któ­rzy na­wet nie lu­biąc mnie, mó­wią mi to w oczy, nie rzu­cają ka­mie­niami zza opłotków. Jadę z nimi z tego sa­mego po­wodu, dla któ­rego poje­cha­łem z tobą do fli­sac­kiej obe­rży. Bo jest mi wszystko jedno. Nie mam miej­sca, do któ­rego mógłbym zmierzać. Nie mam celu, który po­wi­nien znaj­do­wać się na końcu drogi.

Trzy Kawki od­chrząknął.

— Cel jest na końcu każ­dej drogi. Każdy go ma. Na­wet ty, cho­ciaż wy­daje ci się, że je­steś taki inny.

— Te­raz ja za­dam ci pyta­nie.

— Za­daj.

— Czy ty masz cel bę­dący na końcu drogi?

— Mam.

— Szczę­ściarz.

— To nie jest sprawa szczęścia, Ge­ralt. To jest sprawa tego, w co wie­rzysz i czemu się po­święcisz. Nikt nie po­wi­nien wie­dzieć o tym lepiej od... Od wiedź­mina.

— Cią­gle sły­szę dziś o po­wo­łaniu — westchnął Ge­ralt. — Po­wo­ła­niem Nie­da­mira jest za­gar­nąć Malleore. Po­wo­ła­niem Eycka z De­nesle jest bro­nić ludzi przed smo­kami. Dor­rega­ray czuje się po­wo­łany do cze­goś wręcz od­wrotnego. Yen­nefer, z racji pew­nych zmian, ja­kim pod­dano jej or­ga­nizm, nie może speł­niać swojego po­wo­łania i strasznie się miota. Cholera, tylko Rę­ba­cze i kra­sno­ludy nie czują żad­nego po­wo­łania, chcą się po pro­stu na­cha­pać. Może dla­tego tak mnie do nich cią­gnie?

— Nie do nich cię cią­gnie, Ge­ralcie z Rivii. Nie je­stem ślepy ni głu­chy Nie na dźwięk ich imion się­gną­łeś wtedy po sa­kiewkę. Ale wy­daje mi się...

— Nie­po­trzebnie ci się wy­daje — rzekł wiedźmin bez gniewu.

— Przepra­szam.

— Nie­po­trzebnie prze­pra­szasz.

Wstrzymali konie, le­dwie na czas, by nie wpaść na za­trzymaną nagle ko­lumnę łucz­ni­ków z Ca­in­gorn.

— Co się stało? — Ge­ralt sta­nął w strzemio­nach. — Dla­cze­go­śmy się za­trzymali?

— Nie wiem — Borch od­wró­cił głowę. Vea, ze ścią­gniętą dziwnie twa­rzą, wy­rze­kła szybko kilka słów.

— Pod­sko­czę na czoło — rzekł wiedźmin — i sprawdzę.

— Zo­stań.

— Dla­czego?

Trzy Kawki mil­czał przez chwilę pa­trząc w zie­mię.

— Dla­czego? — po­wtó­rzył Ge­ralt.

— Jedź — rzekł Borch. — Może tak bę­dzie lepiej.

— Co ma być lepiej?

— Jedź.

Most, spi­na­jący dwie kra­wę­dzie prze­paści, wy­glą­dał so­lid­nie, zbu­do­wany z gru­bych, so­sno­wych bali, wsparty na czworo­kąt­nym fila­rze, o który, szu­miąc, dłu­gimi wą­sami piany roz­bijał się nurt.

— Hej, Zdzie­blarz! — wrzasnął Bo­holt pod­pro­wa­dza­jąc wóz. — Cze­goś się za­trzymał?

A bo ja wiem, jaki ten most?

— Czemu tędy nam droga? — spy­tał Gyl­len­stiern, pod­jeż­dża­jąc bliżej. — Nie w smak mi pchać się z wo­zami na tę kładkę. Hej, szewcze! Czemu tędy wie­dziesz, a nie szla­kiem? Szlak prze­cież idzie dalej, ku za­cho­dowi?

Boha­terski tru­ciciel z Ho­ło­pola zbli­żył się, zdejmu­jąc bara­nią czapkę. Wy­glą­dał prze­za­baw­nie, ustrojony w opięty na sier­mię­dze sta­ro­modny pół­pan­cerz wy­kle­pany za­pewne jesz­cze za pa­no­wa­nia króla Sambuka.

— Tędy droga krót­sza, miło­ściwy pa­nie — po­wie­dział nie do kanclerza, lecz wprost do Nie­da­mira, któ­rego twarz nadal wy­ra­żała bole­sne wręcz znu­dze­nie.

— Jak niby? — spy­tał zmarsz­czony Gyl­len­stiern. Nie­da­mir nie za­szczycił szewca na­wet uważniej­szym spoj­rze­niem.

— To — po­wie­dział Ko­zojed, wskazując na gó­ru­jące nad oko­licą trzy szczerbate szczyty — to są Chiava, Pu­stula i Ska­ku­nowy Ząb. Szlak wie­dzie ku ru­inom starej wa­rowni, ota­cza Chiavę od pół­nocy, za źró­dłami rzeki. A mo­stem mo­żem drogę skró­cić. Wą­wo­zem przej­dziem na płań mię­dzy góry. A je­śli ta­mój smo­czych śla­dów nie znaj­dziemy, pój­dziemy na wschód dalej, prze­pa­trzymy jary. A jesz­cze dalej na wschód są rów­niuś­kie hale, pro­sta droga tam­tędy do Ca­in­gorn, ku wa­szym, pa­nie, dzie­dzi­nom.

A gdzieżeś to, Ko­zojed, ta­kiego umu o tych gó­rach na­brał? — spy­tał Bo­holt. — Przy ko­pycie?

— Nie, panie. Ow­cem tu za młodu pa­sał.

A ten most wy­trzyma? — Bo­holt wstał na koźle, spoj­rzał w dół, na spie­nioną rzekę. — Przepaść ma ze czterdzie­ści sążni.

— Wy­trzyma, panie.

— Skąd w ogóle taki most w tej dzi­czy?

— Tego mo­sta — rzekł Ko­zojed — tro­lle daw­nymi czasy po­bu­do­wały, kto tędy jeź­dził, mu­siał im pła­cić słony grosz. Ale że rzadko tędy jeź­dzili, tedy trolle z tor­bami po­szli. A most ostał.

— Po­wta­rzam — po­wie­dział gniewnie Gyl­len­stiern — wozy mamy ze sprzętem i paszą, mo­żemy na bez­dro­żach utknąć. Czy nie lepiej szla­kiem je­chać?

— Można i szla­kiem — wzruszył ra­mio­nami szewc — ale to dłuż­sza droga. A król pra­wił, że mu do smoka pilno, że wy­gląda go, niby kania dżdżow­nic.

— Dżdżu — po­pra­wił kanclerz.

— Niech bę­dzie, że dżdżu — zgo­dził się Ko­zojed. — A mo­stem i tak bę­dzie bliżej.

— No, to jazda, Ko­zojed — zde­cy­do­wał Bo­holt. — Suń przodem, ty i twoje woj­sko. U nas taki oby­czaj, przodem puszczać naj­wa­lecz­niej­szych.

— Nie wię­cej niż jeden wóz na raz — ostrzegł Gyl­len­stiern.

— Do­bra — Bo­holt sma­gnął konie, wóz za­dud­nił po ba­lach mo­stu. — Za nami, Zdzie­blarz! Bacz, czy koła równo idą!

Geralt wstrzymał konia, drogę za­gro­dzili mu łucz­nicy Nie­da­mira w swoich pur­pu­rowo-zło­tych ka­fta­nach stło­czeni na ka­miennym przy­czółku.

Klacz wiedź­mina par­sk­nęła.

Ziemia za­drżała. Góry za­dy­go­tały, zę­baty skraj ska­listej ściany za­ma­zał się nagle na tle nieba, a sama ściana przemó­wiła nagle głu­chym, wy­czu­wal­nym dud­nie­niem.

— Uwaga! — zary­czał Bo­holt, już po dru­giej stro­nie mo­stu. — Uwaga tam!

Pierw­sze ka­mie­nie, na razie drobne, za­szu­ściły i za­stu­kały po dy­go­czą­cym spa­zmatycz­nie ob­ry­wie. Na oczach Ge­ralta część drogi, roz­zie­wa­jąc się w czarną, prze­raź­liwie szybko ro­snącą szczelinę, obe­rwała się, pole­ciała w prze­paść z ogłu­sza­ją­cym ło­sko­tem.

— Po ko­niach!!! — wrzasnął Gyl­len­stiern. — Mi­ło­ściwy pa­nie! Na drugą stronę!

Nie­da­mir, z głową wtuloną w grzywę konia, ru­nął na most, za nim sko­czył Gyl­len­stiern i kilku łucz­ni­ków. Za nimi, dud­niąc, wwalił się na trzesz­czące dyle kró­lew­ski fur­gon z łopo­czącą cho­rą­gwią z gry­fem.

— To la­wina! Z drogi! — za­wył z tyłu Yar­pen Zigrin chlaszcząc bi­czem po koń­skich za­dach, wy­prze­dza­jąc drugi wóz Nie­da­mira i roz­trą­cając łucz­ni­ków. — Z drogi, wiedźmi­nie! Z drogi!

Obok wozu kra­sno­lu­dów prze­cwałował Eyck z De­nesle, wy­pro­sto­wany i sztywny. Gdyby nie śmiertelnie blada twarz i za­ci­śnięte w roze­dr­ga­nym gry­ma­sie usta, można by po­my­śleć, że błędny ry­cerz nie za­uważa sy­pią­cych się na szlak gła­zów i ka­mieni. Z tyłu, z grupy łucz­ni­ków, ktoś krzy­czał dziko, rżały konie.

Geralt szarpnął wo­dze, spiął konia, tuż przed nim zie­mia za­go­to­wała się od lecą­cych z góry gła­zów. Wóz kra­sno­lu­dów z tur­ko­tem przetoczył się po ka­mie­niach, tuż przed mo­stem pod­sko­czył, osiadł z trza­skiem na bok, na uła­maną oś. Koło od­biło się od balu­strady, pole­ciało w dół, w ki­piel.

Klacz wiedź­mina, sie­czona ostrymi odłam­kami skał, sta­nęła dęba. Ge­ralt chciał ze­sko­czyć, ale za­cze­pił klamrą buta o strzemię, upadł na bok, na drogę. Klacz za­rżała i po­pę­dziła przed sie­bie, pro­sto na tań­czący nad prze­pa­ścią most. Po mo­ście bie­gły kra­sno­ludy wrzesz­cząc i po­mstując.

— Szybciej, Ge­ralt! — krzyknął bie­gnący za nimi Ja­skier, oglą­dając się.

— Wskakuj, wiedźmi­nie! — za­wołał Dor­rega­ray miotając się w sio­dle, z tru­dem utrzymu­jąc sza­leją­cego konia.

Z tyłu, za nimi, cała droga to­nęła w chmurze pyłu wzbija­nego przez le­cące głazy, dru­zgo­cące wozy Nie­da­mira. Wiedźmin wczepił palce w rze­mie­nie ju­ków za sio­dłem cza­ro­dzieja. Usłyszał krzyk.

Yenne­fer zwa­liła się ra­zem z ko­niem, od­tur­lała w bok, dalej od wierzgają­cych na oślep ko­pyt, przypadła do ziemi, osła­nia­jąc głowę rę­koma. Wiedźmin pu­ścił sio­dło, po­biegł ku niej, nur­kując w ulewę ka­mieni, prze­ska­kując otwiera­jące się pod no­gami roz­pa­dliny. Yen­nefer, szarpnięta za ra­mię, unio­sła się na ko­lana. Oczy miała sze­roko otwarte, z roz­ciętej brwi cie­kła jej strużka krwi się­ga­jąca już końca ucha.

— Wstawaj, Yen!

— Ge­ralt! Uważaj!

Ogromny, pła­ski blok skalny, z ło­sko­tem i zgrzytem szo­rując po ścia­nie ob­rywu, zsu­wał się, leciał pro­sto na nich. Ge­ralt padł na­kry­wa­jąc sobą cza­ro­dziejkę. W tym sa­mym mo­men­cie blok eks­plo­do­wał, roze­rwał się na mi­liard odłam­ków, które spa­dły na nich, tnąc jak osy.

— Szybciej! — krzyknął Dor­rega­ray. Wy­ma­chu­jąc różdżką na tań­czą­cym ko­niu, roz­sa­dzał w pył ko­lejne głazy, osu­wa­jące się z ob­rywu. — Na most, wiedźmi­nie!

Yenne­fer machnęła ręką, wy­gi­nając palce, krzyknęła nie­zro­zu­miale. Ka­mie­nie, sty­kając się z nie­bie­skawą półs­ferą, wy­rosłą nagle nad ich gło­wami, zni­kały jak kro­ple wody pa­da­jące na roz­pa­loną bla­chę.

— Na most, Ge­ralt! — krzyknęła cza­ro­dziejka. — Bli­sko mnie!

Pobie­gli, ści­gając Dor­rega­raya i kilku spie­szo­nych łucz­ni­ków. Most koły­sał się i trzeszczał, bale wy­gi­nały się na wszystkie strony miotając nimi od balu­strady do balu­strady.

— Szybciej!

Most osiadł na­gle z prze­ni­kli­wym trza­skiem, po­łowa, którą już prze­byli, urwała się, z ło­sko­tem pole­ciała w prze­paść, wraz z nią wóz kra­sno­lu­dów, roz­trza­sku­jąc się o ka­mienne zęby wśród oszalałego rże­nia koni. Część, na któ­rej się znaj­do­wali, wy­trzymała, ale Ge­ralt zo­rientował się nagle, że bie­gną już pod górę, pod rap­tow­nie stromie­jącą stromi­znę. Yen­nefer za­klęła dy­sząc.

— Pad­nij, Yen! Trzymaj się!

Resztka mostku zgrzytnęła, chrupnęła i opu­ściła się jak po­chyl­nia. Upa­dli, wczepia­jąc palce w szczeliny mię­dzy ba­lami. Yen­nefer nie utrzymała się. Pi­snęła po dziew­czę­cemu i po­je­chała w dół. Ge­ralt, ucze­piony jedną ręką, wy­cią­gnął sztylet, wra­ził ostrze mię­dzy bale, obu­rącz uchwycił się rę­koje­ści. Stawy w jego łok­ciach za­trzesz­czały, gdy Yen­nefer szarpnęła nim, za­wi­sając na pasie i po­chwie mie­cza, prze­rzu­co­nego przez plecy. Most chrupnął znowu i po­chy­lił się jesz­cze bar­dziej, pra­wie do pionu.

— Yen — wy­stę­kał wiedźmin. — Zrób coś... Cholera, rzuć za­klę­cie!

— Jak? — usły­szał jej gniewne, stłu­mione warknię­cie. — Prze­cież wi­szę!

— Zwolnij jedną rękę!

— Nie mogę...

— Hej! — wrzasnął z góry Ja­skier. — Trzyma­cie się? Hej!

Geralt nie uznał za ce­lowe po­twierdzać.

— Daj­cie linę! — darł się Ja­skier. — Prędko, psia­krew!

Obok tru­ba­dura po­ja­wili się Rę­ba­cze, kra­sno­ludy i Gyl­len­stiern. Ge­ralt usły­szał ciche słowa Bo­holta.

— Po­cze­kaj, śpiewaku. Ona zaraz od­pad­nie. Wtedy wy­cią­gniemy wiedź­mina.

Yenne­fer zasy­czała jak żmija wijąc się na ple­cach Ge­ralta. Pas bole­śnie wpił mu się w pierś.

— Yen? Mo­żesz zła­pać opar­cie? No­gami? Mo­żesz coś zro­bić no­gami?

— Tak — jęk­nęła. — Po­maj­tać.

Geralt spoj­rzał w dół, na rzekę, ko­tłu­jącą się wśród ostrych gła­zów, o które obi­jały się, wi­rując, nie­liczne belki mo­stu, koń i trup w ja­skrawych bar­wach Ca­in­gorn. Za gła­zami, w szmarag­do­wym, przejrzy­stym od­mę­cie, zo­ba­czył wrzecio­no­wate ciel­ska wiel­kich pstrągów, leni­wie poru­sza­ją­cych się w prą­dzie.

— Trzymasz się, Yen?

— Jesz­cze... tak...

— Pod­cią­gnij się. Mu­sisz zła­pać opar­cie...

— Nie... mogę...

— Daj­cie linę! — wrzesz­czał Ja­skier. — Co wy­ście, po­głu­pieli? Spadną oby­dwoje!

— Może i do­brze? — za­sta­no­wił się nie­wi­doczny Gyl­len­stiern.

Most za­trzeszczał i ob­sunął się jesz­cze bar­dziej. Ge­ralt za­czął tracić czu­cie w pal­cach, zaci­śniętych na rę­koje­ści sztyletu.

— Yen...

— Za­mknij się... i prze­stań wier­cić...

— Yen?

— Nie mów tak do mnie...

— Wy­trzymasz?

— Nie — po­wie­działa zimno. Nie wal­czyła już, wi­siała mu na ple­cach martwym, bez­władnym cię­ża­rem.

— Yen?

— Za­mknij się.

— Yen. Wy­bacz mi.

— Nie. Nigdy.

Coś peł­zło w dół, po ba­lach. Szybko. Jak wąż.

Ema­nu­jąca zimną po­światą lina, wy­gi­nając się i zwi­jając, jak żywa, na­ma­cała ru­chli­wym koń­cem kark Ge­ralta, prze­su­nęła się pod pa­chami, za­mo­tała w luźny wę­zeł. Cza­ro­dziejka, pod nim, jęk­nęła, wciągając po­wie­trze. Był pe­wien, że za­szlo­cha. Mylił się.

— Uwaga! — krzyknął z góry Ja­skier. — Wy­cią­gamy was! Nisz­czuka! Ken­net! W górę ich! Cią­gnij­cie!

Szarp­nię­cie, bole­sny, du­szący ucisk na­prę­żonej liny. Yen­nefer wes­tchnęła ciężko. Poje­chali w górę, szybko, szo­rując brzu­chami o szur­pate dyle.

Na gó­rze Yen­nefer wstała pierwsza.

 


Rozdział siódmy [top]

 

Z ca­łego ta­boru — rzekł Gyl­len­stiern — oca­lili­śmy jeden fur­gon, królu, nie li­cząc wozu Rę­ba­czy. Z od­działu zo­stało siedmiu łucz­ni­ków. Po tam­tej stro­nie prze­paści nie ma już drogi, jest tylko piarg i gładka ściana, jak da­leko po­zwala wi­dzieć za­łom. Nie wia­domo, czy oca­lał kto­kol­wiek z tych, co zo­stali, gdy most się za­walił.

Nie­da­mir nie od­po­wie­dział. Eyck z De­nesle, wy­pro­sto­wany, sta­nął przed kró­lem, utkwiw­szy w nim błyszczące, zgo­rącz­ko­wane oczy.

— Ściga nas gniew bo­gów — po­wie­dział wznosząc ręce. — Zgrze­szy­liśmy, królu Nie­da­mi­rze. To była święta wy­prawa, wy­prawa prze­ciw złu. Bo smok to zło, tak, każdy smok to wcielone zło. Ja zła nie mi­jam obo­jętnie, ja roz­gniatam je pod stopą... Uni­ce­stwiam. Tak, jak każą bo­go­wie i Święta Księga.

— Co on ple­cie? -- zmarsz­czył się Bo­holt.

— Nie wiem — rzekł Ge­ralt, po­pra­wia­jąc uprząż kla­czy. — Nie po­jąłem ni słowa.

— Bądźcie cicho — po­wie­dział Ja­skier. — Sta­ram się to za­pa­mię­tać, może da się wy­ko­rzy­stać, gdy się do­bie­rze rymy.

— Mówi Święta Księga — roz­wrzesz­czał się na do­bre Eyck — że wyj­dzie z ot­chłani wąż, smok obrzydły, sie­dem głów i dzie­sięć ro­gów ma­jący! A na grzbiecie jego za­sią­dzie nie­wia­sta w pur­pu­rach i szkarła­tach, a pu­char złoty bę­dzie w jej dłoni, a na czole jej wy­pi­sany bę­dzie znak wszel­kiego i ostatecz­nego ku­rew­stwa!

— Znam ją! — ucie­szył się Ja­skier. — To Cilia, żona wójta Sommer­hal­dera!

— Uciszcie się, panie poeto — rzekł Gyl­len­stiern. — A wy, ryce­rzu z De­nesle, mówcie ja­śniej, jeśli łaska.

— Prze­ciw złu, królu — za­wołał Eyck — trzeba wy­stą­pić z czy­stym ser­cem i su­mie­niem, z pod­nie­sioną głową! A kogo my tu wi­dzimy? Kra­sno­lu­dów, któ­rzy są po­ga­nami, rodzą się w ciemno­ściach i kła­niają się ciemnym mo­com! Cza­row­ni­ków bluź­nier­ców, uzurpują­cych sobie bo­skie prawa, siły i przywi­leje! Wiedź­mina, który jest wstrętnym od­mieńcem, prze­klę­tym, nie­natu­ral­nym two­rem. Dzi­wicie się, że spa­dła na nas kara? Królu Nie­da­mi­rze! Się­gnę­liśmy gra­nic możliwo­ści! Nie wy­sta­wiajmy na próbę bo­żej ła­ska­wo­ści. Wzywam was, królu, by­ście oczyścili z plu­ga­stwa nasze sze­regi, za­nim...

O mnie ani słowa — żało­śnie wtrą­cił Ja­skier. — Ani słówka o po­etach. A tak się sta­ram.

Geralt uśmiech­nął się do Yar­pena Zigrina głaszczą­cego po­wol­nym ru­chem ostrze za­tkniętego za pas to­pora. Kra­sno­lud, uba­wiony, wy­szczerzył zęby. Yen­nefer od­wró­ciła się de­mon­stra­cyj­nie, uda­jąc, że roz­darta aż po bio­dro spódnica fra­suje ją bar­dziej niż słowa Eycka.

— Prze­sa­dzili­śmy nieco, pa­nie Eyck — ode­zwał się ostro Dor­rega­ray. — Cho­ciaż nie­wąt­pli­wie ze szla­chet­nych po­bu­dek. Za nie­po­trzebne zgoła uwa­żam uświada­mia­nie nam, co my­ślicie o cza­ro­dziejach, kra­sno­lu­dach i wiedźmi­nach. Choć, jak sądzę, wszyscy­śmy już przywy­kli do ta­kich opi­nii, ani to grzeczne, ani ry­cer­skie, panie Eyck. A już zu­peł­nie nie­po­jęte po tym, kiedy to wy, nie kto inny, bie­gnie­cie i po­daje­cie ma­giczną el­fią linę za­gro­żo­nym śmiercią wiedźmi­nowi i cza­ro­dziejce. Z tego, co mó­wicie, wy­nika, że ra­czej po­win­ni­ście się mo­dlić, by spa­dli.

— Psia­krew — szepnął Ge­ralt do Ja­skra. — To on podał tę linę? Eyck? Nie Dor­rega­ray?

— Nie — mruknął bard. — To Eyck, to fak­tycz­nie on.

Geralt po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. Yen­nefer za­klęła pod no­sem, wy­pro­sto­wała się.

— Ry­cerzu Eyck — po­wie­działa z uśmie­chem, który każdy prócz Ge­ralta mógł wziąć za miły i życzliwy — Jakże to? Je­stem plu­ga­stwo, a wy ra­tuje­cie mi życie?

— Je­ste­ście damą, pani Yen­nefer — ry­cerz skło­nił się sztywno. — A wa­sza uro­dziwa i szczera twarz po­zwala wie­rzyć, że wy­rzek­nie­cie się kie­dyś prze­klę­tego czar­no­księ­stwa.

Boholt par­sknął.

— Dziękuję wam, ryce­rzu — rze­kła su­cho Yen­nefer. — I wiedźmin Ge­ralt też wam dzię­kuje. Po­dzię­kuj mu, Ge­ralt.

— Prę­dzej mnie szlag trafi — wiedźmin westchnął roz­bra­ja­jąco szczerze. — Za co niby? Je­stem plu­gawy od­mie­niec, a moja nie­uro­dziwa twarz nie ro­kuje żad­nych na­dziei na po­prawę. Ry­cerz Eyck wy­cią­gnął mnie z prze­paści nie­chcący, tylko dla­tego, że kur­czowo trzyma­łem się uro­dzi­wej damy. Gdy­bym sam tam wi­siał, Eyck nie kiw­nąłby pal­cem. Nie mylę się, prawda, ryce­rzu?

— My­licie się, panie Ge­ralcie — po­wie­dział spo­koj­nie błędny ry­cerz. — Ni­komu bę­dą­cemu w po­trze­bie nie od­ma­wiam po­mocy. Na­wet ko­muś ta­kiemu jak wiedźmin.

— Po­dzię­kuj, Ge­ralt. I prze­proś — po­wie­działa ostro cza­ro­dziejka. — W prze­ciw­nym razie po­twierdzisz, że przy­najmniej w od­nie­sie­niu do cie­bie Eyck miał zu­pełną rację. Nie po­tra­fisz współżyć z ludźmi. Bo jesteś inny. Twój udział w tej wy­pra­wie jest po­myłką. Przygnał cię tu bez­sen­sowny cel. Sen­sow­nie bę­dzie więc odłą­czyć się. Są­dzę, że sam już to zro­zu­mia­łeś. A je­żeli nie, to wreszcie zro­zum.

O ja­kim to celu mó­wicie, pani? — wtrą­cił się Gyl­len­stiern. Cza­ro­dziejka spoj­rzała na niego, nie od­po­wie­działa. Ja­skier i Yar­pen Zigrin uśmiech­nęli się do sie­bie zna­cząco, ale tak, by cza­ro­dziejka tego nie do­strzegła.

Wiedźmin spoj­rzał w oczy Yen­nefer. Były zimne.

— Przepra­szam i dzię­kuję, ryce­rzu z De­nesle — skło­nił głowę. — Wszyst­kim tu obecnym dzię­kuję. Za po­spieszny ratu­nek udzielony bez na­my­słu. Sły­sza­łem, wi­sząc, jak jeden przez dru­giego rwa­liście się do po­mocy. Wszyst­kich tu obecnych pro­szę o wy­ba­cze­nie. Wy­jąw­szy szla­chetną Yen­nefer, któ­rej dzię­kuję, o nic nie pro­sząc. Że­gnam. Plu­ga­stwo z do­brej woli opuszcza kompanię. Bo plu­ga­stwo ma was do­syć. By­waj, Ja­skier.

— Ejże, Ge­ralt — za­wołał Bo­holt. — Nie strój fo­chów niby dzie­weczka, nie rób z igły wideł. Do dia­bła z...

— Lu­dzie­eeee!

Od strony gar­dzieli wą­wozu biegł Ko­zojed i kilku ho­ło­pol­skich mili­cjantów wy­sła­nych na zwiady.

— Co jest? Czemu on tak się drze? — uniósł głowę Nisz­czuka.

— Lu­dzie... Wa­sze... miło­ści... — dy­szał szewc.

— Wy­krztuśże, czło­wieku — po­wie­dział Gyl­len­stiern, za­cze­pia­jąc kciuki o złoty pas.

— Smok! Tam, smok!

— Gdzie?

— Za wą­wo­zem... Na rów­nym... Panie, on...

— Do koni! — za­ko­men­de­ro­wał Gyl­len­stiern.

— Nisz­czuka! — wrzasnął Bo­holt. — Na wóz! Zdzie­blarz, na koń i za mną!

W dyrdy, chło­paki! — ryk­nął Yar­pen Zigrin. — W dyrdy, psia mać!

— Hej, po­cze­kaj­cie! — Ja­skier za­rzu­cił lut­nię na ra­mię. — Ge­ralt! Weź mnie na konia!

— Wskakuj!

Wąwóz koń­czył się usy­pi­skiem ja­snych skał, coraz rzad­szych, two­rzą­cych nie­re­gu­larny krąg. Za nimi teren opa­dał lekko na tra­wia­stą, pa­gór­ko­watą halę, ze wszyst­kich stron za­mkniętą wa­pien­nymi ścia­nami, zie­ją­cymi ty­sią­cami otworów. Trzy wą­skie ka­niony, uj­ścia wy­schłych stru­mieni, otwierały się na halę.

Boholt, który pierwszy docwało­wał do ba­riery gła­zów, za­trzymał nagle konia, sta­nął w strzemio­nach.

— O, za­raza — po­wie­dział. — O, jasna za­raza. To... to nie może być!

— Co? — spy­tał Dor­rega­ray pod­jeż­dża­jąc. Obok niego Yen­nefer, ze­ska­kując z wozu Rę­ba­czy, oparła się pier­sią o skalny blok, wyj­rzała, cofnęła się, przetarła oczy.

— Co? Co jest? — krzyknął Ja­skier, wy­chy­lając się zza ple­ców Ge­ralta. — Co jest, Bo­holt?

— Ten smok... jest złoty.

Nie dalej niż sto kro­ków od ka­miennej gar­dzieli wą­wozu, z któ­rego wy­szli, na dro­dze do wio­dą­cego na pół­noc ka­nionu, na ła­god­nie obłym, nie­wy­so­kim pa­górze, sie­działo stwo­rze­nie. Sie­działo, wy­gi­nając w re­gu­larny łuk długą, smu­kłą szyję, skło­niw­szy wą­ską głowę na wy­skle­pioną pierś, oplatając ogo­nem przednie, wy­pro­sto­wane łapy.

Było w tym stwo­rze­niu, w po­zycji, w ja­kiej sie­działo, coś peł­nego nie­wy­sło­wio­nej gra­cji, coś ko­ciego, coś, co za­prze­czało jego ewi­dent­nie ga­dziej pro­we­nien­cji. Nie­za­prze­czal­nie ga­dziej. Stworze­nie było bo­wiem po­kryte łuską, wy­raźną w ry­sunku, błyszczącą rażą­cym oczy bla­skiem ja­snego, żół­tego złota. Bo stwo­rze­nie sie­dzące na pa­górku było złote — złote od czubków za­ry­tych w zie­mię pazu­rów po ko­niec dłu­giego ogona, poru­sza­ją­cego się le­ciutko wśród po­ra­sta­ją­cych pa­gór ostów. Pa­trząc na nich wiel­kimi, zło­tymi oczami, stwo­rze­nie roz­wi­nęło sze­rokie, zło­ciste, nie­tope­rze skrzydła i tak trwało nie­ru­chome, ka­żąc się po­dzi­wiać.

— Złoty smok — szepnął Dor­rega­ray — To nie­możliwe... Żywa le­genda!

— Nie ma, psia mać, zło­tych smo­ków — stwierdził Nisz­czuka i splu­nął. — Wiem, co mó­wię.

— To co to jest to, co sie­dzi na pa­górku? — spy­tał rze­czowo Ja­skier.

— To ja­kieś oszu­stwo.

— Ilu­zja.

— To nie jest iluzja — po­wie­działa Yen­nefer.

— To złoty smok — rzekł Gyl­len­stiern. — Naj­praw­dziwszy złoty smok.

— Złote smoki są tylko w le­gen­dach!

— Prze­stań­cie — wtrą­cił nagle Bo­holt. — Nie ma się czym go­rącz­ko­wać. Byle bał­wan widzi, że to złoty smok. A co to, pro­szę waszmo­ści, za róż­nica, złoty, siny, sraczko­waty czy w kratkę? Duży nie jest, za­ła­twimy go raz-dwa. Zdzie­blarz, Nisz­czuka, roz­gru­żaj­cie wóz, wy­cią­gaj­cie sprzęt. Też mi róż­nica, złoty, nie­złoty.

— Jest róż­nica, Bo­holt — po­wie­dział Zdzie­blarz. — I to za­sad­nicza. To nie jest smok, któ­rego tro­pimy. Nie ten, pod­truty pod Ho­ło­po­lem, który sie­dzi w jamie, na kruszcu i klej­no­tach. A ten tu sie­dzi na rzyci jedy­nie. To po cho­lerę nam on?

— Ten smok jest złoty, Ken­net — warknął Yar­pen Zigrin. — Wi­działeś kiedy ta­kiego? Nie ro­zu­miesz? Za jego skórę weź­miemy wię­cej, niż wy­cią­gnę­liby­śmy ze zwy­kłego skarbca.

I to nie psu­jąc rynku dro­gich ka­mieni — do­dała Yen­nefer uśmie­cha­jąc się nie­ład­nie. — Yar­pen ma rację. Umowa obo­wią­zuje nadal. Jest co dzie­lić, no nie?

— Hej, Bo­holt? — wrzasnął Nisz­czuka z wozu prze­bie­rając z ru­mo­rem w ekwi­punku. — Co za­kła­damy na sie­bie i na konie? Czym ta złota ga­dzina może ziać, hę? Ogniem? Kwasem? Parą?

A za­raza jego wie, pro­szę waszmo­ści — za­fra­so­wał się Bo­holt. — Hej, cza­ro­dzieje! Czy le­gendy o zło­tych smo­kach mó­wią, jak ta­kiego zabić?

— Jak go zabić? A zwy­czaj­nie! — krzyknął nagle Ko­zojed. — Nie ma co me­dy­to­wać, daj­cie prędko ja­kiego zwie­rzaka. Na­pchamy go czymś tru­ją­cym i pod­rzu­cimy gadu, niech sczeźnie.

Dorre­garay po­pa­trzył na szewca z ukosa, Bo­holt splu­nął, Ja­skier od­wró­cił głowę z gry­ma­sem obrzy­dze­nia. Yar­pen Zigrin uśmiechał się oble­śnie, wziąwszy się pod boki.

— Co tak pa­trzy­cie? — spy­tał Ko­zojed. — Bierzmy się do ro­boty, trzeba ura­dzić, czym na­pchamy ścierwo, żeby gad ska­piał co ry­chlej. Musi to być coś, co jest strasznie ja­do­wite, tru­jące albo zgniłe.

— Aha — przemó­wił kra­sno­lud, wciąż z uśmie­chem. — Coś, co jest ja­do­wite, pa­skudne i śmier­dzące. Wiesz co, Ko­zojed? Wy­cho­dzi, że to ty.

— Co?

— Gówno. Zjeżdżaj stąd, ciż­mo­psuju, niech oczy moje na cie­bie nie pa­trzą.

— Pa­nie Dor­rega­ray — rzekł Bo­holt pod­cho­dząc do cza­ro­dzieja. — Okażcie przydat­ność. Przypo­mnijcie sobie le­gendy i podania. Co wam wia­domo o zło­tych smo­kach?

Czaro­dziej uśmiech­nął się, pro­stu­jąc się wy­nio­śle.

— Co mi wia­domo o zło­tych smo­kach, py­tasz? Mało, ale wy­star­cza­jąco wiele.

— Słu­chamy tedy.

A słu­chaj­cie, i słu­chaj­cie uważnie. Tam, przed nami, sie­dzi złoty smok. Żywa le­genda, być może ostatnie i je­dyne w swoim ro­dzaju stwo­rze­nie, jakie oca­lało przed wa­szym mor­der­czym sza­łem. Nie za­bija się le­gendy. Ja, Dor­rega­ray, nie po­zwolę wam ru­szyć tego smoka. Zro­zu­miano? Mo­żecie się pa­ko­wać, tro­czyć juki i wra­cać do do­mów.

Geralt był prze­ko­nany, że wy­buchnie wrzawa. Mylił się.

— Mo­ści cza­ro­dzieju — prze­rwał ciszę głos Gyl­len­stierna. — Baczcie no, co i do kogo mó­wicie. Król Nie­da­mir może ka­zać wam, Dor­rega­rayowi, tro­czyć juki i wy­nosić się do dia­bła. Ale nie od­wrotnie. Czy to jest jasne?

— Nie — rzekł dumnie cza­ro­dziej. — Nie jest. Bo ja je­stem mistrz Dor­rega­ray i nie bę­dzie mi roz­ka­zy­wał ktoś, kogo kró­le­stwo obejmuje ob­szar wi­doczny z wy­so­kości ostrokołu par­szy­wej, brudnej i za­smrodzo­nej wa­rowni. Czy wie­cie, panie Gyl­len­stiern, że jeśli wy­po­wiem za­klę­cie i wy­ko­nam ruch ręką, to zmienicie się w krowi pla­cek, a wasz nie­letni król w coś nie­wy­po­wie­dzia­nie gor­szego? Czy to jest jasne?

Gyl­len­stiern nie zdą­żył od­po­wie­dzieć, bo­wiem Bo­holt, przy­stą­piw­szy do Dor­rega­raya, chwycił go za ra­mię i ob­rócił ku sobie. Nisz­czuka i Zdzie­blarz, mil­czący i po­nu­rzy, wy­su­nęli się zza ple­ców Bo­holta.

— Słu­chaj­cie no, panie ma­gik — rzekł cicho ogromny Rę­bacz. — Za­nim za­czniecie wy­ko­ny­wać te wa­sze ru­chy ręką, po­słu­chaj­cie. Mógłbym długo tłu­ma­czyć, pro­szę waszmo­ści, co sobie robię z two­ich za­ka­zów, z two­ich le­gend i z two­jego głu­piego ga­dania. Ale nie chce mi się. Niech więc to star­czy ci za moją od­po­wiedź.

Boholt od­chrząknął, przyłożył palec do nosa i z bli­skiej odle­gło­ści na­smarkał cza­ro­dziejowi na czubki bu­tów.

Dorre­garay po­bladł, ale nie poru­szył się. Wi­dział — jak i wszyscy — mor­gen­stern łań­cu­chowy na łok­cio­wej dłu­gości trzonku trzymany przez Nisz­czukę w nisko opusz­czo­nej dłoni. Wie­dział — jak i wszyscy — że czas, po­trzebny na rzu­cenie za­klę­cia jest nie­rów­nie dłuż­szy od czasu, jaki po­trzebny bę­dzie Nisz­czuce na roz­wa­lenie mu głowy na ćwierci.

— No — po­wie­dział Bo­holt. — A teraz odejdźcie grzecznie na bok, pro­szę waszmo­ści. A je­śli przyjdzie ci ochota znowu otworzyć gębę, to prędko we­tknij sobie w nią wie­cheć trawy. Bo jeśli jesz­cze raz usły­szę twoje stę­kania, to mnie po­pa­mię­tasz.

Boholt od­wró­cił się, zatarł dło­nie.

— No, Nisz­czuka, Zdzie­blarz, do ro­boty, bo nam gad w końcu ucieknie.

— Nie wy­gląda, żeby on miał za­miar ucie­kać — po­wie­dział Ja­skier ob­ser­wu­jący przedpole. — Pa­trzcie no na niego.

Złoty smok, sie­dzący na pa­górku, ziewnął, za­darł głowę, za­ma­chał skrzy­dłami, sma­gnął zie­mię ogo­nem.

— Królu Nie­da­mi­rze i wy, ryce­rze! — zary­czał ry­kiem brzmią­cym jak mo­siężna trąba. — Je­stem smok Vil­len­tre­ten­merth! Jak wi­dzę, nie ze wszystkim za­trzymała was la­wina, którą to ja, nie chwalący się, spu­ści­łem wam na głowy Do­tarli­ście aż tutaj. Jak wie­cie, z do­liny tej są tylko trzy wyj­ścia. Na wschód, ku Ho­ło­polu, i na za­chód, ku Ca­in­gorn. I z tych dróg mo­żecie sko­rzy­stać. Pół­noc­nym wą­wo­zem, pa­no­wie, nie pój­dzie­cie, bo ja, Vil­len­tre­ten­merth, za­bra­niam wam tego. Jeśli zaś ktoś mego za­kazu re­spektować nie ze­chce, wy­zy­wam go oto na bój, na ho­no­rowy, ry­cer­ski poje­dy­nek. Na broń kon­wen­cjo­nalną, bez cza­rów, bez zia­nia ogniem. Walka do peł­nej ka­pi­tula­cji jed­nej ze stron. Cze­kam od­po­wie­dzi przez he­rolda wa­szego, jak każe zwy­czaj!

Wszy­scy stali otwo­rzywszy sze­roko usta.

— On gada! — sap­nął Bo­holt. — Nie­by­wałe!

I do tego strasznie mą­drze — rzekł Yar­pen Zigrin. — Czy ktoś wie, co to jest broń kon­fe­sjo­nalna?

— Zwykła, nie­ma­giczna — po­wie­działa Yen­nefer marszcząc brwi. — Mnie jed­nak za­sta­na­wia coś in­nego. Nie można mó­wić arty­ku­ło­wa­nie, ma­jąc roz­wi­dlony ję­zyk. Łaj­dak używa te­lepa­tii. Uważaj­cie, to działa w obie strony. Może czy­tać wa­sze myśli.

— Co on, zgłu­piał ze szczętem, czy jak? — zde­ner­wo­wał się Ken­net Zdzie­blarz. — Ho­no­rowy poje­dy­nek? Z głu­pim ga­dem? A ta­kiego! Idziemy na niego kupą! W kupie siła!

— Nie.

Obej­rzeli się.

Eyck z De­nesle, już na ko­niu, w peł­nej zbroi, z kopią osa­dzoną przy strzemie­niu, pre­zen­tował się dużo lepiej niż na pie­chotę. Spod pod­nie­sio­nej za­słony hełmu go­rzały zgo­rącz­ko­wane oczy, bie­lała blada twarz.

— Nie, panie Ken­net — po­wtó­rzył ry­cerz. — Chyba, że po moim tru­pie. Nie do­puszczę, by obra­żano w mo­jej obecności ho­nor ry­cer­ski. Kto od­waży się zła­mać za­sady ho­no­ro­wego poje­dynku...

Eyck mó­wił coraz gło­śniej, eg­zal­to­wany głos łamał mu się i drżał z pod­nie­cenia.

— ...kto znieważy ho­nor, znieważy i mnie, i krew jego lub moja po­pły­nie na tę umę­czoną zie­mię. Be­stia żąda poje­dynku? Do­brze więc! Nie­chaj he­rold otrąbi moje imię! Niech za­de­cy­duje sąd bo­gów! Za smo­kiem siła kłów i pa­zu­rów, i pie­kielna złość, a za mną...

— Co za kre­tyn — mruknął Yar­pen Zigrin.

— ...za mną pra­wość, za mną wiara, za mną łzy dziewic, które ten gad...

— Skończ, Eyck, bo rzy­gać się chce! — wrzasnął Bo­holt. — Dalej, w pole! Bierz się za smoka, za­miast ga­dać!

— Ej, Bo­holt, za­cze­kaj — rzekł nagle kra­sno­lud, szar­piąc brodę. — Za­po­mniałeś o umowie? Jeśli Eyck po­łoży ga­dzinę, weźmie po­łowę...

— Eyck nic nie weźmie — wy­szczerzył zęby Bo­holt. — Znam go. Jemu wy­star­czy, jeśli Ja­skier ułoży o nim pio­senkę.

— Ci­sza! — oznajmił Gyl­len­stiern. — Niech tak bę­dzie. Prze­ciwko smo­kowi wy­stąpi prawy ry­cerz, błędny Eyck z De­nesle, wal­czący w bar­wach Ca­in­gorn jako kopia i miecz króla Nie­da­mira. Taka jest kró­lew­ska de­cyzja!

— No i masz — zgrzytnął zę­bami Yar­pen Zigrin. — Ko­pia i miecz Nie­da­mira. Za­ła­twił nas cain­gorn­ski kró­lik. I co te­raz?

— Nic — Bo­holt splu­nął. — Nie chcesz chyba za­dzie­rać z Eyc­kiem, Yar­pen? On gada głu­pio, ale jeśli już wlazł na konia i pod­niecił się, to le­piej schodzić mu z drogi. Niech idzie, za­raza, i niech za­łatwi smoka. A po­tem się zo­ba­czy.

— Kto bę­dzie he­rol­dem? — spy­tał Ja­skier. — Smok chciał he­rolda. Może ja?

— Nie. To nie pio­senki śpiewać, Ja­skier — zmarsz­czył się Bo­holt. — He­rol­dem niech bę­dzie Yar­pen Zigrin. Ma głos jak buhaj.

— Do­bra, co mi tam — rzekł Yar­pen. — Da­waj­cie mi tu cho­rą­żego ze zna­kiem, żeby wszystko było jak na­leży.

— Tylko grzecznie mówcie, panie kra­sno­lu­dzie. I dwornie — upo­mniał Gyl­len­stiern.

— Nie uczcie mnie jak ga­dać — kra­sno­lud dumnie wy­piął brzuch. — Cho­dzi­łem w po­sel­stwa już wtedy, kiedy wy jesz­cze­ście na chleb mó­wili: „bep”, a na mu­chy: „tapty”.

Smok w dal­szym ciągu spo­koj­nie sie­dział na pa­górku, we­soło ma­cha­jąc ogo­nem. Kra­sno­lud wdrapał się na naj­większy głaz, od­chrząknął i splu­nął.

— Hej, ty tam! — za­ry­czał, bio­rąc się pod boki. — Smoku chę­do­żony! Słu­chaj, co ci rzek­nie he­rold! Zna­czy się ja! Jako pierwszy ho­no­rowo weźmie się za cie­bie obłędny ry­cerz Eyck z De­nesle! I wrazi ci kopię w kał­dun, we­dle świętego zwy­czaju, na po­hybel tobie, a na ra­dość bied­nym dziewi­com i kró­lowi Nie­da­mi­rowi! Walka ma być ho­no­rowa i we­dle prawa, ziać ogniem nie lza, a jeno kon­fe­sjo­nal­nie łupić jeden dru­giego, do­po­kąd ten drugi du­cha nie wy­zio­nie albo nie ze­mrze! Czego ci ży­czymy z du­szy, serca! Po­jąłeś, smoku?

Smok ziewnął, za­ma­chał skrzy­dłami, a po­tem, przypadł­szy do ziemi, szybko zlazł z pa­góra na równy te­ren.

— Po­jąłem, cny he­rol­dzie! — od­ry­czał. — Niech tedy wy­stąpi w pole szla­chetny Eyck z De­nesle. Jam go­tów!

— Istne ja­sełki — Bo­holt splu­nął, po­nu­rym wzrokiem od­pro­wa­dza­jąc Eycka, stępa wy­jeż­dża­ją­cego zza ba­riery gła­zów. — Cholerna kupa śmiechu...

— Za­mknij ja­daczkę, Bo­holt — krzyknął Ja­skier za­cie­rając ręce. — Patrz, Eyck idzie do szarży! Psia­krew, ale bę­dzie piękna bal­lada!

— Hurra! Wi­wat Eyck! — krzyknął ktoś z grupy łucz­ni­ków Nie­da­mira.

A ja — ode­zwał się po­nuro Ko­zojed — ja bym go jed­nak dla pew­ności na­pchał siarką.

Eyck, już w polu, od­sa­lu­tował smo­kowi unie­sioną kopią, za­trza­snął za­słonę hełmu i ude­rzył konia ostrogami.

— No, no — po­wie­dział kra­sno­lud. — Głupi to on może jest, ale na szar­żo­wa­niu fak­tycz­nie się zna. Pa­trzcie tylko!

Eyck, schylony, za­party w sio­dle, zni­żył kopię w peł­nym galo­pie. Smok, wbrew oczeki­wa­niom Ge­ralta, nie od­sko­czył, nie ru­szył pół­ko­lem, ale przy­płasz­czony do ziemi, po­pę­dził pro­sto na ata­kują­cego ryce­rza.

— Bij go! Bij, Eyck! — wrzasnął Yar­pen.

Eyck, choć nie­siony galo­pem, nie ude­rzył na wprost, na oślep. W ostatniej chwili zmienił zwinnie kie­ru­nek, prze­rzu­cił kopię nad koń­skim łbem. Przelatu­jąc obok smoka, z całej mocy pchnął, sta­jąc w strzemio­nach. Wszyscy wrzasnęli jed­nym gło­sem. Ge­ralt nie przyłączył się do chóru.

Smok uniknął pchnięcia w deli­kat­nym, zwinnym, peł­nym gra­cji ob­rocie i zwi­jając się jak żywa, złota wstęga, bły­ska­wicznie, ale miękko, iście po ko­ciemu, się­gnął łapą pod brzuch ko­nia. Koń kwiknął, wy­soko wy­rzu­cając zad, ry­cerz za­kole­bał się w sio­dle, ale nie wy­pu­ścił kopii. W mo­men­cie, gdy koń pra­wie za­ry­wał się chra­pami w zie­mię, smok ostrym po­cią­gnię­ciem łapy zmiótł Eycka z sio­dła. Wszyscy wi­dzieli le­cące w górę, wi­ru­jące bla­chy pan­cerza, wszyscy usły­szeli brzęk i huk, z ja­kim ry­cerz zwa­lił się na zie­mię.

Smok przy­sia­dając przy­gniótł ko­nia łapą, zni­żył zę­batą pasz­czę. Koń kwiknął prze­raź­liwie, za­sza­mo­tał się i ścichł.

W ci­szy, jaka za­padła, wszyscy usły­szeli głę­boki głos smoka Vil­len­tre­ten­mertha.

— Mężnego Eycka z De­nesle można za­brać z pola, jest nie­zdolny do dal­szej walki. Na­stępny, pro­szę.

— O, kurwa — po­wie­dział Yar­pen Zigrin w ciszy, jaka za­padła.

 


Rozdział ósmy [top]

 

— Obie nogi — po­wie­działa Yen­nefer wy­cie­rając ręce w lnianą szmatkę. — I chyba coś z krę­go­słu­pem. Zbroja na ple­cach wgnie­ciona, jakby do­stał kafa­rem. A nogi, to przez wła­sną kopię. Nie­prędko on wsiądzie na konia. O ile w ogóle wsiądzie.

— Ry­zyko za­wo­dowe — mruknął Ge­ralt.

Czaro­dziejka zmarsz­czyła się.

— Tylko tyle masz do po­wie­dze­nia?

A co jesz­cze chciałabyś usły­szeć, Yen­nefer?

— Ten smok jest nie­wia­ry­god­nie szybki. Za szybki, by mógł z nim wa­lezyć człowiek.

— Ro­zu­miem. Nie, Yen. Nie ja.

— Za­sady? — uśmiech­nęła się zja­dli­wie cza­ro­dziejka. — Czy zwy­kły, naj­zwy­klej­szy strach? To jedno ludz­kie uczucie, któ­rego w to­bie nie wy­trze­biono?

— Jedno i dru­gie — zgo­dził się bez­na­miętnie wiedźmin. — Co za róż­nica?

— Wła­śnie — Yen­nefer po­de­szła bliżej. — Żadna. Za­sady można zła­mać, strach można po­ko­nać. Zabij tego smoka, Ge­ralt. Dla mnie.

— Dla cie­bie?

— Dla mnie. Chcę tego smoka. Ca­łego. Chcę go mieć tylko dla sie­bie.

— Użyj cza­rów i zabij go.

— Nie. Ty go zabij. A ja cza­rami po­wstrzy­mam Rę­ba­czy i in­nych, żeby nie prze­szkadzali.

— Padną trupy, Yen­nefer.

— Od kiedy ci to prze­szkadza? Ty zaj­mij się smo­kiem, ja biorę na sie­bie ludzi.

— Yen­nefer — rzekł chłodno wiedźmin. — Nie mogę zro­zu­mieć. Po co ci ten smok? Aż do tego stop­nia olśniewa cię żółty kolor jego łusek? Prze­cież nie cier­pisz biedy, masz nie­zli­czone źró­dła utrzyma­nia, jesteś sławna. O co więc cho­dzi? Tylko nie mów nic o po­wo­łaniu, bar­dzo pro­szę.

Yenne­fer mil­czała, wreszcie, skrzywiw­szy wargi, z roz­ma­chem kop­nęła le­żący w tra­wie ka­mień.

— Jest ktoś, kto może mi po­móc. Po­dobno to... wiesz, o co mi cho­dzi... Po­dobno to nie jest nie­od­wra­calne. Jest szansa. Mogę jesz­cze mieć... Ro­zu­miesz?

— Ro­zu­miem.

— To skompli­ko­wana ope­racja, kosztowna. Ale w za­mian za zło­tego smoka... Ge­ralt?

Wiedźmin mil­czał.

— Kie­dy­śmy wi­sieli na mo­ście — po­wie­działa cza­ro­dziejka — pro­siłeś mnie o coś. Spełnię twoją prośbę. Mimo wszystko.

Wiedźmin uśmiech­nął się smutno, wskazują­cym pal­cem do­tknął ob­sy­dia­no­wej gwiazdy na szyi Yen­nefer.

— Za późno, Yen. Już nie wi­simy. Prze­stało mi zale­żeć. Mimo wszystko.

Ocze­kiwał naj­gor­szego, ka­skady ognia, bły­ska­wicy, ciosu w twarz, obe­lgi, prze­kleń­stwa. Zdziwił się, wi­dząc tylko po­wstrzy­my­wane drże­nie warg. Yen­nefer od­wró­ciła się po­woli. Ge­ralt po­ża­łował swoich słów. Po­ża­łował emo­cji, która je zro­dziła. Gra­nica możliwo­ści, prze­kro­czona, pękła jak struna lutni. Spoj­rzał na Ja­skra, zo­ba­czył, jak tru­ba­dur szybko od­wraca głowę, unika jego wzroku.

— No, to sprawę ho­noru ry­cer­skiego mamy już z głowy, pro­szę waszmo­ści — za­wołał Bo­holt, już w zbroi, sta­jąc przed Nie­da­mi­rem, wciąż sie­dzą­cym na ka­mie­niu z nie­odmien­nym wy­ra­zem znu­dze­nia na twa­rzy. — Ho­nor ry­cer­ski leży tam i jęczy ci­chutko. Kiepska to była kon­cep­cja, mo­ści Gyl­len­stiern, z wy­puszcze­niem Eycka jako wa­szego ry­cerza i wa­sala. Pal­cem nie my­ślę wskazy­wać, ale wiem, komu Eyck za­wdzięcza po­ła­mane ku­lasy. Tak, jako żywo, za jed­nym po­cią­gnię­ciem mamy z głowy dwie sprawy. Jed­nego sza­leńca, chcącego sza­leń­czo oży­wiać le­gendy o tym, jak to śmiały ry­cerz w poje­dynkę po­ko­nuje smoka. I jed­nego krę­tacza, który chciał na tym zaro­bić. Wie­cie, o kim mó­wię, Gyl­len­stiern, co? To do­brze. A te­raz nasz ruch. Te­raz smok jest nasz. Te­raz my, Rę­ba­cze, za­ła­twimy tego smoka. Ale na wła­sny ra­chu­nek.

A umowa, Bo­holt? — wy­ce­dził kanclerz. — Co z umową?

W rzyci mam umowę.

— To nie­by­wałe! To zniewaga ma­je­statu! — tup­nął nogą Gyl­len­stiern. — Król Nie­da­mir...

— Co, król? — wrzasnął Bo­holt wspiera­jąc się na ogrom­nym, dwu­ręcz­nym mie­czu. — Może król ży­czy sobie oso­bi­ście, sam iść na smoka? A może to wy, jego wierny kanclerz, wtło­czy­cie w bla­chy wa­sze brzu­szy­sko i wy­stą­picie w pole? Czemu nie, pro­szę bar­dzo, my za­cze­kamy, pro­szę waszmo­ści. Mie­liście swoją szansę, Gyl­len­stiern, gdyby Eyck za­dźgał smoka, to wy wzięliby­ście go ca­łego, nam nie do­sta­łoby się nic, ni jedna złota łuska z jego grzbietu. Ale teraz za późno. Przejrzyj­cie na oczy. Nie ma już komu bić się w bar­wach Ca­in­gorn. Nie znaj­dzie­cie dru­giego ta­kiego dur­nia jak Eyck.

— Nie­prawda! — szewc Ko­zojed przypadł do króla, wciąż za­ję­tego ob­ser­wa­cją sobie tylko zna­nego punktu na ho­ry­zon­cie. — Królu pa­nie! Za­cze­kaj­cie tylko krzynę, niech no nad­cią­gną nasi z Ho­ło­pola, a tylko ich pa­trzeć! Pluńcie na przemą­drzałą szlachtę, precz ich po­gnaj­cie! Oba­czy­cie, kto śmiały na­prawdę, kto w gar­ści mocny, a nie w gębie!

— Za­mknij pysk — spo­koj­nie ode­zwał się Bo­holt ście­rając plamkę rdzy z na­pier­śnika. — Za­mknij pysk, cha­mie, bo jak nie, to ja ci go za­mknę tak, że ci zębi­ska do gar­dzieli wlecą.

Kozo­jed, wi­dząc zbli­żają­cych się Ken­neta i Nisz­czukę, wy­cofał się szybko, skrył wśród ho­ło­pol­skich mili­cjantów.

— Królu! — za­wołał Gyl­len­stiern. — Królu, co roz­ka­żesz?

Wyraz znu­dze­nia znikł nagle z twa­rzy Nie­da­mira. Nie­letni mo­nar­cha zmarsz­czył pie­go­waty nos i wstał.

— Co roz­każę? — po­wie­dział cienko. — Na­resz­cie za­py­tałeś o to, Gyl­len­stiern, za­miast de­cy­do­wać za mnie i przema­wiać za mnie i w moim imieniu. Bar­dzo się cie­szę. I niech tak zo­sta­nie, Gyl­len­stiern. Od tej chwili bę­dziesz mil­czał i słu­chał roz­ka­zów. Oto pierwszy z nich. Zbierz lu­dzi, każ poło­żyć na wóz Eycka z De­nesle. Wra­camy do Ca­in­gorn.

— Pa­nie...

— Ani słowa, Gyl­len­stiern. Pani Yen­nefer, szla­chetni pa­no­wie, że­gnam was. Stra­ciłem tro­chę czasu na tej wy­pra­wie, ale i zy­ska­łem sporo. Wiele się na­uczyłem. Dzięki wam za słowa, pani Yen­nefer, pa­nie Dor­rega­ray, panie Bo­holt. I dzięki za mil­cze­nie, panie Ge­ralt.

— Królu — rzekł Gyl­len­stiern. — Jak to? Smok jest tuż, tuż. Tylko ręką się­gnąć. Królu, twoje ma­rze­nie...

— Moje ma­rze­nie — po­wtó­rzył za­my­ślony Nie­da­mir. — Ja go jesz­cze nie mam. A je­śli tu zo­stanę... Może wtedy nie będę go miał już nigdy.

A Malleore? A ręka księż­niczki? — nie rezy­gno­wał kanclerz wy­ma­chu­jąc rę­kami. — A tron? Królu, tam­tej­szy lud uzna cię...

W rzyci mam tam­tej­szy lud, jak ma­wia pan Bo­holt — za­śmiał się Nie­da­mir. — Tron Malleore jest i tak mój, bo mam w Ca­in­gorn trzy­stu pan­cer­nych i pół­tora ty­siąca pie­szego luda prze­ciwko ich ty­siącu za­faj­da­nych tar­czowni­ków. A uznać, to oni mnie i tak uznają. Tak długo będę wie­szał, ści­nał i włó­czył końmi, aż uznają. A ich księż­niczka to tłuste cie­lątko i plu­nąć mi na jej rękę, po­trzebny mi tylko jej ku­per, niech uro­dzi na­stępcę, a po­tem się ją i tak otruje. Me­todą mi­strza Ko­zo­jeda. Dość ga­dania, Gyl­len­stiern. Przy­stąp do wy­ko­ny­wa­nia otrzyma­nych roz­ka­zów.

— Za­iste — szepnął Ja­skier do Ge­ralta. — Dużo się na­uczył.

— Dużo — po­twierdził Ge­ralt pa­trząc na pa­gó­rek, na któ­rym złoty smok, zni­żyw­szy trój­kątną głowę, li­zał roz­wi­dlo­nym, szkarłat­nym jęzo­rem coś, co sie­działo w tra­wie obok niego. — Ale nie chciałbym być jego pod­da­nym, Ja­skier.

I co teraz bę­dzie, jak my­ślisz?

Wiedźmin pa­trzył spo­koj­nie na ma­leń­kie, sza­ro­zie­lone stwo­rzonko, trze­po­czące nie­tope­rzymi skrzydeł­kami obok zło­tych pazu­rów schylo­nego smoka.

A co ty na to wszystko, Ja­skier? Co ty o tym my­ślisz?

A jakie zna­cze­nie ma to, co ja my­ślę? Ja je­stem poetą, Ge­ralt. Czy moje zda­nie ma ja­kieś zna­cze­nie?

— Ma.

— No, to ci po­wiem. Ja, Ge­ralt, jak wi­dzę gada, żmiję, dajmy na to, albo inną jasz­czurkę, to aż mną rzuca, tak się tego pa­skudztwa brzydzę i boję. A ten smok...

— No?

— On... on jest ładny, Ge­ralt.

— Dziękuję, ci, Ja­skier.

— Za co?

Geralt od­wró­cił głowę, wol­nym ru­chem się­gnął do klamry pasa, sko­sem prze­ci­nają­cego pierś, skró­cił go o dwie dziurki. Uniósł prawą dłoń, spraw­dza­jąc, czy rę­ko­jeść mie­cza jest we wła­ści­wym poło­żeniu. Po­eta przyglą­dał się sze­roko otwartymi oczami.

— Ge­ralt! Ty za­mie­rzasz...

— Tak — rzekł spo­koj­nie wiedźmin. — Jest gra­nica możliwo­ści. Mam tego wszyst­kiego dość. Idziesz z Nie­da­mi­rem czy zo­sta­jesz, Ja­skier?

Tru­ba­dur schylił się, ostrożnie i pie­czo­łowi­cie uło­żył lut­nię pod ka­mie­niem, wy­pro­sto­wał się.

— Zo­staję. Jak po­wie­działeś? Gra­nica możliwo­ści? Re­zer­wuję sobie ten tytuł dla bal­lady.

— To może być twoja ostatnia bal­lada.

— Ge­ralt?

— Aha?

— Nie za­bijaj... Mo­żesz?

— Miecz to jest miecz, Ja­skier. Gdy się go już do­bę­dzie...

— Po­staraj się.

— Po­sta­ram się.

Dorre­garay za­chi­cho­tał, ob­rócił się w stronę Yen­nefer i Rę­ba­czy, wskazał na od­da­la­jący się or­szak kró­lew­ski.

— Tam oto — po­wie­dział — od­cho­dzi król Nie­da­mir. Nie wy­daje już kró­lew­skich roz­ka­zów ustami Gyl­len­stierna. Od­cho­dzi wy­ka­zaw­szy roz­są­dek. Do­brze, że je­steś, Ja­skier. Pro­po­nuję, że­byś za­czął ukła­dać bal­ladę.

O czym?

A o tym — cza­ro­dziej wyjął różdżkę zza pa­zu­chy — jak mistrz Dor­rega­ray, czar­no­księżnik, po­gonił do do­mów hul­taj­stwo chcące po hul­taj­sku zabić ostatniego zło­tego smoka, jaki po­zo­stał na świecie. Nie ru­szaj się, Bo­holt! Yar­pen, ręce precz od to­pora! Na­wet nie drgnij, Yen­nefer! Dalej, hul­taje, za kró­lem, jak za panią matką. Jazda, do koni, do wo­zów. Ostrzegam, kto zrobi jeden nie­wła­ściwy ruch, z tego zo­sta­nie swąd i szkliwo na pia­sku. Ja nie żar­tuję.

— Dor­rega­ray! — zasy­czała Yen­nefer.

— Mo­ści cza­ro­dzieju — rzekł po­jed­naw­czo Bo­holt. — Al­boż to się godzi...

— Milcz, Bo­holt. Po­wie­działem, nie ru­szy­cie tego smoka. Nie za­bija się le­gendy. W tył zwrot i wy­no­cha.

Ręka Yen­nefer wy­strzeliła nagle do przodu, a zie­mia do­okoła Dor­rega­raya eks­plo­do­wała błę­kit­nym ogniem, za­ko­tło­wała się ku­rzawą rwa­nej darni i żwiru. Cza­ro­dziej za­chwiał się, oto­czony pło­mie­niami. Nisz­czuka przy­ska­kując ude­rzył go w twarz na­sadą pię­ści. Dor­rega­ray upadł, z jego różdżki strzeliła czerwona bły­ska­wica, nie­szkodli­wie ga­snąc wśród gła­zów. Zdzie­blarz, do­ska­kując z dru­giej strony, kop­nął leżą­cego cza­ro­dzieja, od­winął się, by po­wtó­rzyć. Ge­ralt wpadł mię­dzy nich, ode­pchnął Zdziebla­rza, wy­do­był miecz, ciął pła­sko, mie­rząc po­mię­dzy na­ra­miennik a na­pier­śnik zbroi. Prze­szkodził mu Bo­holt, pa­rując cios sze­roką klingą dwu­ręcz­nego mie­cza. Ja­skier pod­sta­wił nogę Nisz­czuce, ale bez­sku­tecz­nie — Nisz­czuka wczepił się w tę­czowy ku­brak barda i huk­nął go kuła­kiem mię­dzy oczy. Yar­pen Zigrin, przy­ska­kując z tyłu, pod­ciął Ja­skrowi nogi, ude­rza­jąc topo­rzy­skiem w zgię­cie kolan.

Geralt zwi­nął się w piru­ecie, uchodząc przed mie­czem Bo­holta, ude­rzył krótko do­ska­kują­cego Zdziebla­rza, zry­wa­jąc mu żela­zny narę­czak. Zdzie­blarz od­sko­czył, po­tknął się, upadł. Bo­holt stęk­nął, za­winął mie­czem jak kosą. Ge­ralt prze­sko­czył nad świszczą­cym ostrzem, gło­wicą mie­cza gruchnął Bo­holta w na­pier­śnik, od­rzu­cił, ciął, mie­rząc w poli­czek. Bo­holt, wi­dząc, że nie zdoła spa­ro­wać cięż­kim mie­czem, rzu­cił się w tył, pa­dając na wznak. Wiedźmin do­sko­czył do niego i w tym mo­men­cie po­czuł, że zie­mia umyka mu spod drętwie­ją­cych nóg. Zo­ba­czył, jak ho­ry­zont z po­zio­mego robi się pio­nowy. Nadarem­nie usi­łując zło­żyć palce w ochronny Znak, wy­rżnął ciężko bo­kiem o zie­mię, wy­puszcza­jąc miecz ze zmar­twiałej dłoni. W uszach tęt­niło mu i szu­miało.

— Zwiążcie ich, do­póki działa za­klę­cie — po­wie­działa Yen­nefer gdzieś z góry i bar­dzo da­leka. — Wszyst­kich trzech.

Dorre­garay i Ge­ralt, otu­ma­nieni i bez­władni, dali się spę­tać i przywią­zać do wozu bez oporu i bez słowa. Ja­skier rzu­cał się i rugał, więc jesz­cze przed przywią­za­niem do­stał po py­sku.

— Po co ich wią­zać, zdrajców, psich sy­nów — rzekł Ko­zojed pod­cho­dząc. — Od razu ich utłuc i spo­kój.

— Sam jesteś syn, i to nie psi — po­wie­dział Yar­pen Zigrin. — Nie obra­żaj tu psów. Po­szedł won, ze­lówo.

— Strasznie­ście śmiali — warknął Ko­zojed. — Oba­czym, czy wam śmiałości star­czy, gdy moi z Ho­ło­pola nad­cią­gną, a tylko ich pa­trzeć. Zoba...

Yarpen, wy­krę­cając się z nie­oczeki­waną przy swej po­stu­rze zwinno­ścią, łup­nął go topo­rzy­skiem przez łeb. Sto­jący obok Nisz­czuka po­pra­wił kop­nia­kiem. Ko­zojed przeleciał kilka sążni i za­rył no­sem w trawę.

— Po­pa­mię­tacie! — wrzasnął na czwora­kach. — Wszyst­kich was...

— Chłopaki! — ryk­nął Yar­pen Zigrin. — W rzyć szewca, dratwa jego mać! Łap go, Nisz­czuka!

Kozo­jed nie cze­kał. Ze­rwał się i kłu­sem po­gnał w stronę wschod­niego ka­nionu. Za nim chył­kiem po­bie­gli ho­ło­pol­scy tro­pi­ciele. Kra­sno­ludy, re­cho­cząc, ci­skały za nimi ka­mie­niami.

— Od razu jakoś po­wie­trze po­świeżało — za­śmiał się Yar­pen. — No, Bo­holt, bie­rzemy się za smoka.

— Po­mału — pod­nio­sła rękę Yen­nefer. — Brać, to mo­żecie, ale nogi. Za pas. Wszyscy, jak tu sto­icie.

— Że jak? — Bo­holt zgar­bił się, a oczy roz­bły­sły mu zło­wro­gim bla­skiem. — Co po­wia­dacie, ja­śnie wiel­można pani wiedźmo?

— Wy­no­ście się stąd w ślad za szewcem — po­wtó­rzyła Yen­nefer. — Wszyscy. Sama sobie po­radzę ze smo­kiem. Bro­nią nie­kon­wen­cjo­nalną. A na od­chodnym mo­żecie mi po­dzię­ko­wać. Gdyby nie ja, po­kosztowa­liby­ście wiedź­miń­skiego mie­cza. No, już, prę­dziutko, Bo­holt, za­nim się zde­ner­wuję. Ostrzegam, znam za­klę­cie, za po­mocą któ­rego mogę po­robić z was wa­ła­chów. Wy­star­czy, że ruszę ręką.

— No nie — wy­ce­dził Bo­holt. — Moja cier­pli­wość się­gnęła gra­nic możliwo­ści. Nie dam robić z sie­bie głupka. Zdzie­blarz, od­czep no dy­szel od wozu. Czuję, że i mnie po­trzebna bę­dzie broń nie­kon­wen­cjo­nalna. Za­raz ktoś tu obe­rwie po krzyżu, pro­szę waszmo­ści. Nie będę wskazy­wać pal­cem, ale zaraz obe­rwie po krzyżu pewna pa­skudna wiedźma.

— Spróbuj tylko, Bo­holt. Uprzy­jem­nisz mi dzień.

— Yen­nefer — po­wie­dział z wy­rzu­tem kra­sno­lud. — Dla­czego?

— Może ja po pro­stu nie lubię się dzie­lić, Yar­pen?

— Cóż — uśmiech­nął się Yar­pen Zigrin. — Głę­boko ludz­kie. Tak ludz­kie, że aż pra­wie kra­sno­ludz­kie. Przyjem­nie jest wi­dzieć swojskie ce­chy u cza­ro­dziejki. Bo i ja nie lubię się dzie­lić, Yen­nefer.

Zgiął się w krót­kim, bły­ska­wicznym za­ma­chu. Sta­lowa kula, wy­do­byta nie wia­domo skąd i kiedy, warknęła w po­wie­trzu i łupnęła Yen­nefer w śro­dek czoła. Za­nim cza­ro­dziejka zdą­żyła się opa­mię­tać, wi­siała już w po­wie­trzu, pod­trzymy­wana za ręce przez Zdziebla­rza i Nisz­czukę, a Yar­pen pętał jej kostki po­wro­zem. Yen­nefer wrzasnęła wściekle, ale jeden ze sto­ją­cych z tyłu chło­pa­ków Yar­pena za­rzu­cił jej lejce na głowę, ścią­gnął mocno, wpi­jając rze­mień w otwarte usta, stłu­mił krzyk.

— No i co, Yen­nefer — po­wie­dział Bo­holt pod­cho­dząc. — Jak chcesz zro­bić ze mnie wa­łacha? Kiedy ani ręką ru­szyć?

Roze­rwał jej koł­nierz ku­braczka, roz­darł i roz­cheł­stał ko­szulę. Yen­nefer wi­zgnęła, dła­wiona lej­cami.

— Nie mam teraz czasu — rzekł Bo­holt ob­ma­cując ją bez­wstydnie wśród re­chotu kra­sno­lu­dów — ale po­cze­kaj tro­chę, wiedźmo. Jak za­ła­twimy smoka, urzą­dzimy so­bie za­bawę. Przy­wiążcie ją po­rząd­nie do koła, chłopcy. Obie łapki do obrę­czy, tak, by ni pal­cem kiw­nąć nie mo­gła. I niech jej teraz nikt nie rusza, psia­krew, pro­szę waszmo­ści. Ko­lej­ność usta­limy we­dle tego, jak kto się spi­sze przy smoku.

— Bo­holt — ode­zwał się skrę­po­wany Ge­ralt, cicho, spo­koj­nie i zło­wrogo. — Uważaj. Od­najdę cię na końcu świata.

— Dzi­wię ci się — od­rzekł Rę­bacz, rów­nie spo­koj­nie. — Ja na twoim miej­scu sie­działbym cicho. Znam cię i mu­szę po­waż­nie traktować twoją groźbę. Nie będę miał wyj­ścia. Mo­żesz nie prze­żyć, wiedźmi­nie. Wró­cimy jesz­cze do tej sprawy Nisz­czuka, Zdzie­blarz, na konie.

— No i masz ci los — stęk­nął Ja­skier. — Po dia­bła ja się w to mie­sza­łem?

Dorre­garay, po­chy­liw­szy głowę, przyglą­dał się gę­stym kro­plom krwi, wolno ka­pią­cym mu z nosa na brzuch.

— Może byś się tak prze­stał gapić! — krzyknęła do Ge­ralta cza­ro­dziejka, jak wąż wijąc się w po­wro­zach, na próżno usi­łując ukryć ob­na­żone wdzięki. Wiedźmin po­słusznie od­wró­cił głowę. Ja­skier nie.

— Na to, co wi­dzę — za­śmiał się bard — zu­żyłaś chyba całą beczkę elik­siru z man­dra­gory, Yen­nefer. Skóra jak u szes­na­sto­latki, niech mnie gęś po­szczypie.

— Za­mknij pysk, skurwy­synu! — za­wyła cza­ro­dziejka.

— Ile ty wła­ści­wie masz lat? — Ja­skier nie rezy­gno­wał. — Ze dwieście? No, po­wiedzmy, sto pięć­dzie­siąt. A za­cho­wa­łaś się jak...

Yenne­fer wy­krę­ciła szyję i splu­nęła na niego, ale nie­cel­nie.

— Yen — rzekł z wy­rzu­tem wiedźmin wy­cie­rając oplute ucho o ra­mię.

— Niech on prze­sta­nie się gapić!

— Ani my­ślę — rzekł Ja­skier nie spuszcza­jąc oczu z uciesz­nego wi­doku, jaki przedsta­wiała roz­cheł­stana cza­ro­dziejka. — To przez nią tu sie­dzimy. I mogą nam po­de­rżnąć gar­dła. A ją naj­wy­żej zgwałcą, co w jej wieku...

— Za­mknij, się, Ja­skier — po­wie­dział wiedźmin.

— Ani my­ślę. Wła­śnie mam za­miar uło­żyć bal­ladę o dwóch cyc­kach. Pro­szę mi nie prze­szkadzać.

— Ja­skier — Dor­rega­ray po­cią­gnął krwawią­cym no­sem. — Bądź po­ważny.

— Je­stem, cho­lera, po­ważny.

Boholt, pod­pie­rany przez kra­sno­lu­dów, z tru­dem wgramolił się na sio­dło, ciężki i pału­bo­waty od zbroi i na­łożo­nych na nią skó­rza­nych ochrania­czy Nisz­czuka i Zdzie­blarz już sie­dzieli na ko­niach trzyma­jąc w po­przek sio­deł ogromne, dwu­ręczne mie­cze.

— Do­bra — charknął Bo­holt. — Idziemy na niego.

A nie — po­wie­dział głę­boki głos, brzmiący jak mo­siężna surma. — To ja przy­sze­dłem do was!

Zza pier­ście­nia gła­zów wy­nu­rzył się poły­sku­jący zło­tem długi pysk, smu­kła szyja uzbrojona rzę­dem trój­kąt­nych, zę­ba­tych wy­rost­ków, szponia­ste łapy. Złe, ga­dzie oczy z pio­nową źre­nicą pa­trzyły spod ro­go­wa­tych po­wiek.

— Nie mo­głem się do­cze­kać w polu — po­wie­dział smok Vil­len­tre­ten­merth roz­glą­dając się — więc przy­sze­dłem sam. Jak wi­dzę, chęt­nych do walki coraz mniej?

Boholt wziął wo­dze w zęby, a kon­cerz w obie pię­ści.

— Je­hce sta­hcy — po­wie­dział nie­wy­raź­nie, gry­ząc rze­mień. — Sta­haj do wa­hki, ha­dzie!

— Staję — rzekł smok wy­gi­nając grzbiet w łuk i za­dzie­rając obe­lży­wie ogon.

Boholt ro­zej­rzał się. Nisz­czuka i Zdzie­blarz wolno, de­mon­stra­cyj­nie spo­koj­nie okrą­żali smoka z obu stron. Z tyłu cze­kał Yar­pen Zigrin i jego chłopcy z topo­rami w rę­kach.

— Aaaargh! — ryk­nął Bo­holt wa­ląc silnie konia pię­tami i uno­sząc miecz.

Smok zwi­nął się, przypadł do ziemi i z góry, zza wła­snego grzbietu, ni­czym skor­pion, ude­rzył ogo­nem, go­dząc nie w Bo­holta, ale w Nisz­czukę, ata­kują­cego z boku. Nisz­czuka zwa­lił się wraz z ko­niem wśród brzęku, wrzasku i rże­nia. Bo­holt, przypa­dając w galo­pie, ciął straszli­wym za­ma­chem, smok uskoczył zwinnie przed sze­roką klingą. Im­pet ga­lopu prze­niósł Bo­holta obok. Smok wy­krę­cił się, sta­jąc na tyl­nych ła­pach i dziabnął szponami Zdziebla­rza, za jed­nym za­ma­chem roz­ry­wa­jąc brzuch ko­nia i udo jeźdźca. Bo­holt, mocno od­chy­lony w sio­dle, zdo­łał zato­czyć ko­niem, cią­gnąc wo­dze zę­bami, po­now­nie za­ata­ko­wał.

Smok chla­snął ogo­nem po pę­dzą­cych ku niemu kra­sno­lu­dach, przewra­cając wszyst­kich, po czym rzu­cił się na Bo­holta, po dro­dze jakby mi­mo­cho­dem przydep­tując ener­gicz­nie Zdziebla­rza usi­łują­cego wstać. Bo­holt, miotając głową, usi­łował ma­new­ro­wać roz­galo­po­wa­nym ko­niem, ale smok był nie­rów­nie szyb­szy i zręczniej­szy. Chytrze za­cho­dząc Bo­holta od lewej, by utrudnić mu cię­cie, zdzielił go pazu­rza­stą łapą. Koń sta­nął dęba i rzu­cił się w bok, Bo­holt wy­leciał z sio­dła, gu­biąc miecz i hełm, runął do tyłu, na zie­mię, wa­ląc głową o głaz.

— Chodu, chło­paki!!! W góry!!! — za­wył Yar­pen Zigrin prze­krzykując wrzask Niszczuki przywa­lo­nego ko­niem. Po­wie­wa­jąc bro­dami kra­sno­ludy kop­nęły się ku ska­łom z szybko­ścią za­dzi­wia­jącą przy ich krót­kich no­gach. Smok nie ści­gał ich. Siadł spo­koj­nie i ro­zej­rzał się. Nisz­czuka miotał się i wrzesz­czał pod ko­niem. Bo­holt leżał bez ru­chu. Zdzie­blarz pełzł w stronę skał, bo­kiem, jak ogromny, żela­zny krab.

— Nie­wia­ry­godne — szeptał Dor­rega­ray — Nie­wia­ry­godne...

— Hej! — Ja­skier tar­gnął się w po­wro­zach, aż wóz za­dy­gotał. — Co to jest? Tam! Pa­trzcie!

Od strony wschod­niego wą­wozu wi­dać było wielką chmurę ku­rzu, ry­chło też do­bie­gły ich krzyki, tur­kot i tętent. Smok wy­cią­gnął szyję, po­pa­tru­jąc.

Na rów­ninę wto­czyły się trzy wiel­kie wozy, wy­peł­nione zbrojnym lu­dem. Roz­dzielając się za­częły okrą­żać smoka.

— To... psia­krew, to mili­cja i ce­chy z Ho­ło­pola! — za­wołał Ja­skier. — Obe­szli źró­dła Braa! Tak, to oni! Pa­trzcie, to Ko­zojed, tam, na czele!

Smok zni­żył głowę, deli­kat­nie po­pchnął w stronę wozu małe, sza­rawe, popi­sku­jące stwo­rzonko. Po­tem ude­rzył ogo­nem po ziemi, za­ry­czał do­no­śnie i po­mknął jak strzała na spo­tka­nie Ho­ło­polan.

— Co to jest? — spy­tała Yen­nefer. — To małe? To, co ci się w tra­wie? Ge­ralt?

— To, czego smok bro­nił przed nami — po­wie­dział wiedźmin. — To, co wy­kluło się nie­dawno w ja­skini, tam, w pół­noc­nym ka­nio­nie. Smo­czątko wy­klute z jaja smo­czycy otrutej przez Ko­zo­jeda.

Smo­czątko, po­ty­kając się i szo­rując po ziemi wy­pu­kłym brzusz­kiem, chwiejnie pod­bie­gło do wozu, pi­snęło, sta­nęło słupka, roz­ca­pie­rzyło skrzydełka, po­tem zaś bez za­sta­no­wie­nia przylgnęło do boku cza­ro­dziejki. Yen­nefer, z wielce nie­wy­raźną miną, wes­tchnęła gło­śno.

— Lubi cię — mruknął Ge­ralt.

— Młody, ale nie­głupi — Ja­skier wy­krę­cając się w wię­zach, wy­szczerzył zęby — Pa­trzcie, gdzie we­tknął łebek, chciałbym być na jego miej­scu, cho­lera. Hej, mały, ucie­kaj! To Yen­nefer! Po­strach smo­ków! I wiedźmi­nów. A przy­najmniej jed­nego wiedź­mina...

— Milcz, Ja­skier — krzyknął Dor­rega­ray — Pa­trzcie tam, na pole! Już go do­padli, niech ich za­raza!

Wozy Ho­ło­polan, dud­niąc ni­czym bo­jowe ry­dwany, gnały na ata­kują­cego je smoka.

— Lać go! — ry­czał Ko­zojed, ucze­piony ple­ców woź­nicy. — Lać go, ku­mo­trzy, gdzie po­pad­nie i czym po­pad­nie! Nie ża­ło­wać!

Smok zwinnie uskoczył przed na­jeż­dża­ją­cym na niego pierw­szym wo­zem, bły­ska­ją­cym ostrzami kos, wideł i ro­hatyn, ale do­stał się mię­dzy dwa na­stępne, z któ­rych, tar­gnięta rze­mie­niami, spa­dła na niego wielka, po­dwójna, ry­backa sieć. Smok, za­plą­tany, zwa­lił się, po­turlał, zwi­nął w kłę­bek, roz­kra­czył łapy. Sieć, rwana na strzępy, za­trzesz­czała ostro. Z pierw­szego wozu, który zdo­łał za­wró­cić, ci­śnięto na niego na­stępne sieci, oplatając go do­ku­mentnie. Dwa po­zo­stałe wozy też za­krę­ciły, po­mknęły ku smo­kowi, tur­ko­cąc i pod­ska­kując na wy­bo­jach.

— Po­pa­dłeś w sieci, kara­siu! — darł się Ko­zojed. — Za­raz my cie­bie z łuski oskro­biemy!

Smok zary­czał, buchnął strzelają­cym w niebo strumie­niem pary. Ho­ło­pol­scy mili­cjanci syp­nęli się ku niemu, ze­ska­kując z wo­zów. Smok za­ry­czał znowu, roz­paczliwie, roz­wi­bro­wa­nym ry­kiem.

Z pół­noc­nego ka­nionu przy­szła od­po­wiedź, wy­soki, bo­jowy krzyk.

Wycią­gnięte w sza­leń­czym galo­pie, po­wie­wa­jąc ja­snymi war­ko­czami, gwiżdżąc prze­ni­kli­wie, oto­czone mi­go­tli­wymi bły­skami sza­bel, z wą­wozu wy­padły...

— Zer­ri­kanki! — krzyknął wiedźmin bez­silnie szar­piąc po­wrozy.

— O, cho­lera! — za­wtó­ro­wał Ja­skier. — Ge­ralt! Ro­zu­miesz?

Zerri­kanki przeje­chały przez ciżbę jak go­rący nóż przez faskę ma­sła, zna­cząc drogę po­rąba­nymi tru­pami, w biegu ze­sko­czyły z koni, sta­jąc obok tar­gają­cego się w sieci smoka. Pierwszy z nad­bie­gają­cych mili­cjantów na­tychmiast stra­cił głowę. Drugi za­mie­rzył się na Veę wi­dłami, ale Zer­ri­kanka, trzyma­jąc sza­blę obu­rącz, od­wrotnie, koń­cem do dołu, roz­chla­stała go od kro­cza po mo­stek. Po­zo­stali zrej­te­ro­wali po­spiesznie.

— Na wozy! — ryk­nął Ko­zojed. — Na wozy, ku­mo­trzy. Wo­zami ich roz­je­dziemy!

— Ge­ralt! — krzyknęła nagle Yen­nefer, kur­cząc związane nogi i na­głym rzu­tem wpy­cha­jąc je pod wóz, pod wy­krę­cone do tyłu, skrę­po­wane ręce wiedź­mina. — Znak Igni! Przepalaj! Wy­czu­wasz po­wróz? Przepalaj, do cho­lery!

— Na ślepo? — jęk­nął Ge­ralt. — Po­parzę cię, Yen! — Składaj Znak! Wy­trzymam!

Usłu­chał, po­czuł mrowie­nie w pal­cach zło­żo­nych w Znak Igni tuż nad związa­nymi kost­kami cza­ro­dziejki. Yen­nefer od­wró­ciła głowę, wgryzła się w koł­nierz ku­braczka tłu­miąc jęk. Smo­czątko, pisz­cząc, tłu­kło skrzydeł­kami u je boku.

— Yen!

— Przepalaj! — za­wyła.

Więzy pu­ściły w mo­men­cie, gdy obrzy­dliwy, mdlący odór przypie­kanej skóry stał się nie do wy­trzyma­nia. Dor­rega­ray wy­dał z sie­bie dziwny od­głos i ze­mdlał, ob­wisły w pę­tach u koła wozu.

Czaro­dziejka, skrzy­wiona z bólu, wy­prę­żyła się, uno­sząc wolną już nogę. Krzyknęła wście­kłym, peł­nym bólu i zło­ści gło­sem. Me­da­lion na szyi Ge­ralta za­tar­gał się ja żywy. Yen­nefer wy­prę­żyła udo i machnęła nogą w stronę szar­żują­cych wo­zów ho­ło­pol­skiej mili­cji, wy­krzy­czała za­klę­cie. Po­wie­trze za­trzesz­czało i za­pachniało ozo­nem.

— O, bo­go­wie — jęk­nął Ja­skier w po­dzi­wie. — Cóż to bę­dzie za bal­lada, Yen­nefer!

Zaklę­cie, rzu­cone zgrabną nóżką, nie ze wszystkim udało się cza­ro­dziejce. Pierwszy wóz, wraz ze wszystkim, co się na nim znaj­do­wało, na­brał po pro­stu ka­czeńcowo żółtej barwy, czego ho­ło­pol­scy wo­jow­nicy w za­pale bi­tew­nym na­wet nie za­uwa­żyli. Z dru­gim wo­zem po­szło lepiej — cała jego za­łoga w oka­mgnieniu zmieniła się w ogromne, ko­stro­pate żaby, które, re­cho­cąc uciesznie, roz­ki­cały się na wszystkie strony. Wóz, po­zba­wiony kie­row­nic­twa, przewró­cił się i roz­leciał. Ko­nie, rżąc histe­rycz­nie, umknęły w dal, wlo­kąc za sobą uła­many dy­szel.

Yenne­fer za­gry­zła wargi i po­now­nie za­ma­chała nogą w po­wie­trzu. Ka­czeńcowy wóz, wśród skocz­nych to­nów mu­zyki, do­bie­gają­cej skądś z góry, roz­pły­nął się nagle w ka­czeńcowy dym, a cała jego ob­sada klapnęła w trawę, ogłupiała, two­rząc ma­low­niczą kupę. Koła trze­ciego wozu z okrągłych zro­biły się kwa­dra­towe i sku­tek był na­tychmia­stowy. Ko­nie sta­nęły dęba, wóz wy­walił się, a ho­ło­pol­skie woj­sko wy­ku­liło się i po­sy­pało na zie­mię. Yen­nefer, już z czy­stej mściwo­ści, ma­chała za­wzięcie nogą i krzy­czała za­klę­cia, za­mie­nia­jąc Ho­ło­polan na chy­bił trafił w żół­wie, gęsi, sto­nogi, fla­mingi i pa­siaste pro­sięta. Zer­ri­kanki wprawnie i me­to­dycznie do­rzy­nały po­zo­sta­łych.

Smok, po­szar­paw­szy wreszcie sieć na strzępy, ze­rwał się, zało­potał skrzy­dłami, za­ry­czał i po­mknął, wy­cią­gnięty jak struna, za oca­la­łym z po­gromu, umykają­cym szewcem Ko­zoje­dem. Ko­zojed po­my­kał jak jeleń, ale smok był szyb­szy. Ge­ralt, wi­dząc roz­wie­ra­jącą się pasz­czę i bły­ska­jące zęby, ostre jak sztylety, od­wró­cił głowę. Usłyszał ma­ka­bryczny wrzask i obrzy­dliwy chrzęst. Ja­skier krzyknął zdu­szo­nym gło­sem. Yen­nefer, z twa­rzą białą jak płótno, zgięła się w pół, wy­krę­cała w bok i zwy­mioto­wała pod wóz.

Zapa­dła cisza, prze­ry­wana jedy­nie oka­zjo­nal­nym gę­ga­niem, kumka­niem i po­kwi­ki­wa­niem nie­do­bit­ków ho­ło­pol­skiej mili­cji.

Vea, uśmiech­nięta nie­ład­nie, sta­nęła nad Yen­nefer, sze­roko roz­sta­wiw­szy nogi. Zer­ri­kanka unio­sła sza­blę. Yen­nefer, blada, unio­sła nogę.

— Nie — po­wie­dział Borch, zwany Trzy Kawki, sie­dzący na ka­mie­niu. Na kola­nach trzymał smo­czątko, spo­kojne i za­do­wo­lone.

— Nie bę­dziemy za­bijać pani Yen­nefer — po­wtó­rzył smok Vil­len­tre­ten­merth. — To już nie­aktu­alne. Co wię­cej, teraz jeste­śmy wdzięczni pani Yen­nefer za nie­oce­nioną po­moc. Uwolnij ich, Vea.

— Ro­zu­miesz, Ge­ralt? — szepnął Ja­skier, roz­cie­rając zdrętwiałe ręce. — Ro­zu­miesz? Jest taka sta­ro­żytna bal­lada o zło­tym smoku. Złoty smok może...

— Może przybrać każdą po­stać — mruknął wiedźmin. — Również ludzką. Też o tym sły­sza­łem. Ale nie wie­rzy­łem.

— Pa­nie Yar­penie Zigrin! — za­wołał Vil­len­tre­ten­merth do kra­sno­luda uczepio­nego pio­no­wej skały na wy­so­kości dwu­dzie­stu łokci nad zie­mią. — Czego tam szu­kacie? Świ­sta­ków? Nie jest to wasz przy­smak, jeśli do­brze pa­mię­tam. Zejdźcie na dół i zaj­mij­cie się Rę­ba­czami. Po­trze­bują po­mocy. Nie bę­dzie się już za­bijać. Ni­kogo.

Ja­skier, rzu­cając nie­spo­kojne spoj­rze­nia na Zer­ri­kanki czuj­nie krą­żące po po­bo­jowi­sku, cucił wciąż nie­przytom­nego Dor­rega­raya. Ge­ralt sma­ro­wał ma­ścią i opa­try­wał po­pa­rzone kostki Yen­nefer. Cza­ro­dziejka sy­czała z bólu i mru­czała za­klę­cia.

Upo­raw­szy się z za­da­niem, wiedźmin wstał.

— Zo­stań­cie tu — po­wie­dział. — Mu­szę z nim po­roz­ma­wiać.

Yenne­fer krzywiąc się wstała.

— Idę z tobą, Ge­ralt — wzięła go pod rękę. — Mogę? Pro­szę, Ge­ralt.

— Ze mną, Yen? My­śla­łem...

— Nie myśl — przy­ci­snęła się do jego ra­mie­nia.

— Yen?

— Już do­brze, Ge­ralt.

Spoj­rzał w jej oczy, które były cie­płe. Jak daw­niej. Po­chy­lił głowę i po­ca­łował w usta, go­rące, miękkie i chętne. Jak daw­niej.

Pode­szli. Yen­nefer, pod­trzymy­wana, dy­gnęła głę­boko, jak przed kró­lem, uj­mu­jąc suk­nię koń­cami pal­ców.

— Trzy Kaw...Villen­tre­ten­merth... — po­wie­dział wiedźmin.

— Moje imię w wol­nym prze­kła­dzie na wasz język oznacza Trzy Czarne Ptaki — po­wie­dział smok.

Smo­czątko, wczepione pa­zur­kami w jego przedra­mię, pod­sta­wiło kark pod głaszczącą dłoń.

— Chaos i Ład — uśmiech­nął się Vil­len­tre­ten­merth. — Pa­mię­tasz, Ge­ralt? Chaos to agre­sja, Ład to obrona przed nią. Warto pę­dzić na ko­niec świata, by prze­ciw­sta­wić się agre­sji i złu, prawda, wiedźmi­nie? Zwłaszcza, jak mó­wiłeś, gdy za­płata jest go­dziwa. A tym ra­zem była. To był skarb smo­czycy Myrgta­brakke, tej otrutej pod Ho­ło­po­lem. To ona mnie we­zwała, bym jej po­mógł, bym po­wstrzymał gro­żące jej zło. Myrgta­brakke odle­ciała już, krótko po tym, gdy znie­siono z pola Eycka z De­nesle. Czasu miała dość, gdy wy ga­dali­ście i kłó­cili­ście się. Ale zo­sta­wiła mi swój skarb, moją za­płatę.

Smo­czątko pi­snęło i za­trze­po­tało skrzydeł­kami.

— Więc ty...

— Tak — prze­rwał smok. — Cóż, takie czasy. Stworze­nia, które wy zwy­kli­ście na­zy­wać po­two­rami, od pew­nego czasu czują się coraz bar­dziej za­gro­żone przez ludzi. Nie dają już sobie rady same. Po­trze­bują Obrońcy Ta­kiego... wiedź­mina.

A cel... Cel, który jest na końcu drogi?

— Oto on — Vil­len­tre­ten­merth uniósł przedra­mię. Smo­czątko pi­snęło prze­stra­szone. — Wła­śnie go osią­gną­łem. Dzięki niemu prze­trwam, Ge­ralcie z Rivii, udo­wod­nię, że nie ma gra­nic możliwo­ści. Ty też znaj­dziesz kie­dyś taki cel, wiedźmi­nie. Na­wet ci, co się róż­nią, mogą przetrwać. Że­gnaj, Ge­ralt. Że­gnaj, Yen­nefer.

Czaro­dziejka, chwytając moc­niej ra­mię wiedź­mina, dy­gnęła po­now­nie. Vil­len­tre­ten­merth wstał, spoj­rzał na nią, a twarz miał bar­dzo po­ważną.

— Wy­bacz szczerość i pro­stoli­nij­ność, Yen­nefer. To jest wy­pi­sane na wa­szych twa­rzach, nie mu­szę na­wet sta­rać się czy­tać w my­ślach. Je­ste­ście stwo­rzeni dla sie­bie, ty i wiedźmin. Ale nic z tego nie bę­dzie. Nie. Przykro mi.

— Wiem — Yen­nefer po­bla­dła lekko. — Wiem, Vil­len­tre­ten­merth. Ale i ja chciała­bym wie­rzyć, że nie ma gra­nicy możliwo­ści. A przy­najmniej w to, że jest ona jesz­cze bar­dzo da­leko.

Vea pod­cho­dząc do­tknęła ra­mie­nia Ge­ralta, wy­po­wie­działa szybko kilka słów. Smok za­śmiał się.

— Ge­ralt, Vea mówi, że długo pa­mię­tać bę­dzie balię „Pod Za­du­ma­nym Smokiem”. Li­czy, że się jesz­cze kie­dyś spo­tkamy.

— Co? — spy­tała Yen­nefer mru­żąc oczy.

— Nic — rzekł szybko wiedźmin. — Vil­len­tre­ten­merth...

— Słu­cham cię, Ge­ralcie z Rivii.

— Mo­żesz przybrać każdą po­stać. Każdą, jaką ze­chcesz.

— Tak.

— Dla­czego więc człowiek? Dla­czego Borch z trzema czar­nymi pta­kami w her­bie?

Smok uśmiech­nął się po­god­nie.

— Nie wiem, Ge­ralt, w ja­kich oko­licz­no­ściach ze­tknęli się po raz pierwszy ze sobą odle­gli przodko­wie na­szych ras. Ale fak­tem jest, że dla smo­ków nie ma ni­czego bar­dziej odra­żają­cego niż człowiek. Człowiek budzi w smo­kach in­stynk­towny, nie­ra­cjo­nalny wstręt. Ze mną jest ina­czej. Dla mnie... jeste­ście sym­pa­tyczni. Że­gnaj­cie.

To nie była stop­niowa, roz­ma­zu­jąca się transfor­ma­cja, ani mgli­ste, roz­tęt­nione drże­nie jak przy iluzji. To było nagłe jak mgnienie oka. W miej­scu, gdzie przed se­kundą stał kę­dzie­rzawy ry­cerz w tu­nice ozdobio­nej trzema czar­nymi pta­kami, sie­dział złoty smok, wy­cią­gając wdzięcz­nie długą, smu­kłą szyję. Skłoniw­szy głowę smok roz­po­starł skrzydła, olśnie­wa­jąco złote w pro­mie­niach słońca. Yen­nefer wes­tchnęła gło­śno.

Vea, już w sio­dle, obok Tei, po­ki­wała ręką.

— Vea — po­wie­dział wiedźmin — mia­łaś rację.

— Hm?

— On jest naj­pięk­niej­szy.

 


Okruch lodu

 


Rozdział pierwszy [top]

 

Zde­chła owca, spu­chła i wzdęta, go­dząca w niebo ze­sztyw­nia­łymi no­gami, poru­szyła się. Ge­ralt, przykuc­nięty pod mu­rem, wolno wy­do­był miecz, uwa­żając, by klinga nie zgrzytnęła o oku­cia po­chwy. W odle­gło­ści dzie­się­ciu kro­ków od niego kupa od­pad­ków wy­gar­biła się nagle i za­fa­lo­wała. Wiedźmin ze­rwał się i sko­czył, za­nim jesz­cze do­bie­gła do niego fala smrodu bi­jąca z po­ru­szo­nego śmiecio­wi­ska.

Za­koń­czona obłym, wrzecio­no­wa­tym, naje­żo­nym kol­cami zgrubie­niem macka, wy­strzelając nagle spod śmieci, po­mknęła mu na spo­tka­nie z nie­sa­mo­witą prędko­ścią. Wiedźmin pew­nie wy­lą­do­wał na resztkach roz­wa­lo­nego me­bla, chwieją­cych się na kupie zgniłych wa­rzyw, za­ba­lan­so­wał, zła­pał rów­no­wagę, jed­nym krót­kim cię­ciem mie­cza roz­płatał mackę, odci­nając ma­czu­go­watą przy­ssawkę. Na­tychmiast od­sko­czył, ale tym ra­zem ze­śli­zgnął się z de­sek i po uda za­padł w grzą­skie gnojowi­sko.

Śmietnik eks­plo­do­wał, buchnęła w górę gęsta, smrodliwa maź, sko­rupy garnków, prze­gniłe szmaty i blade ni­teczki ki­szo­nej ka­pusty, a spod nich wy­pry­snął ogromny, bul­wo­waty kor­pus, bez­kształtny jak gro­te­skowy kar­tofel, sma­ga­jący po­wie­trze trzema mac­kami i ki­ku­tem czwartej.

Geralt, uwięź­nięty i unie­ru­cho­miony, ciął z sze­ro­kiego skrętu bio­der, gładko od­rą­bując na­stępną mackę. Dwie po­zo­stałe, grube jak ko­nary, spa­dły na niego z siłą, jesz­cze głę­biej wbi­jając w od­padki. Kor­pus sunął ku niemu orząc w śmietnisku niby wle­czona beczka. Zo­ba­czył, jak ohydna bulwa pęka, roz­wie­rając się sze­roką pasz­częką pełną wiel­kich, kloc­ko­wa­tych zę­bów.

Po­zwo­lił, by macki oplotły go w pasie, z mla­śnię­ciem wy­rwały ze śmierdzą­cej mazi i po­wle­kły w stronę kor­pusu, koli­stymi ru­chami wgryzają­cego się w śmietnik. Zę­bata pasz­częka za­kła­pała dziko i wściekle. Przywle­czony w po­bliże okropnej gęby wiedźmin ude­rzył mie­czem, obu­rącz, klinga wcięła się po­su­wi­ście i miękko. Ohydny, słod­kawy odór po­zba­wiał od­de­chu. Po­twór zasy­czał i za­dy­gotał, macki pu­ściły, kon­wul­syj­nie zało­po­tały w po­wie­trzu. Ge­ralt, grzę­znąc w śmieciach, ciął jesz­cze raz, na od­lew, ostrze obrzy­dli­wie chrupnęło i za­zgrzytało na wy­szczerzo­nych zębi­skach. Stwór za­gul­gotał i oklapł, ale na­tychmiast roz­dął się, sy­cząc, bry­zga­jąc na wiedź­mina cuchnącą ma­zią. Ła­piąc opar­cie gwałtow­nymi ru­chami wię­zną­cych w pa­skudztwie nóg, Ge­ralt wy­rwał się, rzu­cił w przód, roz­gar­nia­jąc śmieci pier­sią jak pły­wak wodę, rąb­nął z całej siły, z góry, z mocą na­parł na ostrze wci­na­jące się w kor­pus, po­mię­dzy blado fos­fory­zu­jące śle­pia, Po­twór stęk­nął bul­go­tli­wie, za­trze­pał się, roz­le­wa­jąc na kupie gnoju ni­czym prze­kłuty pę­cherz, ra­żąc wy­czu­wal­nymi, cie­płymi po­dmu­chami, fa­lami smrodu. Macki drgały i wiły się wśród zgnilizny.

Wiedźmin wy­gra­molił się z gę­stej brei, sta­nął na pły­wa­jąco chy­bo­tli­wym, ale twardym podłożu. Czuł, jak coś lep­kiego i wstrętnego, co do­stało się do buta, pełza mu po łydce. Do studni, po­my­ślał, byle prę­dzej ob­myć się z tego, z tej obrzy­dli­wo­ści. Ob­myć się. Macki stwora jesz­cze raz pac­nęły po od­pad­kach, chla­pli­wie i mo­kro, znie­ru­cho­miały.

Spadła gwiazda, se­kun­dową bły­ska­wicą oży­wia­jąc czarny, upstrzony nie­ru­cho­mymi świateł­kami fir­ma­ment. Wiedźmin nie wy­po­wie­dział żad­nego ży­cze­nia.

Oddy­chał ciężko, chra­pli­wie, czu­jąc, jak mija działanie wy­pi­tych przed walką elik­sirów. Przylega­jąca do mu­rów mia­sta gi­gan­tyczna kupa śmieci i od­pad­ków, stromo opa­da­jąca w dół, w stronę poły­skli­wej wstęgi rzeki, w świetle gwiazd wy­glą­dała ład­nie i cie­ka­wie. Wiedźmin splu­nął.

Po­twór był martwy. Był już czę­ścią tej kupy śmieci, w któ­rej kie­dyś by­tował.

Spadła druga gwiazda.

— Śmietnik — po­wie­dział wiedźmin z wy­sił­kiem. — Pa­skudztwo, gnój i gówno.

 


Rozdział drugi [top]

 

— Śmier­dzisz, Ge­ralt — skrzywiła się Yen­nefer, nie od­wra­cając się od zwiercia­dła, przed któ­rym zmywała bar­wiczkę z po­wiek i rzęs. — Wy­kąp się.

— Wody nie ma — po­wie­dział za­glą­dając do cebra.

— Za­ra­dzimy temu — cza­ro­dziejka wstała, sze­rzej otworzyła okno. — Wo­lisz mor­ską czy zwy­kłą?

— Mor­ską, dla od­miany.

Yenne­fer gwałtow­nie roz­po­starła ręce, wy­krzy­czała za­klę­cie, wy­ko­nując dłońmi krótki, za­wiły gest. Przez otwarte okno po­wiało nagle ostrym, mo­krym chło­dem, okiennice za­trzę­sły się, a do izby wdarła się ze świ­stem zie­lona, sko­tło­wana w nie­re­gu­larną kulę ku­rzawa. Balia za­pie­niła się od wody, fa­lują­cej nie­spo­koj­nie, ude­rza­jącej o brzegi, pry­ska­jącej na podłogę. Cza­ro­dziejka usia­dła, wra­cając do prze­rwa­nej czynności.

— Udało się? — spy­tała. — Co to było, tam, na śmietnisku?

— Ze­ugl, jak są­dzi­łem — Ge­ralt ścią­gnął buty, zrzu­cił ubranie i wło­żył nogę do sza­flika. — Za­raza, Yen, jakie to zimne. Nie mo­żesz za­grzać tej wody?

— Nie — cza­ro­dziejka, zbli­żając twarz do zwiercia­dła, wkropliła sobie coś do oka za po­mocą szklanej pa­łeczki. — Ta­kie za­klę­cie cho­ler­nie mę­czy i po­wo­duje u mnie mdłości. A to­bie, po elik­si­rach, zimna do­brze zrobi.

Geralt nie spie­rał się. Spie­ranie się z Yen­nefer nie miało żad­nego sensu.

— Ze­ugl robił trud­ności? — cza­ro­dziejka zanu­rzyła pa­łeczkę we fla­ko­niku i wkropliła sobie coś do dru­giego oka, ko­micznie wy­krzywia­jąc usta.

— Nic szczegól­nego.

Zza otwartego okna roz­legł się ło­mot, ostry trzask ła­ma­nego drewna i beł­ko­tliwy głos, fał­szy­wie i nie­składnie po­wta­rza­jący re­fren po­pu­lar­nej, ob­sce­nicz­nej pio­senki.

— Ze­ugl — cza­ro­dziejka się­gnęła po ko­lejny fla­ko­nik ze sto­jącej na stole im­po­nują­cej bate­rii, wy­cią­gnęła z niego ko­rek. W izbie za­pachniało bzem i agre­stem. — No, pro­szę. Na­wet w mie­ście nie­trudno o pracę dla wiedź­mina, wcale nie mu­sisz włó­czyć się po pust­ko­wiach. Wiesz, Istredd twierdzi, że to już staje się re­gułą. Miejsce każ­dego wy­mie­rają­cego stwora z la­sów i mo­cza­rów zaj­muje coś in­nego, jakaś nowa mu­tacja, przy­sto­so­wana do sztucz­nego, stwo­rzo­nego przez ludzi śro­do­wi­ska.

Geralt jak zaw­sze skrzywił się na wzmiankę o Istreddzie. Za­czy­nał mieć szczerze do­syć za­chwytów Yen­nefer nad ge­nial­no­ścią Istredda. Na­wet jeśli Istredd miał rację.

— Istredd ma rację — cią­gnęła Yen­nefer wcie­rając pachnące bzem i agre­stem coś w po­liczki i po­wieki. — Po­patrz sam, pseudo­sz­czury w ka­na­łach i piw­ni­cach, ze­ugle na śmietni­skach, pła­skwy w za­nie­czyszczo­nych fo­sach i ście­kach, ta­jęże w sta­wach młyńskich. To nie­led­wie sym­bioza, nie są­dzisz?

I ghule na cmenta­rzach, po­że­ra­jące nie­boszczy­ków już na­za­jutrz po po­grze­bie, po­my­ślał, spłu­kując z sie­bie my­dło. Pełna sym­bioza.

— Tak — cza­ro­dziejka od­su­nęła fla­ko­niki i sło­iczki. — W mia­stach też może się zna­leźć zaję­cie dla wiedź­mina. My­ślę, że kie­dyś osią­dziesz na stałe w ja­kimś mie­ście, Ge­ralt.

Prę­dzej mnie szlag trafi, po­my­ślał. Ale nie po­wie­dział tego gło­śno. Za­prze­cza­nie Yen­nefer, jak wie­dział, nie­uchronnie wio­dło do kłótni, a kłót­nia z Yen­nefer nie nale­żała do rze­czy naj­bez­pieczniej­szych.

— Skończy­łeś, Ge­ralt?

— Tak.

— Wyjdź z balii,

Nie wstając, Yen­nefer nie­dbałe machnęła ręką i wy­po­wie­działa za­klę­cie. Woda z sza­flika wraz z tą roz­laną na podłodze i tą ocie­ka­jącą z Ge­ralta szu­miąc sku­piła się w pół­prze­zro­czy­stą kulę i ze świ­stem wy­le­ciała przez okno. Usłyszał gło­śny plusk.

A bodaj was za­raza, kur­wie syny! — roz­legł się z dołu roz­sier­dzony wrzask. — Nie ma­cie gdzie szczyn wy­le­wać?

A bo­daj was wszy żyw­cem zżarły, bo­dajby was po­ka­ziło, bo­daj­by­ście zde­chli!

Czaro­dziejka za­mknęła okno.

— Psia­krew, Yen — wiedźmin za­chi­cho­tał. — Mo­głaś rzu­cić wodę gdzieś dalej.

— Mo­głam — mruknęła. — Ale mi się nie chciało.

Wzięła ka­ga­nek ze stołu i po­de­szła do niego. Biała nocna ko­szula, ob­le­pia­jąc w ru­chu jej ciało, czy­niła ją nie­ziemsko atrakcyjną. Bar­dziej niż gdyby była naga, po­my­ślał.

— Chcę cię obej­rzeć — po­wie­działa. — Ze­ugl mógł cię dra­snąć.

— Nie dra­snął mnie. Po­czuł­bym.

— Po elik­si­rach? Nie roz­śmieszaj mnie. Po elik­si­rach nie po­czuł­byś otwartego zła­ma­nia, do­póki wy­sta­jąca kość nie za­czę­łaby za­cze­piać o ży­wo­płoty. A na zeu­glu mo­gło być wszystko, w tym tężec i jad trupi. W razie czego jesz­cze jest czas na prze­ciw­działanie. Ob­róć się.

Czuł na ciele miękkie cie­pło pło­mie­nia ka­ganka, oka­zjo­nalne mu­śnię­cia jej wło­sów.

— Wy­gląda, że wszystko w po­rządku — po­wie­działa. — Po­łóż się, za­nim elik­siry nie zwalą cię z nóg. Te mie­szanki są dia­bel­nie nie­bez­pieczne. Wy­kań­czasz się nimi po­woli.

— Mu­szę je brać przed walką.

Yenne­fer nie od­po­wie­działa. Usiadła znowu przed zwiercia­dłem, po­woli roz­cze­sała czarne, kręte, poły­skliwe loki. Zaw­sze cze­sała włosy przed pój­ściem do łóżka. Ge­ralt uwa­żał to za dzi­wactwo, ale wprost uwielbiał ob­ser­wo­wać ją przy tej czynności. Po­dej­rze­wał, że Yen­nefer o tym wie­działa.

Zro­biło mu się nagle bar­dzo zimno, a elik­siry fak­tycz­nie trzę­sły nim, drętwiły kark, pły­wały w dole brzu­cha wi­rami mdłości. Za­klął pod no­sem, zwa­lił się na łóżko, nie prze­sta­jąc przy tym pa­trzeć na Yen­nefer.

Ruch w rogu izby zwrócił jego uwagę, przy­cią­gnął wzrok. Na przybi­tych krzywo do ściany, omota­nych paję­czyną ro­gach jele­nich sie­dział czarny niby smoła, nie­duży ptak.

Od­wró­ciw­szy głowę w bok, pa­trzył na wiedź­mina żół­tym, nie­ru­cho­mym okiem.

— Co to jest, Yen? Skąd to tu się wzięło?

— Co? — Yen­nefer od­wró­ciła głowę. — A, to. To jest pu­stułka.

— Pu­stułka? Pu­stułki są ru­dod­ro­piate, a to jest czarne.

— To jest cza­ro­dziejska pu­stułka. Zro­bi­łam ją.

— Po co?

— Jest mi po­trzebna — ucięła. Ge­ralt nie za­da­wał wię­cej pytań, wie­dział, że Yen­nefer nie od­po­wie.

— Idziesz jutro do Istredda?

Czaro­dziejka od­su­nęła fla­ko­niki na brzeg stołu, schowała grze­bień do szkatułki i za­mknęła trypty­kowe ramki zwiercia­dła.

— Idę. Z sa­mego rana. A co?

— Nic.

Poło­żyła się obok, nie ga­sząc ka­ganka. Nigdy nie ga­siła światła, nie zno­siła za­sy­piać w ciemności. Czy to ka­ga­nek, czy la­tar­nia, czy świeca, mu­siały do­palić się do końca. Zaw­sze. Jesz­cze jedno dzi­wactwo. Yen­nefer miała nie­prawdo­po­dobną liczbę dzi­wactw.

— Yen?

— Aha?

— Kiedy stąd wy­je­dziemy?

— Nie nudź — ostro szarpnęła pie­rzyną. — Je­ste­śmy tu od trzech dni, a ty za­dałeś to pyta­nie co naj­mniej trzy­dzie­ści razy. Mó­wi­łam ci, mam tu sprawy do za­ła­twie­nia.

Z Istreddem?

— Tak.

Wes­tchnął i objął ją, nie kry­jąc in­tencji.

— Ej — szepnęła. — Bra­łeś elik­siry...

— No to co?

— Nic — za­chi­cho­tała jak podlotek, przytula­jąc się do niego, wy­gi­nając i uno­sząc, by uła­twić zsu­nię­cie ko­szuli. Za­chwyt jej na­go­ścią jak zwy­kle spły­nął mu dreszczem po ple­cach, za­mrowił w pal­cach sty­kają­cych się z jej skórą. Do­tknął ustami jej piersi, krą­głych i de­li­kat­nych, o sut­kach tak bla­dych, że uze­wnętrz­nia­ją­cych się jedy­nie kształtem. Wplótł palce w jej włosy pachnące bzem i agre­stem.

Pod­da­wała się jego pieszczo­tom, mru­cząc jak kot, trąc zgiętym kola­nem o jego bio­dro.

Rychło oka­zało się, że — jak zwy­kle — prze­cenił swoją wy­trzyma­łość na wiedź­miń­skie elik­siry, za­po­mniał o ich wrednym działaniu na or­ga­nizm. A może to nie elik­siry, po­my­ślał, może to zmę­cze­nie walką, ry­zy­kiem, za­gro­że­niem i śmiercią? Zmęcze­nie, na które już ruty­niar­sko nie zwracam uwagi? Ale mój or­ga­nizm, choć sztucznie po­pra­wiony, nie pod­daje się ruty­nie. Re­aguje natu­ral­nie. Tyle że wtedy, kiedy nie trzeba. Za­raza.

Ale Yen­nefer — jak zwy­kle — nie po­zwo­liła się zde­pry­mo­wać byle dro­bia­zgiem. Po­czuł, jak go do­tyka, usły­szał, jak mru­czy, tuż przy jego uchu. Jak zwy­kle, mimo woli za­sta­no­wił się nad ko­smiczną liczbą in­nych oka­zji, przy któ­rych mu­siała uży­wać tego wielce praktycz­nego za­klę­cia. A po­tem prze­stał się za­sta­na­wiać.

Jak zwy­kle było nie­zwy­kle.

Pa­trzył na jej usta, na ich kącik, drgający w bez­wiednym uśmiechu. Do­brze znał ten uśmiech, zaw­sze wy­da­wał mu się bar­dziej uśmie­chem try­umfu niż szczęścia. Nigdy nie pytał jej o to. Wie­dział, że nie od­po­wie.

Czarna pu­stułka, sie­dząca na jele­nich ro­gach, strzepnęła skrzy­dłami, kłapnęła krzywym dzio­bem. Yen­nefer od­wró­ciła głowę i wes­tchnęła. Bar­dzo smutno.

— Yen?

— Nic, Ge­ralt — po­ca­ło­wała go. — Nic.

Kaga­nek peł­gał chwiej­nym pło­mie­niem. W ścia­nie chrobo­tała mysz, a kor­nik w ko­módce ty­kał z cicha, mia­rowo, jed­no­staj­nie.

— Yen?

— Mhm?

— Wy­jedźmy stąd. Źle się tu czuję. To mia­sto fa­talnie na mnie działa.

Obró­ciła się na bok, prze­su­nęła dło­nią po jego po­liczku, od­gar­nia­jąc włosy, poje­chała pal­cami niżej, do­tknęła zgrubia­łych szram, zna­czą­cych bok szyi.

— Czy wiesz, co oznacza na­zwa tego mia­sta? Aedd Gy­nvael?

— Nie. To z ję­zyka el­fów?

— Tak. Oznacza okruch lodu.

— Dziwnie to nie pa­suje do tej par­szy­wej dziury.

— Wśród el­fów — szepnęła cza­ro­dziejka w za­my­śle­niu — krąży le­genda o Królowej Zimy, która w cza­sie za­mieci prze­biega kraje sa­niami za­przę­żo­nymi w białe konie. Ja­dąc, kró­lowa roz­siewa do­okoła twarde, ostre, ma­leń­kie okruchy lodu i biada temu, kogo taki okruch trafi w oko lub w serce. Taki ktoś jest zgu­biony. Nic już nie bę­dzie w sta­nie go ucie­szyć, wszystko, co nie bę­dzie miało bieli śniegu, bę­dzie dla niego brzydkie, wstrętne, odra­ża­jące. Nie za­zna spo­koju, po­rzuci wszystko, po­dąży za Królową, za swoim ma­rze­niem i miło­ścią. Oczywi­ście, nigdy jej nie od­naj­dzie i zgi­nie z tęsk­noty. Po­dobno tu, w tym mie­ście, w za­mierz­chłych cza­sach zda­rzyło się coś ta­kiego. Piękna le­genda, prawda?

— Elfy wszystko umieją ubrać w ładne słowa — mruknął sen­nie, wo­dząc ustami po jej ra­mie­niu. — To wcale nie le­genda, Yen. To ładne opi­sanie pa­skudnego zja­wi­ska, ja­kim jest Dziki Gon, prze­kleń­stwo pew­nych oko­lic. Nie­wy­tłu­ma­czalny, zbio­rowy szał, zmu­sza­jący ludzi do przyłą­cze­nia się do upiornego or­szaku, pę­dzą­cego po nie­bie. Wi­działem to. Rze­czy­wi­ście, czę­sto zda­rza się zimą. Da­wano mi nieli­che pie­nią­dze, bym poło­żył kres tej zara­zie, ale nie pod­jąłem się. Na Dziki Gon nie ma spo­sobu...

— Wiedźmin — szepnęła, ca­łując go w poli­czek. — Za grosz ro­mantyzmu nie ma w tobie. A ja... ja lu­bię le­gendy el­fów, są takie piękne. Szkoda, że lu­dzie nie mają ta­kich le­gend. Może kie­dyś będą mieli? Może stwo­rzą je? Ale o czym mają traktować le­gendy lu­dzi? Do­okoła, gdziekol­wiek spoj­rzeć, sza­rość i nija­kość. Na­wet to, co pięk­nie się za­czyna, wie­dzie ry­chło w nudę i po­spo­litość, w ten ludzki ry­tuał, ten nu­żący rytm, na­zy­wany ży­ciem. Och, Ge­ralt nie­łatwo być cza­ro­dziejką, ale po­rów­nując to ze zwy­kłą, ludzką eg­zy­sten­cją... Ge­ralt? — zło­żyła głowę na jego pierś, poru­szaną wol­nym od­de­chem.

— Śpij — szepnęła. — Śpij, wiedźmi­nie.

 


Rozdział trzeci [top]

 

Miasto źle wpływało na niego.

Od sa­mego rana. Od sa­mego rana wszystko psuło mu hu­mor, wprawiało w przygnę­bie­nie i złość. Wszystko. Zło­ściło go, że za­spał, przez co samo rano stało się praktycz­nie sa­mym po­łu­dniem. De­ner­wo­wał go brak Yen­nefer, która wy­szła, za­nim się obu­dził.

Mu­siała się spie­szyć, bo uten­sylia, które zwy­kle po­rząd­nie ukła­dała w szkatuł­kach, le­żały na stole bez­ład­nie roz­sy­pane ni­czym kostki rzu­cone przez wróżbitę w rytu­ale prze­po­wiedni. Pę­dzelki z deli­kat­nego wło­sia — te duże, słu­żące do pu­dro­wa­nia twa­rzy, te mniejsze, któ­rymi na­kła­dała po­madkę na usta, i te zu­peł­nie ma­leń­kie, do henny, którą bar­wiła rzęsy Kredki i szty­fty do po­wiek i brwi. Szczyp­czyki i ły­żeczki ze sre­bra. Sło­iczki i bu­te­leczki z por­ce­lany i mlecz­nego szkła, za­wie­ra­jące, jak wie­dział, elik­siry i ma­ści o in­gre­dien­cjach tak ba­nal­nych jak sadza, tłuszcz gęsi i sok z mar­chwi, i tak groźnie ta­jem­ni­czych jak man­dra­gora, an­ty­mon, bel­la­donna, can­nabis, smo­cza krew i skoncen­tro­wany jad skor­pio­nów ol­brzymów. A nad tym wszystkim, do­okoła, w po­wie­trzu — za­pach bzu i agre­stu, pachnidła, któ­rego zaw­sze uży­wała.

Była w tych przed­miotach. Była w tym za­pa­chu.

Ale nie było jej.

Zszedł na dół, czu­jąc ro­snący nie­po­kój i wzbiera­jącą złość. Na wszystko.

Zło­ściła go zimna i stę­żała ja­jecz­nica, którą podał mu na śnia­danie obe­rży­sta, na mo­ment od­ry­wa­jąc się od dziew­czę­cia, które ob­ma­cy­wał na za­ple­czu. Zło­ściło go to, że dziewczę miało naj­wy­żej dwa­na­ście lat. I łzy w oczach.

Ciepła, wio­senna po­goda i ra­do­sny po­gwar tęt­nią­cej ży­ciem ulicy nie po­pra­wił Ge­ral­towi na­stroju. Wciąż nic nie po­do­bało mu się w Aedd Gy­nvael, mia­steczku, które, jak uznał, było jak zło­śliwa pa­rodia wszyst­kich zna­nych mu mia­ste­czek — było ka­ry­katu­ral­nie bar­dziej hała­śliwe, bar­dziej duszne, brudne i de­ner­wu­jące.

Ciągle wy­czu­wał nikły smród śmiecio­wi­ska w odzieży i wło­sach. Po­sta­no­wił pójść do łaźni.

W łaźni zde­ner­wo­wała go mina ła­zieb­nika, pa­trzą­cego na jego wiedź­miń­ski me­da­lion, na miecz poło­żony na brzegu ka­dzi. Zde­ner­wo­wał go fakt, że ła­zieb­nik nie za­pro­po­no­wał mu dziewki. Nie miał za­miaru ko­rzy­stać z dziewki, ale w łaź­niach wszystkim je pro­po­no­wano, zło­ścił go więc uczy­niony dla niego wy­jątek.

Gdy wy­szedł, ostro za­latu­jąc sza­rym my­dłem, jego hu­mor nie uległ po­pra­wie, a Aedd Gy­nvael nie wy­pięk­niało ani tro­chę. Wciąż nie było tu nic, co mo­głoby się po­do­bać. Nie po­do­bały się wiedźmi­nowi kupy wol­nego na­wozu zale­ga­jące uliczki. Nie po­do­bali mu się że­bracy ku­ca­jący pod mu­rem świątyni. Nie po­dobał mu się ko­ślawy na­pis na mu­rze gło­szący: ELFY DO REZERWATU!

Do zamku nie wpusz­czono go, ode­słano za sta­rostą do gildii ku­piec­kiej. Zde­ner­wo­wało go to. Zde­ner­wo­wało go też, gdy star­szy ce­chu, elf, kazał mu szu­kać sta­rosty na rynku, pa­trząc przy tym na niego z po­gardą i wyż­szo­ścią dziwną u ko­goś, kogo zaraz mają za­pę­dzić do re­zer­watu.

Na rynku kłę­biło się od ludzi, pełno tu było stra­ga­nów, wo­zów, koni, wo­łów i much. Na pod­wyż­sze­niu stał prę­gierz z de­li­kwentem ob­rzu­ca­nym przez ga­wiedź bło­tem i łaj­nem. Deli­kwent z po­dziwu god­nym opa­no­wa­niem plu­ga­wie lżył swoich drę­czy­cieli, nie­spe­cjal­nie pod­no­sząc głos.

Dla Ge­ralta, po­sia­dają­cego nie­złe oby­cie, cel prze­by­wa­nia sta­rosty wśród tego rej­wa­chu był cał­ko­wicie jasny. Przyjezdni kupcy z ka­ra­wan mieli ła­pówki wkalku­lo­wane w ceny, mu­sieli za­tem ko­muś te ła­pówki wrę­czyć. Sta­rosta, także świadom zwy­czaju, zja­wił się, by kupcy nie mu­sieli się faty­go­wać.

Miej­sce, gdzie urzę­do­wał, zna­czył brudno­błę­kitny bal­da­chim, roz­pięty na tycz­kach. Stał tam stół oblę­żony przez roz­ja­zgo­ta­nych inte­re­san­tów. Za sto­łem sie­dział sta­rosta Her­bolth, de­mon­stru­jąc wszem i wo­bec lek­ce­wa­żenie i po­gardę, ma­lu­jące się na wy­bla­kłej twa­rzy.

— Hej! A ty do­kąd?

Geralt po­woli od­wró­cił głowę. I mo­mentalnie zgłu­szył w sobie złość, opa­no­wał zde­ner­wo­wa­nie, zzię­bił się w twardy, zimny okruch lodu. Nie mógł już po­zwo­lić sobie na emo­cje. Męż­czy­zna, który za­stąpił mu drogę, miał włosy żół­tawe jak piórka wilgi i ta­kie same brwi nad bla­dymi, pu­stymi oczami. Wą­skie dło­nie o dłu­gich pal­cach opie­rał o pas z ma­syw­nych, mo­sięż­nych pły­tek, ob­cią­żony mie­czem, buz­dy­ga­nem i dwoma sztyletami.

— Aha — po­wie­dział męż­czy­zna. — Po­znaję cię. Wiedźmin, nie­prawdaż? Do Her­bol­tha?

Geralt kiw­nął głową, nie prze­sta­jąc ob­ser­wo­wać rąk męż­czy­zny. Wie­dział, że ręce tego męż­czy­zny nie­bez­piecznie było spuszczać z oczu.

— Sły­sza­łem o tobie, po­gromco po­two­rów — rzekł żół­to­włosy, ob­ser­wu­jąc czuj­nie ręce Ge­ralta. — Cho­ciaż zdaje mi się, że­śmy się nigdy nie spo­tkali, ty też za­pewne o mnie sły­sza­łeś. Je­stem Ivo Mirce. Ale wszyscy mó­wią na mnie Cy­kada.

Wiedźmin kiw­nął głową na znak, że sły­szał. Znał też cenę, jaką za głowę Cy­kady da­wano w Wy­zimie, Ca­elf i Vattweir. Gdyby py­tano go o zda­nie, po­wie­działby, że to za mała cena. Ale nie py­tano go.

— Do­bra — po­wie­dział Cy­kada. — Sta­rosta, jak mi wia­domo, czeka na cie­bie. Mo­żesz iść. Ale miecz, przyja­cielu, zo­sta­wisz. Mnie tu, uwa­żasz, płacą za to, że­bym pil­no­wał ta­kiego ce­re­mo­niału. Nikt z bro­nią nie ma prawa po­dejść do Her­bol­tha. Po­jąłeś?

Geralt obo­jętnie wzruszył ra­mio­nami, roz­piął pas, owi­nąw­szy nim po­chwę wrę­czył miecz Cy­ka­dzie. Cy­kada uśmiech­nął się ką­tem ust.

— No pro­szę — po­wie­dział. — Jak grzecznie, ani słowa pro­testu. Wie­działem, że plotki o tobie są prze­sa­dzone. Chciał­bym, że­byś ty kie­dyś po­pro­sił o mój miecz, zo­ba­czy­łbyś wówczas moją od­po­wiedź.

— Hola, Cy­kada! — za­wołał nagle sta­rosta, wstając. — Przepuść go! Chodźcie tu żywo, pa­nie Ge­ralcie, wi­tam, wi­tam. Usuńcie się, pa­no­wie kupcy, zo­stawcie nas na chwilę. Wa­sze inte­resy mu­szą ustą­pić sprawom o większym zna­cze­niu dla mia­sta. Pety­cje przed­stawcie memu se­kre­ta­rzowi!

Pozo­ro­wana wy­lew­ność po­wita­nia nie zwiodła Ge­ralta. Wie­dział, że słu­żyła wy­łącz­nie za ele­ment przetar­gowy Kupcy do­stali czas na przemy­śle­nie, czy ła­pówki są aby do­sta­tecz­nie wy­sokie.

— Za­łożę się, że Cy­kada usi­łował cię sprowo­ko­wać — Her­bolth nie­dba­łym unie­sie­niem dłoni od­po­wie­dział na rów­nie nie­dbały ukłon wiedź­mina. — Nie przejmuj się tym. Cy­kada do­bywa broni wy­łącz­nie na roz­kaz. Prawda, nie bar­dzo mu to w smak, ale póki ja mu płacę, musi słu­chać, ina­czej fora ze dwora, z po­wrotem na go­ści­niec. Nie przejmuj się nim.

— Po dia­bła wam ktoś taki jak Cy­kada, sta­rosto? Aż tak tu nie­bez­piecznie?

— Bez­piecznie, bo płacę Cy­ka­dzie — Her­bolth za­śmiał się. — Jego sława sięga da­leko i to mi jest na rękę. Wi­dzisz, Aedd Gy­nvael i inne mia­sta w doli­nie To­iny pod­le­gają na­miestni­kom z Ra­kve­re­lina. A na­miestnicy ostatnimi czasy zmieniają się co se­zon. Nie wia­domo zresztą, po co się zmieniają, bo i tak co drugi to pół­elf lub ćwierćelf, prze­klęta krew i rasa, wszystko, co złe, przez el­fów.

Geralt nie dodał, że rów­nież przez wo­za­ków, bo żart, choć znany, nie wszyst­kich śmieszył.

— Każdy nowy na­miestnik — cią­gnął nabzdy­czony Her­bolth — za­czyna od usu­wa­nia gro­do­dzierżców i sta­ro­stów sta­rego re­żymu, by ob­sa­dzić na stoł­kach swoich krewnych i zna­jo­mych. Ale po tym, co Cy­kada zro­bił kie­dyś wy­słan­ni­kom pew­nego na­miestnika, mnie już nikt nie pró­buje ru­go­wać z po­sady i je­stem sobie naj­star­szym sta­rostą naj­star­szego re­żymu, na­wet już nie pa­mię­tam któ­rego. No, ale my tu gadu-gadu, a żyła opa­dła, jak zwy­kła była ma­wiać moja świętej pa­mięci pierwsza żona. Przejdźmy do rze­czy. Jakiż to gad za­lęgł się na na­szym śmietnisku?

— Ze­ugl.

W życiu nie sły­sza­łem o czymś ta­kim. Mniemam, już ubity?

— Już ubity.

— Ile ma to kosztować miej­ską kasę? Sie­dem­dzie­siąt?

— Sto.

— No, no, panie wiedźmi­nie! Chy­ba­ście się ble­kotu na­pili! Sto ma­rek za zabi­cie byle ro­baka za­do­mo­wio­nego w kupie gówna?

— Ro­bak czy nie ro­bak, sta­rosto, po­żarł ośmioro ludzi, jak sami twierdzili­ście.

— Lu­dzi? Do­bre sobie! Po­two­rzy­sko, jak mi do­nie­siono zja­dło sta­rego Za­korka, który sły­nął tym, że nigdy nie trzeźwiał, jedną starą babę z pod­gro­dzia i kil­koro dzieci przewoź­nika Suli­rada, co nie­prędko od­kryto, bo Suli­rad sam nie wie, ile ma dzieci, za szybko je robi, by mógł zli­czyć. Też mi lu­dzie! Osiem­dzie­siąt.

— Gdy­bym nie zabił ze­ugla, wkrótce po­żarłby ko­goś znacz­niej­szego. Ap­teka­rza, dajmy na to. I skąd bra­liby­ście wówczas maść na szankry? Sto.

— Sto ma­rek to kupa pie­nię­dzy. Nie wiem, czy dał­bym tyle za dziewię­cio­głową hy­drę. Osiem­dzie­siąt pięć.

— Sto, panie Her­bolth. Zważcie, że cho­ciaż nie była to dziewię­cio­głowa hy­dra, nikt z tutej­szych, nie wy­łą­cza­jąc słyn­nego Cy­kady, nie po­trafił jakoś po­ra­dzić sobie z ze­uglem.

— Bo nikt tutej­szy nie zwykł ba­brać się w łajnie i od­pad­kach. Moje ostatnie słowo: dzie­więćdzie­siąt.

— Sto.

— Dzie­więćdzie­siąt pięć, na de­mony i dia­bły!

— Zgoda.

— No — Her­bolth uśmiech­nął się sze­roko. — Za­ła­twione. Zaw­sze się tak pięk­nie tar­gu­jesz, wiedźmi­nie?

— Nie — Ge­ralt się nie uśmiech­nął. — Ra­czej rzadko. Ale chciałem wam zro­bić przyjem­ność, sta­rosto.

I zro­biłeś, niech ci dżuma — zare­cho­tał Her­bolth. — Hej, Prze­grzybek! Sam tu! Księgę da­waj i sa­kwę i od­licz mi tu mi­giem dzie­więćdzie­siąt ma­rek.

— Miało być dzie­więćdzie­siąt pięć.

A po­datek?

Wiedźmin za­klął z cicha. Sta­rosta po­sta­wił na kwi­cie za­ma­szy­sty zna­czek, po­tem po­dłu­bał w uchu czy­stym koń­cem pióra.

— Tu­szę, teraz na gnojowi­sku spo­kój bę­dzie? Hę, wiedźmi­nie?

— Po­wi­nien. Był tylko jeden zeugl. Co prawda, mógł zdą­żyć się roz­mno­żyć. Ze­ugle są dwu­pł­ciowe jak śli­maki.

— Co ty mi tu pra­wisz za bajki? — Her­bolth spoj­rzał na niego ze­zem. — Do mno­żenia trzeba dwojga, zna­czy się samca i sa­micy. Cóż to, czy te ze­ugle lęgną się ni­czym pchły albo my­szy, ze słomy zgniłej w sien­niku? Każdy głu­pek to prze­cież wie, że nie ma my­szów i my­szo­wych, że wszystkie one jed­nakie i lę­gną się same z sie­bie i ze słomy zgniłej.

A śli­maki z li­ściów mo­krych się lęgną — wtrą­cił se­kre­tarz Prze­grzybek, wciąż za­jęty ukła­da­niem mo­net w słupki.

— Każdy to wie — zgo­dził się Ge­ralt, uśmie­cha­jąc po­god­nie. — Nie ma śli­ma­ków i śli­ma­ko­wych. Są tylko liście. A kto sądzi ina­czej, jest w błę­dzie.

— Do­syć — uciął sta­rosta, pa­trząc na niego po­dejrzliwie. — Do­syć mi tu o ro­bactwie. Py­tałem, czy się nam może na śmiecio­wi­sku znów coś uląc, i bądź ła­skaw od­po­wie­dzieć, ja­sno a krótko.

— Za jakiś mie­siąc nale­ża­łoby spe­ne­tro­wać wy­sypi­sko, naj­lepiej z psami. Małe ze­ugle nie są nie­bez­pieczne.

A ty byś tego nie mógł zro­bić, wiedźmi­nie? Co do za­płaty, do­ga­damy się.

— Nie — Ge­ralt ode­brał pie­nią­dze z rąk Prze­grzybka. — Nie mam za­miaru tkwić w wa­szym uro­kli­wym mie­ście na­wet przez ty­dzień, a co do­piero mie­siąc.

— Cie­kawe rze­czy pra­wisz — Her­bolth uśmiech­nął się krzywo, pa­trząc mu pro­sto w oczy — Za­iste, cie­kawe. Bo ja my­ślę, że dłu­żej tu po­bę­dziesz.

— Źle my­ślicie, sta­rosto.

— Czyżby? Przyje­cha­łeś tu z tą czarną wróżką, jak jej tam, za­po­mniałem... Gu­inever, chyba. „Pod Je­sio­trem” z nią na kwaterze sta­nąłeś. Mó­wią, że w jed­nej izbie.

I co z tego?

A to, że ona, ile­kroć do Aedd Gy­nvael za­wita, to nie wy­jeż­dża tak prędko. A by­wać, to ona u nas już by­wała.

Prze­grzybek uśmiech­nął się sze­roko, szczerbato i zna­cząco. Her­bolth nadal pa­trzył w oczy Ge­ralta, bez uśmiechu. Ge­ralt uśmiech­nął się rów­nież, naj­pa­skudniej jak umiał.

— Ja tam zresztą nic nie wiem — sta­rosta od­wró­cił wzrok i po­wier­cił ob­ca­sem w ziemi. — I tyle mnie to ob­cho­dzi co łajno so­ba­cze. Ale cza­ro­dziej Istredd, po­mnijcie na to, to u nas ważna osoba. Nie­za­stą­piona dla tego grodu, bez­cenna, rzekłbym. Po­wa­żanie ma u ludzi, tutej­szych i in­szych też. My w jego cza­ro­dziejstwo no­sów nie pchamy ani oso­bli­wie w inne jego sprawy.

— Może i słusznie — zgo­dził się wiedźmin. — A gdzie on mieszka, jeśli wolno spy­tać?

— Nie wiesz? A prze­cież o tu, wi­dzisz ten dom? Ten biały, wy­soki, wet­kany po­mię­dzy skład a cekhauz jak, nie przymie­rza­jąc, świeca w rzyć. Ale teraz go tam nie za­sta­niesz. Istredd nie­dawno we­dle po­łu­dniowego wału wy­kopał coś w ziemi i ryje teraz do­okoła jak kret. I lu­dzi mi za­gonił do tych wy­kop­ków. Po­sze­dłem, py­tam grzecznie, czego to, mi­strzu, ko­pie­cie dołki jak dziecko, lu­dzie się śmiać za­czy­nają. Co tam w tej ziemi jest? A on po­pa­trzył na mnie jak na kap­cana ja­kie­goś i mówi: „Hi­storia”. Jaka znowu hi­storia, py­tam. A on na to: „Hi­storia ludz­kości. Od­po­wie­dzi na pyta­nia. Na pyta­nie, co było, i na pyta­nie, co bę­dzie.” Gówno tu było, ja na to, ugór, krzaki i wil­ko­łaki, za­nim mia­sta nie po­bu­do­wano. A co bę­dzie, za­leży od tego, kogo w Ra­kve­reli­nie na­miestni­kiem na­zna­czą, ja­kiego znowu pół­elfa par­szy­wego. A w ziemi nie ma żad­nych hi­storii, nic tam nie ma, chyba gli­sty, jeśli ko­muś na ryby wola. My­ślisz, że po­słu­chał? A gdzie tam. Ko­pie dalej. Jeśli więc chcesz się z nim wi­dzieć, idź pod po­łu­dniowy wał.

— Eee, panie sta­rosto — par­sknął Prze­grzybek. — Te­raz to on w domu. Gdzie mu tam teraz do wy­kop­ków, teraz kiedy...

Her­bolth spoj­rzał na niego groźnie. Prze­grzybek zgar­bił się i za­chrząkał, prze­bie­rając no­gami. Wiedźmin, nadal nie­ład­nie uśmiech­nięty, skrzyżo­wał ręce na piersi.

— Tak, hem, hem — sta­rosta od­kaszlnął. — Kto wie, może fak­tycz­nie Istredd jest teraz w domu. Co mnie to zresztą...

— By­waj­cie w zdrowiu, sta­rosto — rzekł Ge­ralt nie wy­sila­jąc się na­wet na pa­rodię ukłonu. — Ży­czę do­brego dnia.

Pod­szedł do Cy­kady, wy­cho­dzą­cego mu na spo­tka­nie, brzę­czą­cego orę­żem. Bez słowa wy­cią­gnął rękę po swój miecz, który Cy­kada trzymał w zgię­ciu łok­cia. Cy­kada cof­nął się.

— Spieszno ci, wiedźmi­nie?

— Spieszno.

— Obejrza­łem sobie twój miecz.

Geralt zmierzył go spoj­rze­niem, które przy naj­lep­szych chę­ciach nie mo­głoby być uznane za cie­płe.

— Jest się czym chwalić — kiw­nął głową. — Nie­wielu go oglą­dało. A je­szeze mniej mo­gło o tym roz­po­wia­dać.

— Ho, ho. — Cy­kada bły­snął zę­bami. — Strasznie groźnie to za­brzmiało, aż mnie ciarki prze­szły. Zaw­sze mnie cie­ka­wiło, wiedźmi­nie, dla­czego lu­dzie tak się was boją. I my­ślę, że już wiem.

— Spie­szę się, Cy­kada. Od­daj miecz, je­śli łaska.

— Dym w oczy, wiedźmi­nie, nic, aby dym w oczy. Stra­szy­cie ludzi niby pszczelarz pszczoły dy­mem i smrodem, tymi wa­szymi ka­miennymi twa­rzami, tym ga­da­niem, plot­kami, które pew­nie sami o so­bie roz­puszcza­cie. A pszczoły ucie­kają przed dy­mem, durne one, miast wbić żądło w wiedź­miń­ską rzyć, która spuchnie na­on­czas jak każda inna. Mó­wią o was, że nie czu­jecie jak lu­dzie. Łeż to. Gdyby któ­rego z was do­brze dźgnąć, po­czułby.

— Skończy­łeś?

— Tak — po­wie­dział Cy­kada, od­dając mu miecz. — Wiesz co mnie cie­kawi, wiedźmi­nie?

— Wiem. Pszczoły.

— Nie. Tak sobie du­mam, jeśli­byś ty wszedł w uliczkę z jed­nej strony z mie­czem, a ja z dru­giej, to który z nas do­szedłby do końca uliczki? Rzecz wi­dzi mi się warta za­kładu.

— Dla­czego cze­piasz się mnie, Cy­kada? Szu­kasz zwady? O co ci cho­dzi?

O nic. Tak mnie tylko cie­kawi, ileż to prawdy jest w tym, co lu­dzie ga­dają. Że­ście tacy do­brzy w walce, wy, wiedź­mini, bo ani w was serca, ani du­szy, ani lito­ści, ani su­mie­nia. I tego wy­star­czy? Bo o mnie, dla przykładu, mó­wią to samo. I nie bez pod­staw. Strasz­niem tedy cie­kaw, kto z nas dwu, wszedłszy w uliczkę, wy­szedłby z niej żywy. Co? Warto by się zało­żyć? Jak my­ślisz?

— Mó­wi­łem, spie­szy mi się. Nie będę tracił czasu na roz­my­śla­nie nad głup­stwami. I nie zwy­kłem się za­kła­dać. Ale gdyby ci kie­dyś wpa­dło do głowy prze­szkadzać mi w cho­dze­niu uliczką, to do­brze ci ra­dzę, Cy­kada, za­sta­nów się wpierw.

— Dym — Cy­kada uśmiech­nął się. — Dym w oczy, wiedźmi­nie. Nic wię­cej. Do zo­ba­cze­nia, kto wie, może w ja­kiejś uliczce?

— Kto wie.

 


Rozdział czwarty [top]

 

— Tu bę­dziemy mo­gli swo­bod­nie po­roz­ma­wiać. Sia­daj, Ge­ralt.

Tym, co naj­bar­dziej rzu­cało się w oczy w pra­cowni, była im­po­nu­jąca liczba ksiąg — to one zaj­mo­wały naj­wię­cej miej­sca w tym ob­szer­nym po­miesz­cze­niu. Opa­słe tomi­ska wy­peł­niały re­gały na ścia­nach, wy­gi­nały półki, pię­trzyły się na skrzyniach i ko­mo­dach. Mu­siały, jak oce­nił wiedźmin, kosztować ma­jątek. Nie bra­ko­wało, rzecz jasna, in­nych, ty­po­wych ele­mentów wy­stroju — wy­pchanego kro­ko­dyla, wi­szą­cej u su­fitu zasu­szo­nej ryby na­jeżki, zaku­rzo­nego ko­ścio­trupa i po­tęż­nej ko­lekcji sło­jów z alko­ho­lem, za­wie­rają­cych każde chyba wy­obra­żalne pa­skudztwo — sko­lo­pen­dry, pa­jąki, węże, ro­pu­chy, a także nie­zli­czone ludz­kie i nie­ludz­kie frag­menty, głównie flaki. Był tam na­wet ho­munkulus lub coś, co przypo­mi­nało ho­munku­lusa, ale rów­nie do­brze mo­gło być uwę­dzo­nym no­wo­rod­kiem.

Na Ge­ralcie ko­lek­cja ta nie zro­biła wra­żenia — mieszkał przez pół roku u Yen­nefer w Ven­ger­bergu, a Yen­nefer miała jesz­cze cie­kaw­szy zbiór, za­wie­ra­jący na­wet nie­sły­cha­nych roz­mia­rów fallus, po­dobno gór­skiego trolla. Po­sia­dała też wielce udat­nie wy­pchanego jed­no­rożca, na któ­rego grzbiecie lu­biła się ko­chać. Ge­ralt był zda­nia, że jeżeli ist­niało miej­sce go­rzej na­da­jące się do uprawia­nia miło­ści, to był nim chyba tylko grzbiet ży­wego jed­no­rożca. W prze­ci­wieństwie do niego, który łóżko uwa­żał za luk­sus i cenił sobie wszystkie możliwe za­sto­so­wa­nia tego wspania­łego me­bla, Yen­nefer po­tra­fiła być sza­lenie eks­tra­wa­gancka. Ge­ralt przypo­mniał so­bie miłe mo­menty spę­dzone z cza­ro­dziejką na po­chy­łym da­chu, w peł­nej próchna dziu­pli, na bal­konie, i to cu­dzym, na balu­stra­dzie mo­stu, na chy­bo­tli­wym czół­nie na rwą­cej rzece i w cza­sie le­wita­cji trzy­dzie­ści sążni nad zie­mią. Ale jed­no­rożec był naj­gor­szy. Któ­regoś szczęśli­wego dnia kukła za­ła­mała się jed­nak pod nim, roz­pruła i roz­le­ciała, do­star­cza­jąc licz­nych po­wo­dów do śmiechu.

— Co cię tak bawi, wiedźmi­nie? — spy­tał Istredd, sia­dając za dłu­gim sto­łem, któ­rego blat zale­gała spora liczba zmursza­łych cze­re­pów, kości i za­rdzewia­łego żela­stwa.

— Za każ­dym ra­zem, gdy wi­dzę te rze­czy — wiedźmin usiadł na­prze­ciw, wskazując na słoje i słoiki — za­sta­na­wiam się, czy rze­czy­wi­ście nie można uprawiać ma­gii bez tego ca­łego obrzydli­stwa, na wi­dok któ­rego kur­czy się żołą­dek.

— Kwestia gustu — rzekł cza­ro­dziej. — Jak też i przy­zwy­cza­jenia. Co jed­nego brzydzi, dru­giego jakoś nie rusza. A cie­bie, Ge­ralt, co brzydzi? Cie­kawe, co też może brzydzić ko­goś, kto, jak sły­sza­łem, dla pie­nię­dzy po­trafi wejść po szyję w gnój i nie­czy­sto­ści? Nie traktuj, pro­szę, tego pyta­nia jako ob­razę czy pro­wo­kację. Na­prawdę je­stem cie­kaw, co może wy­wo­łać u wiedź­mina uczucie od­razy.

— Czy w tym sło­iku nie trzymasz przypad­kiem krwi mie­sięcznej nie tkniętej dziewicy, Istredd? Wiedz, że brzydzi mnie, gdy wy­obra­żam sobie cie­bie, po­waż­nego cza­ro­dzieja, z bu­te­leczką w gar­ści, usi­łują­cego zdo­być ten cenny płyn, kro­pla po kro­pli, klę­cząc, że się tak wy­rażę, u sa­mego źró­dła.

— Cel­nie — Istredd uśmiech­nął się. — Mó­wię oczywi­ście o twoim bły­sko­tli­wym dow­cipie, bo co do za­wartości sło­ika, to nie tra­fiłeś,

— Ale uży­wasz cza­sami takiej krwi, prawda? Do nie­któ­rych za­klęć, jak sły­sza­łem, ani po­dejdź bez krwi dziewicy, naj­lepiej za­bitej w cza­sie pełni księ­życa pio­ru­nem z ja­snego nieba. W czym, cie­ka­wość, krew taka lep­sza jest od krwi starej gam­ratki, która po pija­nemu spa­dła z ostrokołu?

W ni­czym — zgo­dził się cza­ro­dziej z mi­łym uśmie­chem na ustach. — Ale gdyby się wy­dało, że tę rolę może praktycz­nie rów­nie do­brze speł­nić krew wie­prza, o ileż ła­twiejsza do zdo­bycia, wtedy byle ho­łota za­czę­łaby eks­pe­ry­mentować z cza­rami. A gdy hoło­cie przyjdzie na­zbie­rać i użyć owej tak fa­scy­nują­cej cię dziewi­czej krwi, smo­czych łez, jadu bia­łych ta­ran­tul, wy­waru z ob­cię­tych nie­mowlę­cych rą­czek lub z trupa, eks­hu­mo­wa­nego o pół­nocy, to nie­jeden się roz­myśli.

Za­mil­kli. Istredd, sprawia­jąc wra­żenie głę­boko za­my­ślo­nego, po­stu­kał pa­znokciami w le­żącą przed nim spę­kaną, zbrą­zo­wiałą, po­zba­wio ną żu­chwy czaszkę, pal­cem wskazują­cym wo­dził po zę­batej kra­wę­dzi otworu, zie­ją­cego z ko­ści skro­nio­wej. Ge­ralt przyglą­dał mu się nie­na­tręt­nie. Za­sta­na­wiał się, ile cza­ro­dziej może mieć lat. Wie­dział, że ci zdol­niejsi po­trafili wy­ha­mo­wać pro­ces sta­rze­nia się per­ma­nent­nie i w do­wol­nym wieku. Męż­czyźni, dla re­puta­cji i pre­stiżu, pre­fe­ro­wali wiek za­awanso­wa­nie doj­rzały, suge­ru­jący wie­dzę i do­świad­cze­nie. Ko­biety — jak Yen­nefer — mniej dbały o pre­stiż, bar­dziej o atrakcyj­ność. Istredd nie wy­glą­dał na wię­cej niż za­słu­żone, krzepkie czterdzie­ści. Miał lekko szpako­wate, pro­ste, się­ga­jące ra­mion włosy i liczne, do­da­jące po­wagi zmarszczki na czole, przy ustach i w kąci­kach po­wiek. Ge­ralt nie wie­dział, czy głę­bia i mą­drość sza­rych, ła­god­nych oczu była natu­ralna czy wy­wo­łana cza­rami. Po krót­kiej chwili do­szedł do wniosku, że to wszystko jedno.

— Istredd — prze­rwał nie­zręczne mil­cze­nie. — Przy­sze­dłem tu, bo chciałem zo­ba­czyć się z Yen­nefer. Po­mimo że jej nie za­sta­łem, za­pro­siłeś mnie do środka. Na roz­mowę. O czym? O hoło­cie, pró­bują­cej ła­mać wasz mo­no­pol na uży­wa­nie ma­gii? Wiem, że do tej ho­łoty zali­czasz rów­nież mnie. Nic to dla mnie no­wego. Przez chwilę mia­łem wra­żenie, że oka­żesz się inny niż twoi kon­fra­trzy, któ­rzy czę­sto na­wią­zy­wali ze mną po­ważne roz­mowy, po to tylko, by oznajmić mi, że mnie nie lubią.

— Nie my­ślę prze­pra­szać cię za mo­ich, jak się wy­razi­łeś, kon­fra­trów — od­rzekł spo­koj­nie cza­ro­dziej. — Ro­zu­miem ich, bo tak jak i oni, aby dojść do jakiej takiej wprawy w czar­no­księ­stwie, mu­sia­łem się nieli­cho na­pra­co­wać. Jako zu­pełny szczeniak, kiedy moi ró­wie­śnicy bie­gali po po­lach z łu­kami, ło­wili ryby albo grali w cetno i li­cho, ja ślę­cza­łem nad ma­nu­skryptami. Od ka­miennej podłogi w wieży ła­mało mnie w ko­ściach i rwało w sta­wach, oczywi­ście latem, bo zimą trza­skało szkliwo na zę­bach. Od ku­rzu ze sta­rych zwojów i ksiąg ka­sła­łem, aż oczy wy­łaziły mi na łeb, a mój mistrz, stary Ro­ed­skilde, nigdy nie prze­pu­ścił oka­zji, by ściobnąć mnie po ple­cach na­ha­jem, są­dząc wi­docznie, że bez tego nie osią­gnę za­do­wa­lają­cych po­stę­pów w na­uce. Nie uży­łem ani wo­jaczki, ani dziew­cząt, ani piwa za naj­lep­szych lat, kiedy wszystkie te roz­rywki naj­lepiej sma­kują.

— Biednyś — wiedźmin skrzywił się. — Za­iste, łza się w oku kręci.

— Po co ta iro­nia? Pró­buję wy­ja­śnić ci przy­czyny, dla któ­rych cza­ro­dzieje nie prze­pa­dają za wsio­wymi zna­cho­rami, za­kli­na­czami, uzdrawia­czami, ję­dzami i wiedźmi­nami. Na­zwij to, jak chcesz, na­wet zwy­kłą za­wi­ścią, ale tu wła­śnie leży przy­czyna anty­patii. Zło­ści nas, gdy ma­gię, sztukę, którą na­uczono nas traktować jako eli­tarny kunszt, przywilej naj­lep­szych i święte mi­ste­rium, wi­dzimy w rę­kach pro­fa­nów i na­turszczy­ków. Na­wet, gdy jest to dzia­dow­ska, nędzna i śmiechu warta ma­gia. Dla­tego moi kon­fra­trzy cię nie lubią. Ja, na­wia­sem mó­wiąc, też cię nie lubię.

Geralt miał dość dys­kusji, dość klu­cze­nia, dość przy­krego uczucia nie­po­koju, które było ni­czym śli­mak peł­za­jący po karku i ple­cach. Spoj­rzał pro­sto w oczy Istredda, zaci­snął palce na brzegu stołu.

— Cho­dzi o Yen­nefer, prawda?

Czaro­dziej uniósł głowę, wciąż lekko stu­kając pa­znokciami po leżą­cym na stole cze­repie.

— Gratuluję prze­ni­kli­wo­ści — po­wie­dział, wy­trzymu­jąc spoj­rze­nie wiedź­mina. — Moje uznanie. Tak, cho­dzi o Yen­nefer.

Geralt mil­czał. Kie­dyś, przed laty, przed wielu, wielu laty, jesz­cze jako młody wiedźmin, cze­kał w za­sadzce na mantikorę. I czuł, że mantikora się zbliża. Nie wi­dział jej, nie sły­szał. Ale czuł. Nigdy nie za­po­mniał tego uczucia. A te­raz od­czu­wał do­kład­nie to samo.

— Twoja prze­ni­kli­wość — pod­jął cza­ro­dziej — oszczędzi nam sporo czasu, jaki za­ję­łoby dal­sze owi­janie w ba­wełnę. A tak, sprawę mamy ja­sną.

Geralt nie sko­mentował.

— Moja bli­ska zna­jo­mość z Yen­nefer — cią­gnął Istredd — da­tuje się od dość dawna, wiedźmi­nie. Przez długi czas była to zna­jo­mość bez zo­bo­wią­zań, oparta na dłuż­szych lub krót­szych, bar­dziej lub mniej re­gu­lar­nych okre­sach prze­by­wa­nia ze sobą. Tego typu nie­zo­bo­wią­zu­jące part­ner­stwo jest po­wszechnie praktyko­wane wśród lu­dzi na­szej pro­fesji. Tyle że nagle prze­stało mi to od­po­wia­dać. Zde­cy­do­wa­łem się zło­żyć jej pro­po­zycję zo­sta­nia ze mną na stałe.

— Co od­po­wie­działa?

— Że się na­myśli. Da­łem jej czas do na­my­słu. Wiem, że nie jest to dla niej łatwa de­cyzja.

— Dla­czego mi to mó­wisz, Istredd? Co tobą kie­ruje, poza godną sza­cunku, ale za­ska­ku­jącą szczero­ścią, tak rzadką wśród lu­dzi two­jej pro­fesji? Jaki cel ma ta szczerość?

— Pro­za­iczny — cza­ro­dziej westchnął. — Bo, wi­dzisz, to twoja osoba utrudnia Yen­nefer pod­jęcie de­cyzji. Pro­szę cię za­tem, abyś ze­chciał się usu­nąć. Byś znik­nął z jej życia, prze­stał prze­szkadzać. Krótko: byś wy­niósł się do dia­bła. Naj­lepiej po cichu i bez po­że­gna­nia, co, jak mi się zwie­rzyła, zwy­kłeś praktyko­wać.

— Za­iste — Ge­ralt uśmiech­nął się wy­mu­sze­nie. — Twoja pro­stoli­nijna szczerość wprawia mnie w co­raz większe osłu­pie­nie. Wszyst­kiego mo­głem się spo­dziewać, ale nie takiej prośby. Czy nie uwa­żasz, że za­miast pro­sić, nale­żało ra­czej kropnąć mnie zza wę­gła kuli­stym pio­ru­nem? Nie by­łoby prze­szkody, by­łoby tro­chę sa­dzy, którą trzeba by zdra­pać z muru. Spo­sób i ła­twiejszy, i pew­niej­szy. Bo, wi­dzisz, proś­bie można od­mó­wić, pio­ru­nowi kuli­stemu nie spo­sób.

— Nie biorę pod uwagę możliwo­ści od­mowy.

— Dla­czego? By­łabyż ta dziwna prośba ni­czym in­nym, jak tylko ostrzeże­niem, po­prze­dza­ją­cym pio­run lub inne we­sołe za­klę­cie? Czy też może prośba ta ma być po­parta brzę­czą­cymi ar­gu­mentami? Sumą, która oszołomi chciwego wiedź­mina? Ileż to za­mie­rzasz mi za­pła­cić, bym usu­nął się z drogi, wio­dącej ku twemu szczęściu?

Czaro­dziej prze­stał stu­kać w czaszkę, poło­żył na niej dłoń, zaci­snął palce. Ge­ralt za­uwa­żył, że knykcie mu po­bie­lały.

— Nie było moim za­mia­rem zniewa­żać cię po­dobną ofertą — po­wie­dział. — Da­leki by­łem od tego. Ale... jeśli... Ge­ralt, je­stem cza­ro­dziejem, i to nie naj­gor­szym. Nie my­ślę cheł­pić się tu wszech­mocą, ale wiele z two­ich ży­czeń, jeśli ze­chciałbyś je wy­razić, mógłbym speł­nić. Nie­które, o, z równą ła­two­ścią.

Mach­nął ręką, nie­dbale, jakby od­pę­dzał ko­mara. W po­wie­trzu nad sto­łem za­roiło się nagle od ba­jecz­nie kolo­ro­wych mo­tyli nie­pyla­ków.

— Moim ży­cze­niem, Istredd — wy­ce­dził wiedźmin, od­ga­nia­jąc trze­po­czące przy twa­rzy owady — jest, abyś prze­stał pchać się mię­dzy mnie i Yen­nefer. Mało mnie ob­cho­dzą pro­po­zycje, które jej skła­dasz. Mo­głeś się jej oświad­czać, gdy była z tobą. Dawniej. Bo daw­niej było daw­niej, a te­raz jest teraz. Te­raz jest ze mną. Mam się usu­nąć, uła­twić ci sprawę? Od­ma­wiam. Nie tylko ci nie po­mogę, ale będę prze­szkadzał, w miarę skrom­nych możliwo­ści. Jak wi­dzisz, nie ustę­puję ci w szczerości.

— Nie masz prawa mi od­ma­wiać. Nie ty.

— Za kogo ty mnie masz, Istredd?

Czaro­dziej spoj­rzał mu pro­sto w oczy, prze­chy­lając się przez stół.

— Za jej przelotną mi­łostkę. Za chwilową fa­scy­nację, w naj­lep­szym razie, za ka­prys, za przygodę, ja­kich Yenna miała setki, bo Yenna lubi ba­wić się emo­cjami, jest im­pul­sywna i nie­obli­czalna w ka­pry­sach. Za to cię uwa­żam, al­bo­wiem za­mie­niw­szy z tobą te kilka słów, od­rzu­ciłem możli­wość, by trakto­wała cię wy­łącz­nie in­stru­mentalnie. A wierz mi, to się jej zda­rza wcale czę­sto.

— Nie zro­zu­mia­łeś pyta­nia.

— My­lisz się, zro­zu­mia­łem. Ale ce­lowo mó­wię wy­łącz­nie o emo­cjach Yenny. Bo ty je­steś wiedźmi­nem i żad­nych emo­cji do­zna­wać nie mo­żesz. Nie chcesz speł­nić mo­jej prośby, bo wy­daje ci się, że za­leży ci na niej, my­ślisz, że... Ge­ralt, ty je­steś z nią tylko dla­tego, że ona tego chce, i bę­dziesz z nią tak długo, jak ona ze­chce. A to, co czu­jesz, to pro­jek­cja jej emo­cji, za­inte­re­so­wa­nia, które ci oka­zuje. Na wszystkie de­mony Dołu, Ge­ralt, nie jesteś dzieckiem, wiesz, kim jesteś. Je­steś mu­tan­tem. Nie zro­zum mnie opacznie, nie mó­wię tego, by cię zniewa­żyć czy oka­zy­wać po­gardę. Stwier­dzam fakt. Je­steś mu­tan­tem, a jedną z pod­sta­wo­wych cech two­jej mu­tacji jest pełna nie­wrażli­wość na emo­cje. Ta­kim cię stwo­rzono, byś mógł wy­ko­ny­wać twój za­wód. Ro­zu­miesz? Ty nie mo­żesz ni­czego od­czu­wać. To, co bie­rzesz za uczucia, to pa­mięć ko­mór­kowa, so­ma­tyczna, je­śli wiesz, co zna­czy to słowo.

— Wy­obraź sobie, że wiem.

— Tym lepiej. Po­słu­chaj więc. Pro­szę cię o coś, o co mogę po­pro­sić wiedź­mina, a czło­wieka nie mógłbym. Je­stem szczery z wiedźmi­nem, z człowie­kiem nie mógłbym sobie po­zwo­lić na szczerość. Ge­ralt, ja chcę dać Yen­nie zro­zu­mie­nie i sta­bili­zację, uczucie i szczęście. Mo­żesz, z ręką na sercu, za­de­kla­ro­wać to samo? Nie, nie mo­żesz. Dla cie­bie to są słowa po­zba­wione zna­cze­nia. Włó­czysz się za Yenną, cie­sząc się jak dziecko z chwilowej sym­patii, jaką ci oka­zuje. Jak zdzi­czały kot, w któ­rego wszyscy ci­skają ka­mie­niami, mru­czysz, za­do­wo­lony, bo oto zna­lazł się ktoś, kto nie boi się cię po­gła­skać. Ro­zu­miesz, co mam na myśli? Och, wiem, że ro­zu­miesz, głupi nie jesteś, to jasne. Sam więc wi­dzisz, że nie masz prawa mi od­ma­wiać, gdy grzecznie pro­szę.

— Mam takie samo prawo od­ma­wiać — wy­ce­dził Ge­ralt — jak ty pro­sić, i tym sa­mym nasze prawa zno­szą się wzajem­nie, wra­camy do punktu wyj­ścia, a ten punkt jest taki: Yen, za nic sobie wi­dać ma­jąc moją mu­tację i jej skutki, jest teraz ze mną. Oświad­czy­łeś się jej, twoje prawo. Po­wie­działa, że się na­myśli? Jej prawo. Od­no­sisz wra­żenie, że prze­szkadzam jej w pod­jęciu de­cyzji? Że waha się? Że ja je­stem przy­czyną jej wa­hania? A to już moje prawo. Je­żeli się waha, to pew­nie jed­nak ma po temu po­wody. Pew­nie jed­nak coś jej daję, cho­ciaż może i brak na to słów w wiedź­miń­skim słowniku.

— Po­słu­chaj...

— Nie. Ty po­słu­chaj mnie. Była kie­dyś z tobą, po­wia­dasz? Kto wie, może to nie ja, ale ty byłeś dla niej tylko przelotną mi­łostką, ka­pry­sem, nie­opa­no­wa­niem emo­cji, tak dla niej ty­po­wym? Istredd, ja nie mogę na­wet wy­klu­czyć, czy aby nie trakto­wała cię wówczas wy­łącz­nie in­stru­mentalnie. Tego, pa­nie cza­ro­dzieju, nie da się wy­klu­czyć tylko na pod­sta­wie roz­mowy. W ta­kim przy­padku, jak mi się zdaje, in­strument bywa istot­niej­szy od elo­kwencji.

Istredd nie drgnął na­wet, na­wet nie zaci­snął szczęk. Ge­ralt po­dzi­wiał jego opa­no­wa­nie. Nie­mniej prze­dłu­ża­jące się mil­cze­nie zda­wało się wskazy­wać, że cios trafił cel­nie.

— Ba­wisz się sło­wami — rzekł wreszcie cza­ro­dziej. — Upajasz się nimi. Sło­wami chcesz za­stą­pić nor­malne, ludz­kie uczucia, któ­rych w to­bie nie ma. Twoje słowa nie wy­ra­żają uczuć, to tylko dźwięki, takie wy­daje ten cze­rep, gdy w niego stuk­nąć. Bo ty jesteś rów­nie pusty jak ten cze­rep. Nie masz prawa...

— Prze­stań — prze­rwał Ge­ralt ostro, być może na­wet zbyt ostro. — Prze­stań od­ma­wiać mi z upo­rem praw, mam tego do­syć, sły­szysz? Po­wie­działem ci, nasze prawa są równe. Nie, do na­głej cho­lery, moje są większe.

— Do­prawdy? — cza­ro­dziej po­bladł lekko, sprawia­jąc tym Ge­ral­towi nie­wy­sło­wioną przyjem­ność. — A to z ja­kiego ty­tułu?

Wiedźmin za­sta­no­wił się chwilę i zde­cy­do­wał dobić go.

A z ta­kiego — wy­palił — że wczoraj w nocy ko­chała się ze mną, a nie z tobą.

Istredd przy­cią­gnął czaszkę bli­sko ku sobie, po­gła­dził ją. Ręka, ku zmartwie­niu Ge­ralta, nie drgnęła mu na­wet.

— To, we­dług cie­bie, daje ja­kieś prawa?

— Tylko jedno. Prawo do wy­cią­gania wniosków.

— Aha — rzekł wolno cza­ro­dziej. — Do­brze. Jak chcesz. Ze mną ko­chała się dziś przed po­łu­dniem. Wy­cią­gnij wnioski, masz prawo. Ja już wy­cią­gną­łem.

Mil­cze­nie trwało długo. Ge­ralt roz­paczliwie szu­kał słów. Nie zna­lazł. Żad­nych.

— Szkoda tego ga­dania — po­wie­dział wreszcie, wstając, zły na sie­bie, bo za­brzmiało to ob­ce­sowo i głu­pio. — Idę.

— Idź do dia­bła — rzekł Istredd rów­nie ob­ce­sowo, nie pa­trząc na niego.

 


Rozdział piąty [top]

 

Gdy we­szła, leżał w ubraniu na łóżku, z dłońmi podłożo­nymi pod kark. Udawał, że pa­trzy w su­fit. Pa­trzył na nią.

Yenne­fer po­woli za­mknęła za sobą drzwi. Była piękna.

Jakaż ona jest piękna, po­my­ślał. Wszystko w niej jest piękne. I groźne. Te jej ko­lory, ten kon­trast czerni i bieli. Piękno i groza. Jej gaw­ronie, na­tu­ralne loki. Ko­ści po­licz­kowe, wy­raźne, za­zna­cza­jące się zmarszczką, którą uśmiech — jeśli uzna za ce­lowe się uśmiech­nąć — two­rzy obok ust, cu­dow­nie wą­skich i bla­dych pod po­madką. Jej brwi, cu­dow­nie nie­re­gu­larne, gdy zmyje wę­gie­lek, któ­rym pod­kre­śla je za dnia. Jej nos, cu­dow­nie za długi. Jej drobne dło­nie, cu­dow­nie ner­wowe, nie­spo­kojne i zdolne. Talia, cienka i wiotka, pod­kre­ślona nad­miernie ścią­gniętym pa­skiem. Smukłe nogi, na­da­jące w ru­chu obłe kształty czar­nej spódnicy. Piękna.

Bez słowa usia­dła przy stole, oparła pod­bró­dek na sple­cio­nych dło­niach.

— No, do­brze, za­czy­najmy — po­wie­działa. — To prze­dłu­ża­jące się, pełne dra­ma­ty­zmu mil­cze­nie jest zbyt ba­nalne jak dla mnie. Za­ła­twmy to. Wstawaj z łóżka i nie gap się w po­wałę z ob­ra­żoną miną. Sy­tu­acja jest do­sta­tecz­nie głu­pia i nie ma co ugłupiać jej jesz­cze bar­dziej. Wstawaj, mó­wię.

Wstał po­słusznie, bez ocią­gania, usiadł okrakiem na zydlu na­prze­ciw. Nie uni­kała jego wzroku. Mógł się spo­dziewać.

— Jak mó­wi­łam, za­ła­twmy to, za­ła­twmy to szybko. Żeby nie sta­wiać cię w nie­zręcznym poło­żeniu, od­po­wiem od razu na wszystkie pyta­nia, nie mu­sisz ich na­wet za­da­wać. Tak, to prawda, jadąc z tobą do Aedd Gy­nvael je­cha­łam do Istredda i wie­działam, że spo­tkawszy się z nim, pójdę z nim do łóżka. Nie są­dzi­łam, że to się wyda, że bę­dzie­cie chwalić się jeden przed dru­gim. Wiem, jak się teraz czu­jesz, i przykro mi z tego po­wodu. Ale nie, nie czuję się winna.

Milczał.

Yenne­fer po­trzą­snęła głową, jej lśniące, czarne loki ka­skadą spły­nęły z ra­mie­nia.

— Ge­ralt, po­wiedz coś.

— On... — od­chrząknął. — On mówi o tobie Yenna.

— Tak — nie spu­ściła oczu. — A ja do niego mó­wię Val. To jego imię. Istredd to przydo­mek. Znam go od lat, Ge­ralt. Jest mi bar­dzo bliski. Nie patrz tak na mnie. Ty też jesteś mi bliski. I w tym tkwi cały kło­pot.

— Za­sta­na­wiasz się nad przyję­ciem jego pro­po­zycji?

A że­byś wie­dział, za­sta­na­wiam się. Mó­wi­łam ci, znamy się od lat. Od... wielu lat. Łą­czą mnie z nim za­inte­re­so­wa­nia, cele, am­bicje. Ro­zu­miemy się bez słów. Może mi dać opar­cie, a kto wie, może przyjdzie dzień, gdy będą po­trze­bo­wać opar­cia. A nade wszystko... On... on mnie ko­cha. Tak my­ślę.

— Nie będę sta­wał ci na za­wa­dzie, Yen.

Pod­rzu­ciła głowę, a jej fioł­kowe oczy roz­bły­sły si­nym ogniem.

— Na za­wa­dzie? Czy ty ni­czego nie ro­zu­miesz, idioto? Gdy­byś sta­wał mi na za­wa­dzie, gdy­byś mi po pro­stu prze­szkadzał, to w mgnieniu oka po­zby­ła­bym się tej prze­szkody, tele­por­to­wa­ła­bym cię na ko­niec przylądka Bre­me­rvo­ord albo prze­nio­sła trąbą po­wietrzną do kraju Hannu. Przy odrobinie wy­siłku wto­piła­bym cię w ka­wał kwarcu i po­sta­wiła w ogródku na klombie pi­wo­nii. Mo­gła­bym też tak prze­prać ci mózg, że za­po­mniałbyś, kim by­łam i jak się na­zy­wa­łam. I to wszystko pod wa­run­kiem, że chciałoby mi się. Bo mo­gła­bym po pro­stu po­wie­dzieć: „Było miło, że­gnaj”. Mo­gła­bym zwiać po cichu, tak jak ty to kie­dyś zro­biłeś, ucie­kając z mo­jego domu w Ven­ger­bergu.

— Nie krzycz, Yen, nie bądź agre­sywna. I nie wy­wle­kaj tej hi­storii z Ven­ger­bergu, przy­rze­kli­śmy sobie prze­cież nie wra­cać już do tego. Nie mam do cie­bie żalu, Yen, nie robię ci prze­cież wy­rzu­tów. Wiem, że nie da się do cie­bie przyłożyć zwy­kłej miarki. A to, że mi przykro... To, że za­bija mnie świado­mość, że cię tracę... To pa­mięć ko­mór­kowa. Ata­wi­styczne resztki uczuć u wy­pra­nego z emo­cji mu­tanta...

— Nie cier­pię, gdy tak mó­wisz! — wy­buchnęła. — Nie zno­szę, gdy uży­wasz tego słowa. Nigdy wię­cej nie uży­waj go w mo­jej obecności. Nigdy!

— Czy to zmieni fakt? Prze­cież je­stem mu­tan­tem.

— Nie ma żad­nego faktu. Nie wy­ma­wiaj przy mnie tego słowa.

Czarna pu­stułka, sie­dząca na ro­gach jele­nia, machnęła skrzy­dłami, za­zgrzytała szponami. Ge­ralt spoj­rzał na ptaka, na jego żółte, nie­ru­chome oko. Yen­nefer znowu oparła pod­bró­dek na sple­cio­nych dło­niach.

— Yen.

— Słu­cham, Ge­ralt.

— Obiecałaś od­po­wie­dzieć na moje pyta­nia. Na pyta­nia, któ­rych na­wet nie mu­szę za­da­wać. Zo­stało jedno, naj­waż­niej­sze. To, któ­rego nigdy ci nie za­da­łem. Które ba­łem się za­dać. Od­po­wiedz na nie.

— Nie po­trafię, Ge­ralt — po­wie­działa twardo.

— Nie wie­rzę ci, Yen. Znam cię za do­brze.

— Nie można do­brze znać cza­ro­dziejki.

— Od­po­wiedz na moje pyta­nie, Yen.

— Od­po­wia­dam: nie wiem. Ale cóż to za od­po­wiedź?

Za­mil­kli. Do­bie­ga­jący z ulicy gwar ścichł, uspokoił się.

Chy­lące się ku za­cho­dowi słońce za­pa­liło ognie w szpa­rach okiennic, prze­szyło izbę sko­śnymi smu­gami światła.

— Aedd Gy­nvael — mruknął wiedźmin. — Okruch lodu... Czułem to. Wie­działem, że to mia­sto... Jest mi wro­gie. Złe.

— Aedd Gy­nvael — po­wtó­rzyła wolno. — Sanie kró­lowej el­fów Dla­czego? Dla­czego, Ge­ralt?

— Jadę za tobą, Yen, bo za­plą­tałem, za­węź­liłem uprząż mo­ich sań w płozy two­ich: A do­okoła mnie za­mieć. I mróz. Zimno.

Ciepło sto­pi­łoby w to­bie okruch lodu, któ­rym cię ugo­dzi­łam — szepnęła. — Wówczas pry­słby czar, zo­ba­czy­łbyś mnie taką, jaka na­prawdę je­stem.

— Smagaj tedy białe konie, Yen, nie­chaj mkną na pół­noc, tam gdzie nigdy nie na­staje od­wilż. Oby nigdy nie na­stała. Chcę jak naj­prę­dzej zna­leźć się w twoim lo­do­wym zamku.

Ten za­mek nie ist­nieje — usta Yen­nefer drgnęły, skrzywiły się. — Jest sym­bo­lem. A nasza sanna jest po­ści­giem za ma­rze­niem, które jest nie­osią­galne. Bo ja, kró­lowa el­fów, pra­gnę cie­pła. To wła­śnie jest moja ta­jem­nica. Dla­tego co roku wśród śnieżnej za­mieci moje sanie niosą mnie przez ja­kieś mia­steczko i co roku ktoś pora­żony moim cza­rem pętli uprząż swoich sań w płozy mo­ich. Co roku. Co roku ktoś nowy. Bez końca. Bo cie­pło, któ­rego tak pra­gnę, ni­we­czy zara­zem czar, ni­we­czy ma­gię i urok. Mój ugo­dzony lo­dową gwiazdką wy­bra­nek staje się nagle zwy­kłym ni­kim. A ja w jego od­taja­łych oczach staję się nie lep­sza od in­nych... śmiertelni­czek...

A spod nie­ska­zitel­nej bieli wy­łania się wio­sna — po­wie­dział. — Wy­łania się Aedd Gy­nvael, brzydkie mia­steczko o pięk­nej na­zwie. Aedd Gy­nvael i jego śmietnik, ogromna, śmier­dząca kupa śmieci, w którą mu­szę wejść, bo za to mi płacą, bo po to mnie stwo­rzono, by wchodzić w plu­ga­stwo, które in­nych na­pawa wstrętem i obrzy­dze­niem. Po­zba­wiono mnie zdol­ności od­czu­wa­nia, abym nie był w sta­nie od­czuć, jak po­twornie plu­gawe jest owo plu­ga­stwo, bym nie cof­nął się, nie uciekł przed nim, przejęty zgrozą. Tak, po­zba­wiono mnie uczuć. Ale nie­do­kład­nie. Ten, kto to robił, spartaczył ro­botę, Yen.

Za­mil­kli. Czarna pu­stułka za­sze­le­ściła pió­rami, roz­wi­jając i skła­dając skrzydła.

— Ge­ralt...

— Słu­cham.

— Te­raz ty od­po­wiedz na moje pyta­nie. Na to pyta­nie, któ­rego nigdy ci nie za­da­łam. To, które ba­łam się... Te­raz rów­nież ci go nie za­dam, ale od­po­wiedz. Bo... bo bar­dzo pra­gnę­ła­bym usły­szeć twoją od­po­wiedź. To jedno, je­dyne słowo, któ­rego nigdy mi nie po­wie­działeś. Wy­po­wiedz je, Ge­ralt. Pro­szę.

— Nie po­trafię.

— Co jest przy­czyną?

— Nie wiesz? — uśmiech­nął się smutno. — Moja od­po­wiedź by­łaby tylko sło­wem. Sło­wem, które nie wy­raża uczucia, nie wy­raża emo­cji, bo z tych je­stem wy­prany. Sło­wem, które by­łoby wy­łącz­nie dźwię­kiem, jaki wy­daje przy ude­rze­niu pusty i zimny cze­rep.

Pa­trzyła na niego w mil­cze­niu. Jej oczy, sze­roko roz­warte, na­brały ko­loru go­reją­cego fio­letu.

— Nie, Ge­ralt — po­wie­działa — to nie­prawda. A może prawda, ale nie­pełna. Nie jesteś wy­prany z uczuć. Te­raz to wi­dzę. Te­raz wiem, że...

Za­mil­kła.

— Do­kończ, Yen. Zde­cy­do­wa­łaś już. Nie kłam. Znam cię. Wi­dzę to w two­ich oczach.

Nie spu­ściła wzroku. Wie­dział.

— Yen — szepnął.

— Daj rękę — po­wie­działa.

Ujęła jego dłoń po­mię­dzy swoje, od razu po­czuł mrowie­nie i tęt­nie­nie krwi w ży­łach przedra­mie­nia. Yen­nefer szeptała za­klę­cia, spo­koj­nym, mia­ro­wym gło­sem, ale wi­dział kro­ple potu, któ­rymi wy­siłek sper­lił jej po­bla­dłe czoło, wi­dział roz­sze­rzone z bólu źre­nice.

Pu­ściw­szy jego rękę, wy­cią­gnęła dło­nie, poru­szyła nimi, pieszczo­tli­wym ge­stem głaszcząc jakiś nie­wi­dzialny kształt, po­woli, od góry ku do­łowi. Mię­dzy jej pal­cami po­wie­trze za­częło gęst­nieć i męt­nieć, wzdymać się i tętnić jak dym.

Pa­trzył zafa­scy­no­wany. Ma­gia twórcza, uwa­żana za szczytowe osią­gnię­cie cza­ro­dziejów, zaw­sze go fa­scy­no­wała, o wiele bar­dziej niż iluzja czy ma­gia transfor­mu­jąca. Tak, Istredd miał rację, po­my­ślał, w po­rów­naniu z taką ma­gią moje Znaki wy­glą­dają po pro­stu śmiesznie.

Między drgają­cymi z wy­siłku dłońmi Yen­nefer po­woli ma­te­riali­zo­wał się kształt ptaka czar­nego jak wę­giel. Palce cza­ro­dziejki deli­kat­nie gła­skały na­stro­szone piórka, pła­ską główkę, za­krzy­wiony dziób. Jesz­cze jeden ruch, hip­noty­zu­jąco płynny, pieszczo­tliwy i czarna pu­stułka, po­krę­ciw­szy głową, za­skrzeczała gło­śno. Jej bliź­niaczka, wciąż nie­ru­chomo sie­dząca na ro­gach, od­po­wie­działa skrzecze­niem.

— Dwie pu­stułki — rzekł Ge­ralt cicho. — Dwie czarne pu­stułki, stwo­rzone za po­mocą ma­gii. Jak mniemam, obie są ci po­trzebne.

— Słusznie mniemasz — po­wie­działa z tru­dem. — Obie są mi po­trzebne. My­liłam się, są­dząc, że wy­star­czy jedna. Jak ja bar­dzo się my­liłam, Ge­ralt... Do jakiej po­myłki przywio­dła mnie py­cha kró­lowej zimy, prze­ko­nanej o swojej wszech­mocy. A są rze­czy, któ­rych nie spo­sób zdo­być na­wet ma­gią. I są dary, któ­rych nie wolno przyjąć, jeśli nie jest się w sta­nie od­wzajem­nić ich... czymś rów­nie cen­nym. W prze­ciw­nym razie taki dar prze­ciek­nie przez palce, stopi się niby okruch lodu, zaci­śnięty w dłoni. Zo­sta­nie tylko żal, po­czu­cie straty i krzywdy...

— Yen...

— Je­stem cza­ro­dziejką, Ge­ralt. Wła­dza nad ma­terią, którą po­sia­dam, jest da­rem. Da­rem od­wzajem­nio­nym. Za­pła­ciłam zań... Wszyst­kim, co po­sia­da­łam. Nie zo­stało nic.

Milczał. Cza­ro­dziejka przetarła czoło drżącą dło­nią.

— My­liłam się — po­wtó­rzyła. — Ale na­pra­wię mój błąd. Emocje i uczucia...

Do­tknęła głowy czar­nej pu­stułki. Ptak na­stro­szył się, bez­gło­śnie otwierając krzywy dziób.

— Emocje, ka­prysy i kłamstwa, fa­scy­nacja i gra. Uczucia i ich brak... Dary, któ­rych nie wolno przyjąć... Kłamstwo i prawda. Czym jest prawda? Za­prze­cze­niem kłamstwa? Czy stwierdze­niem faktu? A jeżeli fakt jest kłam­stwem, czym jest wówczas prawda? Kto jest pełen uczuć, które nim tar­gają, a kto pustą sko­rupą zim­nego cze­repu? Kto? Co jest prawdą, Ge­ralt? Czym jest prawda?

— Nie wiem, Yen. Po­wiedz mi.

— Nie — po­wie­działa i spu­ściła oczy. Po raz pierwszy. Nigdy przedtem nie wi­dział, by to ro­biła. Nigdy — Nie — po­wtó­rzyła. — Nie mogę, Ge­ralt. Nie mogę ci tego po­wie­dzieć. Po­wie ci to ten ptak, zro­dzony z do­tknięcia two­jej dłoni. Ptaku? Czym jest prawda?

— Prawda — po­wie­działa pu­stułka — jest okruchem lodu.

 


Rozdział szósty [top]

 

Cho­ciaż wy­da­wało mu się, że bez celu i za­miaru wę­druje zauł­kami, nagle zna­lazł się przy po­łu­dniowym mu­rze, na wy­ko­pali­sku, wśród sieci ro­wów, prze­ci­nają­cych ruiny przy ka­miennej ścia­nie, błą­dzą­cych za­ko­sami wśród od­sło­nię­tych kwa­dra­tów sta­ro­żyt­nych fun­da­mentów.

Istredd był tam. W ko­szuli z pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami i wy­so­kich bu­tach po­krzykiwał na pa­choł­ków, roz­ko­pują­cych mo­ty­kami pa­siastą ścianę wy­kopu wy­peł­nio­nego róż­no­kolo­ro­wymi war­stwami ziemi, gliny i wę­gla drzew­nego. Obok na de­skach, le­żały po­czer­niałe kości, sko­rupy garnków i inne przed­mioty, nie­roz­po­zna­walne, sko­ro­do­wane, zbrylone rdzą.

Czaro­dziej za­uwa­żył go na­tychmiast. Wy­daw­szy ko­pią­cym kilka gło­śnych pole­ceń, wy­sko­czył z wy­kopu, pod­szedł, wy­cie­rając ręce o spodnie.

— Słu­cham, o co cho­dzi? — spy­tał ob­ce­sowo.

Wiedźmin, sto­jąc przed nim nie­ru­chomo, nie od­po­wie­dział. Pa­choł­ko­wie, po­zo­rując pracę, ob­ser­wo­wali ich pil­nie, szeptali mię­dzy sobą.

— Aż try­ska od cie­bie nie­na­wi­ścią. — Istredd skrzywił się. — O co cho­dzi, py­tam? Zde­cy­do­wa­łeś się? Gdzie jest Yenna? Mam na­dzieję, że...

— Nie miej za dużo na­dziei, Istredd.

— Oho — po­wie­dział cza­ro­dziej. — Cóż to sły­szę w twoim gło­sie? Czy aby do­brze cię wy­czu­wam?

A cóż ta­kiego wy­czu­wasz?

Istredd oparł pię­ści o bio­dra i spoj­rzał na wiedź­mina wy­zy­wa­jąco.

— Nie zwódźmy się na­wzajem — po­wie­dział. — Nie­na­wi­dzisz mnie i ja cie­bie też. Zniewa­żyłeś mnie, mó­wiąc o Yen­nefer... wiesz, co. Ja od­po­wie­działem ci po­dobną zniewagą. Prze­szkadzasz mi, ja prze­szkadzam tobie. Za­ła­twmy to jak męż­czyźni. Nie wi­dzę in­nego roz­wią­zania. Po to tu przy­sze­dłeś, prawda?

— Tak — po­wie­dział Ge­ralt trąc czoło. — Masz rację, Istredd. Po to tu przy­sze­dłem. Nie­wąt­pli­wie.

— Słusznie. To nie może trwać. Do­piero dzi­siaj do­wie­działem się, że od paru lat Yenna krąży mię­dzy nami jak szmaciana pi­łeczka. Raz jest ze mną, raz z tobą. Ucieka ode mnie, aby szu­kać cie­bie, i na od­wrót. Inni, z któ­rymi jest w prze­rwach, nie liczą się. Li­czymy się tylko my dwaj. Tak dalej być nie może. Jest nas dwóch, musi zo­stać jeden.

— Tak — po­wtó­rzył Ge­ralt, nie od­ry­wa­jąc ręki od czoła. — Tak... Masz rację.

W na­szym zadu­faniu — cią­gnął cza­ro­dziej — my­śleli­śmy, że Yenna bez wa­hania wy­bie­rze lep­szego. Co do tego, kto jest tym lep­szym, ża­den z nas nie miał wąt­pli­wo­ści. Do­szło do tego, że jak smarka­cze za­czę­liśmy li­cy­to­wać się jej wzglę­dami i rów­nie mało co nie­doro­śli smarka­cze poj­mo­wali­śmy, czym były te względy i co oznaczały. Mniemam, że po­dob­nie jak ja przemy­ślałeś to sobie i wiesz, jak bar­dzo my­lili­śmy się obaj. Yenna nie ma naj­mniej­szego za­miaru wy­bie­rać mię­dzy nami, na­wet gdy przyj­miemy, że umiałaby wy­brać. Cóż, bę­dziemy mu­sieli za­ła­twić to za nią. Ja bo­wiem nie my­ślę dzie­lić się Yenną z ni­kim, a fakt, że tu przy­sze­dłeś, świadczy po­dob­nie o tobie. Znamy ją obaj aż za do­brze. Do­póki jest nas dwóch, ża­den nie może być jej pe­wien. Musi zo­stać jeden. Zro­zu­mia­łeś to, prawda?

— Prawda — po­wie­dział wiedźmin, z tru­dem poru­sza­jąc martwie­ją­cymi war­gami. — Prawda jest okruchem lodu...

— Co?

— Nic.

— Co się z tobą dzieje? Je­steś chory czy pi­jany? Czy też może nafa­sze­ro­wany wiedź­miń­skimi zio­łami?

— Nic mi nie jest. Coś... coś wpa­dło mi do oka. Istredd, musi zo­stać jeden. Tak, po to tu przy­sze­dłem. Nie­wąt­pli­wie.

— Wie­działem — po­wie­dział cza­ro­dziej. — Wie­działem, że przyj­dziesz. Zresztą, będą z tobą szczery. Uprze­dzi­łeś mnie w za­mia­rach.

— Pio­run kuli­sty? — uśmiech­nął się blado wiedźmin.

Istredd zmarsz­czył brwi.

— Może — po­wie­dział. — Może i pio­run kuli­sty. Ale na pewno nie zza wę­gła. Ho­no­rowo, twa­rzą w twarz. Je­steś wiedźmi­nem, to wy­rów­nuje szanse. No, de­cyduj, gdzie i kiedy.

Geralt za­sta­no­wił się. I zde­cy­do­wał.

— Ten pla­cyk... wskazał ręką. — Prze­cho­dzi­łem tam­tędy...

— Wiem. Jest tam stud­nia, na­zywa się Zie­lony Klucz.

— Przy studni za­tem. Tak. Przy studni... Jutro, dwie go­dziny po wschodzie słońca.

— Do­brze. Będę tam o cza­sie.

Stali przez chwilę nie­ru­chomo, nie pa­trząc na sie­bie. Wreszcie cza­ro­dziej mruknął coś pod no­sem, kop­nął bryłę gliny i roz­bił ją ude­rze­niem ob­casa.

— Ge­ralt?

— Co?

— Nie czu­jesz się głu­pio?

— Czuję się głu­pio — przy­znał nie­chęt­nie wiedźmin.

— Ulżyło mi — mruknął Istredd. — Bo ja czuję się jak ostatni kre­tyn. Nigdy nie przy­puszcza­łem, że kie­dyś będę mu­siał bić się z wiedźmi­nem na śmierć i życie z po­wodu ko­biety.

— Wiem, jak się czu­jesz, Istredd.

— Cóż... — cza­ro­dziej uśmiech­nął się wy­mu­sze­nie. — Fakt, że do tego do­szło, że zde­cy­do­wa­łem się na coś tak da­lece sprzecz­nego z moją na­turą, świadczy o tym, że... Że tak trzeba.

— Wiem, Istredd.

— Oczywi­ście wiesz także, że ten z nas, który prze­żyje, bę­dzie mu­siał prędko ucie­kać i schować się przed Yenną na końcu świata?

— Wiem.

I oczywi­ście li­czysz na to, że gdy ochłonie z wściekło­ści, bę­dzie można do niej wró­cić?

— Oczywi­ście.

— No, to za­ła­twione — cza­ro­dziej zro­bił ruch, jakby chciał się od­wró­cić, po chwili wa­hania wy­cią­gnął do niego dłoń. — Do jutra, Ge­ralt.

— Do jutra — wiedźmin uści­snął podaną mu rękę. — Do jutra, Istredd.

 


Rozdział siódmy [top]

 

— Hej, wiedźmi­nie!

Geralt uniósł głowę znad stołu, na któ­rego bla­cie w za­my­śle­niu roz­ma­zy­wał roz­lane piwo w fan­ta­zyjne esy-flo­resy.

— Nie­łatwo było cię zna­leźć — sta­rosta Her­bolth przy­siadł się, od­sunął dzbanki i kufle. — W obe­rży po­wie­dzieli, żeś się wy­niósł do sta­jen, w staj­niach zna­la­złem tylko konia i to­bołki. A ty tu... To chyba naj­par­szywsza karczma w ca­łym mie­ście. Tylko naj­gor­sza ho­łota tu przy­cho­dzi. Co tu ro­bisz?

— Piję.

— Wi­dzę. Chciałem z tobą po­gwa­rzyć. Trzeźwyś?

— Jak dziecko.

— Ra­dem.

O co wam cho­dzi, Her­bolth? Je­stem, jak wi­dzi­cie, za­jęty — Ge­ralt uśmiech­nął się do dziewki sta­wia­jącej na stole ko­lejny dzban.

— Ro­ze­szła się plotka — zmarsz­czył się sta­rosta — że ty i nasz cza­ro­dziej po­sta­no­wili­ście się po­za­bijać.

— To nasza sprawa. Jego i moja. Nie wtrą­caj­cie się.

— Nie, to nie wa­sza sprawa — za­prze­czył Her­bolth. — Istredd jest nam po­trzebny, nie stać nas na dru­giego cza­ro­dzieja.

— Idź­cie tedy do świątyni i po­mó­dlcie się o jego zwy­cię­stwo.

— Nie kpij, no — warknął sta­rosta. — I nie wy­mą­drzaj się, przybłędo jeden. Na bo­gów, gdy­bym nie wie­dział, że cza­row­nik mi tego nie wy­ba­czy, to wtrą­cił­bym cię do lochu, na samo dno jamy, wy­wlókł za mury dwójką koni albo kazał Cy­ka­dzie za­kłuć cię jak świ­nię. Ale, nie­stety, Istredd ma bzika na punkcie ho­noru i nie da­ro­wałby mi tego. Wiem, że by mi nie da­ro­wał.

— Świetnie się składa — wiedźmin dopił ko­lejny kufel i wy­pluł pod stół źdźbło słomy, które do niego wpa­dło. — Upiekło mi się, nie ma co. To wszystko?

— Nie — po­wie­dział Her­bolth, wy­cią­gając spod płaszcza na­bity mie­szek. — Masz tu sto ma­rek, wiedźmi­nie, bierz je i wy­noś się z Aedd Gy­nvael. Wy­noś się stąd, naj­lepiej zaraz, w każ­dym razie przed wschodem słońca. Po­wie­działem, że nie stać nas na dru­giego cza­ro­dzieja, nie do­puszczę, by nasz ry­zy­ko­wał ży­ciem w poje­dynku z kimś ta­kim jak ty, z głu­piego po­wodu, dla ja­kiejś...

Urwał, nie do­koń­czył, cho­ciaż wiedźmin na­wet nie drgnął.

— Za­bierz zza tego stołu twoją pa­skudną mordę, Her­bolth — po­wie­dział Ge­ralt. — A twoje sto ma­rek wsadź so­bie w rzyć. Odejdź, bo nie­do­brze mi się robi na twój wi­dok, jesz­cze chwila, a obrzygam cię od czapki po ciżmy.

Staro­sta schował mie­szek, poło­żył obie dło­nie na stole.

— Nie, to nie — po­wie­dział. — Chciałem po do­broci, ale jeśli nie, to nie. Bij­cie się, po­sieczcie, spal­cie, po­roz­ry­waj­cie na sztuki dla tej dziwki, roz­kła­dają­cej nogi dla każ­dego, kto ze­chce. My­ślę, że Istredd po­radzi sobie z tobą, ty płatny zbóju, tak, że tylko buty z cie­bie zo­staną, ale jeśli nie, to ja cię do­padnę, za­nim jesz­cze jego trup osty­gnie i wszystkie gnaty po­łamię ci na tortu­rach. Jed­nego ca­łego miej­sca na tobie nie zo­sta­wię, ty...

Nie zdą­żył cof­nąć rąk ze stołu, ruch wiedź­mina był zbyt szybki, wy­ska­ku­jące spod blatu ra­mię za­ma­zało się w oczach sta­rosty, a sztylet z hu­kiem utkwił po­mię­dzy pal­cami jego dłoni.

— Może — szepnął wiedźmin, zaci­ska­jąc pięść na rę­koje­ści pu­gi­nału, wpa­trzony w twarz Her­bol­tha, z któ­rej od­pły­nęła krew. — Może Istredd mnie za­bije. Ale jeśli nie... Wtedy odejdę stąd, a ty, śmieciu plu­gawy, nie pró­buj mnie za­trzymy­wać, jeśli nie chcesz, by uliczki wa­szego brudnego mia­sta spie­niły się od po­soki. Precz stąd.

— Pa­nie sta­rosto! Co się tu dzieje? Hej, ty...

— Spo­koj­nie, Cy­kada — po­wie­dział Her­bolth, co­fając po­woli dłoń, wolno su­nąc nią po stole, coraz dalej od ostrza sztyletu. — Nic się nie stało. Nic.

Cy­kada wsu­nął do po­chwy na wpół do­byty miecz. Ge­ralt nie pa­trzył na niego. Nie pa­trzył na sta­rostę wy­cho­dzą­cego z karczmy, osła­nia­nego przez Cy­kadę przed zata­cza­ją­cymi się flisa­kami i woź­ni­cami. Pa­trzył na ma­łego czło­wieczka o szczurzej twa­rzy i czar­nych, prze­ni­kli­wych oczach, sie­dzą­cego kilka sto­łów dalej.

Zde­ner­wo­wa­łem się, stwierdził ze zdu­mie­niem. Ręce mi drżą. Na­prawdę, drżą mi ręce. To nie­prawdo­po­dobne, to, co się ze mną dzieje. Czyżby to zna­czyło, że...

Tak, po­my­ślał, pa­trząc na czło­wieczka o szczurzej twa­rzy. Chyba tak.

Tak trzeba, po­my­ślał.

Jakie zimno...

Wstał.

Pa­trząc na czło­wieczka, uśmiech­nął się. Po­tem od­chy­lił połę kurtki, wy­cią­gnął z na­bitej sa­kiewki dwie złote mo­nety, rzu­cił je na stół. Mo­nety za­brzę­czały, jedna, to­cząc się, ude­rzyła o ostrze sztyletu, wciąż tkwiącego w wy­gła­dzo­nym drewnie.

 


Rozdział ósmy [top]

 

Ude­rze­nie spa­dło nie­spo­dziewa­nie, pałka cicho świ­snęła w ciemności, tak szybko, że nie­wiele bra­ko­wało, by wiedźmin nie zdą­żył za­sło­nić głowy unie­sio­nym od­ru­chowo ra­mie­niem, by nie zdo­łał za­mortyzo­wać ciosu ela­stycznym ugię­ciem ciała. Od­sko­czył, upa­dając na ko­lano, prze­ko­zioł­ko­wał, sta­nął na nogi, wy­czuł ruch po­wie­trza, ustę­pują­cego pod no­wym za­ma­chem pałki, uniknął ciosu zwinnym piru­etem, zawi­ro­wał po­mię­dzy dwie ota­cza­jące go w ciemności syl­wetki, się­gnął nad prawe ra­mię. Po miecz.

Nie miał mie­cza.

Nic nie wy­ko­rzeni ze mnie tych od­ru­chów, po­my­ślał, od­ska­kując miękko. Ru­tyna? Pa­mięć ko­mór­kowa? Je­stem mu­tan­tem, re­aguję jak mu­tant, po­my­ślał, pa­dając znów na ko­lano, uni­kając ude­rze­nia, się­gając po sztylet do cho­lewy. Nie miał sztyletu.

Uśmiechnął się krzywo i do­stał pałką w głowę. Roz­bły­sło mu w oczach, ból za­pro­mie­nio­wał aż do czubków pal­ców. Upadł, od­prę­żając się, nie prze­sta­jąc uśmie­chać.

Ktoś zwa­lił się na niego, przy­ci­ska­jąc do ziemi. Ktoś inny ze­rwał mu sa­kiewkę z pasa. Zło­wił okiem błysk noża. Klę­czący na jego piersi roze­rwał mu ku­brak pod szyją, chwycił za łań­cu­szek, wy­cią­gnął me­da­lion. I na­tychmiast wy­pu­ścił go z ręki.

— Na Baal-Ze­butha — usły­szał sap­nię­cie. — To wiedźmin... Cha­rak­ter­nik...

Ten drugi za­klął dy­sząc.

— Nie miał mie­cza... Bo­go­wie... Tfu, tfu, na urok, na Złe... Wiejmy stąd, Rad­gast! Nie do­tykaj go, tfu, tfu!

Księ­życ na mo­ment prze­świetlił rzad­szą chmurę. Ge­ralt zo­ba­czył tuż nad sobą wy­chu­dłą, szczurzą twarz, małe, czarne, lśniące oczka. Usłyszał tupot nóg tego dru­giego, od­da­la­jący się, nik­nący w za­ułku, z któ­rego śmier­działo ko­tami i przypalo­nym tłuszczem.

Czło­wie­czek o twa­rzy szczura zdjął po­woli ko­lano z jego piersi.

— Na­stęp­nym ra­zem... — Ge­ralt usły­szał jego wy­raźny szept. — Na­stęp­nym ra­zem, gdy bę­dziesz chciał po­peł­nić sa­mo­bój­stwo, wiedźmi­nie, to nie wciągaj w to in­nych. Po pro­stu po­wieś się w stajni na lej­cach.

 


Rozdział dziewiąty [top]

 

W nocy mu­siało pa­dać.

Geralt wy­szedł przed staj­nię, prze­cie­rając oczy, wy­cze­sując pal­cami słomę z wło­sów. Wscho­dzące słońce błyszczało na mo­krych da­chach, zło­tem lśniło w kału­żach. Wiedźmin splu­nął, w ustach wciąż miał nie­smak, guz na gło­wie rwał tę­pym bó­lem.

Na ba­rierce przed staj­nią sie­dział chudy, czarny kot, w sku­pie­niu liżąc łapkę.

— Kici, kici, ko­teczku — po­wie­dział wiedźmin.

Kot nie­ru­cho­mie­jąc spoj­rzał na niego zło­wrogo, poło­żył uszy i za­sy­czał, ob­na­żając kiełki.

— Wiem — Ge­ralt kiw­nął głową. — Ja cie­bie też nie lubię. Żar­to­wa­łem tylko.

Nie­spiesz­nymi ru­chami mocno po­ścią­gał roz­luź­nione klamry i sprzączki kurtki, wy­rów­nał na sobie fałdy odzieży, sprawdził, czy w żad­nym miej­scu nie ograni­czają swo­body ru­chów. Prze­rzu­cił miecz przez plecy, po­pra­wił poło­żenie rę­koje­ści nad pra­wym bar­kiem. Przepasał czoło skó­rzaną opa­ską, od­gar­nia­jąc włosy do tyłu, za uszy. Na­cią­gnął dłu­gie, bo­jowe rę­ka­wice, naje­żone krót­kimi stoż­kami srebrnych kol­ców.

Jesz­cze raz spoj­rzał na słońce, zwę­żając źre­nice w pio­nowe szparki. Piękny dzień, po­my­ślał. Piękny dzień do walki.

Wes­tchnął, splu­nął i po­woli po­szedł w dół uliczki, wzdłuż mu­rów wy­dzielają­cych ostrą, prze­ni­kliwą woń mo­krego tynku, wa­pien­nej za­prawy.

— Ej, cu­daku!

Obej­rzał się. Cy­kada w to­wa­rzy­stwie trzech po­dej­rza­nie wy­glą­dają­cych, uzbrojo­nych osobni­ków sie­dział na sto­sie belek uło­żo­nych wzdłuż wału. Wstał, prze­cią­gnął się, wy­szedł na śro­dek uliczki, sta­ran­nie omijając ka­łuże.

— Do­kąd to? — spy­tał, opie­rając wą­skie dło­nie o ob­cią­żony bro­nią pas.

— Nie twój inte­res.

— Żeby wy­ja­śnić sprawę, guzik mnie ob­cho­dzą sta­rosta, cza­row­nik i całe to za­srane mia­sto — po­wie­dział Cy­kada, wolno ak­cen­tując słowa. — Idzie mi jed­nak o cie­bie, wiedźmi­nie. Nie doj­dziesz do końca tej uliczki. Sły­szysz? Chcę spraw­dzić, jakiś to sprawny w walce. Nie daje mi to spo­koju. Stój, po­wia­dam.

— Zjeżdżaj mi z drogi.

— Stój! — wrzasnął Cy­kada, kła­dąc dłoń na rę­koje­ści mie­cza. — Nie po­jąłeś, co mó­wię? Bę­dziemy się bić! Wy­zy­wam cię! Za­raz się okaże, kto jest lep­szy!

Geralt wzruszył ra­mio­nami, nie zwalnia­jąc kroku.

— Wy­zy­wam cię do walki! Sły­szysz, od­mieńcze? — krzyknął Cy­kada, po­now­nie za­stę­pując mu drogę. — Na co cze­kasz? Wy­cią­gaj że­lazo z jasz­czura! Co to, strach cię oble­ciał? Czy też może sta­jesz tylko tym, któ­rzy, jak Istredd, chę­do­żyli tę twoją wiedźmę?

Geralt szedł dalej, zmu­sza­jąc Cy­kadę do cofa­nia się, do nie­zręcznego mar­szu ty­łem. To­wa­rzy­szący Cy­ka­dzie osobnicy wstali z kupy bierwion, ru­szyli za nimi, trzyma­jąc się jed­nak z tyłu, w od­dale­niu. Ge­ralt sły­szał, jak błoto mla­ska pod ich bu­tami.

— Wy­zy­wam cię! — po­wtó­rzył Cy­kada, bled­nąc i czerwie­nie­jąc na przemian. — Sły­szysz, wiedź­miń­ska za­razo? Czego ci jesz­cze trzeba? Mam na­pluć ci w gębę?

— Pluj sobie.

Cy­kada za­trzymał się i rze­czy­wi­ście na­brał tchu w piersi, skła­dając usta do plu­nię­cia. Pa­trzył w oczy wiedź­mina, nie na jego ręce. I to był błąd. Ge­ralt, wciąż nie zwalnia­jąc kroku, bły­ska­wicznie ude­rzył go, bez za­ma­chu, tylko z ugię­cia kolan, pię­ścią w kol­cza­stej rę­ka­wicy. Ude­rzył w same usta, pro­sto w wy­krzy­wione wargi. Wargi Cy­kady pękły, eks­plo­do­wały jak miaż­dżone wi­śnie. Wiedźmin zgar­bił się i ude­rzył jesz­cze raz, w to samo miej­sce, tym ra­zem bio­rąc krótki za­mach, czu­jąc, jak wraz z siłą i im­pe­tem ude­rze­nia uchodzi z niego wście­kłość. Cy­kada, obra­cając się z jedną nogą w bło­cie, a drugą w górze, rzy­gnął krwią i plu­snął w ka­łużę, na wznak. Wiedźmin, sły­sząc za sobą syk­nię­cie klingi w po­chwie, za­trzymał się i ob­rócił płynnie, z dło­nią na rę­koje­ści mie­cza.

— No — po­wie­dział drżą­cym ze zło­ści gło­sem. — No, pro­szę.

Ten, który do­był broni, pa­trzył mu w oczy. Przez chwilę. Po­tem od­wró­cił wzrok. Po­zo­stali za­częli się cofać. Po­woli, coraz szybciej. Sły­sząc to, człowiek z mie­czem cof­nął się rów­nież, bez­gło­śnie poru­sza­jąc ustami. Ten, który był naj­dalej, od­wró­cił się i po­biegł, roz­pry­sku­jąc błoto. Po­zo­stali za­marli w miej­scu, nie pró­bo­wali pod­cho­dzić.

Cy­kada ob­rócił się w bło­cie, uniósł się, wspinając na łok­ciach, za­beł­kotał, charknął, wy­pluł coś bia­łego wraz ze sporą ilo­ścią czerwieni. Prze­cho­dząc obok Ge­ralt od nie­chcenia kop­nął go w poli­czek, dru­zgo­cąc kość jarz­mową, po­now­nie wchlapu­jąc w ka­łużę.

Po­szedł dalej, nie oglą­dając się.

Istredd już był przy studni, stał tam, oparty o cem­bro­winę, o drewnianą, za­zie­le­nioną mchem obu­dowę ko­ło­wrotu. U pasa miał miecz. Piękny, lekki, ter­gań­ski miecz z pół­za­mkniętą gardą, opie­ra­jący się okutym koń­cem po­chwy o lśniącą cho­lewę jeź­dzieckiego buta. Na ra­mie­niu cza­ro­dzieja sie­dział na­stro­szony czarny ptak.

Pu­stułka.

— Je­steś, wiedźmi­nie — Istredd pod­sta­wił pu­stułce urę­ka­wi­czoną rękę, deli­kat­nie i ostrożnie po­sa­dził ptaka na daszku nad stud­nią.

— Je­stem, Istredd.

— Nie są­dzi­łem, że przyj­dziesz. My­śla­łem, że wy­je­cha­łeś.

— Nie wy­je­cha­łem.

Czaro­dziej za­śmiał się swo­bod­nie i gło­śno, od­rzu­cając głowę do tyłu.

— Chciała nas... chciała nas oca­lić — po­wie­dział. — Obu. Nic z tego, Ge­ralt. Skrzy­żujmy ostrza. Musi zo­stać jeden.

— Za­mie­rzasz wal­czyć mie­czem?

— To cię dziwi? Prze­cież i ty za­mie­rzasz wal­czyć mie­czem. Dalej, sta­waj.

— Dla­czego, Istredd? Dla­czego mie­czem, a nie ma­gią?

Czaro­dziej po­bladł, usta drgnęły mu ner­wowo.

— Sta­waj, mó­wię! — krzyknął. — Nie czas na pyta­nia, czas pytań mi­nął! Te­raz jest czas czy­nów!

— Chcę wie­dzieć — po­wie­dział po­woli Ge­ralt. — Chcę wie­dzieć, dla­czego miecz. Chcę wie­dzieć, skąd i dla­czego zna­lazła się u cie­bie ta czarna pu­stułka. Mam prawo to wie­dzieć. Mam prawo do prawdy, Istredd.

— Do prawdy? — po­wtó­rzył gorzko cza­ro­dziej. — Ano, może i masz. Tak, może i masz. Na­sze prawa są równe. Pu­stułka, py­tasz? Przyle­ciała o świ­cie, mo­kra od desz­czu. Przynio­sła list. Kró­ciutki, znam go na pa­mięć. „Że­gnaj, Val. Wy­bacz mi. Są dary, któ­rych nie wolno przyjmo­wać, a nie ma we mnie ni­czego, czym mo­gła­bym ci się od­wdzię­czyć. I to jest prawda, Val. Prawda jest okruchem lodu.” No, Ge­ralt? Za­do­wo­liłem cię? Sko­rzy­stałeś ze swojego prawa?

Wiedźmin po­woli kiw­nął głową.

— Do­brze — rzekł Istredd. — Te­raz ja sko­rzy­stam z mo­jego. Bo ja nie przyjmuję tego listu do wia­do­mo­ści. Ja nie mogę bez niej... Wolę już... Sta­waj, do dia­bła!

Zgar­bił się i wy­cią­gnął miecz szybkim, zwinnym ru­chem, świad­czą­cym o wprawie. Pu­stułka za­skrzeczała.

Wiedźmin stał nie­ru­chomo, z opusz­czo­nymi wzdłuż bo­ków rę­kami.

— Na co cze­kasz? — szczeknął cza­ro­dziej.

Geralt po­woli uniósł głowę, po­pa­trzył na niego przez chwilę, po­tem od­wró­cił się na pię­cie.

— Nie, Istredd — po­wie­dział cicho. — Że­gnaj.

— Co to ma zna­czyć, do cho­lery?

Geralt za­trzymał się.

— Istredd — rzu­cił przez ra­mię. — Nie wciągaj w to in­nych. Je­żeli mu­sisz, to po­wieś się w stajni na lej­cach.

— Ge­ralt! — krzyknął cza­ro­dziej, a głos za­łamał mu się nagle, ude­rzył ucho fał­szywą, złą nutą. — Ja nie zre­zy­gnuję! Nie ucieknie przede mną! Po­jadę za nią do Ven­ger­bergu, po­jadę za nią na ko­niec świata, od­najdę ją! Nie zre­zy­gnuję z niej nigdy! Wiedz o tym!

— Że­gnaj, Istredd.

Od­szedł w za­ułek, nie od­wra­cając się już ani razu. Szedł, nie zwracając uwagi na ludzi, szybko schodzą­cych mu z drogi, na za­trza­ski­wane po­spiesznie drzwi i okiennice. Nie za­uwa­żał ni­kogo i ni­czego.

Myślał o li­ście, który czeka na niego w obe­rży.

Przy­spie­szył kroku. Wie­dział, że na wez­gło­wiu łóżka czeka na niego mo­kra od desz­czu, czarna pu­stułka, trzyma­jąca list w za­krzywio­nym dzio­bie. Chciał jak naj­prę­dzej prze­czy­tać ten list.

Cho­ciaż znał jego treść.

 


Wieczny ogień

 

Roz­dział pierwszy

 

— Ty świ­nio! Ty za­po­wie­trzony śpiewaku! Ty oszu­ście!

Geralt, za­cie­ka­wiony, po­cią­gnął klacz za róg uliczki. Za­nim jesz­cze zlo­kali­zo­wał źró­dło wrzasków, do­łą­czył się do nich głę­boki, lepko szklany brzęk. Słój wi­śniowych kon­fitur, po­my­ślał wiedźmin. Taki od­głos wy­daje słój wi­śniowych kon­fitur, gdy rzu­cić nim w ko­goś z dużej wy­so­kości lub z dużą siłą. Pa­mię­tał to do­brze, Yen­nefer, gdy mieszkali ra­zem, zda­rzało się nie­kiedy w gniewie rzu­cać w niego sło­jami kon­fitur. Tymi, które do­sta­wała od klientów. Yen­nefer poję­cia bo­wiem nie miała o wy­robie kon­fitur, a ma­gia była pod tym względem za­wodna.

Za ro­giem uliczki, pod wą­skim, po­ma­lo­wa­nym na ró­żowo domkiem ze­brała się spora grupka ga­piów. Na ma­leń­kim, ukwieco­nym bal­konie, tuż pod spa­dzi­stym oka­pem da­chu, stała młoda, ja­sno­włosa ko­bieta w noc­nej ko­szuli. Wy­gi­nając pulchniut­kie i okrąglut­kie ra­mię, wi­doczne spod fal­ba­nek, ko­bieta z roz­ma­chem ci­snęła w dół ob­tłu­czoną do­niczkę.

Szczupły męż­czy­zna w śliw­ko­wym ka­pelu­siku z bia­łym piór­kiem od­sko­czył jak opa­rzony, do­niczka mla­snęła o zie­mię tuż przed nim, roz­pry­sku­jąc się w ka­wały.

— Pro­szę cię, Ve­spula! — krzyknął męż­czy­zna w ka­pelu­siku z piór­kiem. — Nie da­waj wiary plot­kom! By­łem ci wierny, niech sko­nam, jeśli to nie­prawda!

— Łaj­daku! Dia­bli synu! Przybłędo! — wrzasnęła pulch­niutka blon­dynka i skryła się w głębi domu, nie­wąt­pli­wie w po­szu­ki­wa­niu dal­szych po­ci­sków.

— Hej, Ja­skier — za­wołał wiedźmin, cią­gnąc na plac boju opie­ra­jącą się i pry­cha­jącą klacz. — Jak się masz? Co się dzieje?

— Normal­nie — rzekł tru­ba­dur, wy­szcze­rzywszy zęby. — Jak zwy­kle. Witaj, Ge­ralt. Co tu po­ra­biasz? Cholera, uwa­żaj!

Cy­nowy pu­cha­rek świ­snął w po­wie­trzu i z brzę­kiem odbił się od bruku. Ja­skier pod­niósł go, obej­rzał i ci­snął do rynsztoka.

— Za­bie­raj te łachmany! — wrzasnęła ja­sno­włosa, wdzięcz­nie fa­lując fal­ban­kami na pulchniut­kich pier­siach. — I precz z mo­ich oczu! Żeby noga twoja tu wię­cej nie po­stała, ty grajku!

— To nie moje — zdziwił się Ja­skier, pod­no­sząc z ziemi i mę­skie spodnie o róż­nych kolo­rach no­ga­wek. — W życiu nie mia­łem ta­kich spodni.

— Wy­noś się! Nie chcę cię wi­dzieć! Ty... ty... Wiesz, jaki ty je­steś w łóżku? Do ni­czego! Do ni­czego, sły­szysz? Sły­szy­cie, lu­dzie?

Na­stępna do­niczka świ­snęła, za­fur­ko­tała wy­ra­sta­ją­cym z niej su­chym ba­dy­lem. Ja­skier le­dwo zdą­żył się uchylić. Za do­niczką, wi­rując, po­fru­nął w dół mie­dziany sa­gan o po­jem­ności mi­ni­mum dwóch i pół ga­lona. Tłum ga­piów, trzyma­jący się poza za­się­giem ostrzału, zata­czał się ze śmiechu. Co więksi dow­cip­nisie bili brawo i nie­god­nie pod­że­gali blon­dynkę do czynu.

— Czy ona nie ma w domu ku­szy? — za­nie­po­koił się wiedźmin.

— Tego nie można wy­klu­czyć — po­wie­dział poeta, za­dzie­rając głowę w stronę bal­konu. — Ona ma w domu straszną ru­pie­ciar­nię. Wi­działeś te spodnie?

— Może więc lepiej chodźmy stąd? Wró­cisz, gdy się uspokoi.

— Dia­bła tam — skrzywił się Ja­skier. — Nie wrócę do domu, z któ­rego rzuca się na mnie ka­lum­nie i mie­dziane garnki. Nie­trwały ów związek uwa­żam za ze­rwany. Po­cze­kajmy tylko, niech wy­rzuci moją... O matko, nie! Ve­spula! Moja lut­nia!

Rzucił się, wy­cią­gając ręce, po­tknął, upadł, zła­pał in­strument w ostatniej chwili, tuż nad bru­kiem. Lut­nia przemó­wiła ję­kli­wie i śpiewnie.

— Uff — westchnął bard, zry­wa­jąc się z ziemi. — Mam ją. Do­bra jest, Ge­ralt, teraz już mo­żemy iść. Mam u niej, co prawda, jesz­cze płaszcz z ku­nim koł­nie­rzem, ale trudno, niech bę­dzie moja krzywda. Płaszczem, jak ją znam, nie rzuci.

— Ty kłamliwa łajzo! — roz­darła się blon­dynka i roz­bry­zgli­wie splu­nęła z bal­konu. — Ty włó­częgo! Ty za­chryp­nięty ba­żan­cie!

— Za co ona cie­bie tak? Coś prze­skro­bał, Ja­skier?

— Normal­nie — wzruszył ra­mio­nami tru­ba­dur. — Wy­maga mo­no­ga­mii, jedna z drugą, a sama rzuca w czło­wieka cu­dzymi spodniami. Sły­sza­łeś, co o mnie wy­krzyki­wała? Na bo­gów, ja też znam takie, które ład­niej od­ma­wiają, niż ona daje, ale nie krzy­czę o tym po uli­cach. Idziemy stąd.

— Do­kąd pro­po­nu­jesz?

A jak my­ślisz? Do świątyni Wiecz­nego Ognia? Chodź, wpad­niemy pod „Grot Włóczni”. Mu­szę uspokoić nerwy.

Wiedźmin, nie pro­te­stu­jąc, po­cią­gnął klacz za Jas­krem, raźno ru­sza­ją­cym w cia­sny za­ułek. Tru­ba­dur pod­krę­cił w mar­szu kołki lutni, dla próby po­brzdąkał po stru­nach, wziął głę­boki, roz­wi­bro­wany akord.

Za­pachniało po­wie­wem je­sieni
Z wia­trem zim­nym ule­ciał słów sens
Tak być musi, ni­czego nie mogą już zmienić
Bry­lanty na koń­cach twych rzęs...

Urwał, we­soło po­ma­chał ręką dwóm smarku­lom, prze­cho­dzą­cym obok z ko­szy­kami peł­nymi wa­rzyw. Smarkule za­chi­cho­tały.

— Co cię sprowa­dza do Novi­gradu, Ge­ralt?

— Za­kupy. Uprząż, tro­chę ekwi­punku. I nowa kurtka — wiedźmin ob­cią­gnął na sobie sze­lesz­czącą, pachnącą no­wo­ścią skórę. — Jak ci się widzi moja nowa kurtka, Ja­skier?

— Nie na­dą­żasz za modą — skrzywił się bard, strzepując kurze piórko z rę­kawa swego poły­skli­wego, cha­bro­wego ka­ftana o bu­fia­stych rę­ka­wach i koł­nie­rzu po­wy­cina­nym w ząbki. — Ach, cie­szę się, że się spo­tkali­śmy. Tu, w Novigra­dzie, sto­licy świata, cen­trum i ko­lebce kul­tury. Tutaj człowiek światły może ode­tchnąć pełną pier­sią!

— Przejdźmy może od­dy­chać uliczkę dalej — za­pro­po­no­wał Ge­ralt, pa­trząc na ob­dar­tusa, który kuc­nąw­szy i wy­bału­szywszy oczy wy­próżniał się w bocznym za­ułku.

— De­ner­wu­jący staje się ten twój wieczny sar­kazm — Ja­skier skrzywił się znowu. — Novigrad, po­wia­dam ci, to sto­lica świata. Pra­wie trzy­dzie­ści ty­sięcy miesz­kań­ców, Ge­ralt, nie li­cząc przyjezd­nych, wy­obra­żasz sobie? Mu­ro­wane domy, główne ulice bru­ko­wane, mor­ski port, składy, cztery młyny wodne, rzeź­nie, tar­taki, wielka ma­nu­fak­tura pro­du­ku­jąca ciżmy, do tego wszelkie wy­obra­żalne ce­chy i rze­mio­sła. Mennica, osiem ban­ków i dziewięt­na­ście lom­bar­dów. Za­mek i kor­de­garda, że aż dech za­piera. I roz­rywki: sza­fot, szu­bie­nica z za­pad­nią, trzy­dzie­ści pięć obe­rży, te­atrum, zwie­rzy­niec, bazar i dwa­na­ście za­mtu­zów. I świątynie, nie pa­mię­tam ile. Dużo. No, i te ko­biety, Ge­ralt, umyte, utrefione i pachnące, te atłasy, ak­sa­mity i je­dwa­bie, te fisz­biny i ta­siemki... Och, Ge­ralt! Wiersze same cisną się na usta:

Tam, gdzie mieszkasz, już biało od śniegu
Szklą się lo­dem je­ziorka i błota
Tak być musi, już zmienić nie zdoła ni­czego
Za­cza­jona w twych oczach tęsk­nota...

— Nowa bal­lada?

— Aha. Na­zwę ją: „Zima”. Ale jesz­cze nie­go­towa, nie mogę skończyć, przez Ve­spulę cały je­stem roz­trzę­siony i rymy mi się nie skła­dają. Aha, Ge­ralt, za­po­mniałem spy­tać, jak tam z Yen­nefer?

— Ni­jak.

— Ro­zu­miem.

— Gówno ro­zu­miesz. No, gdzie ta karczma, da­leko jesz­cze?

— Za ro­giem. O, już jeste­śmy na miej­scu. Wi­dzisz szyld?

— Wi­dzę.

— Wi­tam i pięk­nie się kła­niam! — Ja­skier wy­szczerzył zęby do pa­nienki za­mia­tają­cej schody — Czy ktoś już mó­wił wa­ćpannie, że jest śliczna?

Pa­nienka po­czerwie­niała i mocno ści­snęła mio­tłę w dło­niach. Ge­ralt przez chwilę są­dził, że przyłoży tru­ba­du­rowi ki­jem. Mylił się. Pa­nienka uśmiech­nęła się mile i za­trze­po­tała rzę­sami. Ja­skier, jak zwy­kle, nie zwrócił na to żad­nej uwagi.

— Wi­tam i po­zdrawiam! Do­bry dzień! — za­grzmiał, wchodząc do obe­rży i ostro po­cią­gając kciu­kiem po stru­nach lutni. — Mistrz Ja­skier, naj­sławniej­szy poeta w tym kraju, od­wie­dził twój nie­chlujny lokal, go­spo­darzu! Na­brał al­bo­wiem ochoty na­pić się piwa! Czy do­ce­niasz za­szczyt, jaki ci robię, wy­drwigro­szu?

— Do­ce­niam — rzekł po­nuro karczmarz, wy­chy­lając się zza kontuaru. — Rad je­stem was wi­dzieć, pa­nie śpiewak. Wi­dzę, że w isto­cie wa­sze słowo nie dym. Obiecali­ście wszak wpaść za­raz z rana i za­pła­cić za wczoraj­sze wy­czyny. A ja, po­my­śleć tylko, są­dzi­łem, że łże­cie, jak zwy­kle. Wstyd mi, jako żywo.

— Zu­peł­nie nie­po­trzebnie się sro­masz, do­bry czło­wieku — po­wie­dział nie­fra­so­bli­wie tru­ba­dur. — Al­bo­wiem nie mam pie­nię­dzy. Póź­niej o tym po­gwa­rzymy.

— Nie — rzekł zimno karczmarz. — Za­raz o tym po­gwa­rzymy. Kre­dyt się skończył, wiel­możny pa­nie poeto. Dwa razy pod rząd nikt mnie nie okpi.

Ja­skier za­wie­sił lut­nię na ster­czą­cym ze ściany haku, usiadł za sto­łem, zdjął ka­pelu­sik i przygła­dził w za­my­śle­niu przypięte do niego piórko egreta.

— Masz pie­nią­dze, Ge­ralt? — spy­tał z na­dzieją w gło­sie.

— Nie mam. Wszystko, co mia­łem, po­szło na kurtkę.

— Nie­do­brze, nie­do­brze — westchnął Ja­skier. — Cholera, ani ży­wej du­szy, ni­kogo, kto mógłby po­sta­wić. Go­spo­darzu, co tak pusto dziś u cie­bie?

— Za wcześnie na zwy­kłych gości. A cze­lad­nicy mu­rar­scy, ci, co re­montują świątynię, zdą­żyli już być i wró­cili na bu­dowę, za­brawszy maj­stra.

I ni­kogo, ni­ko­gutko?

— Ni­kogo oprócz wielmoż­nego kupca Bi­be­rveldta, który śniada w du­żym al­kie­rzu.

— Da­inty jest? — ucie­szył się Ja­skier. — Trzeba było tak od razu. Chodź do al­kie­rza, Ge­ralt. Znasz Da­inty Bibe­rveldta, ni­ziołka?

— Nie.

— Nie szkodzi. Po­znasz. Oho! — za­wołał tru­ba­dur, zmierza­jąc w stronę bocznej izby. — Czuję od za­chodu po­wiew i tchnienie zupy ce­bu­lowej, miłe mym noz­drzom. A kuku! To my! Nie­spo­dzianka!

Przy cen­tral­nym stole al­kie­rza, pod słu­pem, ude­ko­ro­wa­nym gir­lan­dami czosnku i pę­kami ziół, sie­dział pu­co­ło­waty, kę­dzie­rzawy ni­zio­łek w pi­sta­cjo­wo­zie­lonej ka­mi­zeli. W pra­wej dłoni dzierżył drewnianą łyżkę, lewą przytrzy­my­wał gli­nianą mi­skę. Na wi­dok Ja­skra i Ge­ralta ni­zio­łek za­marł w bez­ru­chu, otwo­rzywszy usta, a jego duże orze­chowe oczy roz­sze­rzyły się ze stra­chu.

— Cześć, Da­inty — po­wie­dział Ja­skier, we­soło ma­cha­jąc ka­pelu­si­kiem. Ni­zio­łek wciąż nie zmieniał po­zycji i nie za­my­kał ust. Ręka, jak za­uwa­żył Ge­ralt, drżała mu lekko, a zwi­sa­jące z łyżki dłu­gie pa­semko go­to­wa­nej ce­buli koły­sało się jak wa­hadło.

— Wwwi... ww­witaj, Ja­skier — wy­jąkał i gło­śno przełknął ślinę.

— Masz czkawkę? Prze­stra­szę cię, chcesz? Uważaj: na ro­gat­kach wi­dziano twoją żonę! Za­raz tu bę­dzie! Gar­denia Bibe­rveldt we wła­snej oso­bie! Ha, ha, ha!

— Aleś ty głupi, Ja­skier — rzekł z wy­rzu­tem ni­zio­łek.

Ja­skier znowu ro­ze­śmiał się perli­ście, bio­rąc jed­no­cze­śnie dwa skompli­ko­wane akordy na stru­nach lutni.

— No, bo minę masz, bra­cie, wy­jąt­kowo głu­pią, a wy­bału­szasz się na nas, jak­by­śmy mieli rogi i ogony. A może wy­stra­szy­łeś się wiedź­mina? Co? Może my­ślisz, że otwarto se­zon po­lo­wa­nia na ni­zioł­ków? Może...

— Prze­stań — nie wy­trzymał Ge­ralt, pod­cho­dząc do stołu. — Wy­bacz, przyja­cielu. Ja­skier prze­żył dziś ciężką tra­gedię oso­bistą, jesz­cze mu nie prze­szło. Usi­łuje dow­ci­pem za­ma­sko­wać smutek, przygnę­bie­nie i wstyd.

— Nie mówcie mi — ni­zio­łek wy­sior­bał wreszcie za­wartość łyżki. — Sam zgadnę. Ve­spula wy­rzu­ciła cię wreszcie na zbity łeb? Co, Ja­skier?

— Nie wdaję się w roz­mowy na deli­katne te­maty z osobni­kami, któ­rzy sami żrą i piją, a przyja­cio­łom każą stać — po­wie­dział tru­ba­dur, po czym, nie cze­kając, usiadł. Ni­zio­łek na­czer­pał łyżkę zupy i ob­lizał zwi­sa­jące z niej nitki sera.

— Co prawda, to prawda — rzekł po­nuro. — Za­pra­szam więc. Sia­daj­cie, i czym chata bo­gata. Zje­cie po­lewki ce­bu­lowej?

W zasa­dzie nie ja­dam o tak wcze­snych po­rach — za­darł nos Ja­skier. — Ale niech bę­dzie, zjem. Tyle że nie na pusty żołą­dek. Hola, go­spo­darzu! Piwa, jeśli łaska! A chyżo!

Dziewczę z im­po­nują­cym, gru­bym war­ko­czem, się­gają­cym, po­ślad­ków, przynio­sło kubki i miski z zupą. Ge­ralt, przyj­rzawszy się jej okrągłej, po­kry­tej meszkiem buzi stwierdził, że mia­łaby ładne usta, gdyby pa­mię­tała o ich do­my­kaniu.

— Driado leśna! — krzyknął Ja­skier, chwytając rękę dziew­czę­cia i ca­łując ją we wnętrze dłoni. — Syl­fido! Wróżko! Bo­ska istoto o oczach jak bławe je­ziora! Pięknaś jak po­ranek, a kształt ust two­ich roz­wartych pod­nie­ca­jąco...

— Daj­cie mu piwa, szybko — jęk­nął Da­inty. — Bo bę­dzie nie­szczęście.

— Nie bę­dzie, nie bę­dzie — za­pew­nił bard. — Prawda, Ge­ralt? Trudno o bar­dziej spo­koj­nych ludzi niż my dwaj. Jam, panie kup­cze, jest poeta i mu­zyk, a mu­zyka łago­dzi oby­czaje. A obecny tu wiedźmin groźny jest wy­łącz­nie dla po­two­rów. Przed­sta­wiam ci: to Ge­ralt z Rivii, po­strach strzyg, wil­koła­ków i wszel­kiego plu­ga­stwa. Sły­sza­łeś chyba o Ge­ralcie, Da­inty?

— Sły­sza­łem — ni­zio­łek łyp­nął na wiedź­mina po­dejrzliwie. — Cóż to... Cóż to po­ra­bia­cie w Novigra­dzie, panie Ge­ralt? Czyżby po­ja­wiły się tu ja­kieś straszne mon­stra? Je­ste­ście... hem, hem... wy­na­jęci?

— Nie — uśmiech­nął się wiedźmin. — Je­stem tu dla roz­rywki.

— O — rzekł Da­inty, ner­wowo prze­bie­rając owłosio­nymi sto­pami wi­szą­cymi pół łok­cia nad podłogą. — To do­brze...

— Co do­brze? — Ja­skier przełknął łyżkę zupy i po­pił pi­wem. — Za­mie­rzasz może wes­przeć nas, Bibe­rveldt? W roz­ryw­kach, ma się ro­zu­mieć? To się świetnie składa. Tu, pod „Grotem Włóczni”, za­mie­rzamy się pod­chmielić. A po­tem pla­nu­jemy sko­czyć do „Pas­si­flory”, to bar­dzo drogi i do­bry dom roz­pusty, gdzie mo­żemy sobie za­fun­do­wać pół­elfkę, a kto wie, może i elfkę peł­nej krwi. Po­trze­bu­jemy jed­nak sponsora.

— Kogo?

— Tego, kto bę­dzie płacił.

— Tak są­dzi­łem — mruknął Da­inty — Przykro mi. Po pierwsze, je­stem umó­wiony na han­dlowe roz­mowy. Po dru­gie, nie mam środ­ków na fun­do­wa­nie ta­kich roz­ry­wek. Po trze­cie, do „Pas­si­flory” wpusz­czają wy­łącz­nie ludzi.

A my co jeste­śmy, sowy pójdźki? Ach, ro­zu­miem. Nie wpusz­czają tam ni­zioł­ków. To prawda. Masz rację, Da­inty. Tu jest Novigrad. Sto­lica świata.

— Tak... — po­wie­dział ni­zio­łek, wciąż pa­trząc na wiedź­mina i dziwnie krzywiąc usta. — To ja już sobie pójdę. Je­stem umó­wiony...

Drzwi al­kie­rza otwarły się z hu­kiem i do środka wpadł...

Dainty Bibe­rveldt.

— Bo­go­wie! — wrzasnął Ja­skier.

Sto­jący w drzwiach ni­zio­łek ni­czym nie róż­nił się od ni­ziołka, sie­dzą­cego za sto­łem, jeśli nie li­czyć faktu, że ten za sto­łem był czy­sty, a ten w drzwiach brudny, po­tar­gany i wy­mięty.

— Mam cię, su­czy chwoście! — ryk­nął brudny ni­zio­łek, rzu­cając się w kie­runku stołu. — Ty zło­dzieju!

Jego czy­sty bliź­niak ze­rwał się, oba­lając zydel i strą­cając na­czy­nia. Ge­ralt zare­ago­wał od­ru­chowo i bły­ska­wicznie — po­rwawszy z ławy miecz w po­chwie, sma­gnął Bibe­rveldta przez kark cięż­kim pa­sem. Ni­zio­łek runął na podłogę, po­turlał się, za­nur­ko­wał po­mię­dzy nogi Ja­skra i na czwora­kach po­pę­dził do wyj­ścia, a ręce i nogi wy­dłu­żyły mu się nagle jak łapy pa­jąka. Na ten wi­dok brudny Da­inty Bibe­rveldt za­klął, za­wył i od­sko­czył, z hu­kiem wa­ląc ple­cami w drewniane prze­pie­rze­nie. Ge­ralt od­rzu­cił po­chwę mie­cza i kop­nia­kiem usu­nął z drogi krze­sło, rzu­cając się w po­ścig. Czy­sty Da­inty Bibe­rveldt, w ni­czym już, poza kolo­rem ka­mi­zelki, nie­po­dobny do Da­inty Bibe­rveldta, prze­sa­dził próg ni­czym pasi­ko­nik, wpadł do sali ogólnej, zde­rza­jąc się z pa­nienką o pół­otwartych ustach. Wi­dząc jego dłu­gie łapy i roz­laną, ka­ry­katu­ralną fi­zjo­no­mię, pa­nienka otwarła usta na pełną sze­ro­kość i wy­dała z sie­bie świ­dru­jący uszy wrzask. Ge­ralt, ko­rzy­sta­jąc z utraty tempa, ja­kie spo­wo­do­wało zde­rze­nie z dziew­czyną, do­padł stwora na środku izby i oba­lił na podłogę zręcznym kop­nia­kiem w ko­lano.

— Ani drgnij, bra­ciszku — syk­nął przez zaci­śnięte zęby, przykła­dając dzi­wa­dłu do karku sztych mie­cza. — Ani drgnij.

— Co tu się dzieje? — zary­czał obe­rży­sta, pod­bie­gając z trzonkiem od ło­paty w gar­ści. — Co to ma być? Straż! Deczka, leć po straż!

— Nieee! — za­wył stwór, płaszcząc się do podłogi i jesz­cze bar­dziej de­for­mu­jąc. — Lito­ści, nie­eeee!

— Żad­nej straży! — za­wtó­ro­wał mu brudny ni­zio­łek, wy­pa­dając z al­kie­rza. — Łap dziew­czynę, Ja­skier!

Tru­ba­dur chwycił wrzesz­czącą Deczkę, po­mimo po­śpie­chu sta­ran­nie wy­bie­rając miej­sca do chwytu. Deczka za­pisz­czała i kuc­nęła na podłodze przy jego no­gach.

— Spo­koj­nie, go­spo­darzu — wy­dy­szał Da­inty Bibe­rveldt. — To sprawa oso­bista, nie bę­dziemy wzywać straży. Za­płacę za wszystkie szkody.

— Nie ma żad­nych szkód — rzekł trzeźwo karczmarz, roz­glą­dając się.

— Ale będą — zgrzytnął pę­katy ni­zio­łek. — Bo zaraz go będę lał. I to jesz­cze jak. Będę go lał okrutnie, długo i za­pa­mię­tale, a on wtedy wszystko tu po­roz­bija.

Roz­płasz­czona na podłodze dłu­go­łapa i roz­lana ka­ry­ka­tura Da­inty Bibe­rveldta za­chli­pała żało­śnie.

— Nic z tego — rzekł zimno obe­rży­sta, mru­żąc oczy i uno­sząc lekko trzo­nek ło­paty. — Lej­cie go sobie na ulicy albo na po­dwó­rzu, panie ni­ziołku. Nie tu. A ja wzywam straż. Mus mi, głowa moja w tym. Toć to... to prze­cie po­twór ja­ko­wyś!

— Pa­nie go­spo­darzu — rzekł spo­koj­nie Ge­ralt, nie zmniej­sza­jąc naci­sku klingi na kark cu­daka. — Za­cho­waj­cie spo­kój. Nikt ni­czego nie po­roz­bija, nie bę­dzie żad­nych zniszczeń. Sy­tu­acja jest opa­no­wana. Je­stem wiedźmi­nem, a po­twora, jak wi­dzi­cie, mam w gar­ści. Po­nie­waż jed­nak rze­czy­wi­ście wy­gląda to na sprawę oso­bistą, wy­ja­śnimy ją spo­koj­nie w al­kie­rzu. Puść dziew­czynę, Ja­skier i chodź tu­taj. W tor­bie mam srebrny łań­cuch. Wyjmij go i zwiąż po­rząd­nie łapy tego tu je­go­mo­ścia, w łok­ciach, za ple­cami. Nie ru­szaj się, bratku.

Stwór za­skomlił ci­chutko.

— Do­bra, Ge­ralt — po­wie­dział Ja­skier. — Związa­łem go. Chodźcie do al­kie­rza. A wy, go­spo­darzu, co tak sto­icie? Za­ma­wia­łem piwo. A ja, jak za­ma­wiam piwo, to ma­cie je po­da­wać w kółko do­póty, do­póki nie za­krzyknę: „Wody”.

Geralt po­pchnął związa­nego stwora do al­kie­rza i nie­deli­kat­nie po­sa­dził pod słu­pem. Da­inty Bibe­rveldt usiadł także, spoj­rzał z nie­sma­kiem.

— Okrop­ność, jak toto wy­gląda — po­wie­dział. — Iście kupa kwa­śnieją­cego cia­sta. Patrz na jego nos, Ja­skier, zaraz mu od­pad­nie, psia mać. A uszy ma jak moja te­ściowa tuż przed po­grze­bem. Brrr!

— Za­raz, zaraz, — mruknął Ja­skier. — Ty jesteś Bibe­rveldt? No, tak, bez wąt­pie­nia. Ale to, co sie­dzi pod słu­pem, przed chwilą było tobą. Jeśli się nie mylę. Ge­ralt! Wszyst­kie oczy zwrócone są ku tobie. Je­steś wiedźmi­nem. Co tu się, do dia­bła, dzieje? Co to jest?

— Mi­mik.

— Sam jesteś mi­mik — po­wie­dział gar­dłowo stwór, koły­sząc no­sem. — Nie je­stem ża­den mi­mik, tylko dop­pler, a na­zy­wam się Tel­lico Lunn­grevink Le­torte. W skró­cie Pen­stock. Przyja­ciele mó­wią na mnie Dudu.

— Ja ci zaraz dam Dudu, skurwy­synu jeden! — wrzasnął Da­inty, za­mie­rza­jąc się na niego kuła­kiem. — Gdzie moje konie? Zło­dzieju!

— Pa­no­wie — upomi­nał obe­rży­sta, wchodząc z dzban­kiem i na­rę­czem kufli. — Obiecy­wali­ście, że bę­dzie spo­koj­nie.

— Och, piwo — westchnął ni­zio­łek. — Alem jest spra­gniony, cho­lera. I głodny!

— Też bym się napił — oświad­czył bul­go­tli­wie Tel­lico Lunn­grevink Le­torte. Zo­stał cał­ko­wicie zlek­ce­wa­żony.

— Co to jest? — za­pytał karczmarz, spo­glą­dając na stwora, który na wi­dok piwa wy­sunął długi jęzor zza ob­wi­słych, cia­sto­wa­tych warg. — Co to ta­kiego jest, pa­no­wie?

— Mi­mik — po­wtó­rzył wiedźmin, nie ba­cząc na gry­masy po­twora. — Ma zresztą wiele nazw. Mie­niak, po­dwójniak, vexling, be­dak. Lub dop­pler, jak sam sie­bie okre­ślił.

— Vexling! — wy­krzyknął obe­rży­sta. — Tu, w Novigra­dzie? W moim lo­kalu? Chyżo, trzeba we­zwać straż! I ka­pła­nów! Głowa moja w tym...

— Po­woli, po­woli — charknął Da­inty Bibe­rveldt, po­spiesznie wy­ja­dając zupę Ja­skra z cu­dem oca­lałej miski. — Zdą­żymy we­zwać kogo trzeba. Ale póź­niej. Ten tu łaj­dak okradł mnie, nie mam za­miaru od­dać go tutej­szemu prawu przed od­zy­ska­niem mo­jej wła­sno­ści. Znam ja was, novigrad­czy­ków, i wa­szych sę­dziów. Do­stał­bym może jedną dzie­siątą, nie wię­cej.

— Miejcie litość — za­ję­czał roz­dzie­ra­jąco dop­pler. — Nie wy­da­waj­cie mnie lu­dziom! Czy wie­cie, co oni robią z ta­kimi, jak ja?

— Pew­nie, że wiemy — kiw­nął głową obe­rży­sta. — Nad zła­pa­nym dop­ple­rem ka­płani od­pra­wiają eg­zor­cy­zmy. Po­tem zaś wiąże się ta­kiego w kij i ob­lepia grubo, w kulę, gliną zmieszaną z opił­kami i pie­cze w ogniu, do­póki glina nie stward­nieje na cegłę. Tak przy­najmniej ro­biło się daw­niej, gdy te po­twory tra­fiały się czę­ściej.

— Bar­ba­rzyń­ski oby­czaj, iście ludzki — skrzywił się Da­inty, od­su­wa­jąc pustą już mi­skę. — Ale może to i sprawie­dliwa kara za ban­dy­tyzm i zło­dziejstwo. No, gadaj, łaj­daku, gdzie moje konie? Prędko, bo prze­cią­gnę ci ten twój nos mię­dzy no­gami i wtło­czę do rzyci! Gdzie moje konie, py­tam?

— Sprze... sprzeda­łem — wy­jąkał Tel­lico Lunn­grevink Le­torte, a ob­wisłe uszy skur­czyły mu się nagle w kulki przypo­mi­na­jące mi­nia­tu­rowe kala­fiory.

— Sprzedał! Sły­szeli­ście? — pie­nił się ni­zio­łek. — Sprzedał moje konie!

— Ja­sne — rzekł Ja­skier — Miał czas. Jest tu od trzech dni. Od trzech dni wi­duję cię... to zna­czy, jego... Cholera, Da­inty, czy to zna­czy...

— Pew­nie, że to zna­czy! — za­ry­czał ku­piec, tu­piąc wło­cha­tymi no­gami. — On ob­ra­bo­wał mnie w dro­dze, o dzień od mia­sta! Przyjechał tu jako ja, ro­zu­mie­cie? I sprzedał moje konie! Ja go za­biję! Udu­szę tymi rę­koma!

— Opo­wiedzcie nam, jak to się stało, panie Bibe­rveldt.

— Ge­ralt z Rivii, jeśli się nie mylę? Wiedźmin?

Geralt po­twierdził ski­nie­niem głowy.

— Bar­dzo do­brze się składa — po­wie­dział ni­zio­łek. — Je­stem Da­inty Bibe­rveldt z Rde­sto­wej Łąki, far­mer, ho­dowca i ku­piec. Mów mi Da­inty, Ge­ralt.

— Opowia­daj, Da­inty.

— Ano, to było tak. Ja i moje ko­niu­chy wie­dli­śmy konie na sprzedaż, na targ do Dia­blego Brodu. O dzień drogi od mia­sta wy­padł nam ostatni po­stój. Za­no­co­wali­śmy, sprawiw­szy się wcześniej z an­ta­łecz­kiem prze­pa­lanki. W środku nocy bu­dzę się, czuję, mało mi pę­che­rza nie roz­sadzi, zla­złem więc z wozu, a przy oka­zji rzucę, my­ślę, okiem, co tam po­ra­biają ko­niki na łące. Wy­cho­dzę, mgła jak za­raza, pa­trzę nagle, idzie ktoś. Kto tu, py­tam. On nic. Pod­cho­dzę bliżej i wi­dzę... sie­bie sa­mego. Jak w zwiercia­dle. My­ślę, nie trzeba było pić prze­pa­lanki, prze­klę­tego trunku. A ten tu... bo prze­cież to był on, jak mnie nie wal­nie w łeb! Zo­ba­czy­łem gwiazdy i na­kry­łem się no­gami. Rano bu­dzę się w ja­kimś cho­ler­nym gąsz­czu, z gu­zem ni­czym ogó­rek na gło­wie, do­okoła ani ży­wej du­szy, po na­szym obo­zie rów­nież ni śladu. Błą­ka­łem się cały dzień, ni­mem wreszcie szlak od­na­lazł, dwa dni się wlo­kłem, żar­łem ko­rzonki i su­rowe grzyby. A on... ten za­faj­dany Du­du­lico, czy jak mu tam, poje­chał tym­cza­sem do Novi­gradu jako ja i opędzlo­wał moje konie! Ja go zaraz... A tych mo­ich ko­niu­chów oćwiczę, po sto bizu­nów dam każ­demu na gołą rzyć, śle­pym ko­men­dom! Żeby wła­snego pryncy­pała nie po­znać, żeby się tak dać okpić! Dur­nie, łby ka­pu­ściane, mo­czy­mordy...

— Nie miej im za złe, Da­inty — po­wie­dział Ge­ralt. — Nie mieli szans. Mi­mik ko­piuje tak do­kład­nie, że nie spo­sób od­róż­nić go od ory­gi­nału, czyli od ofiary, którą sobie upa­trzy. Nigdy nie sły­sza­łeś o mi­mi­kach?

— Sły­szeć sły­sza­łem. Ale są­dzi­łem, że to wy­my­sły.

— To nie wy­my­sły. Dop­ple­rowi wy­star­czy bliżej przyjrzeć się ofie­rze, by bły­ska­wicznie i bez­błęd­nie za­adaptować się do po­trzebnej struktury ma­terii. Zwracam uwagę, że to nie iluzja, ale pełna, do­kładna zmiana. W naj­mniej­szych szczegó­łach. W jaki spo­sób mi­miki to robią, nie wia­domo. Cza­ro­dzieje po­dej­rze­wają, że działa tu ten sam składnik krwi, co przy ly­kan­tropii, ale ja my­ślę, że to albo coś zu­peł­nie in­nego, albo ty­siąc­krot­nie sil­niej­szego. W końcu wil­kołak ma tylko dwie, góra trzy po­sta­cie, a dop­pler może się zmienić we wszystko, co ze­chce, byle tylko mniej wię­cej zga­dzała się masa ciała.

— Masa ciała?

— No, w ma­sto­donta to on się nie za­mieni. Ani w mysz.

— Ro­zu­miem. A łań­cuch, któ­rym go związałeś, po co?

— Sre­bro. Dla ly­kan­tropa za­bój­cze, dla mi­mika, jak wi­dzisz, wy­łącz­nie po­wstrzy­mu­jące prze­miany. Dla­tego sie­dzi tu we wła­snej po­staci.

Dop­pler zaci­snął roz­kle­ja­jące się usta i łyp­nął na wiedź­mina złym spoj­rze­niem męt­nych oczu, które już za­tra­ciły orze­chowy kolor tę­czó­wek ni­ziołka i zro­biły się żółte.

I do­brze, że sie­dzi, bez­czelny su­kin­syn — warknął Da­inty. — Po­my­śleć tylko, za­trzymał się na­wet tu, pod „Grotem”, gdzie sam zwy­kłem na kwaterze sta­wać! Już mu się ubzdurało, że jest mną!

Ja­skier po­krę­cił głową.

— Da­inty — po­wie­dział. — On był tobą. Ja się z nim tu spo­ty­kam od trzech dni. On wy­glą­dał jak ty i mó­wił jak ty. On my­ślał jak ty. Gdy zaś przy­szło do sta­wia­nia, był skąpy jak ty. A może jesz­cze bar­dziej.

— To ostatnie mnie nie martwi — rzekł ni­zio­łek — bo może od­zy­skam część swoich pie­nię­dzy. Brzydzę się go do­tykać. Za­bierz mu sa­kiewkę, Ja­skier, i sprawdź, co jest w środku. Po­winno tam być sporo, jeśli ten ko­nio­krad rze­czy­wi­ście sprzedał moje ko­niki.

— Ile mia­łeś koni, Da­inty?

— Dwana­ście.

— Li­cząc we­dług cen świato­wych — po­wie­dział tru­ba­dur, za­glą­dając do trzosa — tego, co tu jest, star­czy może na jed­nego, o ile trafi się stary i ochwa­cony. Li­cząc zaś we­dług cen novi­gradzkich, jest tego na dwie, góra trzy kozy.

Kupiec nic nie po­wie­dział, ale wy­glą­dał, jakby się miał roz­pła­kać. Tel­lico Lunn­grevink Le­torte opu­ścił nos nisko, a dolną wargę jesz­cze niżej, po czym ci­chutko za­bul­gotał.

— Jed­nym sło­wem — westchnął wreszcie ni­zio­łek — ograbiło mnie i zruj­no­wało stwo­rze­nie, ist­nie­nie któ­rego wkłada­łem mię­dzy bajki. To się na­zywa mieć pe­cha.

— Nic do­dać, nic ująć — rzekł wiedźmin, ob­rzu­cając spoj­rze­niem kur­czą­cego się na zydlu dop­plera. — Ja rów­nież by­łem prze­ko­nany, że mi­miki wy­tę­piono już dawno temu. Dawniej, jak sły­sza­łem, sporo ich żyło w tutej­szych la­sach i na pła­sko­wyżu. Ale ich zdol­ności do mi­mi­kry bar­dzo nie­po­koiły pierw­szych osadni­ków i za­częto na nie po­lo­wać. Dość sku­tecz­nie. Ry­chło wy­tę­piono pra­wie wszystkie.

I szczęście to — po­wie­dział obe­rży­sta. — Tfu, tfu, klnę się na Wieczny Ogień, wolę już smoka albo dia­bła, któ­ren za­wżdy jest smo­kiem albo dia­błem i wia­domo, czego się trzymać. Ale wil­ko­łac­two, owe prze­miany i od­miany, to ohydny, de­moni pro­ceder, oszukań­stwo i pod­stęp zdra­dziecki, lu­dziom na szkodę i zgubę przez te pa­skudy wy­my­ślony! Po­wia­dam wam, we­zwijmy straż i do ognia z tą wstręcizną!

— Ge­ralt? — za­cie­kawił się Ja­skier. — Rad­bym usły­szeć zda­nie spe­cjali­sty. Rze­czy­wi­ście te mi­miki są takie groźne i agre­sywne?

— Ich zdol­ności do ko­pio­wa­nia — rzekł wiedźmin — to wła­ści­wość słu­żąca ra­czej obronie niż agre­sji. Nie sły­sza­łem...

— Za­raza — prze­rwał gniewnie Da­inty, grzmocąc pię­ścią w stół. — Je­śli wa­lenie ko­goś po łbie i gra­bież nie jest agre­sją, to nie wiem, co nią jest. Prze­stań­cie się wy­mą­drzać. Sprawa jest pro­sta: zo­sta­łem na­pad­nięty i ogra­biony, nie tylko ze zdo­by­tego ciężką pracą ma­jątku, ale i wła­snej po­staci. Żą­dam za­dość­uczynie­nia, nie spo­cznę...

— Straż, straż trzeba we­zwać — po­wie­dział obe­rży­sta. — I ka­pła­nów trzeba we­zwać! I spa­lić to mon­strum, tego nie­lu­dzia!

— Prze­stań­cie, go­spo­darzu — po­de­rwał głowę ni­zio­łek. — Nudni się robi­cie z tą wa­szą strażą. Zwracam wam uwagę, że wam ów nie­ludź ni­czego nie zro­bił, jeno mnie. A tak na­wia­sem mó­wiąc, to ja też je­stem nie­ludź.

— Co też wy, panie Bibe­rveldt — za­śmiał się ner­wowo karczmarz. — Gdzie wy, a gdzie on. Wy­ście są bez mała człek, a ten to mon­strum prze­cie. Dzi­wię się, panie wiedźmin, że tak spo­koj­nie sie­dzi­cie. Od czego, z prze­pro­sze­niem, jeste­ście? Wa­sza rzecz za­bijać po­twory, czyż nie?

— Po­twory — rzekł Ge­ralt zimno. — Ale nie przedsta­wi­cieli ro­zum­nych ras.

— No, panie — po­wie­dział obe­rży­sta. — Te­raz to­ście prze­sa­dzili krzynę.

— Jako żywo — wtrą­cił Ja­skier. — Przegią­łeś pałę, Ge­ralt, z tą ro­zumną rasą. Spójrz tylko na niego.

Tellico Lunn­grevink Le­torte, w rze­czy sa­mej, nie przypo­mi­nał w tej chwili przedsta­wi­ciela my­ślą­cej rasy. Przypo­mi­nał kukłę ule­pioną z błota i mąki, pa­trzącą na wiedź­mina bła­gal­nym spoj­rze­niem męt­nych, żół­tych oczu. Również smarkliwe od­głosy, ja­kie wy­da­wał się­gają­cym blatu stołu no­sem, nie przy­sta­wały przedsta­wi­cie­lowi rasy ro­zum­nej.

— Dość tego pu­stego pie­prze­nia! — ryk­nął nagle Da­inty Bibe­rveldt. — Nie ma o czym dys­ku­to­wać! Jedno, co się liczy, to moje konie i moja strata! Sły­szysz, ma­ślaku cho­lerny? Komu sprzedałeś moje ko­niki? Coś zro­bił z pie­niędzmi? Mów zaraz, bo cię sko­pię, stłukę i obe­drę ze skóry!

Deczka, uchylając drzwi, we­tknęła do al­kie­rza płową główkę.

— Go­ście są w karczmie, oj­ciec — szepnęła. — Mu­lar­czy­ko­wie z bu­dowy i insi. Ob­słu­guję ich, ale wy tu tak gromko nie krzykaj­cie, bo się za­czy­nają dzi­wo­wać na al­kierz.

— Na Wieczny Ogień! — wy­stra­szył się obe­rży­sta, pa­trząc na roz­la­nego dop­plera. — Je­śli tu ktoś zaj­rzy i oba­czy go... Oj, bę­dzie licho. Jeśli mamy nie wo­łać straży, to... Panie wiedźmin! Je­śli to prawdzi­wie vexling, to rzek­nijcie onemu, nie­chże zmieni się w coś przy­zwo­itego, dla nie­po­znaki niby. Na razie.

— Ra­cja — rzekł Da­inty — Niech on się w coś zmieni, Ge­ralt.

W kogo? — za­gul­gotał nagle dop­pler. — Mogę przybrać po­stać, któ­rej się do­kład­nie przyjrzę. W któ­rego z was mam się za­tem zmienić?

— We mnie nie — po­wie­dział prędko karczmarz.

— Ani we mnie — żachnął się Ja­skier. — Zresztą, to był by ża­den ka­mu­flaż. Wszyscy mnie znają, więc wi­dok dwóch Ja­skrów przy jed­nym stole wy­wo­łałby większą sen­sację niż ten tu we wła­snej po­staci.

— Ze mną by­łoby po­dob­nie — uśmiech­nął się Ge­ralt. — Zo­sta­jesz ty, Da­inty. I do­brze się składa. Nie obra­żaj się, ale sam wiesz, że lu­dzie z tru­dem od­róż­niają jed­nego ni­ziołka od dru­giego.

Kupiec nie za­sta­na­wiał się długo.

— Do­bra — po­wie­dział. — Niech bę­dzie. Zdejmij mu łań­cuch, wiedźmi­nie. No już, zmieniaj się we mnie, ro­zumna raso.

Dop­pler po zdję­ciu łań­cu­cha roz­tarł cia­sto­wate łapy, po­ma­cał nos i wy­trzeszczył śle­pia na ni­ziołka. Ob­wisła skóra na twa­rzy ścią­gnęła się i na­brała kolo­rów. Nos skur­czył się i wciągnął z głu­chym mla­śnię­ciem, na ły­sym cze­repie wy­rosły kę­dzie­rzawe włosy. Da­inty wy­bału­szył oczy, obe­rży­sta otwarł gębę w nie­mym po­dzi­wie, Ja­skier westchnął i jęk­nął.

Ostat­nim, co się zmieniło, był kolor oczu.

Dainty Bibe­rveldt Drugi od­chrząknął, się­gnął przez stół, chwycił kufel Da­inty Bibe­rveldta Pierw­szego i chciwie przywarł do niego ustami.

— Być nie może, być nie może — po­wie­dział cicho Ja­skier. — Spójrzcie tylko, sko­pio­wał wiernie. Nie do od­róż­nie­nia. Wszy­ściuteńko. Tym ra­zem na­wet bąble po ko­ma­rach i plamy na port­kach... Wła­śnie, na port­kach! Ge­ralt tego nie po­trafią na­wet cza­ro­dzieje! Po­ma­caj, to praw­dziwa wełna, to żadna ilu­zja! Nie­by­wałe! Jak on to robi?

— Tego nie wie nikt — mruknął wiedźmin. — On też nie.

Mówi­łem, że ma pełną zdol­ność do­wol­nego zmienia­nia struktury ma­terii, ale to zdol­ność or­ga­niczna, in­stynk­towna...

— Ale por­tki... Z czego zro­bił por­tki? I ka­mi­zelkę?

— To jego wła­sna, za­adapto­wana skóra. Nie sądzę, żeby on chęt­nie po­zbył się tych spodni. Zresztą, na­tychmiast utra­ci­łyby ce­chy wełny.

— Szkoda — wy­kazał by­strość Da­inty. — Bo już za­sta­na­wia­łem się, czy nie ka­zać mu zmienić wia­derka ma­terii na wia­derko złota.

Dop­pler, obecnie wierna kopia ni­ziołka, roz­parł się wy­god­nie i uśmiech­nął sze­roko, rad wi­dać z faktu, że jest cen­trum za­inte­re­so­wa­nia. Sie­dział w identycz­nej po­zycji jak Da­inty i tak samo maj­tał wło­cha­tymi sto­pami.

— Sporo wiesz o dop­ple­rach, Ge­ralt — rzekł, po czym po­cią­gnął z ku­fla, za­mla­skał i bek­nął. — Za­iste, sporo.

— Bo­go­wie, głos i ma­niery też Bibe­rveldta — po­wie­dział Ja­skier. — Nie ma któ­ryś czerwo­nej ki­tajki? Trzeba go oznaczyć, psia­krew, bo może być bieda.

— Coś ty, Ja­skier — ob­ru­szył się Da­inty Bibe­rveldt Pierwszy. — Chyba mnie z nim nie po­my­lisz? Na pierwszy...

— ...rzut oka wi­dać róż­nice — do­koń­czył Da­inty Bibe­rveldt Drugi i po­now­nie bek­nął z wdzię­kiem. — Za­prawdę, żeby się po­my­lić, trzeba by być głup­szym niż ko­byla rzyć.

— Nie mó­wi­łem? — szepnął Ja­skier w po­dzi­wie. — My­śli i gada jak Bibe­rveldt. Nie do od­róż­nie­nia...

— Prze­sada — wy­dął wargi ni­zio­łek. — Gruba prze­sada.

— Nie — za­prze­czył Ge­ralt. — To nie prze­sada. Wierz lub nie, ale on jest w tej chwili tobą, Da­inty. Nie­wia­do­mym spo­so­bem dop­pler pre­cy­zyj­nie ko­piuje rów­nież psy­chikę ofiary.

— Psy co?

— No, wła­ści­wo­ści umy­słu, cha­rak­ter, uczucia, myśli. Du­szę. Co po­twierdza­łoby to, czemu prze­czy większość cza­ro­dziejów i wszyscy ka­płani. To, że du­sza to rów­nież ma­teria.

— Bluźnier­stwo... — sap­nął obe­rży­sta.

I bzdura — rzekł twardo Da­inty Bibe­rveldt. — Nie opo­wia­daj bajek, wiedźmi­nie. Wła­ści­wo­ści umy­słu, do­bre sobie. Sko­pio­wać czyjś nos i por­tki to jedno, ale ro­zum to nie w kij pier­dział. Za­raz ci to udo­wod­nię. Gdyby ten wszawy dop­pler sko­pio­wał mój ku­piecki ro­zum, to nie sprzedałby koni w Novigra­dzie, gdzie nie ma na nie zbytu, ale poje­chał do Dia­blego Brodu, na koń­ski targ, gdzie ceny są au­kcyjne, kto da wię­cej. Tam się nie traci...

— Wła­śnie, że się traci — dop­pler spa­ro­dio­wał obra­żoną minę ni­ziołka i par­sknął w cha­rak­tery­styczny spo­sób. — Po pierwsze, cena na au­kcji w Dia­blim Bro­dzie równa w dół, bo kupcy zmawiają się, jak li­cy­to­wać. Do­dat­kowo zaś trzeba za­pła­cić pro­wizję au­kcjo­ne­rom.

— Nie ucz mnie han­dlu, dupku — obu­rzył się Bibe­rveldt. — Ja w Dia­blim Bro­dzie wziąłbym dzie­więćdzie­siąt albo i sto za sztukę. A ty ile do­stałeś od novi­gradzkich cwa­nia­ków?

— Sto trzy­dzie­ści — po­wie­dział dop­pler.

— Łżesz, wy­włoko.

— Nie łżę. Po­gna­łem konie pro­sto do portu, pa­nie Da­inty, i tam zna­la­złem za­mor­skiego han­dla­rza futer. Ku­śnie­rze nie uży­wają wo­łów, for­mu­jąc ka­ra­wany, bo woły są za wolne. Futra są lek­kie, ale cenne, trzeba więc po­dró­żo­wać szybko. W Novigra­dzie nie ma zbytu na konie, więc koni też nie ma. Ja mia­łem je­dyne do­stępne, więc po­dykto­wa­łem cenę. To pro­ste...

— Nie ucz mnie, po­wie­działem! — wrzasnął Da­inty, czerwie­nie­jąc. — No, do­bra, zaro­biłeś więc. A pie­nią­dze gdzie?

— Ob­ró­ciłem — rzekł dumnie Tel­lico, na­śla­dując ty­powe dla ni­ziołka prze­cze­sy­wa­nie pal­cami gę­stej czu­pryny. — Pie­niądz, pa­nie Da­inty, musi krą­żyć, a in­teres musi się krę­cić.

— Uważaj, że­bym ja ci łba nie ukrę­cił! Ga­daj, co zro­biłeś z forsą za konie?

— Mó­wi­łem. Na­ku­po­wa­łem to­wa­rów.

— Ja­kich? Coś kupił, po­krako?

— Ko... ko­sze­nilę — za­jąk­nął się dop­pler, a po­tem wy­re­cy­tował szybko. — Pięć­set korcy ko­sze­nili, sześćdzie­siąt dwa cet­nary kory mi­mo­zo­wej, pięć­dzie­siąt pięć garncy olejku ró­ża­nego, dwa­dzie­ścia trzy ba­ryłki tranu, sześćset gli­nia­nych mi­sek i osiem­dzie­siąt fun­tów wo­sku pszczelego. Tran, na­wia­sem mó­wiąc, ku­pi­łem bar­dzo tanio, bo był co­kol­wiek zjeł­czały. Aha, był­bym za­po­mniał. Ku­pi­łem jesz­cze sto łokci ba­weł­nia­nego sznura.

Zapa­dło dłu­gie, bar­dzo dłu­gie mil­cze­nie.

— Zjeł­czały tran — rzekł wreszcie Da­inty, bar­dzo wolno wy­po­wia­dając po­szczególne słowa. — Ba­weł­niany sznu­rek. Ró­żany ole­jek. Ja chyba śnię. Tak, to koszmar. W Novigra­dzie można ku­pić wszystko, wszelkie cenne i po­ży­teczne rze­czy, a ten tu kre­tyn wy­daje moje pie­nią­dze na ja­kieś gówno. Pod moją po­sta­cią. Je­stem skoń­czony, prze­padły moje pie­nią­dze, prze­padła moja ku­piecka re­puta­cja. Nie, mam tego dość. Po­życz mi mie­cza, Ge­ralt. Za­rąbię go na miej­scu.

Drzwi al­kie­rza otwarły się, skrzypiąc.

— Ku­piec Bibe­rveldt! — za­piał wcho­dzący osobnik w pur­pu­ro­wej todze, wi­szą­cej na chu­dej po­staci jak na kiju. Na gło­wie miał ak­sa­mitną czapkę w kształcie od­wró­co­nego noc­nika. — Czy jest tu ku­piec Bibe­rveldt?

— Tak — od­rze­kli jed­no­cze­śnie obaj ni­zioł­ko­wie.

W na­stęp­nej chwili je­den z Da­inty Bibe­rveldtów chlu­snął za­wartością kufla w twarz wiedź­mina, zręcznie wy­kopał zydel spod Ja­skra i prze­mknął pod sto­łem w stronę drzwi, oba­lając po dro­dze osobnika w śmiesznej czapce.

— Po­żar! Ra­tunku! — za­wył, wy­pa­dając do ogólnej izby. — Mor­dują! Pali się!

Geralt, otrząsając się z piany, rzu­cił się za nim, ale drugi z Bi­be­rveldtów, rów­nież pę­dzący ku drzwiom, po­śli­znął się na tro­ci­nach i upadł mu pod nogi. Obaj wy­wa­lili się w sa­mym progu. Ja­skier, gra­mo­ląc się spod stołu, klął ohydnie.

— Na­pa­aaad! — za­wrzesz­czał z podłogi chudy osobnik, za­plą­tany w pur­pu­rową togę. — Na­aapa­aaaad!!! Ban­dy­ciii!

Geralt przeturlał się po ni­ziołku, wpadł do karczmy, zo­ba­czył, jak dop­pler, roz­trą­cając gości, wy­pada na ulicę. Rzu­cił się za nim, po to tylko, by utknąć na ela­stycznym, lecz twardym mu­rze ludzi za­gra­dza­ją­cych mu drogę. Jed­nego, umo­rusa­nego gliną i śmierdzą­cego pi­wem, udało mu się przewró­cić, ale po­zo­stali unie­ru­cho­mili go w żela­znym uści­sku krzepkich ra­mion. Szarpnął się wściekle, czemu za­wtó­ro­wał su­chy trzask pę­kają­cych nici i dar­tej skóry, a pod prawą pa­chą zro­biło się luźno. Wiedźmin za­klął, prze­sta­jąc się wy­ry­wać.

— Mamy go! — wrzasnęli mu­larze. — Mamy zbója! Co robić, pa­nie maj­ster?

— Wapno! — za­wył maj­ster, pod­ry­wa­jąc głowę z blat stołu i wo­dząc do­okoła nie­wi­dzą­cymi oczyma.

— Stra­aaż! — ry­czał pur­pu­rowy, na czwora­kach ka­rab­kając się z al­kie­rza. — Na­pad na urzędnika! Straż! Pój­dziesz za to na szu­bie­nicę, zło­czyńco!

— Mamy go! — krzyknęli mu­larze. — Mamy go, panie!

— To nie ten! — za­wył osobnik w todze — Ła­pać łotra. Goń­cie go!

— Kogo?

— Bi­be­rveldta, ni­ziołka! Go­nić go, gonić! Do lochu z nim!

— Za­raz, zaraz — rzekł Da­inty, wy­ła­nia­jąc się z al­kie­rza. — Co­ście to, panie Schwann? Nie wy­cie­rajcie sobie gęby moim na­zwi­skiem. I nie wszczy­najcie alarmu, nie ma po­trzeby.

Schwann za­milkł, pa­trząc na ni­ziołka ze zdu­mie­niem. Z al­kie­rza wy­łonił się Ja­skier, w ka­pelu­siku na ba­kier, oglą­dając swoją lut­nię. Mu­larze, po­szeptaw­szy mię­dzy sobą, pu­ścili wreszcie Ge­ralta. Wiedźmin, choć bar­dzo zły, ograni­czył się do so­czy­stego splu­nię­cia na podłogę.

— Kup­cze Bibe­rveldt! — za­piał Schwann, mru­żąc krót­ko­wzroczne oczy — Co to ma zna­czyć? Na­paść na urzędnika miej­skiego może was drogo... Kto to był? Ten ni­zio­łek który umknął?

— Ku­zyn — rzekł szybko Da­inty — Mój da­leki ku­zyn...

— Tak, tak — po­parł go szybko Ja­skier, czu­jąc swój ży­wioł. — Da­leki ku­zyn Bibe­rveldta. Znany jako Czu­bek-Bibe­rveldt. Czarna owca w ro­dzi­nie. Dziec­kiem bę­dąc, wpadł do studni. Wy­schniętej. Ale nie­szczę­ściem ceber spadł mu pro­sto na głowę. Zwykle jest spo­kojny, tylko wi­dok pur­pury go roz­wściecza. Ale nie ma co się martwić, bo uspokaja się na wi­dok ru­dych wło­sków na dam­skim łonie. Dla­tego po­pę­dził pro­sto do „Pas­si­flory”. Mó­wię wam, panie Schwann...

— Do­syć, Ja­skier — za­sy­czał wiedźmin. — Za­mknij się, do li­cha.

Schwann ob­cią­gnął na sobie togę, otrzepał ją z tro­cin i wy­pro­sto­wał się, przybie­rając wy­nio­słą minę.

— Taak — po­wie­dział. — Baczcie uważniej na krewnych, kup­cze Bibe­rveldt, bo sami wszak wie­cie, jeste­ście od­po­wie­dzialni. Gdy­bym wniósł skargę... Ale czasu mi nie staje. Ja tu, Bibe­rveldt, po sprawach służby. W imieniu władz miej­skich wzywam was do za­płaty po­datku.

— Hę?

— Po­datku — po­wtó­rzył urzędnik i wy­dął wargi w gry­ma­sie pod­pa­trzo­nym za­pewne u ko­goś znacznie znacz­niej­szego. — Có­że­ście to? Udzieliło się wam od ku­zyna? Je­śli robi się inte­resy, trzeba pła­cić po­datki. Albo do ciemnicy się idzie sie­dzieć.

— Ja!? — ryk­nął Da­inty — Ja, inte­resy? Ja same straty mam, kurwa mać! Ja...

— Uważaj, Bibe­rveldt — syk­nął wiedźmin, a Ja­skier ukrad­kiem kop­nął ni­ziołka w owłosioną kostkę. Ni­zio­łek kaszlnął.

— Ja­sna rzecz — po­wie­dział, z wy­sił­kiem przywo­łując uśmiech na pu­co­ło­watą twarz. — Jasna rzecz, pa­nie Schwann. Jeśli robi się inte­resy, trzeba pła­cić po­datki. Do­bre inte­resy, duże po­datki. I od­wrotnie, jak mniemam.

— Nie mnie oce­niać wa­sze inte­resy, panie kup­cze — urzędnik zro­bił kwa­śną minę, usiadł za sto­łem, z prze­past­nych za­ka­mar­ków togi do­był li­czy­dła i zwój per­ga­mi­nów, które roz­łożył na bla­cie, przetarł­szy go wprzód rę­ka­wem. — Mnie aby li­czyć i in­ka­so­wać. Taak... Uczyńmy tedy ra­chubę... To bę­dzie... hmmm... Spusz­czam dwa, jeden mam w ro­zu­mie... Taak... Ty­siąc pięć­set pięć­dzie­siąt trzy ko­rony i dwa­dzie­ścia kopperów.

Z gar­dła Da­inty Bibe­rveldta wy­rwało się głu­che rzę­żenie. Mu­larze za­mru­czeli w po­dzi­wie. Obe­rży­sta upu­ścił mi­skę. Ja­skier westchnął.

— No, to do wi­dze­nia, chłopcy — rzekł ni­zio­łek gorzko. — Gdyby ktoś o mnie pytał, to je­stem w ciemnicy.

 


Rozdział drugi [top]

 

— Do jutra, do po­łu­dnia — ję­czał Da­inty. — A to su­kin­syn, ten Schwann, żeby go po­krę­ciło, wstrętnego dziada, mógł mi bar­dziej sprolon­go­wać. Po­nad pół­tora ty­siąca ko­ron, skąd ja wy­trza­snę do jutra tyle forsy? Je­stem skoń­czony, zruj­no­wany, zgniję w kry­mi­nale! Nie siedźmy tu, cho­lera, mó­wię wam, ła­pmy tego dra­nia dop­plera! Mu­simy go zła­pać!

Sie­dzieli wszyscy trzej na marmu­ro­wej cem­bro­winie ba­senu nie­czynnej fon­tanny, zaj­mu­ją­cego śro­dek nie­du­żego pla­cyku wśród oka­za­łych, ale wy­jąt­kowo nie­gu­stownych ku­piec­kich ka­mie­ni­czek. Woda w ba­senie była zie­lona i po­twornie brudna, pły­wa­jące wśród od­pad­ków złote orfy ciężko pra­co­wały skrzelami i otwartymi pyszcz­kami ła­pały po­wie­trze z po­wierzchni. Ja­skier i ni­zio­łek żuli racu­chy, które tru­ba­dur przed chwilą gwizdnął z mi­ja­nego stra­ganu.

— Na twoim miej­scu — po­wie­dział bard — za­nie­chał­bym po­ścigu, a za­czął się roz­glą­dać za kimś, kto po­ży­czy ci pie­nię­dzy. Co ci da zła­panie dop­plera? My­ślisz może, że Schwann przyjmie go jako ekwiwa­lent?

— Głu­piś, Ja­skier. Schwy­taw­szy dop­plera, od­biorę mu moje pie­nią­dze.

— Ja­kie pie­nią­dze? To, co miał w sa­kiewce, po­szło na po­kry­cie szkód i ła­pówkę dla Schwanna. Wię­cej nie miał.

— Ja­skier — skrzywił się ni­zio­łek. — Na po­ezji to ty się może i znasz, ale w sprawach han­dlo­wych, wy­bacz, to ty jesteś kom­pletny bał­wan. Sły­sza­łeś, ile po­datku wyli­czył mi Schwann? A od czego płaci się po­datki? Hę? Od czego?

— Od wszyst­kiego — stwierdził poeta. — Ja na­wet od śpiewa­nia płacę. I guzik ich ob­cho­dzą moje tłu­ma­cze­nia że śpiewa­łem z we­wnętrznej po­trzeby.

— Głu­piś, mó­wi­łem. Po­datki w inte­re­sach płaci się od zy­sku. Od zy­sku. Ja­skier! Poj­mu­jesz? Ten łobuz dop­pler pod­szył się pod moją osobę i wdał w ja­kieś inte­resy, nie­chybnie oszukań­cze. I zaro­bił na nich! Miał zysk! A ja będę mu­siał za­pła­cić po­datek, a do tego za­pewne kryć długi tego łachmyty, je­żeli na­robił dłu­gów! A je­śli nie za­płacę, to pójdę do lochu, na­pięt­nują mnie pu­blicznie żela­zem, ześlą do ko­palni! Za­raza!

— Ha — rzekł we­soło Ja­skier. — Nie masz więc wyj­ścia, Da­inty. Mu­sisz po­ta­jem­nie ucie­kać z mia­sta. Wiesz, co? Mam po­mysł. Okręcimy cię ca­łego w ba­ranią skórę. Przekro­czysz bramę, wo­łając: „Owieczka je­stem, bee, bee”. Nikt cię nie roz­po­zna.

— Ja­skier — po­wie­dział po­nuro ni­zio­łek. — Za­mknij się, bo cię kopnę. Ge­ralt?

— Co, Da­inty?

— Po­mo­żesz mi schwytać dop­plera?

— Po­słu­chaj — rzekł wiedźmin, wciąż bez­sku­tecz­nie usi­łując zafa­stry­go­wać roze­rwany rę­kaw kurtki. — Tu jest Novigrad. Trzydzie­ści ty­sięcy miesz­kań­ców, ludzi, kra­sno­lu­dów, pół­el­fów, ni­zioł­ków i gnomów, za­pewne dru­gie tyle przyjezd­nych. Jak chcesz od­na­leźć ko­goś w ta­kiej ćmie na­rodu?

Dainty po­łknął ra­cuch, obli­zał palce.

A ma­gia, Ge­ralt? Te wa­sze wiedź­miń­skie czary, o któ­rych krąży tyle opo­wie­ści?

— Dop­pler jest wy­kry­walny ma­gicz­nie tylko we wła­snej po­staci, a we wła­snej to on nie cho­dzi po uli­cach. A na­wet gdyby, ma­gia by­łaby na nic, bo do­okoła pełno jest sła­bych, cza­ro­dziejskich sy­gna­łów. Co drugi dom ma ma­giczny za­mek przy drzwiach, a trzy czwarte ludzi nosi amulety, naj­roz­mait­sze, prze­ciw zło­dziejom, pchłom, za­tru­ciom po­kar­mo­wym, zli­czyć nie spo­sób.

Ja­skier prze­sunął pal­cami po gry­fie lutni, brzdąknął po stru­nach.

— Wróci wio­sna, desz­czem cie­płym pachnąca! — za­śpiewał. — Nie, nie­do­brze. Wróci wio­sna, słoń­cem... Nie, psia­krew. Nie idzie mi. Ani w ząb...

— Prze­stań skrzeczeć — warknął ni­zio­łek. — Działasz mi na nerwy.

Ja­skier rzu­cił or­fom resztkę racu­cha i splu­nął do ba­senu.

— Pa­trzcie — po­wie­dział. — Złote rybki. Po­dobno ta­kie rybki speł­niają ży­cze­nia.

— Te są czerwone — za­uwa­żył Da­inty.

— Co tam, dro­biazg. Cholera, jest nas trzech, a one speł­niają trzy ży­cze­nia. Wy­cho­dzi po jed­nym na każ­dego. Co, Da­inty? Nie ży­czy­łbyś sobie, żeby rybka za­pła­ciła za cie­bie po­datek?

— Owszem. Oprócz tego, żeby coś spa­dło z nieba i wal­nęło dop­plera w łeb. I jesz­cze...

— Stój, stój. My też mamy ży­cze­nia. Ja chciałbym, żeby rybka pod­po­wie­działa mi za­koń­cze­nie bal­lady. A ty, Ge­ralt?

— Od­czep się, Ja­skier.

— Nie psuj za­bawy, wiedźmi­nie. Po­wiedz, czego byś sobie ży­czył?

Wiedźmin wstał.

— Ży­czy­łbym sobie — mruknął — żeby to, że nas wła­śnie pró­bują oto­czyć, oka­zało się nie­po­ro­zu­mie­niem.

Z za­ułka na wprost fon­tanny wy­szło czte­rech czarno odzianych osobni­ków w okrągłych, skó­rza­nych czapkach wolno kie­rując się w stronę ba­senu. Da­inty za­klął z cicha oglą­dając się.

Z uliczki za ich ple­cami wy­szło na­stęp­nych czte­rech. Ci nie pod­cho­dzili bliżej, roz­sta­wiw­szy się, za­blo­ko­wali za­ułek. W rę­kach trzymali dziwnie wy­glą­da­jące krążki, jak gdyby ka­wałki zwi­nię­tych lin. Wiedźmin ro­zej­rzał się, poru­szył bar­kami, po­pra­wia­jąc przewie­szony przez plecy miecz. Ja­skier jęk­nął.

Zza ple­ców czar­nych osobni­ków wy­łonił się nie­wy­soki męż­czy­zna w bia­łym ka­fta­nie i krót­kim, sza­rym płaszczu. Złoty łań­cuch na jego szyi poły­ski­wał w rytm kro­ków, śląc żółte re­fleksy.

— Chappelle... — stęk­nął Ja­skier. — To jest Chappelle... Czarni osobnicy za ich ple­cami wolno ru­szyli w stronę fon­tanny. Wiedźmin się­gnął po miecz.

— Nie, Ge­ralt — szepnął Ja­skier, przy­su­wa­jąc się do niego. — Na bo­gów, nie wy­cią­gaj broni. To straż świątynna. Jeśli sta­wimy im opór, nie wyj­dziemy żywi z Novi­gradu. Nie do­tykaj mie­cza.

Czło­wiek w bia­łym ka­fta­nie szedł w ich stronę szparkim kro­kiem. Czarni osobnicy szli za nim, w mar­szu ota­cza­jąc ba­sen, zaj­mu­jąc stra­te­giczne, pre­cy­zyj­nie do­brane po­zycje. Ge­ralt ob­ser­wo­wał ich czuj­nie, zgar­biw­szy się lekko. Dziwne krążki, które trzymali w rę­kach, nie były, jak są­dził po­cząt­kowo, zwy­kłymi ba­tami. To były lamie.

Czło­wiek w bia­łym ka­fta­nie zbli­żył się.

— Ge­ralt — szeptał bard. — Na wszyst­kich bo­gów, za­cho­waj spo­kój...

— Nie dam się do­tknąć — mruknął wiedźmin. — Nie dam się do­tknąć, kim­kol­wiek by byli. Uważaj, Ja­skier. Jak się za­cznie, wiej­cie, ile sił w no­gach. Ja ich zajmę... na jakiś czas...

Ja­skier nie od­po­wie­dział. Za­rzu­ciw­szy lut­nię na ra­mię, skło­nił się głę­boko przed człowie­kiem w bia­łym ka­fta­nie bo­gato ha­fto­wa­nym zło­tymi i srebrnymi nićmi w drobny, mo­zai­kowy wzór.

— Czci­godny Chappelle...

Czło­wiek zwany Chappelle za­trzymał się, po­wiódł po nich wzrokiem. Jego oczy, jak za­uwa­żył Ge­ralt, były pa­skudnie zimne i miały kolor stali. Czoło miał blade, cho­ro­bli­wie spo­cone, na po­licz­kach czerwone, nie­re­gu­larne plamy ru­mieńców.

— Pan Da­inty Bibe­rveldt, ku­piec — po­wie­dział. — Uta­len­to­wany pan Ja­skier. I Ge­ralt z Rivii, przedsta­wi­ciel jakże rzad­kiego, wiedź­miń­skiego fa­chu. Spotkanie sta­rych zna­jo­mych? U nas, w Novigra­dzie?

Nikt nie od­po­wie­dział.

— Za wielce nie­for­tunny — cią­gnął Chappelle — uwa­żam fakt, że zło­żono na was do­nie­sie­nie.

Ja­skier po­bladł lekko, a ni­zio­łek za­szczękał zę­bami. Wiedźmin nie pa­trzył na Chappelle. Nie od­ry­wał oczu od broni ota­cza­ją­cych fon­tannę czar­nych osobni­ków w skó­rza­nych czapkach. W większo­ści zna­nych Ge­ral­towi kra­jów wy­rób i po­sia­danie kol­cza­stej lamii, zwa­nej may­heń­skim bato­giem, było su­rowo za­ka­zane. Novigrad nie był wy­jąt­kiem. Ge­ralt wi­dział ludzi, któ­rych ude­rzono la­mią w twarz. Twa­rzy tych nie spo­sób było za­po­mnieć.

— Wła­ści­ciel za­jazdu pod „Grotem Włóczni” — kontynu­ował Chappelle — miał czel­ność za­rzu­cić waszmo­ściom kon­szachty z de­mo­nem, po­two­rem, któ­rego zwie się mie­nia­kiem lub vexlin­giem.

Nikt nie od­po­wie­dział. Chappelle splótł ręce na piersi i spoj­rzał na nich zim­nym wzrokiem.

— Czułem się obo­wią­zany uprzedzić was o tym do­nie­sie­niu. In­for­muję też, że po­mie­niony obe­rży­sta zo­stał za­mknięty w lochu. Za­cho­dzi po­dej­rze­nie, że bre­dził, bę­dąc pod wpływem piw­ska lub go­rzały. Za­iste, cze­góż to lu­dzie nie wy­my­ślą. Po pierwsze, vexlingów nie ma. To wy­mysł za­bo­bon­nych kmiotków.

Nikt nie sko­mentował.

— Po dru­gie, jakiż vexling ośmie­liłby się zbli­żyć do wiedź­mina — uśmiech­nął się Chappelle — i nie zo­stał na­tychmiast za­bity? Prawda? Oskarże­nie karczma­rza by­łoby więc śmiechu warte, gdyby nie pe­wien istotny szczegół.

Chappelle po­kiwał głową, ro­biąc efektowną pauzę. Wiedźmin usły­szał, jak Da­inty po­woli wy­puszcza po­wie­trze wcią­gnięte do płuc w głę­bo­kim wde­chu.

— Tak, pe­wien istotny szczegół — po­wtó­rzył Chappelle. — Mia­no­wicie, mamy do czy­nie­nia z here­zją i święto­krad­czym bluź­nier­stwem. Wia­domo bo­wiem, że ża­den, ab­so­lut­nie ża­den vexling, jak też ża­den inny po­twór nie mógłby na­wet zbli­żyć się do mu­rów Novi­gradu, bo tu w dziewięt­nastu świąty­niach pło­nie Wieczny Ogień, któ­rego święta moc chroni mia­sto. Kto twierdzi, że wi­dział vexlinga pod „Grotem Włóczni”, o rzut ka­mie­niem od głównego ołta­rza Wiecz­nego Ognia, ten jest bluź­nier­czym he­rety­kiem i swoje twierdze­nie bę­dzie mu­siał od­wo­łać. Gdyby zaś od­wo­łać nie chciał, to mu się w tym do­po­może w miarę sił i środ­ków, które, wierzcie mi, mam w lo­chach pod ręką. Jak za­tem wi­dzi­cie, nie ma się czym przejmo­wać.

Wyraz twa­rzy Ja­skra i ni­ziołka świadczył do­bit­nie, że obaj są in­nego zda­nia.

— Ab­so­lut­nie nie ma się czym fra­so­wać — po­wtó­rzył Chappelle. — Mogą pa­no­wie opu­ście Novigrad bez prze­szkód. Nie będę was za­trzymy­wał. Mu­szę jed­nak nale­gać, aby o po­ża­ło­wa­nia god­nych wy­my­słach obe­rży­sty nie roz­po­wia­dali waszmo­ściowie, nie ko­mentowali gło­śno tego wy­da­rze­nia. Wy­po­wie­dzi pod­wa­ża­jące bo­ską moc Wiecz­nego Ognia, nie­za­leż­nie od in­tencji, my, skromni słu­dzy ko­ścioła, mu­sieli­by­śmy traktować jako here­zję, ze wszyst­kimi kon­se­kwencjami. Wła­sne prze­ko­nania reli­gijne waszmo­ściów, jakie by one nie były, a ja­kie sza­nuję, nie mają zna­cze­nia. Wierzcie sobie, w co chcecie. Ja je­stem tole­ran­cyjny do­póty, do­póki ktoś czci Wieczny Ogień i nie bluźni prze­ciw niemu. A jak bę­dzie bluź­nił, to go każę spa­lić i tyle. Wszyscy w Novigra­dzie są równi wo­bec prawa. I prawo jest równe dla wszyst­kich — każdy, kto bluźni prze­ciw Wiecz­nemu Ogniowi, idzie na stos, a jego ma­jątek się kon­fi­skuje. Ale dość o tym. Po­wta­rzam, mo­żecie bez prze­szkód prze­kro­czyć bramy Novi­gradu. Naj­lepiej...

Chappelle uśmiech­nął się lekko, we­ssał poli­czek w chy­trym gry­ma­sie, po­wiódł wzrokiem po pla­cyku. Nie­liczni prze­chodnie, ob­ser­wu­jący zaj­ście, przy­spie­szali kroku, szybko od­wra­cali głowy.

— ...najlepiej — do­koń­czył Chappelle — naj­lepiej na­tychmiast. Nie­zwłocznie. Oczywista rzecz, że w od­nie­sie­niu do sza­now­nego kupca Bi­be­rveldta owo „nie­zwłocznie” oznacza „nie­zwłocznie po ure­gu­lo­wa­niu spraw po­dat­ko­wych”. Dziękuję pa­nom za po­święcony mi czas.

Dainty, od­wró­ciw­szy się, bez­gło­śnie poru­szył ustami. Wiedźmin nie miał wąt­pli­wo­ści, że owym bez­gło­śnym sło­wem było „skurwiel”. Ja­skier opu­ścił głowę, uśmie­cha­jąc się głupko­wato.

— Pa­nie wiedźmi­nie — rzekł nagle Chappelle. — Je­śli łaska, słówko na osobności.

Geralt zbli­żył się, Chappelle lekko wy­cią­gnął rękę. Jeśli do­tknie mo­jego łok­cia, walnę go, po­my­ślał wiedźmin. Walnę go, choćby nie wiem co.

Chappelle nie do­tknął łok­cia Ge­ralta.

— Pa­nie wiedźmi­nie — po­wie­dział cicho, od­wra­cając się ple­cami do in­nych. — Wia­domo mi, że nie­które mia­sta, w prze­ci­wieństwie do Novi­gradu, po­zba­wione są bo­skiej opieki Wiecz­nego Ognia. Za­łóżmy więc, że stwór po­dobny vexlin­gowi gra­suje po jed­nym z ta­kich miast. Cie­ka­wość, za ile pod­jęli­by­ście się wówczas schwyta­nia vexlinga żyw­cem?

— Nie naj­muję się do po­lo­wań na po­twory w lud­nych mia­stach — wzruszył ra­mio­nami wiedźmin. — Mógłby bo­wiem ucierpieć ktoś po­stronny.

— Aż tak ob­cho­dzi cię los po­stronnych?

— Aż tak. Bo to z re­guły mnie ob­ciąża się od­po­wie­dzialno­ścią za ich los. I grozi kon­se­kwencjami.

— Ro­zu­miem. A nie była­byż tro­ska o los po­stronnych od­wrotnie pro­por­cjo­nalna do wy­so­kości za­płaty?

— Nie była­byż.

— Twój ton, wiedźmi­nie, nie­zbyt mi się po­doba. Ale mniejsza z tym, ro­zu­miem, co suge­ru­jesz tym to­nem. Su­ge­ru­jesz, że nie chcesz zro­bić tego... o co mógłbym cię po­pro­sić, przy czym wy­so­kość za­płaty nie ma zna­cze­nia. A ro­dzaj za­płaty?

— Nie ro­zu­miem.

— Nie sądzę.

— Jed­nak.

— Czy­sto teo­re­tycz­nie — po­wie­dział Chappelle, cicho, spo­koj­nie, bez zło­ści czy groźby w gło­sie — by­łoby możli­wym, że za­płatą za twoją usługę by­łaby gwa­ran­cja, że i twoi przyja­ciele wyj­dzie­cie żywi z... z teo­re­tycz­nego mia­sta. Co wtedy?

— Na to pyta­nie — uśmiech­nął się pa­skudnie wiedźmin — nie da się od­po­wie­dzieć teo­re­tycz­nie. Sy­tu­ację, o któ­rej mó­wicie, czci­godny Chappelle, nale­ża­łoby prze­robić w praktyce. Nie pilno mi do tego wcale, ale jeśli bę­dzie trzeba... Jeśli nie bę­dzie in­nego wyj­ścia... Go­tów je­stem to prze­ćwi­czyć.

— Ha, może i masz rację — od­po­wie­dział bez­na­miętnie Chappelle. — Za dużo teo­rety­zu­jemy. Zaś co do praktyki, to wi­dzę, że współ­działania nie bę­dzie. Może to i do­brze? W każ­dym razie ży­wię na­dzieję, że nie bę­dzie to po­wo­dem do kon­fliktu mię­dzy nami.

I ja — rzekł Ge­ralt — ży­wię taką na­dzieję.

— Niech więc pali się w nas ta na­dzieja, Ge­ralcie z Rivii. Czy wiesz, czym jest Wieczny Ogień? Nie ga­snący pło­mień, sym­bol przetrwa­nia, droga wskazana w mroku, za­po­wiedź po­stępu, lep­szego ju­tra? Wieczny Ogień, Ge­ralcie, jest na­dzieją. Dla wszyst­kich, dla wszyst­kich bez wy­jątku. Bo jeżeli jest coś, co jest wspólne... Dla cie­bie, dla mnie... dla in­nych... to tym czymś jest wła­śnie na­dzieja. Pa­mię­taj o tym. Miło było cię po­znać, wiedźmi­nie.

Geralt skło­nił się sztywno, mil­cząc. Chappelle pa­trzył na niego przez chwilę, po­tem ener­gicz­nie od­wró­cił się i ma­sze­ro­wał przez pla­cyk, nie oglą­dając się na swoją eskortę. Lu­dzie uzbrojeni w lamie ru­szyli za nim, for­mu­jąc po­rządny szyk.

— O, ma­mu­niu moja — za­kwi­lił Ja­skier, oglą­dając się pło­chli­wie za od­cho­dzą­cymi. — Ale mie­liśmy szczęście. O ile to ko­niec. O ile nas zaraz nie capną...

— Uspokój się — rzekł wiedźmin — i prze­stań ję­czeć. Prze­cież nic się nie stało.

— Wiesz, kto to był, Ge­ralt?

— Nie.

— To był Chappelle, na­miestnik do spraw bez­pie­czeń­stwa. Tajna służba Novi­gradu pod­lega ko­ściołowi. Chappelle nie jest ka­pła­nem, ale to szara emi­nen­cja hie­rar­chy, naj­po­tęż­niej­szy i naj­nie­bez­pieczniej­szy człowiek w mie­ście. Wszyscy, na­wet Rada i ce­chy, trzęsą przed nim port­kami, bo to pierw­szej wody łaj­dak, Ge­ralt, opity wła­dzą, jak pająk mu­szą krwią. Cho­ciaż po cichu, ale mówi się w mie­ście, co on po­trafi. Lu­dzie prze­pa­da­jący bez śladu. Fał­szywe oskarżenia, tor­tury, skrytobój­stwa, terror, szantaż i zwy­kła gra­bież. Wy­mu­sze­nia, szwindle i afery. Na bo­gów, w ładną hi­storię wpę­dzi­łeś nas, Bibe­rveldt.

— Daj po­kój, Ja­skier — prychnął Da­inty. — Aku­rat ty masz się czego bać. Nikt nie ruszy tru­ba­dura. Z nie­wia­do­mych mi po­wo­dów jeste­ście nie­ty­kalni.

— Nie­ty­kalny poeta — ję­czał Ja­skier, wciąż blady — też może w Novigra­dzie wpaść pod roz­pę­dzony wóz, śmiertelnie za­truć się rybą albo nie­szczęśli­wie uto­pić w fosie. Chappelle jest spe­cjali­stą od ta­kich wy­pad­ków. To, że z nami w ogóle roz­ma­wiał, uwa­żam za nie­by­wałe. Jedno jest pewne, bez po­wodu tego nie zro­bił. Coś knuje. Zo­ba­czy­cie, zaraz w coś nas wplączą, za­kują i po­wloką na tor­tury w ma­je­sta­cie prawa. Tak się tu robi!

W tym, co on mówi — rzekł ni­zio­łek do Ge­ralta — jest sporo prawdy. Mu­simy uwa­żać. Że też tego łotra Chappelle jesz­cze zie­mia nosi. Od lat ga­dają o nim, że chory, że mu krew ude­rza i wszyscy cze­kają, kiedy wy­ki­tuje...

— Za­milcz, Bi­be­rveldt — syk­nął bo­jaź­liwie tru­ba­dur, roz­glą­dając się — bo go­tów ktoś usły­szeć. Pa­trzcie, jak wszyscy gapią się na nas. Wy­no­śmy się stąd, mó­wię wam. I ra­dzę, po­waż­nie po­traktujmy to, co po­wie­dział nam Chappelle o dop­ple­rze. Ja, dla przykładu, w życiu nie wi­działem żad­nego dop­plera, jeśli bę­dzie trzeba, za­przy­się­gnę to przed Wiecznym Ogniem.

— Pa­trzcie — rzekł nagle ni­zio­łek. — Ktoś bie­gnie ku nam.

— Ucie­kajmy! — za­wył Ja­skier.

— Spo­koj­nie, spo­koj­nie — uśmiech­nął się sze­roko Da­inty i prze­cze­sał czu­prynę pal­cami. — Znam go. To Piż­mak, tutej­szy ku­piec, skarbnik Ce­chu. Ro­bili­śmy ra­zem inte­resy. Hej, spójrzcie, jaką ma minę! Jakby ze­rżnął się w por­tki. Hej, Piż­mak, mnie szu­kasz?

— Na Wieczny Ogień klnę się — wy­sapał Piż­mak, od­su­wa­jąc na tył głowy li­sią czapę i wy­cie­rając czoło rę­ka­wem. — By­łem pe­wien, że za­wloką cię do bar­ba­kanu. Iście, cud to. Dzi­wię się...

— Miło z two­jej strony — prze­rwał ni­zio­łek z prze­ką­sem — że się dzi­wisz. Ura­duj nas jesz­cze bar­dziej, mó­wiąc dla­czego.

— Nie uda­waj głu­piego, Bi­be­rveldt — zmarsz­czył się Piż­mak. — Całe mia­sto już wie, jakiś to inte­res zro­bił na ko­sze­nili. Wszyscy już o tym ga­dają, to i widno do hie­rar­chy do­szło, i do Chappelle, jakiś to sprytny, jakeś to chy­trze wy­grał na tym, co stało się w Poviss.

O czym ty bre­dzisz, Piż­maku?

O, bo­go­wie, prze­stał­byś, Da­inty, za­mia­tać ogo­nem niby liszka. Ku­piłeś ko­sze­nilę? Za pół darmo, po pięć dwa­dzie­ścia za ko­rzec? Ku­piłeś. Ko­rzy­sta­jąc z chu­dego po­pytu za­pła­ciłeś awa­lizo­wa­nym we­kslem, ni gro­sza go­tówki nie wy­ło­żyłeś. I co? W ciągu jed­nego dnia opy­liłeś cały ładu­nek po czte­ro­kroć wyż­szej cenie, za go­towi­znę na stół. Bę­dziesz miał może czel­ność twierdzić, że to przypa­dek, że to szczęście niby? Że ku­pując ko­sze­nilę niceś nie wie­dział o przewro­cie w Poviss?

— Że co? O czym ty ga­dasz?

— Przewrót był w Poviss! — ryk­nął Piż­mak. — I ta, jak jej tam, no... le­wo­rucja! Obalono króla Rhyda, nynie rzą­dzi tam klan Thy­sse­ni­dów! Dwór, szlachta i woj­sko Rhyda no­siło się na nie­bie­sko, to i tam­tej­sze tkal­nie jeno in­dygo ku­po­wały. A barwa Thy­sse­ni­dów to szkarłat, tedy in­dygo sta­niało, a ko­sze­nila po­szła w górę, a tedy na jaw wy­szło, że to ty, Bibe­rveldt, trzymasz łapę na jedy­nym do­stęp­nym wła­śnie ła­dunku! Ha!

Dainty mil­czał, zasę­piw­szy się.

— Chytrze, Bibe­rveldt, nie ma co — cią­gnął Piż­mak. — I ni­komu ani słowa, na­wet przyja­cio­łom. Gdy­byś mi co rzekł, mo­żeby wszyscy zaro­bili, na­wet fak­torię można by zało­żyć wspólną. Ale ty wo­lałeś sam, ci­chcem-chył­kiem. Twoja wola, ale i na mnie zasię też już nie licz. Na Wieczny Ogień, prawda to, że każdy ni­zio­łek to sa­mo­lubny drań i pies po­sra­niec. Mnie to Vimme Vivaldi nigdy awalu na we­kslu nie daje, a to­bie? Od ręki. Bo­ście jedna banda są, wy nie­lu­dzie prze­klęte, wy za­po­wie­trzone ni­ziołki i kra­sno­ludy. Niech was cho­lera!

Piż­mak splu­nął, od­wró­cił się na pię­cie i od­szedł. Da­inty, za­my­ślony, dra­pał się w głowę, aż chrzęściła czu­pryna.

— Coś mi świta, chłopcy — rzekł wreszcie. — Już wiem co nam trzeba uczynić. Idziemy do banku. Je­żeli ktoś może poła­pać się w tym wszystkim, to tym kto­siem jest wła­śnie mój zna­jomy ban­kier, Vimme Vivaldi.

 


Rozdział trzeci [top]

 

— Ina­czej wy­obra­ża­łem sobie bank — szepnął Ja­skier, roz­glą­dając się po po­miesz­cze­niu. — Gdzie oni tu trzymają pie­nią­dze, Ge­ralt?

— Dia­bli wie­dzą — od­rzekł cicho wiedźmin, za­sła­nia­jąc roze­rwany rę­kaw kurtki. — Może w piw­nicy?

— Gówno. Ro­zej­rza­łem się. Tu nie ma piw­nicy.

— To pew­nie na stry­chu.

— Po­zwólcie do kan­torka, pa­no­wie — po­wie­dział Vimme Vivaldi.

Sie­dzący przy dłu­gich sto­łach mło­dzi lu­dzie i kra­sno­ludy nie­wia­do­mego wieku za­jęci byli po­kry­wa­niem arku­szy per­ga­minu rzę­dami cyfe­rek i lite­rek. Wszyscy bez wy­jątku gar­bili się i mieli lekko wy­su­nięte ję­zyki. Praca, jak oce­nił wiedźmin, była dia­blo mo­no­tonna, ale zda­wała się po­chła­niać pra­cują­cych bez reszty. W kącie, na ni­skim zydlu, sie­dział dzia­du­nio o wy­glą­dzie że­braka za­jęty ostrze­niem piór. Szło mu nie­sporo.

Ban­kier za­mknął sta­ran­nie drzwi kan­torka, przygła­dził długą, białą, wy­pie­lę­gno­waną brodę, tu i ów­dzie po­pla­mioną in­kau­stem, po­pra­wił bor­dowy, ak­sa­mitny ku­brak, z tru­dem do­pi­na­jący się na wy­dat­nym brzu­chu.

— Wie­cie, panie Ja­skier — po­wie­dział, sia­dając za ogrom­nym, ma­ho­nio­wym sto­łem, za­wa­lo­nym per­ga­mi­nami. — Zu­peł­nie ina­czej was sobie wy­obra­ża­łem. A znam wa­sze pio­senki, znam, sły­sza­łem. O kró­lew­nie Van­dzie, która uto­piła się w rzece Dup­pie, bo nikt jej nie chciał. I o zi­mo­rodku, co wpadł do wy­chodku...

— To nie moje — Ja­skier po­czerwie­niał ze wściekło­ści. — Nigdy nie napi­sa­łem cze­goś po­dob­nego!

— A. A to prze­pra­szam.

— Mo­że­by­śmy tak prze­szli do rze­czy? — wtrą­cił Da­inty. — Czas nagli, a wy o głup­stwach. Je­stem w po­waż­nych tara­pa­tach, Vimme.

— Obawia­łem się tego — po­kiwał głową kra­sno­lud. — Jak pa­mię­tasz, ostrzega­łem cię, Bibe­rveldt. Mó­wi­łem ci trzy dni temu, nie an­gażuj pie­nię­dzy w ten zjeł­czały tran. Co z tego, że tani, cena no­mi­nalna nie jest ważna, ważna jest stopa zy­sku na od­sprzedaży. Tak samo ten ole­jek ró­żany i ten wosk, i te gli­niane miski. Co ci od­biło, Da­inty, żeby ku­po­wać to gówno, i to w do­datku za żywą go­tówkę, za­miast ro­zum­nie pła­cić akre­dy­tywą lub we­kslem? Mó­wi­łem ci, koszty skła­do­wa­nia są w Novigra­dzie dia­bel­nie wy­sokie, w ciągu dwóch ty­go­dni trzy­krot­nie prze­kro­czą wartość tego to­waru. A ty...

— No — jęk­nął z cicha ni­zio­łek. — Mów, Vivaldi. Co ja?

A ty na to, że nie ma stra­chu, że sprzedasz wszystko w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. I te­raz przy­cho­dzisz i oświad­czasz, że jesteś w ta­ra­pa­tach, uśmie­cha­jąc się przy tym głu­pio i roz­bra­ja­jąco. Nie idzie, prawda? A koszty ro­sną, co? Ha, nie­do­brze, nie­do­brze. Jak mam cię z tego wy­cią­gnąć, Da­inty? Gdy­byś cho­ciaż ubezpie­czył ten chłam, po­słał­bym zaraz ko­goś z kan­celi­stów, żeby ci­chcem pod­palił skład. Nie, ko­chany, jedno, co można zro­bić, to po­dejść do rze­czy filo­zo­ficz­nie, czyli po­wie­dzieć sobie: „Srał to pies”. To jest han­del, raz się zy­ska, raz się straci. Co to zresztą za pie­nią­dze, ten tran, wosk i ole­jek. Śmiechu warte. Mówmy o po­waż­niej­szych in­tere­sach. Po­wiedz mi, czy mam już sprzeda­wać korę mi­mo­zową, bo oferty za­częły się sta­bili­zo­wać na pięć i pięć szó­stych.

— Hę?

— Głu­chy jesteś? — zmarsz­czył się ban­kier. — Ostatnia oferta to równo pięć i pięć szó­stych. Wró­ciłeś, mam na­dzieję, żeby przybić? Siedmiu i tak nie do­sta­niesz, Da­inty.

— Wró­ciłem?

Vivaldi po­gła­dził brodę i wy­sku­bał z niej okruszki strucli.

— By­łeś tu przed go­dziną — rzekł spo­koj­nie — z pole­ce­niem, aby trzymać do siedmiu. Siedmio­krotne prze­bicie przy cenie, jaką za­pła­ciłeś, to dwie ko­rony czterdzie­ści pięć kopperów za funt. To zbyt wy­soko, Da­inty, na­wet jak na tak do­sko­nale tra­fiony ry­nek. Gar­bar­nie już mu­siały się do­ga­dać i będą soli­dar­nie trzymać cenę. Głowę daję...

Drzwi otworzyły się i do kan­torka wpa­dło coś w zie­lonej, fil­co­wej czapce i fu­terku z ła­cia­tych kró­li­ków, prze­pa­sa­nym ko­nop­nym po­wrósłem.

— Ku­piec Su­limir daje dwie ko­rony pięt­na­ście! — za­kwi­czało.

— Sześć i jedna szó­sta — obli­czył szybko Vivaldi. — Co robić, Da­inty?

— Sprzeda­wać! — krzyknął ni­zio­łek. — Sze­ścio­krotne prze­bicie, a ty się jesz­cze za­sta­na­wiasz, cho­lera?

Do kan­torka wpa­dło dru­gie coś, w żółtej czapce i opończy przypo­mi­nają­cej stary wo­rek. Jak i pierwsze coś, miało około dwóch łokci wzrostu.

— Ku­piec Bibe­rveldt po­leca nie sprzeda­wać poni­żej siedmiu! — wrzasnęło, wy­tarło nos rę­ka­wem i wy­bie­gło.

— Aha — po­wie­dział kra­sno­lud po dłu­giej chwili ci­szy. — Je­den Bibe­rveldt każe sprzeda­wać, drugi Bibe­rveldt każe cze­kać. Cie­kawa sytu­acja. Co ro­bimy, Da­inty? Od razu przy­stą­pisz do wy­ja­śnień, czy też za­cze­kamy, aż jakiś trzeci Bibe­rveldt po­leci ła­do­wać korę na ga­lery i wy­wieźć do Krainy Psio­głowców? Hę?

— Co to jest? — wy­jąkał Ja­skier, wskazując na coś w zie­lonej czapce, wciąż sto­jące przy drzwiach. — Co to jest, do cho­lery?

— Młody gnom — po­wie­dział Ge­ralt.

— Nie­wąt­pli­wie — po­twierdził su­cho Vivaldi. — Nie jest to stary troll. Nie­ważne zresztą, co to jest. No, Da­inty, słu­cham.

— Vimme — rzekł ni­zio­łek. — Bar­dzo cię pro­szę. Nie za­da­waj pytań. Stało się coś strasz­nego. Za­łóż i przyjmij, że ja, Da­inty Bibe­rveldt z Rde­sto­wej Łąki, uczciwy ku­piec, nie mam poję­cia, co tu się dzieje. Opo­wiedz mi wszystko, ze szczegó­łami. Wy­da­rze­nia ostatnich trzech dni. Pro­szę, Vimme.

— Cie­kawe — po­wie­dział kra­sno­lud. — No, ale za pro­wizję, jaką biorę, mu­szę speł­niać ży­cze­nia pryncy­pała, jakie by one nie były. Słu­chaj tedy. Wpadłeś tu trzy dni temu, zdy­szany, dałeś mi w de­pozyt ty­siąc ko­ron i za­żą­dałeś awalu na we­kslu opiewa­ją­cym na dwa ty­siące pięć­set dwa­dzie­ścia, na oka­zi­ciela. Da­łem ci ten awal.

— Bez gwa­ran­cji?

— Bez. Lu­bię cię, Da­inty.

— Mów dalej, Vimme.

— Na drugi dzień z rana wpa­dłeś z ru­mo­rem i tu­po­tem, żą­dając, bym otworzył akre­dy­tywę na bank w Wy­zimie. Na nie­ba­ga­telną sumę trzech ty­sięcy pię­ciu­set ko­ron. Be­nefi­cjentem miał być, o ile pa­mię­tam, nie­jaki Ther Lu­ko­kian, alias Tru­fel. No, to i otworzy­łem taką akre­dy­tywę.

— Bez gwa­ran­cji — rzekł ni­zio­łek z na­dzieją w gło­sie.

— Moja sym­patia do cie­bie, Bibe­rveldt — westchnął ban­kier — koń­czy się około trzech ty­sięcy ko­ron. Tym ra­zem wziąłem od cie­bie pi­semne zo­bo­wią­zanie, że w ra­zie nie­wy­pła­cal­ności młyn jest mój.

— Jaki młyn?

— Młyn two­jego te­ścia, Arno Hardbot­toma, w Rde­sto­wej Łące.

— Nie wra­cam do domu — oświad­czył Da­inty po­nuro, lecz zde­cy­do­wa­nie. — Za­cią­gnę się na jakiś okręt i zo­stanę pi­ra­tem.

Vimme Vivaldi po­dra­pał się w ucho i spoj­rzał na niego po­dejrzliwie.

— Eee — po­wie­dział. — Już dawno prze­cież ode­bra­łeś i po­dar­łeś to zo­bo­wią­zanie. Je­steś wy­pła­calny. Nie dzi­wota, przy ta­kich zy­skach...

— Zy­skach?

— Prawda, za­po­mniałem — mruknął kra­sno­lud. — Miałem się ni­czemu nie dzi­wić. Zro­biłeś do­bry inte­res na ko­sze­nili, Bibe­rveldt. Bo wi­dzisz, w Poviss do­szło do prze­wrotu...

— Wiem już — prze­rwał ni­zio­łek. — In­dygo sta­niało a ko­sze­nila zdro­żała. A ja zaro­bi­łem. To prawda, Vimme.

— Prawda. Masz u mnie w de­po­zycie sześć ty­sięcy trzy­sta czterdzie­ści sześć ko­ron i osiem­dzie­siąt kopperów. Netto, po odli­cze­niu mo­jej pro­wizji i po­datku.

— Za­pła­ciłeś za mnie po­datek?

A jak­żeby ina­czej — zdziwił się Vivaldi. — Prze­cież go­dzinę temu byłeś tu i ka­załeś za­pła­cić. Kan­celi­sta już za­niósł całą sumę do ratu­sza. Coś około pół­tora ty­siąca, bo sprzedaż koni była tu, rzecz jasna, wli­czona.

Drzwi otworzyły się z hu­kiem i do kan­torka wpa­dło coś w bar­dzo brudnej czapce.

— Dwie ko­rony trzy­dzie­ści! — wrzasnęło. — Ku­piec Ha­ze­lquist!

— Nie sprzeda­wać! — za­wołał Da­inty. — Cze­kamy na lep­szą cenę! Jazda, obaj z po­wrotem na giełdę!

Oba gnomy chwyciły rzu­cone im przez kra­sno­luda mie­dziaki i zni­kły.

— Taak... Na czym to ja sta­ną­łem? — za­sta­no­wił się Vivaldi, ba­wiąc się ogrom­nym, dzi­wacznie uformo­wa­nym kryształem ametystu, słu­żą­cym jako przy­cisk do pa­pie­rów. — Aha, na ko­sze­nili ku­pio­nej za we­ksel. A list kre­dy­towy, o któ­rym na­po­my­ka­łem, po­trzebny był ci na za­kup wiel­kiego ła­dunku kory mi­mo­zo­wej. Ku­piłeś tego sporo, ale dość tanio, po trzy­dzie­ści pięć kopperów za funt, od zan­gwe­bar­skiego fak­tora, owego Tru­fla czy Smardza. Ga­lera wpłynęła do portu wczoraj. I wówczas się za­częło.

— Wy­obra­żam sobie — jęk­nął Da­inty.

— Do czego jest ko­muś po­trzebna kora mi­mo­zowa? — nie wy­trzymał Ja­skier.

— Do ni­czego — mruknął po­nuro ni­zio­łek. — Nie­stety.

— Kora z mi­mozy, pa­nie poeto — wy­jaśnił kra­sno­lud — to garbnik uży­wany do gar­bo­wa­nia skór.

— Jeśli ktoś byłby na tyle głupi — wtrą­cił Da­inty — by ku­po­wać korę mi­mo­zową zza mórz, jeśli w Te­merii można ku­pić dę­bową za bez­cen.

I tu wła­śnie leży wampir po­grze­bany — rzekł Vivaldi. — Bo w Te­merii dru­idzi wła­śnie ogło­sili, że jeżeli na­tychmiast nie za­prze­sta­nie się nisz­cze­nia dę­bów, ześlą na kraj plagę sza­rań­czy i szczurów. Druidów po­parły driady, a tam­tej­szy król ma sła­bość do driad. Krótko: od wczoraj jest pełne em­bargo na te­mer­ską dę­binę, dla­tego mi­moza idzie w górę. Miałeś do­bre in­for­ma­cje, Da­inty.

Z kan­cela­rii do­biegł tupot, po czym do kan­torka wdarło się zdy­szane coś w zie­lonej czapce.

— Wiel­możny ku­piec Su­limir... — wy­dy­szał gnom — kazał po­wtó­rzyć, że ku­piec Bibe­rveldt, ni­zio­łek, jest wie­przem dzi­kim i szczeci­nia­stym, spe­ku­lan­tem i wy­drwigro­szem, i że on, Su­limir, ży­czy Bibe­rveldtowi, aby opar­szy­wiał. Daje dwie ko­rony czterdzie­ści pięć i to jest ostatnie słowo.

— Sprzeda­wać — wy­palił ni­zio­łek. — Dalej, mały, pędź i po­twierdź. Licz, Vimme.

Vivaldi się­gnął pod zwoje per­ga­minu i wy­do­był kra­sno­ludz­kie li­czy­dełko, istne cacko. W od­róż­nie­niu od li­czy­deł sto­so­wa­nych przez ludzi, kra­sno­ludz­kie li­czy­dełka miały kształt ażu­ro­wej pi­ra­midki. Li­czy­dełko Vivaldiego wy­ko­nane było jed­nak ze zło­tych dru­tów, po któ­rych prze­su­wały się gra­nia­sto oszli­fo­wane, pa­su­jące do sie­bie bryłki ru­bi­nów, szmarag­dów, onyksów i czar­nych aga­tów. Kra­sno­lud szybkimi, zwinnymi ru­chami gru­bego palu­cha prze­su­wał przez chwilę klej­noty, w górę, w dół, na boki.

— To bę­dzie... hmm, hmm... Mi­nus koszty i moja pro­wizja... Mi­nus po­datek... Taak. Pięt­na­ście ty­sięcy sześćset dwa­dzie­ścia dwie ko­rony i dwa­dzie­ścia pięć kopperów. Nie­źle.

— Je­żeli do­brze liczę — rzekł po­woli Da­inty Bibe­rveldt — to łącz­nie, netto, po­wi­nie­nem mieć u cie­bie...

— Do­kład­nie dwa­dzie­ścia jeden ty­sięcy dzie­więćset sześćdzie­siąt dziewięć ko­ron i pięć kopperów. Nie­źle.

— Nie­źle? — wrzasnął Ja­skier. — Nie­źle? Za tyle można ku­pić dużą wieś albo mały za­mek! Ja w życiu nie wi­działem naraz tylu pie­nię­dzy!

— Ja też nie — po­wie­dział ni­zio­łek. — Ale bez fer­wor Ja­skier. Tak się składa, że tych pie­nię­dzy jesz­cze nikt ni wi­dział i nie wia­domo, czy zo­ba­czy.

— Ejże, Bibe­rveldt — żachnął się kra­sno­lud. — Skąd takie po­nure myśli? Su­limir za­płaci go­tówką lub we­kslem a we­ksle Su­li­mira są pewne. O co więc cho­dzi? Bo­isz się straty na śmierdzą­cym tra­nie i wo­sku? Przy ta­kich zy­skach śpiewa­jąco po­kry­jesz straty...

— Nie w tym rzecz.

W czymże więc?

Dainty chrząknął, opu­ścił kę­dzie­rzawą głowę.

— Vimme — po­wie­dział, pa­trząc w podłogę. — Chappelle wę­szy za nami.

Ban­kier za­cmo­kał.

— Kiepsko — wy­ce­dził. — Na­le­żało się jed­nak tego spo­dziewać. Wi­dzisz, Bi­be­rveldt, in­for­ma­cje, któ­rymi się po­słu­żyłeś przy transak­cjach, mają nie tylko zna­cze­nie han­dlowe, ale i po­li­tyczne. O tym, co się kroi w Poviss i w Te­merii, nie wie­dział nikt, Chappelle też nie, a Chappelle lubi wie­dzieć pierwszy. Te­raz więc, jak sobie wy­obra­żasz, głowi się nad tym, skąd wie­działeś. I my­ślę, że się już do­my­ślił. Bo i ja się do­my­ślam.

— Cie­kawe.

Vivaldi po­wiódł wzrokiem po Ja­skrze i Ge­ralcie, zmarsz­czył per­katy nos.

— Cie­kawe? Cie­kawa to jest ta twoja spółka, Da­inty — po­wie­dział. — Tru­ba­dur, wiedźmin i ku­piec. Gratuluję. Pan Ja­skier bywa tu i ów­dzie, na­wet na kró­lew­skich dwo­rach, i pew­nie nie­źle nad­sta­wia ucha. A wiedźmin? Straż oso­bista? Stra­szak na dłuż­ni­ków?

— Po­spieszne wnioski, panie Vivaldi — rzekł zimno Ge­ralt. — Nie jeste­śmy w spółce.

A ja — po­czerwie­niał Ja­skier — nie nad­sta­wiam nig­dzie ucha. Je­stem poetą, nie szpiegiem!

— Róż­nie mó­wią — wy­krzywił się kra­sno­lud. — Bar­dzo róż­nie, panie Ja­skier.

— Kłamstwo! — wrzasnął tru­ba­dur. — Gówno prawda!

— Do­brze już, wie­rzę, wie­rzę. Tylko nie wiem, czy Chappelle uwierzy. Ale, kto wie, może to wszystko ro­zej­dzie się po ko­ściach. Po­wiem ci, Bibe­rveldt, że po ostatnim ataku apo­plek­sji Chappelle bar­dzo się zmienił. Może to strach przed śmiercią zaj­rzał mu do rzyci i zmu­sił do za­sta­no­wie­nia? Sło­wem, to już nie ten sam Chappelle. Zro­bił się jakiś grzeczny, ro­zumny, spo­kojny i... i uczciwy, jakby.

— Eeee — po­wie­dział ni­zio­łek. — Chappelle, uczciwy? Grzeczny? To nie­możliwe.

— Mó­wię, jak jest — od­parł Vivaldi. — A jest, jak mó­wię. Do­dat­kowo, te­raz ko­ściół ma na gło­wie inny pro­blem, któ­remu na imię Wieczny Ogień.

— Jak niby?

— Wszędzie ma pło­nąć Wieczny Ogień, jak się mówi. Wszędzie, w całej oko­licy, mają być sta­wiane oł­tarze temu ogniowi po­święcone. Mnóstwo ołta­rzy. Nie pytaj mnie o szczegóły, Da­inty, nie bar­dzo orientuję się w ludz­kich za­bo­bo­nach. Ale wiem, że wszyscy ka­płani, a także Chappelle, nie zaj­mują się praktycz­nie ni­czym, jak tylko tymi ołta­rzami i tym ogniem. Robi się wiel­kie przygo­to­wa­nia. Po­datki pójdą w górę, to pewne.

— No — rzekł Da­inty. — Marna po­cie­cha, ale...

Drzwi kan­torka otwarły się znowu i do środka wpa­dło znane już wiedźmi­nowi coś w zie­lonej czapce i kró­li­czym fu­terku.

— Ku­piec Bibe­rveldt — oświad­czyło — przyka­zuje do­kupić garnków, gdyby za­bra­kło. Cena nie gra roli.

— Świetnie — uśmiech­nął się ni­zio­łek, a uśmiech ten przywołał na myśl skrzy­wiony pyszczek wście­kłego żbika. — Ku­pimy mnó­stwo garnków, wola pana Bibe­rveldta jest dla nas roz­ka­zem. Czego jesz­cze mamy do­kupić? Ka­pusty? Dziegciu? Grabi że­la­znych?

— Po­nadto — wy­chrypiało coś w fu­terku — ku­piec Bibe­rveldt prosi o trzy­dzie­ści ko­ron go­tówką, bo musi dać ła­pówkę, zjeść coś i napić się piwa, a pod „Grotem Włóczni” jacyś trzej ob­wie­sie ukradli mu sa­kiewkę.

— Ach. Trzej ob­wie­sie — rzekł Da­inty prze­cią­gle. — Tak to mia­sto pełne zdaje się być ob­wie­siów. A gdzież to, jeśli wolno spy­tać, jest teraz wiel­możny ku­piec Bibe­rveldt?

A gdzieżby — po­wie­działo coś, po­cią­gając no­sem — jak nie na Za­chodnim Ba­zarze.

— Vimme — rzekł Da­inty zło­wrogo. — Nie za­da­waj pytań, ale znajdź mi tu gdzieś so­lidną, grubą lagę. Wy­bie­ram się na Za­chodni Ba­zar, ale bez lagi pójść tam nie mogę. Zbyt wielu tam ob­wie­siów i zło­dziei.

— Lagę, po­wia­dasz? Znajdzie się. Ale, Da­inty, jedno chciałbym wie­dzieć, bo mnie to gnębi. Miałem nie za­da­wać pytań, nie za­py­tam więc, ale zgadnę, a ty po­twierdzisz albo za­prze­czysz. Do­bra?

— Zga­duj.

— Ten zjeł­czały tran, ten ole­jek, wosk i mi­ski, ten cho­lerny po­wróz, to była za­grywka tak­tyczna, prawda? Chciałeś od­wró­cić uwagę kon­ku­ren­cji od ko­sze­nili i mi­mozy? Wy­wo­łać za­mie­sza­nie na rynku? Hę, Da­inty?

Drzwi otwarły się gwałtow­nie i do kan­torka wbiegło coś bez czapki.

— Szcza­wiór mel­duje, że wszystko go­towe! — wrzasnęło cienko. — Pyta, czy na­le­wać?

— Na­le­wać! — za­grzmiał ni­zio­łek. — Na­tychmiast na­le­wać!

— Na ryżą brodę sta­rego Rhundu­rina! — za­wył Vimme Vivaldi, gdy tylko za gnomem za­mknęły się drzwi. — Nic nie ro­zu­miem! Co tu się dzieje? Co na­le­wać? W co na­le­wać?

— Po­jęcia nie mam — wy­znał Da­inty — Ale inte­res, Vimme, musi się krę­cić.

 


Rozdział czwarty [top]

 

Prze­py­cha­jąc się z tru­dem przez ciżbę, Ge­ralt wy­szedł pro­sto na stra­gan, ob­wie­szony mie­dzia­nymi ron­dlami, ko­cioł­kami i pa­tel­niami, skrzącymi się czerwono w pro­mie­niach przedwie­czor­nego słońca. Za stra­ga­nem stał ru­do­brody kra­sno­lud w oliwko­wym kap­turze i cięż­kich bu­tach z fo­czej skóry. Na twa­rzy kra­sno­luda ma­lo­wało się wi­doczne znie­chę­cenie — mó­wiąc zwięźle, wy­glą­dał, jakby za chwilę za­mie­rzał opluć prze­bie­ra­jącą w to­wa­rze klientkę. Klientka fa­lo­wała biu­stem, po­trzą­sała zło­tymi kę­dziorkami i ra­ziła kra­sno­luda bez­u­stan­nym po­to­kiem wy­mowy, po­zba­wio­nej ładu i składu.

Klientką, ni mniej, ni wię­cej, była Ve­spula, znana Ge­ral­towi jako mio­taczka po­ci­sków. Nie cze­kając, aż go roz­po­zna, szybko wto­pił się w tłum.

Za­chodni Ba­zar tętnił ży­ciem, droga przez zbie­go­wi­sko przypo­mi­nała prze­prawę przez krzaki głogu. Co i rusz coś cze­piało się rę­ka­wów i no­ga­wek — już to dzieci, które zgu­biły się ma­mom, gdy te od­cią­gały oj­ców od na­miotu z wy­szynkiem, już to szpicle z kor­de­gardy, już to po­kątni ofe­renci cza­pek nie­wi­dek, afro­dyzjaków i świńskich scen rzeź­bio­nych w ce­dro­wym drewnie. Ge­ralt prze­stał się uśmie­chać i za­czął klnąć, ro­biąc sto­sowny uży­tek z łokci.

Usły­szał dźwięki lutni i znany mu, perli­sty śmiech. Dźwięki do­bie­gały od strony ba­jecz­nie kolo­ro­wego stra­ganu, ozdobio­nego napi­sem: „Tutaj cuda, amulety i przynęty na ryby”.

— Czy ktoś już mó­wił pani, że jest pani śliczna? — wrzesz­czał Ja­skier, sie­dząc na stra­ganie i we­soło ma­cha­jąc no­gami. — Nie? Nie może to być! To mia­sto ślep­ców, nic, tylko mia­sto ślep­ców. Da­lejże, do­brzy lu­dzie! Kto chce usły­szeć bal­ladę o miło­ści? Kto chce się wzruszyć i wzbogacić du­chowo, nie­chaj wrzuci mo­netę do ka­pelu­sza. Z czym, z czym tu się pchasz, za­srań­cze? Miedź za­cho­waj dla że­bra­ków, nie obra­żaj mi tu mie­dzią arty­sty. Ja ci to może wy­ba­czę, ale sztuka nigdy!

— Ja­skier — rzekł Ge­ralt, pod­cho­dząc. — Zdaje się, że roz­dzie­lili­śmy się, aby szu­kać dop­plera. A ty urzą­dzasz kon­certy. Nie wstyd ci śpiewać po jar­mar­kach jak pro­szalny dziad?

— Wstyd? — zdziwił się bard. — Ważne jest, co i jak się śpiewa, a nie gdzie się śpiewa. Poza tym, głodny je­stem, a wła­ści­ciel stra­ganu obie­cał mi obiad. Co się zaś tyczy dop­plera, to szu­kaj­cie go sobie sami. Ja nie na­daję się do po­ści­gów, bi­jatyk i sa­mo­są­dów. Je­stem poetą.

— Le­piej byś zro­bił, uni­kając roz­głosu, po­eto. Jest tu twoja na­rze­czona, mogą być kło­poty.

— Na­rze­czona? — Ja­skier za­mru­gał ner­wowo. — O kogo cho­dzi? Mam ich kilka.

Ve­spula, dzierżąc w dłoni mie­dzianą pa­telnię, przedarła się przez tłum słu­cha­czy z im­pe­tem szar­żują­cego tura. Ja­skier ze­rwał się ze stra­ganu i rzu­cił do ucieczki, zwinnie prze­ska­kując nad ko­szami z mar­chwią. Ve­spula od­wró­ciła się w stronę wiedź­mina, roz­dy­ma­jąc chrapki. Ge­ralt cof­nął się, na­po­ty­kając ple­cami na twardy opór ściany stra­ganu.

— Ge­ralt! — krzyknął Da­inty Bibe­rveldt, wy­ska­kując z tłumu i po­trą­cając Ve­spulę. — Prędko, prędko! Wi­działem go! O, o tam, ucieka!

— Jesz­cze was do­padnę, roz­pust­nicy! — wrzasnęła Ve­spula, ła­piąc rów­no­wagę. — Jesz­cze pora­chuję się z całą wa­szą świńską bandą! Ładna kompania! Ba­żant, obe­rwa­niec i ka­rze­łek o wło­cha­tych pię­tach! Po­pa­mię­tacie mnie!

— Tędy, Ge­ralt! — ryk­nął Da­inty, w biegu roz­trą­cając grupkę ża­ków za­ję­tych grą w „trzy mu­szelki”. — Tam, tam, zwiał mię­dzy wozy! Zajdź go od lewej! Prędko!

Rzucili się w po­ścig, sami ści­gani prze­kleń­stwami po­szturchi­wa­nych prze­kup­niów i ku­pują­cych. Ge­ralt cu­dem tylko uniknął po­tknięcia się o za­plą­ta­nego pod nogi usmarka­nego ber­becia. Prze­sko­czył nad nim, ale wy­wró­cił dwie be­czułki śle­dzi, za co roz­wście­czony ry­bak chla­snął go po ple­cach ży­wym wę­go­rzem, któ­rego wła­śnie de­mon­stro­wał klientom.

Do­strzegli dop­plera, usi­łują­cego ze­mknąć wzdłuż za­grody dla owiec.

Z dru­giej strony! — wrzasnął Da­inty. — Zajdź go z dru­giej strony, Ge­ralt!

Dop­pler prze­mknął jak strzała wzdłuż płotu, mi­gając zie­loną ka­mi­zelką. Ro­biło się oczywiste, dla­czego nie zmieniał się w ko­goś in­nego. Nikt nie mógł zwinno­ścią do­rów­nać ni­zioł­kowi. Nikt. Oprócz dru­giego ni­ziołka. I wiedź­mina.

Geralt zo­ba­czył, jak dop­pler zmienia rap­tow­nie kie­ru­nek, wzbijając chmurę ku­rzu, jak zręcznie nur­kuje w dziurę w par­kanie ogradza­ją­cym wielki na­miot słu­żący jako rzeź­nia i jatka. Da­inty też to zo­ba­czył. Prze­sko­czył przez żer­dzie i za­czął prze­bijać się przez stło­czone w za­gro­dzie stado be­czą­cych bara­nów. Wi­dać było, że nie zdąży. Ge­ralt skrę­cił i rzu­cił się w ślad za dop­ple­rem po­mię­dzy deski par­kanu. Po­czuł nagłe szarpnię­cie, usły­szał trzask rwą­cej się skóry, a kurtka rów­nież pod drugą pa­chą zro­biła się nagle bar­dzo luźna.

Wiedźmin za­trzymał się. Za­klął. Splunął. I jesz­cze raz za­klął.

Dainty wbiegł do na­miotu za dop­ple­rem. Ze środka do­bie­gały wrzaski, od­głosy ra­zów, klą­twy i okropny ru­mor.

Wiedźmin za­klął po raz trzeci, wy­jąt­kowo plu­ga­wie, po czym zgrzytnął zę­bami, uniósł prawą rękę, zło­żył palce w Znak Aard, kie­rując go pro­sto na na­miot. Na­miot wy­dął się jak ża­giel pod­czas hu­ra­ganu, a z we­wnątrz roz­legło się potę­pień­cze wy­cie, ło­skot i ryki wo­łów. Na­miot oklapł.

Dop­pler, peł­zając na brzu­chu, wy­smyknął spod płachty i rzu­cił w kie­runku dru­giego, mniej­szego na­miotu, prawdo­po­dob­nie chłodni. Ge­ralt bez na­my­słu skie­ro­wał ku niemu dłoń i dziabnął go w plecy Zna­kiem. Dop­pler zwa­lił się na zie­mię jak ra­żony gro­mem, prze­ko­zioł­ko­wał, ale na­tychmiast ze­rwał się i wpadł do na­miotu. Wiedźmin dep­tał mu po pię­tach.

W na­mio­cie śmier­działo mię­sem. I było ciemno.

Tellico Lunn­grevink Le­torte stał tam, dy­sząc ciężko, obu­rącz obejmu­jąc wi­szącą na żer­dzi świńską pół­tuszę. Z na­miotu nie było dru­giego wyj­ścia, a płachta była so­lid­nie i gęsto przykoł­ko­wana do ziemi.

— Czy­sta przyjem­ność znowu cię spo­tkać, mi­miku — po­wie­dział Ge­ralt zimno.

Dop­pler dy­szał ciężko i chra­pli­wie.

— Zo­staw mnie w spo­koju — stęk­nął wreszcie. — Dla­czego mnie prze­śla­du­jesz, wiedźmi­nie?

— Tel­lico — po­wie­dział Ge­ralt. — Za­da­jesz głu­pie pyta­nia. Aby wejść w po­sia­danie koni i po­staci Bibe­rveldta, roz­biłeś mu głowę i po­rzu­ciłeś na pust­ko­wiu. Nadal ko­rzy­stasz z jego oso­bo­wo­ści i drwisz so­bie z kło­po­tów, jakie mu tym spra­wiasz. Dia­bli wie­dzą, co jesz­cze pla­nu­jesz, ale prze­szkodzę ci w tych pla­nach, tak czy ina­czej. Nie chcę cię ani za­bijać, ani wy­da­wać wła­dzom, ale z mia­sta mu­sisz się wy­nieść. Do­pil­nuję, byś się wy­niósł.

A jeżeli nie ze­chcę?

— To wy­wiozę cię na tacz­kach, w worku.

Dop­pler roz­dął się rap­tow­nie, po­tem nagle wy­szczuplał i za­czął ro­snąc, jego kę­dzie­rzawe, kasztano­wate włosy zbielały i wy­pro­sto­wały się, się­gając ra­mion. Zie­lona ka­mi­zelka ni­ziołka ole­iście za­bły­sła, sta­jąc się czarną skórą, na ra­mio­nach i man­kie­tach za­skrzyły się srebrne ćwieki. Pu­co­ło­wata, ru­miana twarz wy­dłu­żyła się i po­bla­dła.

Spo­nad pra­wego ra­mie­nia wy­su­nęła się rę­ko­jeść mie­cza.

— Nie pod­chodź — rzekł chra­pli­wie drugi wiedźmin i uśmiech­nął się. — Nie zbli­żaj się, Ge­ralt. Nie po­zwolę się do­tknąć.

Ależ ja mam pa­skudny uśmiech, po­my­ślał Ge­ralt, się­gając po miecz. Ależ ja mam pa­skudną gębę. Ależ ja pa­skudnie mrużę oczy. Więc tak wy­glą­dam? Za­raza.

Ręka dop­plera i ręka wiedź­mina jed­no­cze­śnie do­tknęły rę­koje­ści, oba mie­cze jed­no­cze­śnie wy­sko­czyły z po­chew. Obaj wiedź­mini jed­no­cze­śnie wy­ko­nali dwa szybkie, miękkie kroki — je­den do przodu, drugi w bok. Obaj jed­no­cze­śnie unie­śli mie­cze i wy­wi­nęli nimi krót­kiego, sy­czą­cego młyńca.

Obaj jed­no­cze­śnie znie­ru­cho­mieli, za­marli w po­zycji.

— Nie mo­żesz mnie po­ko­nać — warknął dop­pler. — Bo je­stem tobą, Ge­ralt.

— My­lisz się, Tel­lico — po­wie­dział cicho wiedźmin. — Rzuć miecz i wra­caj do po­staci Bibe­rveldta. Ina­czej po­ża­łu­jesz, uprzedzam.

— Je­stem tobą — po­wtó­rzył dop­pler. — Nie uzy­skasz nade mną przewagi. Nie mo­żesz mnie po­ko­nać, bo je­stem tobą!

— Nie masz na­wet poję­cia, co to zna­czy być mną, mi­miku.

Tellico opu­ścił rękę zaci­śniętą na mie­czu.

— Je­stem tobą — po­wtó­rzył.

— Nie — za­prze­czył wiedźmin. — Nie jesteś. A wiesz, dla­czego? Bo jesteś ma­łym, bied­nym, do­bro­tli­wym dop­ple­rem. Dop­ple­rem, który wszakże mógł zabić Bibe­rveldta i za­ko­pać jego ciało w za­ro­ślach, zdo­by­wa­jąc przez to ab­so­lutne bez­pie­czeń­stwo i ab­so­lutną pew­ność, że nie zo­sta­nie zde­ma­sko­wany, nigdy, przez ni­kogo, wli­cza­jąc w to mał­żonkę ni­ziołka, słynną Gar­denię Bibe­rveldt. Ale nie za­biłeś go, Tel­lico, bo nie było cię na to stać. Bo jesteś ma­łym, bied­nym, do­bro­tli­wym dop­ple­rem, któ­rego przyja­ciele na­zy­wają Dudu. I w ko­go­kol­wiek byś się nie zmienił, zaw­sze jesteś taki sam. Umiesz sko­pio­wać tylko to, co w nas do­bre, bo tego, co w nas złe, nie ro­zu­miesz. Taki wła­śnie jesteś, dop­ple­rze.

Tellico cof­nął się, wpierając ple­cami w płachtę na­miotu.

— Dla­tego — cią­gnął Ge­ralt — za­mie­nisz się teraz w Bibe­rveldta i grzecznie po­dasz mi łapy do związania. Nie jesteś w sta­nie sta­wić mi oporu, bo ja je­stem tym, czego sko­pio­wać nie po­tra­fisz. Wiesz o tym bar­dzo do­brze, Dudu. Bo prze­cież na chwilę przejąłeś moje myśli.

Tellico wy­pro­sto­wał się rap­tow­nie, rysy jego twa­rzy, bę­dącej twa­rzą wiedź­mina, roz­ma­zały się i roz­lały, białe włosy za­fa­lo­wały i za­częły ciemnieć.

— Masz rację, Ge­ralt — po­wie­dział nie­wy­raź­nie, bo jego wargi zmieniały kształt. — Przejąłem twoje myśli. Na krótko, ale wy­star­czyło. Czy wiesz, co teraz zro­bię?

Skó­rzana wiedź­miń­ska kurtka na­brała poły­skli­wej, cha­bro­wej barwy. Dop­pler uśmiech­nął się, po­pra­wił śliw­kowy ka­pelu­sik z piór­kiem egreta, pod­cią­gnął pa­sek lutni za­rzu­conej na ra­mię. Lutni, która przed chwilą była mie­czem.

— Po­wiem ci, co zro­bię, wiedźmi­nie — za­śmiał się dźwięcz­nym i perli­stym śmiechem Ja­skra. — Pójdę so­bie, wci­snę się w tłum i zmienię ci­chcem w byle kogo, choćby w że­braka. Bo wolę być że­bra­kiem w Novigra­dzie niż dop­ple­rem na pust­ko­wiu. Novigrad jest mi coś wi­nien, Ge­ralt. To po­wstanie mia­sta ska­ziło śro­do­wi­sko, w któ­rym mo­gli­by­śmy żyć, żyć w na­szych natu­ral­nych po­sta­ciach. Wy­nisz­czono nas, po­lując na nas jak na wściekłe psy. Je­stem jed­nym z nie­wielu, któ­rzy prze­żyli. Chcę prze­żyć i prze­żyję. Dawniej, gdy ści­gały mnie w zimie wilki, za­mie­nia­łem się w wilka i bie­ga­łem ze sta­dem po kilka ty­go­dni. I prze­ży­łem. Te­raz też tak zro­bię, bo nie chcę już tłuc się po uro­czy­skach i zi­mo­wać po wy­kro­tach, nie chcę być wiecznie głodny, nie chcę być bez prze­rwy ce­lem strzał. Tu, w Novigra­dzie, jest cie­pło, jest żar­cie, można za­robić i bar­dzo rzadko strzelają tu do sie­bie na­wzajem z łu­ków. Novigrad to stado wil­ków. Przyłączę się do tego stada i prze­żyję. Ro­zu­miesz?

Geralt z ocią­ga­niem kiw­nął głową.

— Da­liście — cią­gnął dop­pler, krzywiąc wargi w bez­czel­nym, Ja­skrowym uśmiechu — skromną możli­wość asy­mila­cji kra­sno­lu­dom, ni­zioł­kom, gnomom, el­fom na­wet. Dla­czego ja mam być gor­szy? Dla­czego od­ma­wia mi się tego prawa? Co mam zro­bić, żeby móc żyć w tym mie­ście? Za­mie­nić się w elfkę o sar­nich oczach, je­dwa­bi­stych wło­sach i dłu­gich no­gach? Co? W czym jest elfka lep­sza ode mnie? W tym, że na wi­dok elfki prze­bie­racie no­gami, a na mój wi­dok chce się wam rzy­gać? Wy­pchać się każ­cie ta­kim ar­gu­mentem. Ja i tak prze­żyję. Wiem jak. Jako wilk bie­ga­łem, wy­łem i gry­złem się z in­nymi o sa­micę. Jako mieszka­niec Novi­gradu będę han­dlo­wał, plótł ko­szyki z wi­kliny, że­brał lub kradł, jako jeden z was będę robił to, co zwy­kle robi jeden z was. Kto wie, może się na­wet oże­nię?

Wiedźmin mil­czał.

— Tak, jak po­wie­działem — kontynu­ował spo­koj­nie Tel­lico. — Wy­cho­dzę. A ty, Ge­ralt, nie bę­dziesz pró­bo­wał mnie za­trzymać, nie ru­szysz się na­wet. Bo ja, Ge­ralt, przez chwilę zna­łem twoje myśli. W tym także te, do któ­rych nie chcesz się przy­znać, które ukrywasz na­wet przed sobą. Bo żeby mnie za­trzymać, mu­siał­byś mnie zabić. A cie­bie prze­cież myśl o za­biciu mnie z zimną krwią na­pawa wstrętem. Prawda?

Wiedźmin mil­czał.

Tellico po­now­nie po­pra­wił rze­mień lutni, od­wró­cił się i ru­szył ku wyj­ściu. Szedł śmiało, ale Ge­ralt wi­dział, że kur­czy kark i garbi ra­miona w oczeki­wa­niu na świst klingi. Wsunął miecz do po­chwy. Dop­pler za­trzymał się w pół kroku, obej­rzał.

— By­waj, Ge­ralt — po­wie­dział. — Dziękuję ci.

— By­waj, Dudu — od­po­wie­dział wiedźmin. — Po­wo­dze­nia.

Dop­pler od­wró­cił się i ru­szył w stronę lud­nego ba­zaru, raź­nym, we­so­łym, roz­koły­sa­nym kro­kiem Ja­skra. Tak jak Ja­skier wy­ma­chi­wał ostro lewą ręką i tak jak Ja­skier szczerzył zęby do mi­ja­nych dziewek. Ge­ralt po­woli ru­szył za nim. Po­woli.

Tellico w mar­szu chwycił lut­nię, zwolniw­szy kroku wziął dwa akordy, po czym zręcznie wybrzę­czał na stru­nach znaną Ge­ral­towi me­lodię. Od­wró­ciw­szy się lekko, za­śpiewał.

Zupeł­nie jak Ja­skier.

Wróci wio­sna, deszcz spły­nie na drogi
Cie­płem słońca serca się ogrzeją
Tak być musi, bo cią­gle tli się w nas ten ogień
Wieczny ogień, który jest na­dzieją

— Po­wtórz to Ja­skrowi, jeśli za­pa­mię­tasz — za­wołał. — I po­wiedz mu, że „Zima” to kiep­ski tytuł. Ta bal­lada po­winna się na­zy­wać „Wieczny Ogień”. By­waj, wiedźmi­nie!

— Hej! — roz­legło się nagle. — Ba­żan­cie!

Tellico od­wró­cił się za­sko­czony. Zza stra­ganu wy­ło­niła się Ve­spula, gwałtow­nie fa­lując biu­stem, mie­rząc go zło­wróżb­nym spoj­rze­niem.

— Za dziew­kami się oglą­dasz, oszu­ście? — za­sy­czała, fa­lując coraz bar­dziej pod­nie­ca­jąco. — Pio­se­neczki śpiewasz łaj­daku?

Tellico zdjął ka­pelu­sik i ukłonił się, uśmie­cha­jąc sze­roko cha­rak­tery­stycznym Ja­skrowym uśmie­chem.

— Ve­spula, moja droga — po­wie­dział przymil­nie. — Ja­kem rad, że cię wi­dzę. Wy­bacz mi, moja słodka. Wi­nien ci je­stem...

A jesteś, je­steś — prze­rwała Ve­spula gło­śno. — A to, co jesteś mi wi­nien, teraz za­pła­cisz! Masz!

Ogromna mie­dziana pa­telnia roz­bły­sła w słońcu i z głę­bo­kim, do­no­śnym brzę­kiem wy­rżnęła w głowę dop­plera. Tel­lico z nie­opi­sanie głu­pim gry­ma­sem, za­sty­głym na twa­rzy, za­chwiał się i padł, roz­krzy­żo­wawszy ręce, a jego fi­zjo­no­mia za­częła się nagle zmieniać, roz­pły­wać i tracić po­do­bień­stwo do cze­go­kol­wiek. Wi­dząc to, wiedźmin sko­czył ku niemu, w biegu zry­wa­jąc ze stra­ganu wielki ki­lim. Roz­ścielając kilim na ziemi, dwoma kop­nia­kami wturlał nań dop­plera i szybko, acz cia­sno zro­lował.

Usiadłszy na pa­kunku, wy­tarł czoło rę­ka­wem. Ve­spula, ści­ska­jąc pa­telnię, pa­trzyła na niego zło­wrogo, a tłum gęst­niał do­okoła.

— Jest chory — rzekł wiedźmin i uśmiech­nął się wy­mu­sze­nie. — To dla jego do­bra. Nie rób­cie ści­sku, do­brzy lu­dzie, bie­da­kowi trzeba po­wie­trza.

— Sły­szeli­ście? — spy­tał spo­koj­nie, ale dźwięcz­nie Chappelle, prze­py­cha­jąc się nagle przez tłum. — Pro­szę nie robić tu zbie­go­wi­ska! Pro­szę się ro­zejść! Zbiego­wi­ska są za­bro­nione. Ka­rane grzywną!

Tłum w mgnieniu oka roz­pierzchnął się na boki, po to tylko, by ujawnić Ja­skra, nad­cho­dzą­cego szparkim kro­kiem, przy dźwię­kach lutni. Na jego wi­dok Ve­spula wrzasnęła prze­raź­liwie, rzu­ciła pa­telnię i bie­giem pu­ściła się przez plac.

— Co się jej stało? — spy­tał Ja­skier. — Zo­ba­czyła dia­bła?

Geralt wstał z pa­kunku, który za­czął się słabo ru­szać. Chappelle zbli­żył się po­woli. Był sam, jego straży oso­bistej nig­dzie nie było wi­dać.

— Nie pod­cho­dził­bym — rzekł cicho Ge­ralt. — Jeśli był­bym wami, pa­nie Chappelle, to nie pod­cho­dził­bym.

— Po­wia­dasz? — Chappelle zaci­snął wą­skie wargi, pa­trząc na niego zimno.

— Gdy­bym był wami, pa­nie Chappelle, udał­bym, że ni­czego nie wi­działem.

— Tak, to pewne — rzekł Chappelle. — Ale ty nie jesteś mną.

Zza na­miotu nad­biegł Da­inty Bibe­rveldt, zdy­szany i spo­cony. Na wi­dok Chappelle za­trzymał się, po­gwizdując, za­łożył ręce za plecy i udał, że po­dzi­wia dach spi­chle­rza.

Chappelle pod­szedł do Ge­ralta, bar­dzo bli­sko. Wiedźmin nie poru­szył się, zmrużył tylko oczy. Przez chwilę pa­trzyli na sie­bie, po­tem Chappelle po­chy­lił się nad pa­kun­kiem.

— Dudu — po­wie­dział do ster­czą­cych ze zro­lo­wa­nego ki­limu kur­dy­ba­no­wych, dzi­wacznie zde­for­mo­wa­nych bu­tów Ja­skra. — Ko­piuj Bibe­rveldta, szybko.

— Że co? — krzyknął Da­inty, prze­sta­jąc gapić się na spi­chlerz. — Że jak?

— Ci­szej — rzekł Chappelle. — No, Dudu, jak tam?

— Już — roz­legło się z ki­limu stłu­mione stęk­nię­cie. — Już... Za­raz...

Ster­czące z rolki kur­dy­ba­nowe buty roz­lały się, roz­ma­zały i zmieniły w owłosione, bose stopy ni­ziołka.

— Wy­łaź, Dudu — po­wie­dział Chappelle. — A ty, Da­inty, bądź cicho. Dla ludzi każdy ni­zio­łek wy­gląda tak samo. Prawda?

Dainty mruknął coś nie­wy­raź­nie. Ge­ralt, wciąż mru­żąc oczy, pa­trzył na Chappelle po­dejrzliwie. Na­miestnik zaś wy­pro­sto­wał się i ro­zej­rzał do­okoła, a wówczas po ga­piach, któ­rzy jesz­cze wy­trwali w naj­bliż­szej oko­licy, ostał się jeno cich­nący w od­dali stu­kot drewnia­nych cho­da­ków.

Dainty Bibe­rveldt Drugi wy­gra­molił się i wy­turlał z pa­kunku, kich­nął, usiadł, przetarł oczy i nos. Ja­skier przy­siadł na leżą­cej obok skrzyni, brzdąkał na lutni z wy­ra­zem umiarko­wa­nego za­cie­ka­wie­nia na twa­rzy.

— Kto to jest, jak my­ślisz, Da­inty? — spy­tał ła­god­nie Chappelle. — Bar­dzo po­dobny do cie­bie, nie uwa­żasz?

— To mój ku­zyn — wy­palił ni­zio­łek i wy­szczerzył zęby. — Bar­dzo bli­ska ro­dzina. Dudu Bibe­rveldt z Rde­sto­wej Łąki, wielka głowa do inte­re­sów. Po­sta­no­wi­łem wła­śnie...

— Tak, Da­inty?

— Po­sta­no­wi­łem mia­no­wać go moim fak­to­rem w Novigra­dzie. Co ty na to, ku­zynie?

— Och, dzię­kuję, ku­zynie — uśmiech­nęła się sze­roko bar­dzo bli­ska ro­dzina, chluba klanu Bibe­rveldtów, wielka głowa do inte­re­sów. Chappelle też się uśmiech­nął.

— Spełniło się ma­rze­nie? — mruknął Ge­ralt. — O życiu w mie­ście? Co też wy wi­dzi­cie w tym mie­ście, Dudu... i ty Chappelle?

— Po­mieszkał­byś na wrzoso­wi­skach — od­mruknął Chappelle — po­jadł­byś ko­rzonków, zmoknął i zmarznął, to byś wie­dział. Nam też się coś na­leży od życia, Ge­ralt. Nie jeste­śmy gorsi od was.

— Fakt — kiw­nął głową Ge­ralt. — Nie jeste­ście. Bywa na­wet, że je­ste­ście lepsi. Co z prawdzi­wym Chappelle?

— Szlag go trafił — szepnął Chappelle Drugi. — Bę­dzie ze dwa mie­siące temu. Apo­plek­sja. Niech mu zie­mia lekką bę­dzie, a Ogień Wieczny niech mu świeci. Aku­rat by­łem w po­bliżu... Nikt nie za­uwa­żył... Ge­ralt? Nie bę­dziesz chyba...

— Czego nikt nie za­uwa­żył? — spy­tał wiedźmin z nie­ru­chomą twa­rzą.

— Dziękuję — mruknął Chappelle.

— Jest was tu wię­cej?

— Czy to ważne?

— Nie — zgo­dził się wiedźmin. — Nie­ważne.

Zza fur­go­nów i stra­ga­nów wy­padła i pod­bie­gła truchtem wy­soka na dwa łok­cie fi­gurka w zie­lonej czapce i fu­terku z ła­cia­tych kró­li­ków.

— Pa­nie Bibe­rveldt — sap­nął gnom i za­jąk­nął się, roz­glą­dając, wo­dząc oczami od jed­nego ni­ziołka do dru­giego.

— Są­dzę, mały — po­wie­dział Da­inty — że masz sprawę do mego ku­zyna, Dudu Bibe­rveldta. Mów. Mów. Oto on.

— Szcza­wiór do­nosi, że po­szło wszystko — po­wie­dział gnom i uśmiech­nął się sze­roko, uka­zując szpi­cza­ste ząbki. — Po cztery ko­rony sztuka.

— Zdaje się, że wiem, o co idzie — rzekł Da­inty. — Szkoda, że nie ma tu Vivaldiego, ten mi­giem obli­czy­łby zysk.

— Po­zwo­lisz, ku­zynie — ode­zwał się Tel­lico Lunn­grevink Le­torte, w skró­cie Pen­stock, dla przyjaciół Dudu, a dla ca­łego Novi­gradu czło­nek licz­nej ro­dziny Bibe­rveldtów. — Po­zwo­lisz, że ja poli­czę. Mam nie­za­wodną pa­mięć do cyfr. Jak i do in­nych rze­czy.

— Pro­szę — ukłonił się Da­inty. — Pro­szę, ku­zynie.

— Koszta — zmarsz­czył czoło dop­pler — były nie­wy­sokie. Osiemna­ście za ole­jek, osiem pięć­dzie­siąt za tran, hmm... Wszystko ra­zem, wli­cza­jąc sznu­rek, czterdzie­ści pięć ko­ron. Utarg: sześćset po cztery ko­rony, czyli dwa ty­siące czte­rysta. Pro­wizji żad­nej, bo bez po­śred­ni­ków...

— Pro­szę nie za­po­mi­nać o po­datku — upo­mniał Chappelle Drugi. — Pro­szę nie za­po­mi­nać, że stoi przed wami przedsta­wi­ciel władz mia­sta i ko­ścioła, który po­waż­nie i su­miennie traktuje swoje obo­wiązki.

— Zwolnione od po­datku — oświad­czył Dudu Bibe­rveldt. — Bo to sprzedaż na święty cel.

— Hę?

— Zmie­szany w od­po­wiednich pro­por­cjach tran, wosk, ole­jek za­bar­wiony odrobiną ko­sze­nili — wy­jaśnił dop­pler — wy­star­czyło nalać do gli­nia­nych mi­sek i zato­pić w każ­dej ka­wał sznurka. Za­pa­lony sznu­rek daje piękny, czerwony pło­mień, który pali się długo i mało śmierdzi. Wieczny Ogień. Ka­płani po­trze­bo­wali zni­czy na ołta­rze Wiecz­nego Ognia. Już nie po­trze­bują.

— Cholera... — mruknął Chappelle. — Ra­cja... Po­trzebne były zni­cze... Dudu, je­steś ge­nialny.

— Po matce — rzekł skromnie Tel­lico.

A jakże, wy­ka­pana matka — po­twierdził Da­inty. — Spójrzcie tylko w te mą­dre oczy Wy­ka­pana Be­gonia Bibe­rveldt, moja uko­chana cio­cia.

— Ge­ralt — jęk­nął Ja­skier. — On w ciągu trzech dni zaro­bił wię­cej niż ja śpiewa­niem przez całe życie!

— Na twoim miej­scu — rzekł wiedźmin po­waż­nie — rzu­cił­bym śpiewa­nie i zajął się han­dlem. Po­proś go, może weźmie cię do ter­minu.

— Wiedźmi­nie — Tel­lico po­cią­gnął go za rę­kaw — Po­wiedz, jak mógłbym ci się... od­wdzię­czyć...

— Dwadzie­ścia dwie ko­rony.

— Co?

— Na nową kurtkę. Zo­bacz, co zo­stało z mo­jej.

— Wie­cie, co? — wrzasnął nagle Ja­skier. — Chodźmy wszyscy do domu roz­pusty! Do „Pas­si­flory”! Bibe­rveldtowie sta­wiają!

A wpuszczą ni­zioł­ków? — za­tro­skał się Da­inty.

— Niech spró­bują nie wpu­ścić — Chappelle przybrał groźną minę. — Niech tylko spró­bują, a oskarżę cały ten ich bor­del o here­zję.

— No — za­wołał Ja­skier. — To w po­rządku. Ge­ralt. Idziesz?

Wiedźmin za­śmiał się cicho.

A wiesz, Ja­skier — po­wie­dział — że z przyjem­no­ścią.

 


Trochę poświęcenia

 


Rozdział pierwszy [top]

 

Sy­renka wy­nu­rzyła się z wody do po­łowy ciała i gwałtow­nie, ostro za­chla­pała dłońmi po po­wierzchni. Ge­ralt stwierdził, że ma piękne, wręcz do­sko­nałe piersi. Efekt psuł jedy­nie kolor — bro­dawki były ciemno­zie­lone, a au­reole wo­kół nich tylko nieco ja­śniejsze. Zwinnie do­pa­so­wu­jąc się do nad­bie­gają­cej fali, sy­renka wy­gięła się wdzięcz­nie, strzepnęła mo­krymi, sele­dy­no­wymi wło­sami i za­śpiewała me­lo­dyj­nie.

— Co? — książę prze­chy­lił się przez burtę kogi. — Co ona mówi?

— Od­ma­wia — po­wie­dział Ge­ralt. — Mówi, że nie chce.

— Tłu­ma­czy­łeś, że ją ko­cham? Że życia sobie bez niej nie wy­obra­żam? Że chcę się z nią oże­nić? Że tylko ona, żadna inna?

— Tłu­ma­czy­łem.

I co?

I nic.

— To po­wtórz.

Wiedźmin do­tknął warg pal­cami i wy­do­był z sie­bie roze­dr­gany trel. Z wy­sił­kiem do­bie­rając słowa i me­lo­dykę, za­czął prze­kła­dać wy­zna­nia księ­cia.

Sy­renka, kła­dąc się na wznak na wo­dzie, prze­rwała mu.

— Nie tłu­macz, nie męcz się — za­śpiewała. — Zro­zu­mia­łam. Gdy mówi, że mnie ko­cha, zaw­sze ma taką głu­pią minę. Po­wie­dział coś kon­kret­nego?

— Nie bar­dzo.

— Szkoda — sy­renka za­trze­po­tała w wo­dzie i dała nurka, wy­gi­nając silnie ogon, pie­niąc mo­rze wciętą płe­twą przypo­mi­na­jącą płe­twę bar­weny.

— Co? Co ona po­wie­działa? — spy­tał książę.

— Że szkoda.

— Czego szkoda? Co to ma zna­czyć, szkoda?

— Wy­daje mi się, że to była od­mowa.

— Mnie się nie od­ma­wia! — wrzasnął książę, prze­cząc oczywi­stym fak­tom.

— Pa­nie — mruknął ka­pitan kogi, pod­cho­dząc do nich. — Sieci mamy go­towe, wy­star­czy za­rzu­cić i bę­dzie wa­sza...

— Nie ra­dził­bym — rzekł Ge­ralt cicho. — Ona nie jest sama. Pod wodą jest ich wię­cej, a w głębi pod nami może być kra­ken.

Kapi­tan za­trząsł się, po­bladł i chwycił obu­rącz za tyłek, bez­sen­sow­nym ge­stem.

— Kra... kra­ken?

— Kra­ken — po­twierdził wiedźmin. — Nie radzę pró­bo­wać żar­tów z sie­ciami. Wy­star­czy, że ona krzyknie, a z tej krypy zo­staną pły­wa­jące deski, a nas po­topią jak ko­cięta. A zresztą, Agloval, zde­cyduj się, chcesz się z nią żenić czy zła­pać w sieć i trzymać w beczce?

— Ko­cham ją — rzekł twardo Agloval. — Chcę ją za żonę. Ale do tego ona musi mieć nogi, a nie łu­sko­waty ogon. I to się da zro­bić, bo za dwa funty pięk­nych pereł ku­pi­łem ma­giczny elik­sir, z pełną gwa­ran­cją. Wy­pije i wy­rosną jej nóżki. Tylko tro­chę po­cierpi, trzy dni, nie dłu­żej. Wo­łaj ją, wiedźmi­nie, po­wiedz jej to jesz­cze raz.

— Mó­wi­łem już dwa razy. Po­wie­działa, że ab­so­lut­nie nie, nie zga­dza się. Ale do­dała, że zna mor­ską cza­row­nicę, morsz­czynkę, która za­klę­ciem go­towa jest zmienić tobie nogi w ele­gancki ogon. Bez­bole­śnie.

— Zwa­rio­wała chyba! Ja mam mieć rybi ogon? Nigdy w życiu! Wo­łaj ją, Ge­ralt!

Wiedźmin prze­chy­lił się mocno przez burtę. Woda w jej cie­niu była zie­lona i wy­da­wała się gęsta, jak gala­reta. Nie mu­siał wo­łać. Sy­renka wy­pry­snęła nagle nad po­wierzchnię w fon­tan­nie wody. Przez mo­ment wręcz stała na ogo­nie, po­tem spły­nęła w fale, ob­ró­ciła się na wznak, pre­zen­tując w całej oka­zało­ści to, co miała piękne. Ge­ralt przełknął ślinę.

— Hej, wy! — za­śpiewała. — Długo jesz­cze? Skóra mi pierzchnie od słońca! Bia­ło­włosy, za­pytaj go, czy się zga­dza.

— Nie zga­dza się — od­śpiewał wiedźmin. — Sh'eenaz, zro­zum, on nie może mieć ogona, on nie może żyć pod wodą. Ty mo­żesz od­dy­chać po­wie­trzem, on pod wodą ab­so­lut­nie nie!

— Wie­działam! — wrzasnęła cienko sy­renka. — Wie­działam! Wy­kręty, głu­pie, na­iwne wy­kręty, ani za grosz po­święcenia! Kto ko­cha, ten się po­święca! Ja się dla niego po­święca­łam, co dzień wy­łazi­łam dla niego na skały, łu­skę sobie wy­tar­łam na tyłku, płe­twę po­strzępi­łam, prze­zię­bi­łam się dla niego! A on nie chce dla mnie po­święcić tych dwóch pa­skudnych kula­sów? Mi­łość to nie tylko zna­czy brać, trzeba też umieć re­zy­gno­wać, po­święcać się! Po­wtórz mu to!

— Sh'eenaz! — za­wołał Ge­ralt. — Nie ro­zu­miesz? On nie może żyć w wo­dzie!

— Nie ak­cep­tuję głu­pich wy­mó­wek! Ja też... Ja też go lubię i chcę mieć z nim na­ry­bek, ale jak, gdy on nie chce zo­stać mle­cza­kiem? Gdzie ja mu ikrę mam zło­żyć, co? Do czapki?

— Co ona mówi? — krzyknął książę. — Ge­ralt! Nie przywio­złem cię tutaj, byś z nią kon­wer­so­wał, ale...

— Upiera się przy swoim. Jest zła.

— Da­waj­cie te sieci! — ryk­nął Agloval. — Po­trzymam ją z mie­siąc w ba­senie, to...

A ta­kiego! — od­krzyknął ka­pitan, de­mon­stru­jąc na łok­ciu, ja­kiego. — Pod nami może być kra­ken! Wi­dzie­liście kiedy kra­kena, panie? Skaczcie se do wody, jeśli wa­sza wola, łap­cie ją rę­cami! Ja się mie­szał nie będę. Ja z tej kogi żyję!

— Ży­jesz z mo­jej łaski, łaj­daku! Sieci da­waj, bo każę cię po­wie­sić!

— Ca­łujcie psa w rzyć! Na tej ko­dze moja wola nad wa­szą!

— Bądźcie cicho, obaj! — krzyknął gniewnie Ge­ralt. — Ona coś mówi, to trudny dia­lekt, mu­szę się sku­pić!

— Mam dość! — wrzasnęła śpiewnie Sh'eenaz. — Głodna je­stem! No, bia­ło­włosy, niech on de­cy­duje, niech de­cy­duje na­tychmiast. Jedno mu po­wtórz: nie będę wię­cej nara­żać się na kpiny i za­da­wać się z nim, jeśli bę­dzie wy­glą­dał jak czte­ro­łapa roz­gwiazda. Po­wtórz mu, że do igra­szek które on mi pro­po­nuje na ska­łach, to ja mam przyja­ciółki, które robią to znacznie lepiej! Ale ja to uwa­żam za nie­doj­rzałą za­bawę, do­brą dla dzieci przed zmianą łusek. Ja je­stem nor­malną, zdrową sy­reną...

— Sh'eenaz...

— Nie prze­ry­waj mi! Jesz­cze nie skończy­łam! Je­stem zdrowa, nor­malna i doj­rzała do tarła, a on, jeśli na­prawdę mnie pra­gnie, ma mieć ogon, płe­twę i wszystko jak nor­malny try­ton. Ina­czej nie chcę go znać!

Geralt tłu­ma­czył szybko, sta­rając się nie być wul­garny. Nie bar­dzo wy­szło. Książę po­czerwie­niał, za­klął brzydko.

— Bez­wstydna dziwka! — wrzasnął. — Zimna ma­krela! Niech so­bie znaj­dzie dor­sza!

— Co on po­wie­dział? — za­cie­ka­wiła się Sh'eenaz, pod­pły­wa­jąc.

— Że nie chce mieć ogona!

— To po­wiedz mu... Po­wiedz mu, żeby się wy­su­szył!

— Co ona po­wie­działa?

— Po­wie­działa — przetłu­ma­czył wiedźmin. — Że­byś się uto­pił.

 


Rozdział drugi [top]

 

— Ech, żal — po­wie­dział Ja­skier — że nie mo­głem z wami po­pły­nąć, ale co zro­bić, na mo­rzu rzy­gam tak, że szkoda ga­dać. A wiesz, w życiu nie roz­ma­wia­łem z sy­reną. Szkoda, psia mać.

— Jak cię znam — rzekł Ge­ralt, tro­cząc juki — bal­ladę napi­szesz i tak.

A pew­nie. Już mam pierwsze zwrotki. W mo­jej bal­la­dzie sy­renka po­święci się dla księ­cia, zmieni rybi ogon w piękne nóżki, ale okupi to utratą głosu. Książę zdra­dzi ją, po­rzuci, a wówczas ona zgi­nie z żalu, za­mieni się w mor­ską pianę, gdy pierwsze pro­mie­nie słońca...

— Kto uwierzy w takie bzdury?

— Nie­ważne — par­sknął Ja­skier. — Bal­lad nie pisze się po to, by w nie wie­rzono. Pi­sze się je, aby się nimi wzru­szano. Ale co ja będę z tobą gadał, gu­zik się na tym znasz. Po­wiedz le­piej, ile za­płacił ci Agloval?

— Nic mi nie za­płacił. Stwier­dził, że nie wy­wią­za­łem się z za­dania. Że oczekiwał cze­goś in­nego, a on płaci za efekt, nie za do­bre chęci.

Ja­skier po­kiwał głową, zdjął ka­pelu­sik i spoj­rzał na wiedź­mina z żało­snym gry­ma­sem na ustach.

— Czy to zna­czy, że nadal nie mamy pie­nię­dzy?

— Na to wy­gląda.

Ja­skier zro­bił jesz­cze żało­śniejszą minę.

— To wszystko moja wina — jęk­nął. — To wszystko przeze mnie. Ge­ralt, jesteś na mnie zły?

Nie, wiedźmin nie był zły na Ja­skra. Wcale nie.

To, co ich spo­tkało, stało się z winy Ja­skra, nie było żad­nych wąt­pli­wo­ści. Nie kto inny, a Ja­skier nale­gał, by wy­brali się na fe­styn do Czte­rech Klo­nów. Urządza­nie fe­sty­nów, wy­wo­dził poeta, za­spo­ka­jało głę­bokie i na­tu­ralne po­trzeby lu­dzi. Od czasu do czasu, twierdził bard, człowiek musi spo­tkać się z in­nymi ludźmi w miej­scu, gdzie można się po­śmiać i po­śpiewać, na­żreć do woli szaszły­ków i pie­roż­ków, napić piwa, po­słu­chać mu­zyki i po­ści­skać w tańcu spo­cone wy­pu­kło­ści dziew­cząt. Gdyby każdy człowiek chciał za­spo­kajać te po­trzeby deta­licz­nie, wy­wo­dził Ja­skier, do­ryw­czo i w spo­sób nie zor­gani­zo­wany, po­wstałby nie­opi­sany bała­gan. Dla­tego wy­my­ślono święta i fe­styny. A skoro są święta i fe­styny, to na­leży by­wać na nich.

Geralt nie spie­rał się, cho­ciaż na li­ście jego wła­snych głę­bo­kich i natu­ral­nych po­trzeb uczestni­cze­nie w fe­sty­nach zaj­mo­wało bar­dzo dale­kie miej­sce. Zgo­dził się jed­nak to­wa­rzy­szyć Ja­skrowi, liczył bo­wiem, że w zgroma­dze­niu ludzi zdo­bę­dzie in­for­ma­cje o ewentual­nym za­daniu lub zaję­ciu — od dawna nikt go nie wy­najął i jego zapas go­tówki skur­czył się nie­bez­piecznie.

Wiedźmin nie miał do Ja­skra żalu o za­cze­pie­nie Le­śni­czych. Sam rów­nież nie był bez winy — mógł wszakże in­ter­we­nio­wać i po­wstrzymać barda. Nie zro­bił tego, sam nie cier­piał osławio­nych Strażni­ków Puszczy, zwa­nych Le­śni­czymi, ochotni­czej for­macji, zaj­mu­jącej się zwalcza­niem nie­ludzi. Sam zży­mał się, słu­cha­jąc ich prze­chwałek o na­szpi­ko­wa­nych strzałami, za­rżniętych lub po­wie­szo­nych el­fach, bo­ro­wi­kach i dzi­wo­żo­nach. Ja­skier zaś, który wę­dru­jąc w to­wa­rzy­stwie wiedź­mina na­brał prze­ko­nania o bez­kar­ności, prze­szedł sa­mego sie­bie. Strażnicy po­cząt­kowo nie re­ago­wali na jego drwiny, za­czepki i plu­gawe suge­stie, bu­dzące hu­raga­nowy śmiech ob­ser­wu­ją­cych zaj­ście wie­śnia­ków. Gdy jed­nak Ja­skier od­śpiewał uło­żony na­prędce świński i obe­lżywy ku­plet, koń­czący się sło­wami: „Chcesz być ni­czym, bądź Le­śni­czym”, do­szło do awantury i sro­giej, ogólnej bi­ja­tyki. Szopa, słu­żąca za tanc­budę, po­szła z dy­mem. In­ter­we­nio­wała dru­żyna ko­mesa Bu­di­boga, zwa­nego Ły­skiem, na któ­rego wło­ściach le­żały Cztery Klony. Le­śni­czych, Ja­skra i Ge­ralta uznano za soli­dar­nie win­nych wszyst­kich szkód i prze­stępstw, wli­cza­jąc w to rów­nież uwiedze­nie pew­nej rudej i ma­ło­let­niej nie­mowy, którą po ca­łym zaj­ściu zna­le­ziono w krza­kach za gumnem ru­mianą i głu­pawo uśmiech­niętą, z gie­złem za­dar­tym aż po pa­chy. Szczę­ściem, ko­mes Ły­sek znał Ja­skra, skończyło się więc na za­pła­ceniu grzywny, która jed­nak po­chło­nęła wszystkie pie­nią­dze, jakie mieli. Mu­sieli też ucie­kać z Czte­rech Klo­nów co sił w ko­niach, bo wy­pę­dzani ze wsi Le­śni­czy od­gra­żali się ze­mstą, a w oko­licz­nych la­sach cały ich od­dział, li­czący z górą czterdzie­stu chłopa, po­lował na ru­sałki. Ge­ralt nie miał naj­mniejszej ochoty obe­rwać strzałą Le­śni­czych — strzały Le­śni­czych miały groty zę­bate jak har­puny i pa­skudnie kale­czyły.

Musieli tedy po­rzu­cić pier­wotny plan, za­kła­da­jący ob­jazd przy­puszczań­skich wsi, gdzie wiedźmin miał jakie takie wi­doki na pracę. Za­miast tego poje­chali nad mo­rze, do Bre­me­rvo­ord. Nie­stety, oprócz ro­kują­cej mało szans na po­wo­dze­nie afery miło­snej księ­cia Aglovala i sy­renki Sh'eenaz, wiedźmin nie zna­lazł zaję­cia. Przejedli już złoty sy­gnet Ge­ralta i bro­szę z alek­san­dry­tem, którą tru­ba­dur do­stał kie­dyś na pa­miątkę od jed­nej ze swych licz­nych na­rze­czo­nych. Było chudo. Ale nie, wiedźmin nie był zły na Ja­skra.

— Nie, Ja­skier — po­wie­dział. — Nie je­stem na cie­bie zły.

Ja­skier nie uwierzył, co jasno wy­ni­kało z faktu, że mil­czał. Ja­skier rzadko mil­czał. Po­kle­pał konia po szyi, po raz nie wia­domo który po­szpe­rał w ju­kach. Ge­ralt wie­dział, że nie znaj­dzie tam ni­czego, co można by spie­nię­żyć. Za­pach jadła, nie­siony bryzą od po­bli­skiej go­spody, sta­wał się nie do wy­trzyma­nia.

— Mi­strzu? — krzyknął ktoś. — Hej, mi­strzu!

— Słu­cham — Ge­ralt od­wró­cił się. Z za­trzyma­nej obok dwu­kółki, za­przę­żonej w parę ona­grów, wy­gra­molił się brzu­chaty, po­stawny męż­czy­zna w fil­co­wych bu­tach i cięż­kiej szu­bie z wil­czych skór.

— Eee... tego — za­kło­potał się brzu­chaty, pod­cho­dząc. — Nie o was, panie, mi szło. Jeno o mi­strza Ja­skra...

— Jam jest — wy­pro­sto­wał się dumnie poeta, po­pra­wia­jąc ka­pelu­sik z cza­plim piór­kiem. — Cze­góż to wam trzeba, do­bry czło­wieku?

Z ca­łym sza­cun­kiem — rzekł brzu­chacz. — Je­stem Te­leri Drouhard, ku­piec ko­rzenny, star­szy tutej­szej Gil­dii. Syn mój, Ga­spard, wła­śnie się był zarę­czył z Dalią, córką Me­stvina, ka­pi­tana kogi.

— Ha — po­wie­dział Ja­skier, za­cho­wu­jąc wy­nio­słą po­wagę. — Gratuluję i win­szuję szczęścia mło­dej parze. W czym jed­nak mogę być po­mocny? Czyżby szło o prawo pierw­szej nocy? Tego nigdy nie od­ma­wiam.

— Hę? Nie... tego... Zna­czy się, uczta i bie­siada zarę­czy­nowa dziś wie­czór bę­dzie. Żona moja, jak się roze­szło, że­ście wy, mi­strzu, do Bre­me­rvo­ord za­wi­tali, dziurę mi w brzu­chu wier­cić jęła... Jak to baba. Słysz, rze­cze, Te­leri, po­ka­żem wszystkim, że­śmy nie chamy, jako oni, że za kul­turą i sztuką sto­imy. Że u nas jak uczta, to du­chowa, a nie aby jeno ochlać się i po­rzy­gać. Ja jej, babie głu­piej, mó­wię, wszakże już wy­naję­lim jed­nego barda, nie wy­star­czy? A ona, że jeden to mało, że ho-ho, mistrz Ja­skier, to do­piero, sława taka, to ci bę­dzie są­sia­dom szpila w za­dek. Mi­strzu? Zróbcież nam ten za­szczyt... Dwadzie­ścia pięć tala­rów go­tó­wem, jako sym­bol, ma się ro­zu­mieć... Jeno, by sztukę wspomóc...

— Czy mnie słuch myli? — spy­tał Ja­skier prze­cią­gle. — Ja, ja mam być dru­gim bar­dem? Do­dat­kiem dla ja­kie­goś in­nego mu­zy­kanta? Ja? Jesz­cze tak nisko nie upa­dłem, mo­ści panie, żeby ko­muś akompa­nio­wać!

Drouhard po­czerwie­niał.

— Wy­baczcie, mi­strzu — wy­beł­kotał. — Nie ta­kem my­ślał... Jeno żona... Wy­baczcie... Zróbcie za­szczyt...

— Ja­skier — syk­nął z cicha Ge­ralt. — Nie za­dzie­raj nosa. Po­trzebne nam te parę gro­szy.

— Nie po­uczaj mnie! — roz­darł się poeta. — Ja za­dzie­ram nos? Ja? Pa­trzcie go! A co po­wie­dzieć o to­bie, który co drugi dzień od­rzu­casz in­tratne pro­po­zycje? Hi­rikki nie za­bi­jesz, bo na wy­mar­ciu, woj­siłka nie, bo nie­szko­dliwy noc­nicy nie, bo mi­lutka, smoka nie, bo ko­deks za­bra­nia. Ja, wy­staw sobie, też się sza­nuję! Też mam swój ko­deks!

— Ja­skier, pro­szę cię, zrób to dla mnie. Tro­chę po­święcenia, chło­pie, nic wię­cej. Obiecuję, że i ja nie będę wy­brzydzał przy na­stęp­nym za­daniu, ja­kie się trafi. No, Ja­skier...

Tru­ba­dur pa­trzył w zie­mię, po­dra­pał się w pod­bró­dek po­kryty ja­snym, miękkim zaro­stem. Drouhard, roz­dziawiw­szy gębę, przy­sunął się bliżej.

— Mi­strzu... Uczyńcie nam ten za­szczyt. Żona mi nie da­ruje, żem was nie upro­sił. No... Niech bę­dzie trzy­dzie­ści.

— Trzydzie­ści pięć — rzekł twardo Ja­skier.

Geralt uśmiech­nął się, z na­dzieją wciągnął no­sem za­pach jadła nio­sący się od go­spody.

— Zgoda, mi­strzu, zgoda — rzekł szybko Te­leri Drouhard, tak szybko, że oczywi­stym było, że dałby czterdzie­ści, gdyby było trzeba. — A nynie... Dom mój, jeśli wola wam ochędo­żyć się i od­po­cząć, wa­szym do­mem. I wy, panie... Jak wa­sze miano?

— Ge­ralt z Rivii.

I was, panie, ma się ro­zu­mieć, też za­pra­szam. Zjeść coś, wy­pić...

I owszem, z przyjem­no­ścią — po­wie­dział Ja­skier. — Wskażcie drogę, miły panie Drouhard. A tak mię­dzy nami, ten drugi bard, to kto?

— Szla­chetna panna Essi Daven.

 


Rozdział trzeci [top]

 

Geralt jesz­cze raz przetarł rę­ka­wem srebrne ćwieki kurtki i klamrę pasa, przy­cze­sał pal­cami spięte czy­stą opa­ską włosy i oczyścił buty, po­cie­rając jedną cho­lewkę o drugą.

— Ja­skier?

— Aha? — bard wy­gła­dził przypięte do ka­pelu­sika pióro egreta, po­pra­wił i ob­cią­gnął na sobie ku­brak. Obaj stra­wili pół dnia na oczysz­cze­nie odzieży i do­pro­wa­dze­nie jej do ja­kiego ta­kiego po­rządku. — Co, Ge­ralt?

— Po­staraj się za­cho­wy­wać tak, aby wy­rzu­cono nas po wie­cze­rzy, a nie przed.

— Chyba żar­tu­jesz — żachnął się poeta. — Sam uwa­żaj na ma­niery. Wcho­dzimy?

— Wcho­dzimy. Sły­szysz? Ktoś śpiewa. Ko­bieta.

— Do­piero teraz usły­sza­łeś? To Essi Daven, zwana Oczko. Co, nigdy nie spo­tka­łeś ko­biety tru­ba­dura? Prawda, za­po­mniałem, ty omijasz miej­sca, gdzie kwitnie sztuka. Oczko to zdolna po­etka i śpie­waczka, cóż, nie po­zba­wiona wad, wśród któ­rych bez­czel­ność, jak sły­szę, nie jest naj­mniejszą. To, co wła­śnie śpiewa, to moja wła­sna bal­lada. Usłyszy za to zaraz kilka słów, i to ta­kich, że się jej oczko za­łzawi.

— Ja­skier, zlituj się. Wy­rzucą nas.

— Nie wtrą­caj się. To sprawy za­wo­dowe. Wcho­dzimy.

— Ja­skier?

— Hę?

— Dla­czego Oczko?

— Zo­ba­czysz.

Bie­siada od­by­wała się w wiel­kim skła­dzie, opróżnio­nym z be­czek śle­dzi i tranu. Za­pach — nie ze wszystkim — za­bito, wie­sza­jąc gdzie po­padło pęki je­mioły i wrzosu ude­ko­ro­wane kolo­ro­wymi wstąż­kami. Tu i ów­dzie, jak kazał zwy­czaj, wi­siały też war­ko­cze czosnku ma­jące od­stra­szyć wampiry. Stoły i ławy, po­przy­su­wane do ścian, na­kryto bia­łym płót­nem, w kącie za­im­pro­wi­zo­wano wiel­kie pale­nisko i ro­żen. Było tłoczno, ale nie gwarno. Po­nad pół setki ludzi naj­roz­mait­szych sta­nów i pro­fesji, a także pryszczaty na­rze­czony i za­pa­trzona w niego za­dar­to­nosa na­rze­czona, w sku­pie­niu i ciszy przy­słu­chi­wało się dźwięcz­nej i me­lo­dyj­nej bal­la­dzie śpiewa­nej przez dziew­czynę w skromnej nie­bie­skiej su­kience, sie­dzącą na pod­wyż­sze­niu z lut­nią opartą o ko­lano. Dziew­czyna nie mo­gła mieć wię­cej niż osiemna­ście lat i była bar­dzo szczupła. Jej włosy, dłu­gie i pu­szy­ste, miały kolor ciemnego złota. W mo­men­cie, gdy we­szli, dziew­czyna skończyła pieśń, po­dzię­ko­wała za gromki aplauz ski­nie­niem głowy, po­trzą­snęła wło­sami.

— Wi­tajcie, mi­strzu, wi­tajcie. — Drouhard, świątecz­nie odziany, pod­sko­czył do nich żywo, po­cią­gnął ku środ­kowi składu. — Wi­tajcie i wy, panie Ge­rard... Za­szczyco­nym... Tak... Po­zwólcie... Cne panie, cni pa­no­wie! Oto gość nasz za­szczytny, co za­szczyt nam zro­bił i za­szczycił nas... Mistrz Ja­skier, słynny śpiewak i wier­szo­kle... poeta, zna­czy, wiel­kim za­szczytem nas za­szczycił... Za­szczyceni­śmy tedy...

Rozle­gły się okrzyki i okla­ski, w samą porę, bo wy­glą­dało, że Drouhard za­szczyci się i za­jąka na śmierć. Ja­skier, po­kra­śniawszy z dumy, przybrał wy­nio­słą minę i ukłonił się nie­dbale, po­tem zaś po­ma­chał ręką dziew­czę­tom sie­dzą­cym na dłu­giej ławie ni­czym kury na grzę­dzie, pad eskortą star­szych ma­tron. Dziew­częta sie­działy sztywno, sprawia­jąc wra­żenie przykle­jo­nych do ławy kle­jem sto­lar­skim lub in­nym sku­tecz­nym le­pisz­czem. Wszyst­kie bez wy­jątku trzymały ręce na kur­czowo zwartych kola­nach i miały pół­otwarte usta.

A nynie — za­wołał Drouhard — nuże, do piwa, ku­mo­trzy, a do jadła! Pro­sim, pro­sim! Czym chata...

Dziew­czyna w nie­bie­skiej su­kience prze­pchnęła się przez tłum, który jak mor­ska fala runął na za­sta­wione ja­dłem stoły.

— Wi­taj, Ja­skier — po­wie­działa.

Okre­śle­nie „oczy jak gwiazdy” Ge­ralt uwa­żał za ba­nalne i ograne, zwłaszcza od czasu, gdy za­czął po­dró­żo­wać z Ja­s­krem, tru­ba­dur bo­wiem zwykł był ci­skać tym komple­mentem na prawo i lewo, zwy­kle zresztą nie­za­słu­żenie. Jed­nak w od­nie­sie­niu do Essi Daven na­wet ktoś rów­nie mało po­datny na po­ezję jak wiedźmin, mu­siał uznać traf­ność jej przy­domka. W mi­lut­kiej i sym­pa­tycz­nej, ale ni­czym szczegól­nym nie wy­róż­nia­jącej się twa­rzyczce pło­nęło bo­wiem ogromne, piękne, błyszczące, ciemno­nie­bie­skie oko, od któ­rego nie spo­sób było ode­rwać spoj­rze­nia. Dru­gie oko Essi Daven było większą część czasu na­kryte i za­sło­nięte zło­ci­stym lo­kiem, opa­dają­cym na poli­czek. Lok ów Essi co pe­wien czas od­rzu­cała szarpnię­ciem głowy lub dmuchnię­ciem, a wówczas oka­zy­wało się, że dru­gie oczko Oczka w ni­czym nie ustę­puje pierw­szemu.

— Wi­taj, Oczko — po­wie­dział Ja­skier, wy­krzywia­jąc się. — Ładną bal­ladę śpiewa­łaś przed chwilą. Znacznie po­pra­wiłaś re­per­tuar. Zaw­sze twierdzi­łem, że je­śli się nie umie pisać wier­szy, trzeba po­ży­czać cu­dze. Dużo ich po­ży­czy­łaś?

— Kilka — od­paliła na­tychmiast Essi Daven i uśmiech­nęła się, de­mon­stru­jąc białe ząbki. — Dwa lub trzy. Chciałam wię­cej, ale się nie dało. Okropny beł­kot, a me­lodie, choć miłe i bez­pre­ten­sjo­nalne w swej pro­sto­cie, żeby nie po­wie­dzieć pry­mi­tywi­zmie, to nie to, czego oczekują moi słu­cha­cze. Na­pi­sałeś może coś no­wego, Ja­skier? Ja­koś nie sły­sza­łam.

— Nie dzi­wota — westchnął bard. — Moje bal­lady śpiewam w miej­scach, do­kąd za­pra­sza się wy­łącz­nie zdol­nych i sławnych, a ty tam prze­cież nie by­wasz.

Essi po­czerwie­niała lekko i od­rzu­ciła lok dmuchnię­ciem.

— Fakt — po­wie­działa. — Nie by­wam w za­mtu­zach, ich at­mos­fera działa na mnie przygnę­bia­jąco. Współ­czuję ci, że mu­sisz śpiewać w ta­kich miej­scach. Ale cóż, tak to już jest. Jeśli się nie ma ta­lentu, nie prze­biera się w pu­bliczności.

Teraz Ja­skier za­uwa­żal­nie po­czerwie­niał. Oczko na­to­miast za­śmiała się rado­śnie, za­rzu­ciła mu nagle ręce na szyję i gło­śno po­ca­ło­wała w poli­czek. Wiedźmin zdu­miał się, ale nie bar­dzo. Ko­le­żanka po fachu Ja­skra nie mo­gła wszak wiele się od niego róż­nić pod względem obli­czal­ności.

— Ja­skier, ty stary dzwońcu — po­wie­działa Essi, wciąż obejmu­jąc barda za szyję. — Cie­szę się, że cię znowu wi­dzę, w do­brym zdrowiu i w pełni sił umy­sło­wych.

— Ech, Pa­cynko — Ja­skier chwycił dziew­czynę w pasie, uniósł i za­krę­cił do­okoła sie­bie, aż za­fur­ko­tała su­kienka. — By­łaś wspaniała, na bo­gów, dawno już nie sły­sza­łem tak pięk­nych zło­śli­wo­ści. Kłó­cisz się jesz­cze śliczniej niż śpiewasz! A wy­glą­dasz po pro­stu cu­dow­nie!

— Tyle razy cię pro­siłam — Essi dmuchnęła w lok i rzu­ciła oczkiem na Ge­ralta — że­byś nie na­zy­wał mnie Pa­cynką, Ja­skier. Poza tym, chyba naj­wyż­szy czas, byś przedsta­wił mi twego to­wa­rzy­sza. Jak wi­dzę, nie na­leży do na­szego bractwa.

— Uchowaj­cie, bo­go­wie — za­śmiał się tru­ba­dur. — On, Pa­cynko, nie ma ani głosu, ani słu­chu, a zry­mo­wać po­trafi wy­łącz­nie „rzyć” i „pić”. To przedsta­wi­ciel ce­chu wiedźmi­nów, Ge­ralt z Rivii. Zbliż się, Ge­ralt, po­całuj Oczko w rączkę.

Wiedźmin zbli­żył się, nie bar­dzo wie­dząc, co po­cząć. W rękę, względnie w pier­ścień, zwy­kło się ca­ło­wać wy­łącz­nie damy od diu­szesy wzwyż i nale­żało wówczas przyklę­kać. W sto­sunku do niżej po­sta­wio­nych nie­wiast gest taki uwa­żany był tu, na Po­łu­dniu, za ero­tycz­nie nie­dwu­znaczny i jako taki zare­zer­wo­wany ra­czej tylko dla bli­skich sobie par.

Oczko roz­wiała jed­nak jego wąt­pli­wo­ści, ochoczo i wy­soko wy­cią­gając dłoń z pal­cami skie­ro­wa­nymi w dół. Ujął ją nie­zgrabnie i za­mar­ko­wał po­cału­nek. Essi, wciąż wy­trzesz­cza­jąc na niego swoje piękne oko, za­ru­mie­niła się.

— Ge­ralt z Rivii — po­wie­działa. — W nie byle ja­kim to­wa­rzy­stwie obra­casz się, Ja­skier.

— Za­szczyt dla mnie — za­mamrotał wiedźmin świadom, że do­rów­nuje elo­kwencją Drouhar­dowi. — Pani...

— Do dia­bła — par­sknął Ja­skier. — Nie pesz Oczka tym jąka­niem i ty­tu­ło­wa­niem. Ona ma na imię Essi, jemu na imię Ge­ralt. Ko­niec pre­zen­tacji. Przejdźmy do rze­czy, Pa­cynko.

— Jeśli jesz­cze raz na­zwiesz mnie Pa­cynką, do­sta­niesz w ucho. Co to za rzecz, do któ­rej mamy przejść?

— Trzeba usta­lić, jak śpie­wamy. Ja pro­po­nuję ko­lejno, po kilka bal­lad. Dla efektu. Oczywi­ście, każde śpiewa wła­sne bal­lady.

— Może być.

— Ile płaci ci Drouhard?

— Nie twój inte­res. Kto za­czyna?

— Ty.

— Zgoda. Ech, spójrzcie no tam, kto do nas za­witał. Jego wy­so­kość książę Agloval. Wła­śnie wchodzi, zo­baczcie.

— He, he — ucie­szył się Ja­skier — Pu­bliczność zy­skuje na jako­ści. Cho­ciaż, z dru­giej strony, nie ma co na niego li­czyć. To ską­piec. Ge­ralt może po­twierdzić. Tu­tej­szy książę cho­ler­nie nie lubi pła­cić. Wy­naj­muje, i owszem. Go­rzej z pła­ce­niem.

— Sły­sza­łam to i owo. — Essi, pa­trząc na Ge­ralta, od­rzu­ciła lok z po­liczka. — Mó­wiono o tym w por­cie i na przy­stani. Słynna Sh'eenaz, prawda?

Agloval krót­kim ski­nie­niem głowy od­po­wie­dział na głę­bokie ukłony szpaleru przy drzwiach, pra­wie na­tychmiast pod­szedł do Drouharda i od­cią­gnął go w kąt, dając znak, że nie oczekuje aten­cji i ho­no­rów w cen­trum sali. Ge­ralt ob­ser­wo­wał ich ką­tem oka. Roz­mowa była cicha, ale wi­dać było, że obaj są pod­nie­ceni. Drouhard co i rusz wy­cierał czoło rę­ka­wem, krę­cił głową, dra­pał się w szyję. Za­da­wał pyta­nia, na które książę, chmurny i po­nury, od­po­wia­dał wzrusze­niem ra­mion.

— Książę pan — rze­kła cicho Essi, przy­su­wa­jąc się do Ge­ralta — wy­gląda na za­afe­ro­wa­nego. Czyżby znowu sprawy ser­cowe? Roz­po­częte dziś rano nie­po­ro­zu­mie­nie ze słynną sy­renką? Co, wiedźmi­nie?

— Możliwe — Ge­ralt spoj­rzał na po­etkę z ukosa, za­sko­czony jej pyta­niem i dziwnie nim roz­złosz­czony. — Cóż, każdy ma ja­kieś oso­biste pro­blemy. Nie wszyscy lubią jed­nak, by o tych pro­ble­mach śpiewano na jar­mar­kach.

Oczko po­bla­dła lekko, dmuchnęła w lok i spoj­rzała na niego wy­zy­wa­jąco.

— Mó­wiąc to, za­mie­rza­łeś mnie obra­zić, czy tylko ura­zić?

— Ani jedno, ani dru­gie. Chciałem jedy­nie uprzedzić na­stępne pyta­nia od­no­śnie pro­ble­mów Aglovala i sy­renki. Py­tania, do od­po­wie­dzi na które nie czuję się upo­waż­niony.

— Ro­zu­miem — piękne oko Essi Daven zwę­ziło się lekko. — Nie po­sta­wię cię już przed po­dob­nym dy­le­ma­tem. Nie za­dam już żad­nych pytań, które za­mie­rza­łam za­dać, a które, jeśli mam być szczera, trakto­wa­łam wy­łącz­nie jako wstęp i za­pro­sze­nie do miłej roz­mowy. Cóż, nie bę­dzie za­tem tej roz­mowy i nie mu­sisz się bać, że jej treść bę­dzie wy­śpiewana na ja­kimś jar­marku. Było mi miło.

Od­wró­ciła się szybko i ode­szła w stronę sto­łów, gdzie na­tychmiast po­wi­tano ją z sza­cun­kiem. Ja­skier prze­stąpił z nogi na nogę i chrząknął zna­cząco.

— Nie po­wiem, że­byś był dla niej wy­szu­kanie uprzejmy, Ge­ralt.

— Głu­pio wy­szło — zgo­dził się wiedźmin. — Rze­czy­wi­ście, ura­ziłem ją, cał­kiem bez po­wodu. Może pójść za nią i prze­pro­sić?

— Daj po­kój — rzekł bard i do­dał sen­ten­cjo­nal­nie. — Nigdy nie ma się dru­giej oka­zji, żeby zro­bić pierwsze wra­żenie. Chodź, na­pi­jemy się lepiej piwa.

Nie zdą­żyli napić się piwa. Przez roz­ga­daną grupę miesz­czan prze­pchnął się Drouhard.

— Pa­nie Ge­rard — po­wie­dział. — Po­zwólcie. Jego wy­so­kość chce z wami mó­wić.

— Już idę.

— Ge­ralt — Ja­skier chwycił go za rę­kaw — Nie za­po­mnij.

O czym?

— Obiecałeś przyjąć każde za­danie, bez wy­brzydza­nia. Trzymam cię za słowo. Jak to ty po­wie­działeś? Tro­chę po­święcenia?

— Do­bra, Ja­skier. Ale skąd wiesz, czy Agloval...

— Czuję pi­smo no­sem. Pa­mię­taj, Ge­ralt.

— Do­bra, Ja­skier.

Ode­szli z Drouhar­dem w kąt sali, dalej od gości. Agloval sie­dział za ni­skim sto­łem. To­wa­rzy­szył mu kolo­rowo odziany, ogo­rzały męż­czy­zna z krótką, czarną brodą, któ­rego Ge­ralt wcześniej nie za­uwa­żył.

— Znowu się wi­dzimy, wiedźmi­nie — za­czął książę. — Cho­ciaż jesz­cze dzi­siaj rano klą­łem się, że nie chcę cię wię­cej oglą­dać. Ale dru­giego wiedź­mina nie mam pod ręką, ty mu­sisz mi wy­star­czyć. Po­znaj Zele­sta, mo­jego ko­mor­nika i wło­darza od po­łowu pereł. Mów, Ze­lest.

— Dzi­siaj rano — rzekł cicho ogo­rzały osobnik — umy­śli­lim roz­cią­gnąć po­łów poza zwy­kły teren. Jedna łódź po­szła dalej ku za­cho­dowi, za przylądek, w stronę Smo­czych Kłów.

— Smocze Kły — wtrą­cił Agloval — to dwie duże wul­ka­niczne rafy na krańcu przylądka. Wi­dać je z na­szego wy­brzeża.

— Ano — po­twierdził Ze­lest. — Zwykle to nie że­glo­wało się ta­mój, bo to wiry tam, ka­mie­nie, nur­ko­wać nie­bez­piecznie. Ale na wy­brzeżu pe­reł coraz to mniej. Tak, po­szła tam jedna łódź. Sie­dem dusz za­łogi, dwóch że­gla­rzy i pię­ciu nur­ków, w tym jedna nie­wia­sta. Kiedy nie po­wró­cili o porze wie­czor­nej, za­czę­liśmy się nie­po­koić, cho­ciaż mo­rze było spo­kojne, jakby oliwą zlane. Wy­sła­lim kilka by­strych ski­fów i wnet wy­kry­liśmy łódź, dry­fu­jącą w mo­rze. W łodzi nie było ni­kogo, ni ży­wej du­szy. Ka­mień w wodę. Nie wia­domo, co się wy­da­rzyło. Ale bitka tam mu­siała być, istna rzeź. Ślady były...

— Ja­kie? — wiedźmin zmrużył oczy.

— Ano, ca­lutki po­kład był za­bry­zgany krwią.

Drouhard syk­nął i obej­rzał się nie­spo­koj­nie. Ze­lest ści­szył głos.

— Było, jak mó­wię — po­wtó­rzył, zaci­ska­jąc szczęki. — Łódź była za­bry­zgana po­soką wzdłuż i wszerz. Nie ina­czej, jeno na po­kła­dzie do­szło do ist­nych jatek. Coś ubiło tych ludzi. Mó­wią, po­twór mor­ski. Ani chybi, po­twór mor­ski.

— Nie pi­raci? — spy­tał cicho Ge­ralt. — Nie kon­ku­ren­cja per­łowa? Wy­klu­cza­cie możli­wość zwy­kłej no­żo­wej roz­prawy?

— Wy­klu­czamy — po­wie­dział książę. — Nie ma tu żad­nych pi­ra­tów ani kon­ku­ren­cji. A no­żowe roz­prawy nie koń­czą się znik­nię­ciem wszyst­kich, co do jed­nego. Nie, Ge­ralt. Ze­lest ma rację. To mor­ski po­twór, nic in­nego. Słu­chaj, nikt nie od­waża się wy­pły­nąć w mo­rze, na­wet na bli­skie i spe­ne­tro­wane łowi­ska. Na ludzi padł blady strach i port jest spa­rali­żo­wany. Na­wet kogi i ga­lery nie ru­szają z przy­stani. Poj­mu­jesz, wiedźmi­nie?

— Poj­muję — kiw­nął głową Ge­ralt. — Kto mi po­każe to miej­sce?

— Ha — Agloval poło­żył dłoń na stole i za­bęb­nił pal­cami. — To mi się po­doba. To jest prawdzi­wie po wiedź­miń­sku. Od razu do rze­czy, bez zbędnego ga­dania. Tak, to lubię. Wi­dzisz, Drouhard, mó­wi­łem ci, do­bry wiedźmin to głodny wiedźmin. Co, Ge­ralt? Prze­cież gdyby nie twój mu­zy­kalny przyjaciel, to dzi­siaj znowu po­szedłbyś spać bez wie­cze­rzy. Do­bre mam in­for­ma­cje, prawda?

Drouhard opu­ścił głowę. Ze­lest gapił się tępo przed sie­bie.

— Kto mi po­każe to miej­sce? — po­wtó­rzył Ge­ralt, pa­trząc na Aglovala zimno.

— Ze­lest — rzekł książę, prze­sta­jąc się uśmie­chać. — Ze­lest po­każe ci Smocze Kły i drogę do nich. Kiedy chcesz za­brać się do ro­boty?

— Pierwsza rzecz z rana. Bądźcie na przy­stani, panie Ze­lest.

— Do­brze, panie wiedźmin.

— Świetnie — książę zatarł ręce, znowu uśmiech­nął się kpiąco. — Ge­ralt, liczę, że pój­dzie ci z tym po­two­rem lepiej niż ze sprawą Sh'eenaz. Na­prawdę na to li­czę. Aha, jesz­cze jedno. Za­bra­niam plot­ko­wać o tym wy­da­rze­niu, nie ży­czę sobie większej pa­niki niż ta, którą już mam na karku. Poj­mu­jesz, Drouhard? Jęzor karzę wy­drzeć, jeśli pu­ścisz parę z gęby.

— Poj­muję, książę.

— Do­brze — Agloval wstał. — Idę tedy, nie prze­szkadzam w za­ba­wie, nie pro­wo­kuję plo­tek. By­waj, Drouhard, życz na­rze­czo­nym szczęścia w moim imieniu.

— Dzięki, książę.

Essi Daven, sie­dząca na zy­delku, oto­czona gę­stym wia­nuszkiem słu­cha­czy, śpiewała me­lo­dyjną i tę­skną bal­ladę, traktującą o po­ża­ło­wa­nia god­nym losie zdra­dzo­nej ko­chanki. Ja­skier, oparty o słup, mamrotał coś pod no­sem, liczył na pal­cach takty i sy­laby.

— No i jak? — spy­tał. — Masz ro­botę?

— Mam — wiedźmin nie wdał się w szczegóły, które zresztą nie ob­cho­dziły barda.

— Mó­wi­łem ci, czuję no­sem pi­smo i pie­nią­dze. Do­brze, bar­dzo do­brze. Ja zaro­bię, ty za­ro­bisz, bę­dzie za co po­hulać. Po­je­dziemy do Cida­ris, zdą­żymy na święto wi­no­bra­nia. A te­raz prze­pra­szam cię na mo­ment. Tam, na ławie, wy­pa­trzyłem coś inte­re­sują­cego.

Geralt po­dążył za wzrokiem poety, ale oprócz kil­ku­nastu dziew­cząt o pół­otwartych ustach nie do­strzegł ni­czego in­tere­sują­cego. Ja­skier ob­cią­gnął ku­brak, prze­krzywił ka­pelu­sik w kie­runku pra­wego ucha i w lan­sa­dach po­sunął ku ławie. Wy­mi­nąw­szy zręcznym flan­ko­wym ma­new­rem strzegące pa­nien ma­trony, roz­po­czął swój zwy­kły ry­tuał szczerze­nia zę­bów.

Essi Daven do­koń­czyła bal­ladę, do­stała brawa, małą sa­kiewkę i duży bu­kiet ład­nych, choć nieco przywię­dłych chry­zan­tem.

Wiedźmin krą­żył wśród go­ści, wy­pa­tru­jąc oka­zji, by wreszcie zająć miej­sce przy stole za­sta­wio­nym ja­dłem. Tę­sknie spo­glą­dał na zni­ka­jące w szybkim tem­pie ma­ry­no­wane śle­dzie, go­łąbki z ka­pusty, go­to­wane łby dor­szy i bara­nie ko­tlety, na rwane na sztuki pęta kieł­basy i ka­płony, sie­czone no­żami wę­dzone ło­sosie i wie­przowe szynki. Pro­blem pole­gał na tym, że na ła­wach przy stole nie było wol­nego miej­sca.

Pa­nienki i ma­trony, roz­ru­szane nieco, ob­legły Ja­skra, pi­skli­wie do­ma­gając się wy­stępu. Ja­skier uśmiechał się nie­szczerze i wy­ma­wiał, nie­udolnie uda­jąc skrom­ność.

Geralt, po­ko­nując za­że­no­wa­nie, przemocą nie­led­wie do­pchnął się do stołu. Pod­sta­rzały je­go­mość, ostro pachnący oc­tem, usu­nął się za­ska­ku­jąco uprzejmie i ochoczo, o mało nie zwalając z ławy kilku są­sia­dów. Ge­ralt bez zwłoki wziął się za je­dze­nie i w mig ogołocił je­dyny pół­mi­sek, do któ­rego mógł do­się­gnąć. Pachnący oc­tem je­go­mość pod­sunął mu na­stępny. Wiedźmin z wdzięcz­ności wy­słu­chał w sku­pie­niu dłu­giej ty­rady je­go­mo­ścia ty­czą­cej się dzi­siej­szych cza­sów i dzi­siej­szej mło­dzieży. Je­go­mość z upo­rem okre­ślał swo­bodę oby­cza­jową jako „rozwol­nie­nie”, Ge­ralt miał więc nie­jakie trud­ności z za­cho­wa­niem po­wagi.

Essi stała pod ścianą, pod pę­kami je­mioły, sama, stro­jąc lut­nię. Wiedźmin wi­dział, jak zbliża się do niej mło­dzie­niec w bro­ka­to­wym, wciętym ka­fta­nie, jak mówi coś do po­etki, uśmie­cha­jąc się blado. Essi spoj­rzała na mło­dzieńca, lekko krzywiąc ładne usta, po­wie­działa szybko kilka słów. Mło­dzie­niec skur­czył się i od­szedł spiesznie, a jego uszy, czerwone jak ru­biny, go­rzały w pół­mroku jesz­cze długo.

— ... obrzy­dli­wość, hańba i srom — cią­gnął je­go­mość pachnący oc­tem. — Jedno wiel­kie roz­wol­nie­nie, panie.

— Prawda — przytaknął nie­pew­nie Ge­ralt, wy­cie­rając talerz chle­bem.

— Uprasza się ciszy, cne panie, cni waszmo­ściowie — za­wołał Drouhard, wy­cho­dząc na śro­dek sali. — Słynny mistrz Ja­skier, mimo iż nieco chory na ciele i znu­żony, za­śpiewa dla nas nynie słynną bal­ladę o kró­lowej Ma­rienn i Czarnym Kruku! Uczyni to zaś na go­rącą prośbę panny mły­na­rzówny Veverki, któ­rej, jako rzekł, nie może od­mó­wić.

Panna Veverka, jedna z mniej uro­dzi­wych dziew­cząt na ławie, wy­pięk­niała w mgnieniu oka. Wy­bu­chła wrzawa i okla­ski, za­głu­sza­jące ko­lejne roz­wol­nie­nie je­go­mo­ścia pachną­cego oc­tem. Ja­skier od­cze­kał na zu­pełną ciszę, ode­grał na lutni efektowny wstęp, po czym za­czął śpiewać, nie od­ry­wa­jąc oczu od panny Veverki, która pięk­niała ze zwrotki na zwrotkę. Za­iste, po­my­ślał Ge­ralt, ten su­kin­syn działa sku­tecz­niej niż cza­ro­dziejskie olejki i kremy, które sprzedaje Yen­nefer w swoim skle­piku w Ven­ger­bergu.

Zoba­czył, jak Essi przemyka za ple­cami stło­czo­nych w pół­kole słu­cha­czy Ja­skra, jak ostrożnie znika w wyj­ściu na ta­ras. Po­wo­do­wany dziwnym im­pul­sem wy­mknął się zręcznie zza stołu i wy­szedł za nią.

Stała, po­chy­lona, oparta łok­ciami o po­ręcz po­mo­stu, wciągnęła głowę w drobne, unie­sione ra­miona. Pa­trzyła na zmarsz­czone mo­rze, poły­sku­jące od światła księ­życa i pło­ną­cych w por­cie ogni. Pod stopą Ge­ralta skrzypnęła de­ska. Essi wy­pro­sto­wała się.

— Przepra­szam, nie chciałem prze­szkadzać — po­wie­dział drętwo, szu­kając na jej ustach owego na­głego skrzywie­nia, któ­rym przed chwilą po­czę­sto­wała bro­ka­to­wego mło­dzieńca.

— Nie prze­szkadzasz mi — od­rze­kła, uśmiech­nęła się, od­rzu­ciła lok. — Nie szu­kam tu sa­mot­ności, lecz świeżego po­wie­trza. To­bie też do­ku­czył dym i za­duch?

— Tro­chę. Ale bar­dziej do­ku­cza mi świado­mość, że cię ura­ziłem. Przy­sze­dłem cię prze­pro­sić, Essi, spró­bo­wać od­zy­skać szanse na miłą roz­mowę.

— To tobie na­leżą się prze­pro­siny — po­wie­działa, wpierając dło­nie w balu­stradę. — Za­rea­go­wa­łam za ostro. Zaw­sze re­aguję za ostro, nie umiem się opa­no­wać. Wy­bacz i daj mi drugą szansę. Na roz­mowę.

Zbli­żył się, oparł o po­ręcz tuż obok niej. Czuł bi­jące od niej cie­pło, lekki za­pach wer­beny. Lubił za­pach wer­beny, cho­ciaż za­pach wer­beny nie był za­pa­chem bzu i agre­stu.

Z czym koja­rzy ci się mo­rze, Ge­ralt? — spy­tała nagle.

Z nie­po­ko­jem — od­po­wie­dział, pra­wie bez na­my­słu.

— Inte­re­su­jące. A wy­da­jesz się taki spo­kojny i opa­no­wany.

— Nie po­wie­działem, że od­czu­wam nie­po­kój. Py­tałaś o sko­ja­rze­nia.

— Skojarze­nia są obra­zem du­szy. Wiem coś o tym, je­stem po­etką.

A tobie, Essi, z czym się koja­rzy mo­rze? — spy­tał szybko, by poło­żyć kres dy­wa­ga­cjom o nie­po­koju, który od­czu­wał.

Z wiecznym ru­chem — od­po­wie­działa nie od razu. — Z od­mianą. I z za­gadką, z ta­jem­nicą, z czymś, czego nie ogarniam, co mo­gła­bym opi­sać na ty­siąc spo­so­bów, w ty­siącu wier­szy, nie do­cie­rając jed­nak do sedna, do istoty rze­czy. Tak, chyba z tym.

A za­tem — po­wie­dział, czu­jąc, że wer­bena coraz moc­niej działa na niego. — To, co od­czu­wasz, rów­nież jest nie­po­ko­jem. A wy­da­jesz się taka spo­kojna i opa­no­wana.

Od­wró­ciła się ku niemu, od­rzu­ciła złoty lok, utkwiła w nim swoje piękne oczy.

— Nie je­stem ani spo­kojna, ani opa­no­wana.

To stało się nagle, zu­peł­nie nie­oczeki­wa­nie. Gest, który wy­konał, a który miał być jedy­nie do­tknięciem, lek­kim do­tknięciem jej ra­mion, prze­ro­dził się w mocny uścisk obu dłoni na jej cie­niut­kiej talii, w szybkie, choć nie gwałtowne przy­cią­ganie jej bliżej, aż do rap­tow­nego, bu­rzą­cego krew ze­tknięcia się ciał. Essi stę­żała nagle, wy­prę­żyła się, wy­gięła silnie kor­pus do tyłu, wparła dło­nie w jego dło­nie, mocno, jak gdyby chciała ze­rwać, ze­pchnąć jego ręce z ta­lii, ale za­miast tego chwyciła je tylko silnie, prze­chy­liła głowę do przodu, roz­chy­liła usta, za­wa­hała się.

— Po co... Po co to? — szepnęła. Jej oko było sze­roko roz­warte, złoty lok spły­nął na poli­czek.

Spo­koj­nie i po­woli prze­chy­lił głowę, zbli­żył twarz i na­gle szybko zwarli usta w po­ca­łunku. Essi jed­nak na­wet wtedy nie pu­ściła jego dłoni obejmu­ją­cych jej talię i nadal mocno wy­gi­nała plecy, uni­kając kon­taktu ciał. Trwając tak, obra­cali się po­woli, jak w tańcu. Ca­ło­wała go chęt­nie, z wprawą. I długo.

Potem zręcznie i bez wy­siłku oswobo­dziła się od jego rąk, od­wró­ciła, znowu oparła o balu­stradę, wciągnęła głowę w ra­miona. Ge­ralt po­czuł się nagle prze­raź­liwie, nie­opi­sanie głu­pio. Uczucie to po­wstrzy­mało go przed zbli­że­niem się do niej, przed obję­ciem jej zgar­bio­nych ple­ców.

— Dla­czego? — spy­tała chłodno, nie od­wra­cając się. — Dla­czego to zro­biłeś?

Spoj­rzała na niego ką­tem oka i wiedźmin zro­zu­miał nagle, że się po­mylił. Na­gle wie­dział, że fałsz, kłamstwo, uda­wa­nie i bra­wura po­wiodą go pro­sto na trzę­sawi­sko, na któ­rym mię­dzy nim a ot­chła­nią będą już tylko sprę­ży­nu­jące, zbite w cienki ko­żuch trawy i mchy, go­towe w każ­dej chwili ustą­pić, pęk­nąć, ze­rwać się.

— Dla­czego? — po­wtó­rzyła.

Nie od­po­wie­dział.

— Szu­kasz ko­biety na tę noc?

Nie od­po­wie­dział. Essi od­wró­ciła się po­woli, do­tknęła jego ra­mie­nia.

— Wróćmy na salę — po­wie­działa swo­bod­nie, ale nie zwiodła go ta swo­boda, wy­czu­wał, jak bar­dzo jest spięta. — Nie rób takiej miny. Nic się nie stało. A to, że ja nie szu­kam męż­czy­zny na tę noc, to prze­cież nie twoja wina. Prawda?

— Essi...

— Wra­cajmy, Ge­ralt. Ja­skier bi­so­wał już trzy razy. Kolej na mnie. Chodź, za­śpiewam...

Spoj­rzała na niego dziwnie i dmuchnię­ciem od­rzu­ciła lok z oka.

— Za­śpiewam dla cie­bie.

 


Rozdział czwarty [top]

 

— Oho — wiedźmin udał zdziwie­nie. — Je­steś jed­nak? My­śla­łem, że nie wró­cisz na noc.

Ja­skier za­mknął drzwi na sko­bel, po­wie­sił na kołku lut­nię i ka­pelu­sik z piór­kiem egreta, zdjął ku­brak, otrzepał go i uło­żył na wor­kach, leżą­cych w kącie iz­debki. Poza tymi wor­kami, ce­brem i ogrom­nym, wy­pchanym gro­cho­wi­nami sien­ni­kiem, w iz­debce na stryszku nie było me­bli — na­wet świeca stała na podłodze, w za­krzepniętej ka­łużce wo­sku. Drouhard po­dzi­wiał Ja­skra, ale wi­dać nie na tyle, by od­dać mu do dys­po­zycji ko­morę lub al­kierz.

A dla­cze­góż to — spy­tał Ja­skier, zdejmu­jąc buty — my­ślałeś, że nie wrócę na noc?

— My­śla­łem — wiedźmin uniósł się na łok­ciu, chrzęsz­cząc gro­cho­wi­nami — że pój­dziesz śpiewać sere­nady pod oknem panny Veverki, w stronę któ­rej cały wie­czór wy­wie­sza­łeś ozór jak wy­żeł na wi­dok wy­żlicy.

— Ha, ha — za­śmiał się bard. — Aleś ty pry­mi­tyw­nie głupi. Nic nie po­jąłeś. Veverka? Za nic sobie mam Veverkę. Chciałem jeno wy­wo­łać ukłu­cie za­zdro­ści u panny Ake­retty, do któ­rej ude­rzę jutro. Po­suń się.

Ja­skier zwa­lił się na sien­nik i ścią­gnął z Ge­ralta derkę. Ge­ralt, czu­jąc dziwną złość, od­wró­cił głowę w stronę ma­leń­kiego okienka, przez które, gdyby nie pra­co­wite pa­jąki, by­łoby wi­dać roz­gwież­dżone niebo.

— Cze­goś się tak nabzdy­czył? — spy­tał poeta. — Prze­szkadza ci, że się zale­cam do dziew­czyn? Od kiedy? Zo­stałeś może dru­idem i ślu­bo­wa­łeś czy­stość? A może...

— Prze­stań to­ko­wać. Je­stem zmę­czony. Nie za­uwa­żyłeś, że po raz pierwszy od dwóch ty­go­dni mamy sien­nik i dach nad głową? Nie cie­szy cię myśl, że nad ra­nem nie na­pada nam na nosy?

— Dla mnie — roz­ma­rzył się Ja­skier — sien­nik bez dziew­czę­cia nie jest sien­ni­kiem. Jest nie­peł­nym szczę­ściem, a czymże jest nie­pełne szczęście?

Geralt jęk­nął głu­cho, jak zaw­sze, gdy Ja­skra opa­dała nocna ga­da­tli­wość.

— Nie­pełne szczęście — cią­gnął bard, za­słu­chany we wła­sny głos — to jak... Jak prze­rwany po­cału­nek... Dla­czego zgrzytasz zę­bami, można wie­dzieć?

— Je­steś po­twornie nudny, Ja­skier. Nic, tylko sien­niki, dziew­czyny, tyłki, cycki, nie­pełne szczęście i po­ca­łunki, prze­rwane przez psy, któ­rymi szczują cię ro­dzice na­rze­czo­nych. Cóż, wi­docznie ina­czej nie mo­żesz. Wi­docznie tylko swo­bodna fry­wol­ność, żeby nie po­wie­dzieć bez­kry­tyczne po­rub­stwo, po­zwala wam ukła­dać bal­lady, pisać wier­sze i śpiewać. To wi­docznie, za­pisz to, ciemna strona ta­lentu.

Po­wie­dział za dużo i nie wy­ziębił do­sta­tecz­nie głosu. A Ja­skier roz­szy­fro­wał go z ła­two­ścią i bez­błęd­nie.

— Aha — rzekł spo­koj­nie. — Essi Daven, zwana Oczko. Śliczne oczko Oczka za­trzymało się na wiedźmi­nie i na­ro­biło w wiedźmi­nie za­mie­sza­nia. Wiedźmin za­cho­wał się wo­bec Oczka jak ża­czek wo­bec kró­lewny. I za­miast winić sie­bie, wini ją i szuka w niej ciemnych stron.

— Bre­dzisz, Ja­skier.

— Nie, mój drogi. Essi zro­biła na tobie wra­żenie, nie ukryjesz tego. Nie wi­dzę w tym zresztą ni­czego zdrożnego. Ale uwa­żaj, nie po­peł­nij błędu. Ona nie jest taka, jak my­ślisz. Je­żeli jej talent ma ciemne strony, to na pewno nie takie, jak sobie wy­obra­żasz.

— Do­mniemy­wam — rzekł wiedźmin, pa­nując nad gło­sem — że znasz ją bar­dzo do­brze.

— Do­syć do­brze. Ale nie tak, jak my­ślisz. Nie tak.

— Dość ory­gi­nalne, jak na cie­bie, przy­znasz.

— Głupi je­steś — bard prze­cią­gnął się, podłożył obie dło­nie pod kark. — Znam Pa­cynkę pra­wie od dziecka. Jest dla mnie... no... Jak młodsza sio­stra. Po­wta­rzam, nie po­peł­nij wo­bec niej głu­piego błędu. Wy­rzą­dził­byś jej tym wielką przykrość, bo i ty zro­biłeś na niej wra­żenie. Przyznaj się, masz na nią ochotę?

— Na­wet gdyby, to w prze­ci­wieństwie do cie­bie nie zwy­kłem o tym dys­ku­to­wać — rzekł Ge­ralt ostro. — Ani ukła­dać o tym pio­se­nek. Dziękuję ci za to, co o niej po­wie­działeś, bo być może fak­tycz­nie uchroni­łeś mnie przed głu­pim błę­dem. Ale na tym ko­niec. Te­mat uwa­żam za wy­czer­pany.

Ja­skier leżał przez chwilę nie­ru­chomo i mil­czał, ale Ge­ralt znał go zbyt do­brze.

— Wiem — po­wie­dział wreszcie poeta. — Już wszystko wiem.

— Gówno wiesz, Ja­skier.

— Wiesz, na czym po­lega twój pro­blem? To­bie wy­daje się, że je­steś inny. Ty ob­no­sisz się z inno­ścią, z tym, co uwa­żasz za nie­nor­mal­ność. Ty się z tą nie­nor­mal­no­ścią na­chal­nie na­rzu­casz, nie ro­zu­mie­jąc, że dla większo­ści ludzi, któ­rzy my­ślą trzeźwo, jesteś naj­nor­mal­niej­szy pod słoń­cem i oby wszyscy byli tacy nor­malni. Co z tego, że masz szyb­szą reak­cję, pio­nowe źre­nice w słońcu? Że wi­dzisz po ciemku jak kot? Że ro­zu­miesz się na cza­rach? Wielka mi rzecz. Ja, mój drogi, zna­łem kie­dyś obe­rży­stę, który po­trafi przez dzie­sięć mi­nut bez prze­rwy puszczać bąki, i to tak, że ukła­dały się w me­lodię psalmu „Witaj nam, witaj, po­ranna ju­trzenko”. Nie ba­cząc na nie­co­dzienny bądź co bądź talent, był ów obe­rży­sta naj­nor­mal­niej­szy wśród nor­mal­nych, miał żonę, dzieci i babkę do­tkniętą pa­rali­żem...

— Co to ma wspólnego z Essi Daven? Mo­żesz wy­ja­śnić?

— Oczywi­ście. Bez­pod­stawnie wy­dało ci się, że Oczko za­inte­re­so­wała się tobą z nie­zdrowej, wręcz per­wer­syj­nej cie­ka­wo­ści, że pa­trzy na cie­bie jak na ra­roga, dwu­głowe cielę albo sa­la­man­drę w zwie­rzyńcu. I na­tychmiast na­dą­sałeś się, dałeś przy pierw­szej oka­zji nie­grzeczną, nie­za­słu­żoną re­pry­mendę, od­dałeś cios, któ­rego ona nie za­dała. Prze­cież by­łem świad­kiem. Świad­kiem dal­szego biegu wy­da­rzeń już nie by­łem, ale do­strzegłem wa­szą ucieczkę z sali i wi­działem jej zaró­żo­wione ja­gody, gdy­ście wró­cili. Tak, Ge­ralt. Ja cię tu ostrzegam przed błę­dem, a tyś go już po­peł­nił. Chciałeś się na niej ze­mścić za nie­zdrową, w twoim mniema­niu, cie­ka­wość. Po­sta­no­wiłeś tę cie­ka­wość wy­ko­rzy­stać.

— Po­wta­rzam, bre­dzisz.

— Spróbo­wa­łeś — cią­gnął bard, nie­wzru­szony — czy aby nie da się pójść z nią na siano, czy nie bę­dzie cie­kawa, jak to jest ko­chać się z cu­da­kiem, z od­mieńcem — wiedźmi­nem. Na szczęście, Essi oka­zała się mą­drzejsza od cie­bie i wspania­ło­myślnie uli­to­wała się nad twoją głu­potą, zro­zu­miawszy jej przy­czynę. Wnoszę to z faktu, że nie wró­ciłeś z po­mo­stu ze spuch­niętą gębą.

— Skończy­łeś?

— Skończy­łem.

— No, to do­bra­noc.

— Wiem, dla­czego się wściekasz i zgrzytasz zę­bami.

— Pew­nie. Ty wszystko wiesz.

— Wiem, kto cię tak wy­ko­śla­wił, dzięki komu nie umiesz zro­zu­mieć nor­mal­nej ko­biety. Ależ zala­zła ci za skórę ta twoja Yen­nefer, niech mnie licho, jeśli wiem, co ty w niej wi­dzisz.

— Zo­staw to, Ja­skier.

— Na­prawdę nie wo­lisz nor­mal­nej dziew­czyny, ta­kiej jak Essi? Co mają cza­ro­dziejki, czego Essi nie ma? Chyba wiek? Oczko może nie jest naj­młodsza, ale ma tyle lat, na ile wy­gląda. A wiesz, do czego przy­znała mi się kie­dyś Yen­nefer po paru kieli­chach? Ha, ha... Po­wie­działa mi, że kiedy pierwszy raz ro­biła to z męż­czy­zną, to było do­kład­nie w rok po tym, jak wy­nale­ziono dwu­ski­bowy pług.

— Łżesz, Yen­nefer nie cierpi cię jak mo­ro­wej za­razy i nigdy by ci się nie zwie­rzyła.

— Niech ci bę­dzie, ze­łga­łem, przy­znaję się.

— Nie mu­sisz. Znam cię.

— Zda ci się jeno, że mnie znasz. Nie za­po­mi­naj, je­stem na­turą skompli­ko­waną.

— Ja­skier — westchnął wiedźmin, ro­biąc się na­prawdę senny — Je­steś cynik, świntuch, kur­wiarz i kłamca. I nic, uwierz mi, nic nie ma w tym skompli­ko­wa­nego. Do­bra­noc.

— Do­bra­noc, Ge­ralt.

 


Rozdział piąty [top]

 

— Wcześnie wstajesz, Essi.

Poetka uśmiech­nęła się, przytrzy­mu­jąc szar­pane wia­trem włosy. We­szła ostrożnie na molo, omijając dziury i prze­gniłe deski.

— Nie mo­głam prze­gapić możliwo­ści obej­rze­nia wiedź­mina przy pracy. Znowu bę­dziesz mnie miał za cie­kaw­ską? Cóż, nie ukrywam, na­prawdę je­stem cie­kaw­ska. Jak ci idzie?

— Co jak mi idzie?

— Och, Ge­ralt — po­wie­działa. — Nie do­ce­niasz mo­jej cie­ka­wo­ści, mo­jego ta­lentu do zbie­rania i in­ter­pre­to­wa­nia in­for­macji. Wiem już wszystko o wy­padku po­ła­wia­czy, znam szczegóły two­jej umowy z Aglova­lem. Wiem, że szu­kasz że­gla­rza, chęt­nego do wy­pły­nię­cia tam, w stronę Smo­czych Kłów. Znalazłeś?

Pa­trzył na nią przez mo­ment ba­daw­czo, po­tem nagle zde­cy­do­wał się.

— Nie — od­parł. — Nie zna­la­złem. Ani jed­nego.

— Boją się?

— Boją.

— Jak więc za­mie­rzasz zro­bić re­ko­ne­sans, bez możliwo­ści wy­pły­nię­cia w mo­rze? Jak, nie mo­gąc wy­pły­nąć, chcesz do­brać się do skóry po­two­rowi, który zabił po­ła­wia­czy?

Wziął ją za rękę i sprowa­dził z po­mo­stu. Po­szli wolno skrajem mo­rza, po ka­mie­nistej plaży, wzdłuż wy­cią­gniętych na brzeg bar­ka­sów, wśród szpaleru sieci, roz­wie­szo­nych na pa­lach, wśród po­ru­sza­nych wia­trem kur­tyn su­szą­cych się, roz­pła­ta­nych ryb. Ge­ralt nie­oczeki­wa­nie stwierdził, że to­wa­rzy­stwo po­etki wcale mu nie prze­szkadza, że nie jest uciążliwe i na­trętne. Poza tym, miał na­dzieję, że spo­kojna i rze­czowa roz­mowa za­trze skutki tam­tego głu­piego po­ca­łunku na tara­sie. Fakt, że Essi przy­szła na molo, na­peł­nił go na­dzieją, że nie żywi urazy. Był rad.

— Do­brać się po­two­rowi do skóry — mruknął, po­wta­rza­jąc jej słowa. — Że­bym to ja wie­dział, jak. Bar­dzo mało wiem o mor­skich stra­szy­dłach.

— Inte­re­su­jące. Z tego, co mi wia­domo, w mo­rzu po­two­rów jest znacznie wię­cej, niż na lą­dzie, za­równo pod względem liczby, jak i ilo­ści ga­tun­ków. Wy­da­wa­łoby się więc, że mo­rze po­winno być nie­złym po­lem do po­pisu dla wiedźmi­nów.

— Nie jest.

— Dla­czego?

— Eks­pan­sja ludzi na mo­rze — od­chrząknął, od­wra­cając twarz — trwa od nie­dawna. Wiedź­mini byli po­trzebni daw­niej, na lą­dzie, na pierw­szym eta­pie ko­loni­zacji. Nie na­da­jemy się do walki ze stwo­rami by­tują­cymi w mo­rzu, choć fak­tycz­nie pełno w nim wszel­kiego agre­syw­nego plu­ga­stwa. Ale nasze wiedź­miń­skie zdol­ności nie wy­star­czają prze­ciw mor­skim po­two­rom. Stwory te są dla nas albo za duże, albo zbyt do­brze opance­rzone, albo zbyt pewne w swoim ży­wiole. Albo wszystko na raz.

A po­twór, który zabił po­ła­wia­czy? Nie do­my­ślasz się, co to było?

— Może kra­ken?

— Nie. Kra­ken roz­wa­liłby łódź, a łódź była cała. I, jak mó­wią, peł­niutka krwi — Oczko przełknęła ślinę i za­uwa­żal­nie po­bla­dła. — Nie sądź, że się wy­mą­drzam. Wy­cho­wa­łam się nad mo­rzem, wi­dy­wa­łam to i owo.

W ta­kim razie, co to mo­gło być? Wielka ka­ła­mar­nica? Mo­gła po­ścią­gać tych ludzi z po­kładu...

— Nie by­łoby krwi. To nie ka­ła­mar­nica, Ge­ralt, nie orka, nie smo­ko­żółw, bo to coś nie roz­biło, nie wy­wró­ciło łodzi. To coś we­szło na po­kład i tam do­ko­nało ma­sakry. Może po­peł­niasz błąd, szu­kając tego w mo­rzu?

Wiedźmin za­sta­no­wił się.

— Za­czy­nam cię po­dzi­wiać, Essi — po­wie­dział. Po­etka za­ru­mie­niła się. — Masz rację. To mo­gło za­ata­ko­wać z po­wie­trza. To mógł być or­nito­dra­kon, gryf, wy­vern, lata­wiec albo wi­dło­gon. Może na­wet rok...

— Przepra­szam cię — po­wie­działa Essi. — Zo­bacz, kto tu idzie.

Brze­giem nad­cho­dził Agloval, sam, w silnie zmo­czo­nym ubraniu. Był za­uwa­żal­nie zły, a na ich wi­dok aż za­czerwie­nił się z wściekło­ści.

Essi dy­gnęła lekko, Ge­ralt skło­nił głowę, przykła­dając pięść do piersi. Agloval splu­nął.

— Sie­działem na ska­łach trzy go­dziny, pra­wie od świtu — warknął. — Na­wet się nie po­ka­zała. Trzy go­dziny, jak du­reń, na ska­łach za­le­wa­nych przez fale.

— Przykro mi... — mruknął wiedźmin.

— Przykro ci? — wy­buchnął książę. — Przykro? To twoja wina. Po­kpi­łeś sprawę. Ze­psu­łeś wszystko.

— Co ze­psu­łem?, Ja tylko ro­bi­łem za tłu­ma­cza...

— Do dia­bła z taką ro­botą — prze­rwał gniewnie Agloval, od­wra­cając się pro­filem. Pro­fil miał iście kró­lew­ski godny bi­cia na mo­ne­tach. — Za­iste, lepiej by było, gdy­bym cię nie wy­naj­mo­wał. Brzmi to para­dok­sal­nie, ale do­póki nie mie­liśmy tłu­ma­cza, to­śmy się lepiej ro­zu­mieli, ja i Sh'eenaz, jeśli wiesz, co mam na myśli. A teraz... Czy wiesz, co ga­dają w mia­steczku? Szepcą po ką­tach, że po­ła­wia­cze zgi­nęli, bo ja roz­wście­czy­łem sy­renę. Że to jej ze­msta.

— Bzdura — sko­mentował wiedźmin zimno.

— Skąd mam wie­dzieć, że to bzdura? — za­war­czał książę. — Albo to ja wiem, cze­goś jej wtedy na­gadał? Albo to ja wiem, do czego jest zdolna? Z ja­kimi po­two­rami kuma się tam, w głę­binie? Pro­szę bar­dzo, udo­wod­nij mi, że to bzdura. Przynieś mi łeb po­twora, który zabił po­ła­wia­czy. Weź się do ro­boty, za­miast ba­wić się we flirty na plaży.

— Do ro­boty? — zde­ner­wo­wał się Ge­ralt. — Jak? Mam wy­pły­nąć w mo­rze okrakiem na beczce? Twój Ze­lest gro­ził że­gla­rzom tortu­rami i szu­bie­nicą, mimo tego nikt nie chce. Sam Ze­lest też się nie kwapi. To jak...

— Co mnie ob­cho­dzi, jak? — wrzasnął Agloval, prze­ry­wa­jąc mu. — To twoja sprawa! Po co są wiedź­mini, jak nie po to, aby po­rządni lu­dzie nie mu­sieli się gło­wić, jak po­zby­wać się po­two­rów? Wy­na­jąłem cię do tej ro­boty i żą­dam, że­byś ją wy­konał. A jak nie, to wy­noś się stąd, bo po­gnam cię bizu­nami aż do gra­nic mo­jej dzie­dziny!

— Uspokój­cie się, mo­ści książę — rze­kła Oczko, ci­cho, ale bla­dość i drże­nie rąk zdra­dzały zde­ner­wo­wa­nie. — I nie groź­cie, bar­dzo pro­szę, Ge­ral­towi. Tak się składa, że Ja­skier i ja mamy kilku przyjaciół. Król Et­hain z Ci­daris, że wy­mie­nię tylko jed­nego, bar­dzo lubi nas i nasze bal­lady. Król Et­hain jest światłym władcą i zaw­sze ma­wia, że nasze bal­lady to nie tylko skoczna mu­zyka i rymy, ale że to spo­sób prze­ka­zy­wa­nia in­for­macji, że to kro­nika ludz­kości. Pra­gnie­cie, mo­ści książę, zapi­sać się w kro­nice ludz­kości? Mogę to wam za­ła­twić.

Agloval pa­trzył na nią przez chwilę zim­nym, lek­ce­wa­żą­cym wzrokiem.

— Po­ła­wia­cze, któ­rzy zagi­nęli, mieli żony i dzieci — rzekł wreszcie, znacznie ci­szej i spo­koj­niej. — Po­zo­stali, gdy głód zaj­rzy im do garnków, ry­chło wy­płyną znowu. Po­ła­wia­cze pereł, gą­bek, ostryg i ho­ma­rów, ry­bacy, wszyscy. Te­raz się boją, ale głód po­kona strach. Wy­płyną. Ale czy wrócą? Co ty na to, Ge­ralt? Panno Daven? Cie­ka­wym wa­szej bal­lady, która o tym opo­wie. Bal­lady o wiedźmi­nie sto­ją­cym bez­czynnie na brzegu i pa­trzą­cym na za­krwa­wione po­kłady łodzi, na pła­czące dzieci.

Essi zbla­dła jesz­cze bar­dziej, ale hardo pod­rzu­ciła głową, dmuchnęła w lok i już szy­ko­wała się do od­po­wie­dzi, ale Ge­ralt szybko chwycił ją za rękę i ści­snął, uprzedza­jąc słowa.

— Wy­star­czy — po­wie­dział. — W tej całej po­wo­dzi słów jedno ma praw­dziwe zna­cze­nie. Wy­na­jąłeś mnie, Agloval. Przyjąłem za­danie i wy­ko­nam je, jeśli jest wy­ko­nalne.

— Li­czę na to — rzekł krótko książę. — Do wi­dze­nia, za­tem. Po­kłon, panno Daven.

Essi nie dy­gnęła, ski­nęła tylko głową. Agloval pod­cią­gnął mo­kre spodnie i od­szedł w stronę portu, chwiejąc się na ka­mie­niach. Ge­ralt teraz do­piero za­uwa­żył, że wciąż trzyma po­etkę za rękę, a po­etka wcale nie pró­buje jej uwolnić. Pu­ścił ją. Essi, po­woli wra­cając do nor­mal­nych kolo­rów, ob­ró­ciła się twa­rzą ku niemu.

— Ła­two sprawić, byś pod­jął ry­zyko — po­wie­działa. — Wy­star­czy kilka słów o ko­bie­tach i dzie­ciach. A tyle się mówi o tym, jacy jeste­ście to po­dobno nie­czuli, wy, wiedź­mini. Ge­ralt, Agloval gwiżdże na ko­biety, dzieci i star­ców. On chce, by wzno­wiono po­łowy pereł, bo traci z każ­dym dniem, gdy mu ich nie do­star­czają. On cię z mańki za­żywa głodnymi dziećmi, a ty na­tychmiast go­tów jesteś ry­zy­ko­wać ży­ciem...

— Essi — prze­rwał. — Je­stem wiedźmi­nem. To mój fach, ry­zy­ko­wać ży­ciem. Dzieci nic do tego nie mają.

— Nie zwie­dziesz mnie.

— Skąd su­po­zycja, że mam za­miar?

A stąd, że gdy­byś był aż ta­kim zim­nym pro­fe­sjo­na­łem, za ja­kiego chcesz uchodzić, pró­bo­wał­byś pod­bić cenę. A ty sło­wem nie wspo­mniałeś o za­pła­cie. Ach, do­brze, dość już o tym. Wra­camy?

— Przejdźmy się jesz­cze.

Z chę­cią. Ge­ralt?

— Słu­cham.

— Mó­wi­łam, wy­cho­wa­łam się nad mo­rzem. Umiem ste­ro­wać ło­dzią i...

— Wy­bij to sobie z głowy.

— Dla­czego?

— Wy­bij to sobie z głowy — po­wtó­rzył ostro.

— Mógłbyś — po­wie­działa — sformu­ło­wać to grzeczniej.

— Mógłbym. Ale wzięłabyś to... dia­bli wie­dzą, za co. A ja je­stem nie­czuły wiedźmin i zimny pro­fe­sjo­nał. Ry­zy­kuję wła­snym ży­ciem. Cu­dzym nie.

Essi za­mil­kła. Wie­dział, jak zaci­snęła usta, jak szarpnęła głową. Po­ryw wia­tru znowu roz­bu­rzył jej włosy, na mo­ment za­krył twarz plą­ta­niną zło­tych pa­se­mek.

— Chciałam ci tylko po­móc — po­wie­działa.

— Wiem. Dziękuję.

— Ge­ralt?

— Słu­cham.

A jeśli w plot­kach, o któ­rych mó­wił Agloval, jest sens? Wiesz prze­cież, sy­reny nie wszędzie i nie zaw­sze są przyjazne. Były wy­padki...

— Nie wie­rzę.

— Morsz­czynki — cią­gnęła Oczko, za­my­ślona. — Ne­reidy, try­tony, mor­skie nimfy. Kto wie, do czego są zdolne. A Sh'eenaz... Miała po­wód...

— Nie wie­rzę — prze­rwał.

— Nie wie­rzysz, czy nie chcesz uwierzyć?

Nie od­po­wie­dział.

I ty chcesz uchodzić za zim­nego pro­fe­sjo­nała? — spy­tała z dziwnym uśmie­chem. — Za ko­goś, kto myśli ostrzem mie­cza? Chcesz, to po­wiem ci, jaki jesteś na­prawdę.

— Wiem, jaki je­stem na­prawdę.

— Je­steś wrażliwy — po­wie­działa ci­cho. — W głębi du­szy peł­nej nie­po­koju. Nie zwiedzie mnie twoja ka­mienna twarz i zimny głos. Je­steś wrażliwy, wła­śnie twoja wrażli­wość każe ci się teraz bać, że to, prze­ciwko czemu masz wy­stą­pić z mie­czem w ręku, może mieć swoje ra­cje, może mieć nad tobą mo­ralną przewagę...

— Nie, Essi — po­wie­dział po­woli. — Nie szu­kaj we mnie te­matu do wzrusza­jącej bal­lady, bal­lady o wiedźmi­nie, roz­dar­tym we­wnętrznie. Może chciałbym, żeby tak było, ale nie jest. Moje dy­le­maty mo­ralne roz­wią­zują za mnie ko­deks i wy­cho­wa­nie. Tre­sura.

— Nie mów tak — żachnęła się. — Nie ro­zu­miem, dla­czego sta­rasz się...

— Essi — prze­rwał jej znowu. — Nie chcę, byś na­brała o mnie fał­szy­wych wy­obra­żeń. Nie je­stem błęd­nym ryce­rzem.

— Zim­nym i bez­myślnym za­bójcą też nie jesteś.

— Nie — zgo­dził się spo­koj­nie. — Nie je­stem, cho­ciaż są tacy, któ­rzy my­ślą ina­czej. Ale to nie moja wrażli­wość i za­lety cha­rak­teru sta­wiają mnie wy­żej, lecz pyszna i aro­gancka duma prze­ko­na­nego o swej wartości za­wo­dowca. Pro­fe­sjo­nała, któ­remu wpojono, że ko­deks jego pro­fesji i zimna ru­tyna jest słuszniej­sza niż emo­cja, że strzeże przed po­peł­nie­niem błędu, który można po­peł­nić, gdy się za­plą­cze w dy­le­ma­tach Do­bra i Zła, Ładu i Cha­osu. Nie, Essi. Nie ja je­stem wrażliwy, ale ty. Wy­maga zresztą tego twój za­wód, prawda? To ty za­nie­po­koiłaś się na myśl, że sym­pa­tyczna z po­zoru sy­rena, zniewa­żona, za­ata­ko­wała po­ła­wia­czy pereł w akcie roz­paczliwej ze­msty. Od razu szu­kasz dla sy­reny usprawie­dli­wie­nia, oko­licz­ności łago­dzą­cych, wzdragasz się na myśl, że wiedźmin, opła­cony przez księ­cia, za­mor­duje śliczną sy­renę tylko za to, że ośmieliła się ulec emo­cjom. A wiedźmin, Essi, wolny jest od ta­kich dy­le­ma­tów. I od emo­cji. Gdyby na­wet oka­zało się, że to sy­rena, wiedźmin nie za­bije sy­reny, bo ko­deks mu za­bra­nia. Ko­deks roz­wią­zuje dy­lemat za wiedź­mina.

Oczko spoj­rzała na niego, rap­tow­nie pod­ry­wa­jąc głowę.

— Każdy dy­lemat? — spy­tała szybko.

Wie o Yen­nefer, po­my­ślał. Wie o niej. Ech, Ja­skier, ty cho­lerny plot­karzu...

Pa­trzyli na sie­bie.

Co kryje się w two­ich mod­rych oczach, Essi? Cie­ka­wość? Fa­scy­nacja inno­ścią? Jakie są ciemne strony two­jego ta­lentu, Oczko?

— Przepra­szam — po­wie­działa. — Py­tanie było głu­pie. I na­iwne. Su­ge­ru­jące, że uwierzy­łam w to, co mó­wiłeś. Wra­cajmy. Ten wiatr prze­nika do szpiku ko­ści. Spójrz, jak bał­wani się mo­rze.

— Wi­dzę. Wiesz, Essi, to cie­kawe...

— Co jest cie­kawe?

— Głowę bym dał, że głaz, na któ­rym Agloval spo­tyka się z sy­reną, był bliżej brzegu i był większy. A te­raz go nie wi­dać.

— Przypływ — rze­kła krótko Essi. — Wkrótce woda się­gnie aż tam, pod urwi­sko.

— Aż tam?

— Tak. Woda przybiera tu i opada po­tęż­nie, do­brze po­nad dzie­sięć łokci, bo tu, w cie­śni­nie i uj­ściu rzeki wy­stę­pują tak zwane echa pły­wowe, czy jak to tam na­zy­wają że­gla­rze.

Geralt pa­trzył w stronę przylądka, na Smocze Kły, wgryzione w hu­czący, spie­niony przybój.

— Essi — spy­tał. — A gdy za­cznie się od­pływ?

— To co?

— Jak da­leko cof­nie się mo­rze?

A co... Ach, ro­zu­miem. Tak, masz rację. Cof­nie się aż do linii szelfu.

— Linii czego?

— No, jakby półki, którą two­rzy dno, pła­skiej pły­cizny, ury­wa­jącej się kra­wę­dzią na gra­nicy głę­biny.

A Smocze Kły...

— Są do­kład­nie na kra­wę­dzi.

I będą osią­galne su­chą nogą. Ile miałbym czasu?

— Nie wiem — Oczko zmarsz­czyła się. — Trzeba by po­pytać miej­sco­wych. Ale nie wy­daje mi się, Ge­ralt, żeby to był naj­lep­szy po­mysł. Spójrz, mię­dzy lą­dem a Kłami są skały, cały brzeg po­cięty jest zato­kami i fior­dami. Gdy za­cznie się od­pływ, po­robią się tam wą­wozy, ko­tły, wy­peł­nione wodą. Nie wiem, czy...

Od strony mo­rza, od led­wie wi­docznych skał do­biegł ich plusk. I gło­śny, śpiewny okrzyk.

— Bia­ło­włosy! — za­wo­łała sy­renka, z gra­cją prze­ska­ku­jąca po grzbiecie fali, młó­cąc wodę krót­kimi, ele­ganckimi ude­rze­niami ogona.

— Sh'eenaz! — od­krzyknął, ma­cha­jąc ręką.

Sy­renka pod­pły­nęła do skał, za­wisła pio­nowo w spie­nio­nej, zie­lonej toni, obu­rącz od­rzu­ciła włosy do tyłu, pre­zen­tując jed­no­cze­śnie tors wraz z ca­łym uro­kiem. Ge­ralt rzu­cił okiem na Essi. Dziew­czyna po­czerwie­niała lekko i z wy­ra­zem żalu i za­że­no­wa­nia na twa­rzy po­pa­trzyła przez mo­ment na wła­sne uroki, le­dwo za­zna­cza­jące się pod su­kienką.

— Gdzie jest ten mój? — za­śpiewała Sh'eenaz, pod­pły­wa­jąc bliżej. — Prze­cież miał tu być.

— Był. Cze­kał trzy go­dziny i po­szedł.

— Po­szedł? — zdziwiła się sy­renka wy­so­kim tre­lem. — Nie cze­kał? Nie wy­trzymał mar­nych trzech go­dzin? Tak są­dzi­łam. Ani tro­chę po­święcenia! Ani tro­chę! Wstrętny, wstrętny, wstrętny! A co ty tutaj ro­bisz, bia­ło­włosy? Przy­sze­dłeś po­spa­ce­ro­wać ze swoją uko­chaną? Ładna z was para, tylko te nogi was szpecą.

— To nie jest moja uko­chana. Le­dwie się znamy.

— Tak? — zdziwiła się Sh'eenaz. — Szkoda. Pa­suje­cie do sie­bie, ład­nie ra­zem wy­glą­dacie. Kto to jest?

— Je­stem Essi Daven, po­etka — za­śpiewała Oczko z ak­cen­tem i me­lo­dyką, przy któ­rej głos wiedź­mina brzmiał jak skrzecze­nie wrony — Miło cię po­znać, Sh'eenaz.

Sy­renka pla­snęła dłońmi po wo­dzie, za­śmiała się dźwięcz­nie.

— Jak pięk­nie! — krzyknęła. — Znasz na­szą mowę! Słowo daję, za­ska­kuje­cie mnie, wy, lu­dzie. Prawdzi­wie, wcale nie dzieli nas tak wiele, jak się twierdzi.

Wiedźmin był za­sko­czony nie mniej niż sy­renka, cho­ciaż mógł przy­puszczać, że wy­kształcona i oczytana Essi lepiej od niego zna Star­szą Mowę, ję­zyk el­fów, któ­rego śpiewnej wer­sji uży­wały sy­reny, morsz­czynki i ne­reidy. Ja­sne też po­winno być dla niego, że śpiew­ność i skompli­ko­wana me­lo­dyka mowy sy­ren, która dla niego była utrudnie­niem, dla Oczka była uła­twie­niem.

— Sh'eenaz! — za­wołał. — Tro­chę nas jed­nak dzieli, a tym, co nas nie­kiedy dzieli, bywa przelana krew! Kto... Kto zabił po­ła­wia­czy pereł, tam przy dwóch ska­łach? Po­wiedz mi!

Sy­renka dała nurka, bu­rząc wodę. Za chwilę wy­pry­snęła znowu na po­wierzchnię, a jej ładna twa­rzyczka skur­czyła się i ścią­gnęła w brzydkim gry­ma­sie.

— Nie waż­cie się! — krzyknęła prze­ni­kli­wie. — Nie waż­cie się zbli­żać do Schodów! To nie dla was! Nie za­dzie­rajcie z nimi! To nie dla was!

— Co? Co nie jest dla nas?

— Nie dla was! — wrzasnęła Sh'eenaz, rzu­cając się na wznak na fale.

Bryzgi wody fru­nęły wy­soko w górę. Jesz­cze przez mo­ment wi­dzieli jej ogon, roz­wi­dloną, wciętą płe­twę, trze­po­czącą po fa­lach. Po­tem zni­kła w głę­binie.

Oczko po­pra­wiła włosy, roz­bu­rzone wi­chrem. Stała bez ru­chu, schyliw­szy głowę.

— Nie wie­działem — Ge­ralt od­chrząknął — że tak do­brze znasz Star­szą Mowę, Essi.

— Nie mo­głeś wie­dzieć — po­wie­działa z wy­raźną go­ryczą w gło­sie. — Prze­cież... Prze­cież ty le­dwie mnie znasz.

 


Rozdział szósty [top]

 

— Ge­ralt — po­wie­dział Ja­skier, roz­glą­dając się i wę­sząc jak pies goń­czy. — Okropnie tu śmierdzi, nie uwa­żasz?

— Czy ja wiem? — wiedźmin po­cią­gnął no­sem. — By­wa­łem w miej­scach, gdzie śmier­działo go­rzej. To tylko za­pach mo­rza.

Bard od­wró­cił głowę i splu­nął po­mię­dzy głazy. Woda bul­go­tała w skal­nych roz­pa­dli­nach, pie­niąc się i szu­miąc, od­sła­nia­jąc wy­myte fa­lami żwi­ro­wate wą­wozy.

— Zo­bacz, jak to się ład­nie osu­szyło, Ge­ralt. Gdzie się po­działa ta woda? Jak to jest, cho­lera, z tymi od­pły­wami i przypły­wami? Skąd one się biorą? Nie za­sta­na­wia­łeś się nigdy?

— Nie. Miałem inne zmartwie­nia.

— My­ślę — Ja­skier za­dy­gotał lekko — że tam w głę­binie, na sa­mym dnie tego cho­ler­nego oce­anu sie­dzi sobie ogrom­nia­sty po­twór, gruba, łu­sko­wata po­czwara, ro­pu­cha z ro­gami na pa­skudnym łbie. I co jakiś czas wciąga wodę do brzu­szy­ska, a z wodą wszystko, co żyje i da się zjeść ryby, foki, żół­wie, wszystko. A po­tem, ze­żarł­szy zdo­bycz, wy­rzy­guje wodę i mamy przypływ. Co o tym my­ślisz?

— My­ślę, żeś głupi. Yen­nefer mó­wiła mi kie­dyś, że pływy po­wo­duje księ­życ.

Ja­skier zare­cho­tał.

— Co za cho­lerna brednia! Co ma księ­życ do mo­rza? Do księ­życa tylko psi wyją. Na­brała cię, Ge­ralt, ta twoja kłamczu­cha, za­kpiła sobie z cie­bie. Z tego, co wiem, nie po raz pierwszy.

Wiedźmin nie sko­mentował. Pa­trzył na lśniące od wil­goci głazy w wą­wo­zach, od­sło­nię­tych przez od­pływ. Wciąż wy­bu­chała w nich i pie­niła się woda, ale wy­da­wało się, że przejdą.

— No, to do dzieła — po­wie­dział wstając i po­pra­wił miecz na ple­cach. — Dłu­żej cze­kać nie mo­żemy, bo nie zdą­żymy przed przypły­wem. Nadal na­sta­jesz, żeby iść ze mną?

— Tak. Te­maty do bal­lad to nie szyszki, nie znaj­duje się ich pod cho­inką. Poza tym Pa­cynka ma jutro uro­dziny.

— Nie wi­dzę związku.

A szkoda. Wśród nas, nor­mal­nych ludzi, pa­nuje zwy­czaj da­wa­nia sobie pre­zen­tów z oka­zji uro­dzin. Na ku­pie­nie jej cze­go­kol­wiek nie stać mnie. Znajdę coś dla niej na dnie mo­rza.

— Śle­dzia? Mątwę?

— Głu­piś. Znajdę bursztyn, może ko­nika mor­skiego, może jakąś ładną kon­chę. Cho­dzi o sym­bol, o do­wód pa­mięci i sym­patii. Lu­bię Oczko, chcę jej sprawić ra­dość. Nie ro­zu­miesz? Tak my­śla­łem. Ru­szajmy. Ty przodem, bo tam może sie­dzieć jakiś po­twór.

— Do­bra — wiedźmin zsu­nął się z urwi­ska na ośli­zgłe, po­kryte al­gami ka­mie­nie. — Idę przodem, żeby w ra­zie czego osło­nić cię. W do­wód pa­mięci i sym­patii. Tylko pa­mię­taj, gdy krzyknę, bierz nogi za pas i że­byś mi się nie plątał pod mie­czem. Nie idziemy tam zbie­rać mor­skich ko­ni­ków. Idziemy roz­pra­wić się z po­two­rem, który mor­duje ludzi.

Ru­szyli w dół, w roz­pa­dliny od­sło­nię­tego dna, miej­scami bro­dząc w wo­dzie, wciąż ko­tłują­cej się w skal­nych ko­mi­nach. Ta­plali się w niec­kach wy­sła­nych pia­skiem i morsz­czy­nem. Na do­miar złego za­częło pa­dać, wkrótce więc byli mo­krzy od góry do dołu. Ja­skier co chwila przy­sta­wał, grze­bał paty­kiem w żwi­rze i kłę­bach wo­doro­stów.

— O, po­patrz, Ge­ralt, rybka. Cała czerwona, niech mnie dia­bli. A tu, o, mały wę­gorz. A to? Co to jest? Wy­gląda jak wielka prze­zro­czy­sta pchła. A to... O matko! Ge­raaalt!

Wiedźmin od­wró­cił się gwałtow­nie, z ręką na mie­czu.

To była ludzka czaszka, biała, wy­śli­zgana o ka­mie­nie wklino­wana w skalną szczelinę, wy­peł­niona pia­skiem. I nie tylko. Ja­skier, wi­dząc wiją­cego się w oczodole wie­losz­czeta, za­trząsł się i wy­dał z sie­bie nie­przyjemny od­głos. Wiedźmin wzruszył ra­mio­nami, kie­rując się w stronę od­sło­niętej przez fale ka­mie­nistej rów­niny, ku dwóm zę­ba­tym ra­fom, zwa­nym Smo­czymi Kłami, te­raz wy­glą­dają­cymi jak góry. Szedł ostrożnie. Dno usiane było strzy­kwami, muszlami, ku­pami morsz­czynu. W kału­żach i niec­kach fa­lo­wały wiel­kie me­duzy i wi­ro­wały wę­żo­widła. Małe kraby, kolo­rowe jak koli­bry, ucie­kały przed nimi, stą­pając bo­kiem, prze­bie­rając ru­chli­wymi od­nó­żami.

Geralt już z da­leka do­strzegł trupa, ugrzęź­nię­tego mię­dzy ka­mie­niami. To­pie­lec ru­szał wi­doczną spod wo­doro­stów klatką pier­siową, cho­ciaż w za­sa­dzie nie miał już czym ru­szać. Roił się od kra­bów, na ze­wnątrz i we­wnątrz. Nie mógł być w wo­dzie dłu­żej niż dobę, ale kraby ob­rały go tak, że oglę­dziny nie miały sensu. Wiedźmin bez słowa zmienił kie­ru­nek mar­szu, ob­cho­dząc trupa łu­kiem. Ja­skier ni­czego nie za­uwa­żył.

— Ależ tu cuchnie zgnilizną — za­klął, do­ga­nia­jąc Ge­ralta, splu­nął, strząsnął wodę z ka­pelu­sza. — I leje, i zimno jest. Za­zię­bię się, stracę głos, psia­krew...

— Nie ma­rudź. Jeśli chcesz za­wró­cić, znasz drogę.

Zaraz za pod­stawą Smo­czych Kłów roz­cią­gała się pła­ska, skalna półka, a dalej była już głę­bia, spo­koj­nie fa­lu­jące mo­rze. Gra­nica od­pływu.

— Ha, wiedźmi­nie — Ja­skier ro­zej­rzał się. — Ten twój po­twór miał, zdaje się, dość ro­zumu, by wy­cofać się na pełne mo­rze ra­zem z ucho­dzącą wodą. A ty pew­nie my­ślałeś, że bę­dzie leżał tu gdzieś, brzu­chem do góry, i cze­kał, aż go zarą­biesz?

— Bądź cicho.

Wiedźmin zbli­żył się do kra­wę­dzi półki, uklęknął, ostrożnie oparł ręce o ostre muszle obra­sta­jące skałę. Nie wi­dział nic, woda była ciemna, a po­wierzchnia zmą­cona, zmato­wiona mżawką.

Ja­skier pe­ne­tro­wał za­ka­marki raf, kop­nia­kami od­rzu­cając od nóg co na­chal­niej­sze kraby, oglą­dał i ob­ma­cy­wał ocie­ka­jące wodą skały, bro­date od ob­wi­słych alg, upstrzone ko­stro­pa­tymi ko­lo­niami sko­ru­pia­ków i małży.

— Ej, Ge­ralt!

— Czego?

— Po­patrz na te muszle. To są per­ło­pławy, no nie?

— Nie.

— Znasz się na tym?

— Nie znam.

— To wstrzymaj się z opi­niami do mo­mentu, aż się za­czniesz znać. To są per­ło­pławy, pe­wien je­stem. Za­raz na­zbie­ram pereł, bę­dzie cho­ciaż jakiś profit z tej wy­prawy, nie sam jeno katar. Na­zbie­rać, Ge­ralt?

— Na­zbie­raj. Po­twór ata­kuje po­ła­wia­czy. Zbie­racze też pod­pa­dają pod tę kate­gorię.

— Mam być przynętą!?!

— Zbie­raj, zbie­raj. Bierz co większe muszle, jak nie bę­dzie pereł, to ugotu­jemy na nich po­lewkę.

— Jesz­cze czego. Będę brał same perły, a sko­rupy pies chę­dożył. Cholera... Ga­m­ratka jego mać... Jak to się... psia­krew... otwiera? Nie masz noża, Ge­ralt?

— To ty na­wet noża nie wziąłeś?

— Je­stem poetą, a nie ja­kimś no­żow­ni­kiem. A, szlag by to trafił, na­zbie­ram tego do torby, a perły wyj­miemy póź­niej. Ach, ty! Po­szedł won!

Kop­nięty krab przeleciał nad głową Ge­ralta, plu­snął w fale. Wiedźmin szedł po­woli wzdłuż kra­wę­dzi półki wpa­trzony w czarną nie­prze­nik­nioną wodę. Sły­szał ryt­miczne stu­kanie ka­mie­nia, któ­rym Ja­skier od­ku­wał małże od skały.

— Ja­skier! Chodź tu, zo­bacz!

Po­szar­pana, spę­kana półka koń­czyła się nagle równą, ostrą kra­wę­dzią, opa­dała w dół pro­stym ką­tem. Pod po­wierzchnią wody wi­dać było wy­raź­nie ogromne, kan­cia­ste, re­gu­larne bloki bia­łego marmuru, ob­ro­śnięte glo­nami, mię­cza­kami i ukwiałami, fa­lują­cymi w wo­dzie jak kwiaty na wie­trze.

— Co to jest? Wy­gląda jak... Jak schody.

— Bo to są schody — szepnął Ja­skier w po­dzi­wie. — Ooo, to są schody, które wiodą do pod­wod­nego mia­sta. Do le­gen­dar­nego Ys, które po­chło­nęły fale. Sły­sza­łeś le­gendę o mie­ście ot­chłani, o Ys Pod Wo­dami? Ooo, napi­szę o tym bal­ladę, taką, że kon­ku­ren­cji oko zbieleje. Mu­szę to obej­rzeć z bli­ska... Zo­bacz, tam jest jakaś mo­zaika, coś tam jest wy­ryte czy wy­kute. Ja­kieś na­pisy? Od­suń się...

— Ja­skier! Tam jest głę­bia! Zsu­niesz się...

— Eee tam. I tak je­stem mo­kry. Zo­bacz, tu jest płytko, po pas zale­dwie, na tym pierw­szym stop­niu. I sze­roko jak na sali ba­lowej. O, psia­krew...

Geralt bły­ska­wicznie wskoczył do wody i pod­trzymał barda za­pad­nię­tego po szyję.

— Po­tknąłem się o to gówno. — Ja­skier, ła­piąc po­wie­trze, otrząsnął się, uno­sząc obu­rącz ocie­kają­cego wodą, du­żego, pła­skiego małża o sko­rupie ko­bal­towej barwy, obro­śniętej ku­deł­kami glo­nów. — Pełno tego na tych schodach. Ładny ma kolor, nie uwa­żasz? Daj, wsa­dzę go do two­jej torby, moja już jest pełna.

— Wy­łaź stąd — warknął wiedźmin ro­zeź­lony. — Na­tychmiast wy­łaź na półkę, Ja­skier. To nie za­bawa.

— Ci­cho. Sły­sza­łeś? Co to było?

Geralt sły­szał. Dźwięk do­biegł z dołu, spod wody. Głu­chy i głę­boki, choć jed­no­cze­śnie nikły, ci­chy, krótki, urwany. Dźwięk dzwonu.

— Dzwon, niech mnie — szepnął Ja­skier, gra­mo­ląc się na półkę. — Miałem rację, Ge­ralt. To dzwon zato­pio­nego Ys, dzwon grodu upio­rów przytłu­miony cię­ża­rem głę­biny. To potę­pieńcy przypo­mi­nają nam...

— Za­mkniesz się wreszcie?

Dźwięk po­wtó­rzył się. Znacznie bliżej.

— ...przy­po­mi­nają nam — cią­gnął bard, wy­krę­cając przemo­czone poły ku­braka — o swoim strasznym losie. Ten dzwon to prze­stroga...

Wiedźmin prze­stał zwracać uwagę na głos Ja­skra i prze­sta­wił się na inne zmy­sły. Czuł. Czuł coś.

— To prze­stroga — Ja­skier wy­sunął lekko język, co zwykł był czy­nić, gdy się sku­piał. — Prze­stroga, al­bo­wiem... hmm... By­śmy nie za­po­mnieli... hmm... hmmm... Już mam!

Brzmi głu­cho serce dzwonu, śpiewa pieśń o śmierci.
O śmierci, którą wszakże ła­twiej znieść
niźli nie­pa­mięć...

Woda tuż obok wiedź­mina eks­plo­do­wała. Ja­skier wrzasnął. Wy­ła­nia­jący się z piany wy­łu­pia­sto­oki po­twór za­mie­rzył się na Ge­ralta sze­ro­kim, zę­ba­tym, ko­so­po­dob­nym ostrzem. Ge­ralt miał miecz w ręku już w chwili, gdy woda za­czy­nała się wy­gar­biać, teraz więc tylko pew­nie za­krę­cił się w bio­drach i chla­snął po­twora przez ob­wisłe, łu­sko­wate pod­gar­dle. Na­tychmiast ob­rócił się w drugą stronę, gdzie bu­rzył wodę na­stępny, w dzi­wacznym heł­mie w czymś, co przypo­mi­nało zbroję z za­śnie­działej mie­dzi. Wiedźmin sze­ro­kim za­ma­chem mie­cza odbił ostrze go­dzą­cej w niego krót­kiej włóczni i z im­pe­tem, jaki dało mu to odbi­cie, ciął przez ry­bio­gadzi, zę­baty pysk. Od­sko­czył w stronę kra­wę­dzi półki, roz­bry­zgu­jąc wodę.

— Uciekaj, Ja­skier!

— Daj rękę!

— Uciekaj, do cho­lery!

Na­stępny stwór wy­chy­nął z fal, świszcząc za­krzy­wioną sza­blą, trzymaną w zie­lonej, ko­stro­patej łapie. Wiedźmin odbił się ple­cami od naje­żonej muszlami kra­wę­dzi skały, wszedł w po­zycję, ale ry­bio­oki stwór nie zbli­żał się. Wzrostem do­rów­ny­wał Ge­ral­towi, woda się­gała mu rów­nież do pasa, ale im­po­nu­jąco zje­żony grze­bień na gło­wie i roz­dęte skrzela sprawiały, że wy­da­wał się większy. Grymas, krzy­wiący sze­roką, uzbrojoną zę­bami pasz­czękę, do złu­dze­nia przypo­mi­nał okrutny uśmiech.

Stwór, nie zwracając uwagi na dwa drgające, uno­szące się w czerwo­nej wo­dzie ciała, pod­niósł swoją sza­blę, trzymaną obu­rącz za długą, po­zba­wioną jelca rę­ko­jeść. Jesz­cze moc­niej stro­sząc grze­bień i skrzela, zwinnie za­krę­cił klingą w po­wie­trzu. Ge­ralt sły­szał, jak lek­kie ostrze sy­czy i fur­ko­cze.

Stwór zro­bił krok do przodu, po­sy­łając w stronę wiedź­mina falę. Ge­ralt za­młynko­wał, za­fur­kotał mie­czem w od­po­wie­dzi. I też zro­bił krok, przyjmu­jąc wy­zwa­nie.

Ry­bio­oki zręcznie ob­rócił dłu­gie palce na rę­koje­ści i po­woli opu­ścił opance­rzone szyl­kre­tem i mie­dzią ra­miona, zanu­rzył je aż po łok­cie, kry­jąc broń pod wodą. Wiedźmin ujął miecz obu­rącz — prawą dło­nią tuż pod jel­cem, lewą za gło­wicę, uniósł broń do góry i nieco w bok, po­wy­żej pra­wego ra­mie­nia. Pa­trzył w oczy po­twora, ale to były opa­lizu­jące oczy ryby, oczy o tę­czówkach w kształcie kro­pli, poły­sku­ją­cych zimno i me­ta­licz­nie. Oczy, które ni­czego nie wy­ra­żały i nie zdra­dzały ni­czego. Ni­czego, co mo­głoby uprzedzić o ataku.

Z głę­biny, z dołu schodów, nik­ną­cych w czar­nej ot­chłani, do­bie­gały dźwięki dzwonu. Co­raz bliż­sze, coraz wy­raź­niej­sze.

Ry­bio­oki runął do przodu, wy­ry­wa­jąc klingę spod wody, za­ata­ko­wał szybkim jak myśl, dol­no­bocznym cię­ciem. Ge­ralt miał po pro­stu szczęście — zało­żył, że cios bę­dzie za­dany od pra­wej. Spa­ro­wał ostrzem skie­ro­wa­nym ku do­łowi, silnie wy­krę­cając kor­pus, na­tychmiast ob­rócił miecz wią­żąc go na płask z sza­blą po­twora. Te­raz wszystko zale­żało od tego, który z nich prę­dzej ob­róci palce na rę­koje­ści, kto pierwszy przejdzie z pła­skiego, sta­tycz­nego zwarcia kling do ciosu, ciosu, któ­rego siłę bu­do­wali już obaj, prze­no­sząc cię­żar ciała na wła­ściwą nogę. Ge­ralt wie­dział już, że obaj są jed­na­kowo szybcy.

Ale ry­bio­oki miał dłuż­sze palce.

Wiedźmin ciął go w bok, po­wy­żej bio­dra, wy­krę­cił się w pół­obrót, roz­chla­stał, na­pie­rając na klingę, umknął bez trudu przed sze­ro­kim i bez­ład­nym, roz­paczli­wym i po­zba­wio­nym gra­cji ude­rze­niem. Po­twór, bez­gło­śnie otwierając rybi pysk, znik­nął pod wodą, w któ­rej tęt­niły ciemno­czerwone ob­łoki.

— Daj rękę! Prędko! — wrzasnął Ja­skier. — Płyną, całą kupą! Wi­dzę ich!

Wiedźmin chwycił pra­wicę barda i wy­rwał się z wody na ka­mienną półkę. Za nim, sze­roko, chlu­snęła fala.

Za­czy­nał się przypływ.

Ucie­kali chyżo, ści­gani przez przybie­ra­jącą wodę. Ge­ralt obej­rzał się i zo­ba­czył, jak z mo­rza wy­pry­skują ko­lejne, liczne ry­bo­stwory, jak rzu­cają się w po­ścig, ska­cząc zwinnie na mu­sku­lar­nych no­gach. Bez słowa przy­spie­szył bieg.

Ja­skier dy­szał, biegł ciężko, roz­pry­sku­jąc wodę, już się­ga­jącą kolan. Na­gle po­tknął się, upadł, chlapnął po­mię­dzy morsz­czyny, wspiera­jąc się na roz­dy­gota­nych rę­kach. Ge­ralt chwycił go za pas, wy­rwał z piany go­tują­cej się do­okoła.

— Bie­gnij! — krzyknął. — Za­trzymam ich!

— Ge­ralt...

— Bie­gnij, Ja­skier! Za­raz woda wy­pełni roz­pa­dlinę, a wtedy nie wy­do­sta­niemy się stąd! Pędź ile sił!

Ja­skier jęk­nął i po­biegł. Wiedźmin biegł za nim, li­cząc, że po­twory roz­cią­gną się w po­ścigu. Wie­dział, że w walce z całą grupą nie ma szans.

Do­gnali go przy sa­mej roz­pa­dli­nie, bo woda była już na tyle głę­boka, by mo­gli pły­nąć, pod­czas gdy on z tru­dem, nu­rza­jąc się w pia­nie, dra­pał się w górę po ośli­zgłych ka­mie­niach. W roz­pa­dli­nie było jed­nak zbyt cia­sno, by mo­gli go opaść ze wszyst­kich stron. Za­trzymał się w niecce, w tej, w któ­rej Ja­skier zna­lazł czaszkę.

Za­trzymał się, od­wró­cił. I uspokoił.

Pierw­szego do­się­gnął sa­mym koń­cem mie­cza w miej­sce, gdzie po­winna być skroń. Dru­giemu, uzbrojo­nemu w coś w ro­dzaju krót­kiego ber­dy­sza, roz­płatał brzuch. Trzeci uciekł.

Wiedźmin rzu­cił się w górę wą­wozu, ale w tym sa­mym mo­men­cie wzbiera­jąca fala za­hu­czała, wy­buchnęła pianą, za­ko­tło­wała wi­rem w ko­mi­nie, ze­rwała go z gła­zów i po­wlo­kła w dół, w ki­piel. Zde­rzył się z trze­po­cą­cym w wirze rybo­stwo­rem, od­rzu­cił go kop­nia­kiem. Ktoś chwycił go za nogi i po­cią­gnął w dół, na dno. Wal­nął ple­cami o skałę, otworzył oczy, w samą porę, by zo­ba­czyć ciemne kształty tamtych, dwa szybkie bły­ski. Pierwszy błysk spa­ro­wał mie­czem, przed dru­gim od­ru­chowo za­słonił się lewą ręką. Po­czuł ude­rze­nie, ból, a zaraz po tym ostre szczypnię­cie soli. Od­bił się no­gami od dna, wy­pry­snął w górę, ku po­wierzchni, zło­żył palce, od­palił Znak. Eks­plo­zja była głu­cha, dźgnęła uszy krót­kim pa­rok­sy­zmem bólu. Je­żeli wyjdę z tego, po­my­ślał, młó­cąc wodę rę­kami i no­gami, jeżeli z tego wyjdę, po­jadę do Yen do Ven­ger­bergu, spró­buję jesz­cze raz... Je­żeli z tego wyjdę...

Wydało mu się, że sły­szy bu­cze­nie trąby. Lub rogu.

Fala, po­now­nie wy­bu­cha­jąc w ko­mi­nie, unio­sła go do góry, wy­rzu­ciła brzu­chem na wielki głaz. Te­raz sły­szał wy­raź­nie bu­cze­nie rogu, wrzaski Ja­skra, zda­jące się do­bie­gać ze wszyst­kich stron rów­no­cze­śnie. Wy­dmuchnął słoną wodę z nosa, ro­zej­rzał się, od­rzu­cając z twa­rzy mo­kre włosy.

Był na brzegu, tuż przy miej­scu, z któ­rego wy­ru­szyli. Leżał brzu­chem na ka­mie­niach, do­okoła białą pianą go­tował się przybój.

Za nim, w wą­wo­zie, teraz już bę­dą­cym wą­ską za­toką, tań­czył na fa­lach wielki, szary del­fin. Na jego grzbiecie, miotając mo­krymi, sele­dy­no­wymi wło­sami, sie­działa sy­renka. Miała piękne piersi.

— Bia­ło­włosy! — za­śpiewała, ma­cha­jąc ręką, w któ­rej trzymała dużą, stoż­ko­watą, spi­ral­nie skrę­coną kon­chę. — Ży­jesz?

— Żyję — zdziwił się wiedźmin. Piana wo­kół niego zro­biła się ró­żowa. Lewe ra­mię sztyw­niało, szczypało od soli. Rę­kaw kurtki był roz­cięty, równo i pro­sto, z roz­cię­cia bu­chała krew. Wy­sze­dłem z tego, po­my­ślał, znowu się udało. Ale nie, nig­dzie nie po­jadę.

Zoba­czył Ja­skra, który biegł ku niemu, po­ty­kając się na mo­krych oto­cza­kach.

— Po­wstrzy­ma­łam ich! — za­śpiewała sy­renka i znowu za­dęła w kon­chę. — Ale nie na długo! Uciekaj i nie wra­caj tu, bia­ło­włosy! Mo­rze... Nie jest dla was!

— Wiem! — od­krzyknął — Wiem! Dziękuję, Sh'eenaz!

 


Rozdział siódmy [top]

 

— Ja­skier — ode­zwała się Oczko, roz­dzie­rając zę­bami ko­niec ban­daża i mo­tając supeł na nad­garstku Ge­ralta. — Wy­jaśnij mi, skąd wzięła się pod schodami kupa śli­ma­czych sko­rup? Żona Drouharda wła­śnie je sprząta i nie ukrywa przy tym, co o was obu sądzi.

— Sko­rupy? — zdziwił się Ja­skier. — Ja­kie sko­rupy? Poję­cia nie mam. Może upu­ściły je przelatu­jące kaczki?

Geralt uśmiech­nął się, obra­cając twarz w cień. Uśmiech­nął się na wspo­mnienie bluź­nierstw Ja­skra, który spę­dził całe po­po­łu­dnie na otwieraniu muszli i grze­baniu w ośli­zgłym mię­sie, po­kale­czył sobie palce i upa­prał ko­szulę, ale nie zna­lazł ani jed­nej perły. I nie dzi­wota, al­bo­wiem prawdo­po­dob­nie nie były to żadne per­ło­pławy, ale zwy­kłe skójki czy omułki. Po­mysł, by na mał­żach go­to­wać zupę, po­rzu­cili, gdy Ja­skier otworzył pierwszą sko­rupę — mię­czak wy­glą­dał nie­ape­tycz­nie i śmierdział tak, że aż łzy cie­kły z oczu.

Oczko za­koń­czyła ban­da­żo­wa­nie i usia­dła na od­wró­co­nym ce­brze. Wiedźmin po­dzię­ko­wał, oglą­dając zgrabnie opa­trzoną rękę. Rana była głę­boka i dość długa, obejmo­wała też ło­kieć, który wściekle bolał przy poru­sze­niach. Opatrzyli ją pro­wi­zo­rycz­nie jesz­cze na brzegu mo­rza, ale nim do­tarli do domu, za­częła krwawić po­now­nie. Tuż przed przyj­ściem dziew­czyny Ge­ralt wlał w roz­sie­czone przedra­mię elik­sir ko­agu­lu­jący krew, po­pra­wił elik­sirem znie­czu­lają­cym, a Essi na­kryła ich w chwili, gdy pró­bo­wali z Ja­s­krem zszyć ranę za po­mocą nitki uwiązanej do ry­bac­kiego ha­czyka. Oczko sklęła ich i sama wzięła się za opa­tru­nek, a w tym cza­sie Ja­skier ura­czył ją barwną opo­wie­ścią o walce, za­strzegając sobie przy tym kil­ka­krot­nie wy­łączne prawa do bal­lady o ca­łym wy­da­rze­niu. Essi rzecz jasna, za­sy­pała Ge­ralta la­winą pytań, na które nie umiał od­po­wie­dzieć. Ode­brała to źle, naj­wy­raź­niej od­nio­sła wra­żenie, że tai coś przed nią. Na­bur­mu­szyła się i za­prze­stała inda­gacji.

— Agloval już wie — po­wie­działa. — Wi­dziano was, po­wra­cają­cych, a Drouhar­dowa, gdy zo­ba­czyła krew na schodach, pole­ciała na plotki. Na­ród kop­nął się ku ska­łom w na­dziei, że fale coś wy­rzucą, kręcą się tam do tej pory, ale, o ile wiem, ni­czego nie zna­leźli.

I nie znajdą — rzekł wiedźmin. — Do Aglovala wy­biorę się jutro, ale uprzedź go, jeśli mo­żesz, by za­bro­nił lu­dziom krę­cić się koło Smo­czych Kłów. Tylko ani słowa pro­szę, o tych schodach ani o Ja­skrowych fan­ta­zjach o mie­ście Ys. Za­raz zna­leź­liby się po­szu­ki­wa­cze skar­bów i sen­sacji i pa­dłyby nowe trupy.

— Nie je­stem plot­karką — Essi na­dą­sała się, gwałtow­nie od­rzu­ciła lok z czoła. — Je­żeli cię o coś py­tam, to nie po to, by na­tychmiast biec z tym pod stud­nię i roz­po­wia­dać praczkom.

— Przepra­szam.

— Mu­szę wyjść — za­ko­mu­ni­ko­wał nagle Ja­skier. — Umówi­łem się z Ake­rettą. Ge­ralt, biorę twój ku­brak, bo mój jest nie­ludzko uświ­niony i cią­gle jesz­cze mo­kry.

— Wszystko tu jest mo­kre — rze­kła z prze­ką­sem Oczko z od­razą trą­cając czubkiem trze­wiczka po­roz­rzu­cane czę­ści odzieży. — Jak tak można? To trzeba roz­wie­sić, po­rząd­nie wy­su­szyć... Je­ste­ście okropni.

— Samo wy­schnie — Ja­skier na­cią­gnął wil­gotną kurtkę wiedź­mina i z lubo­ścią przyjrzał się srebrnym ćwiekom na rę­ka­wach.

— Nie pleć. A to, co to jest? No nie, ta torba cią­gle jesz­cze pełna jest szlamu i wo­doro­stów! A to... Co to ta­kiego? Pfuj!

Geralt i Ja­skier w mil­cze­niu przyglą­dali się ko­bal­towo nie­bie­skiej sko­rupie trzyma­nej przez Essi dwoma pal­cami. Za­po­mnieli. Małż był lekko otwarty i wy­raź­nie cuchnął.

— To pre­zent — po­wie­dział tru­ba­dur, wy­co­fując się ku drzwiom. — Ju­tro są twoje uro­dziny, prawda, Pa­cynko? No, to to jest pre­zent dla cie­bie.

— To?

— Ładna, prawda? — Ja­skier po­niu­chał i dodał szybko. — To od Ge­ralta. To on dla cie­bie wy­brał. Och, już późno. By­waj­cie...

Po jego wyj­ściu Oczko mil­czała przez chwilę. Wiedźmin pa­trzył na śmierdzą­cego małża i wstydził się. Za Ja­skra i za sie­bie.

— Pa­mię­tałeś o mo­ich uro­dzi­nach? — spy­tała wolno Essi, trzyma­jąc muszlę da­leko od sie­bie. — Na­prawdę?

— Daj mi to — rzekł ostro. Wstał z sien­nika, chroniąc za­ban­da­żo­waną rękę. — Przepra­szam cię za tego idiotę...

— Nie — za­pro­te­sto­wała, wy­cią­gając mały no­żyk z po­chwy przy pa­sku. — To rze­czy­wi­ście ładna mu­szelka, za­cho­wam ją na pa­miątkę. Trzeba ją tylko umyć, a przedtem po­zbyć się... za­wartości. Wy­rzucę oknem, niech zje­dzą koty.

Coś stuk­nęło o podłogę, poto­czyło się. Ge­ralt roz­sze­rzył źre­nice i zo­ba­czył to coś znacznie wcześniej niż Essi.

To była perła. Pięknie opa­lizu­jąca i poły­skliwa perła bla­do­błę­kit­nej barwy, wielka jak spęczniałe ziarnko gro­chu.

— Bo­go­wie — Oczko do­strzegła ją rów­nież. — Ge­ralt... Perła!

— Perła — za­śmiał się. — A więc jed­nak do­stałaś pre­zent, Essi. Cie­szę się.

— Ge­ralt, ja nie mogę jej przyjąć. Ta perła warta jest...

— Jest twoja — prze­rwał jej. — Ja­skier, cho­ciaż zgrywa głupka, na­prawdę pa­mię­tał o two­ich uro­dzi­nach. Na­prawdę chciał sprawić ci ra­dość. Mó­wił o tym, mó­wił gło­śno. Cóż, los usły­szał i speł­nił, co nale­żało.

A ty, Ge­ralt?

— Ja?

— Czy ty... Też chciałeś sprawić mi ra­dość? Ta perła jest taka piękna... Musi być ogromnie warto­ściowa... Nie ża­łu­jesz?

— Cie­szę się, że ci się po­doba. A je­żeli ża­łuję, to tego, że była tylko jedna. I tego, że...

— Tak?

— Że nie znam cię tak długo jak Ja­skier, tak długo, żeby móc wie­dzieć i pa­mię­tać o two­ich uro­dzi­nach. Żeby móc da­wać ci pre­zenty i sprawiać ci ra­dość. Żeby móc... na­zy­wać cię Pa­cynką.

Zbli­żyła się i nagle za­rzu­ciła mu ręce na szyję. Zręcznie i szybko uprzedził jej ruch, umknął przed jej ustami, po­ca­łował chłodno w poli­czek, obejmu­jąc ją zdrową ręką, nie­zręcznie, z re­zerwą, deli­kat­nie. Czuł, jak dziew­czyna sztyw­nieje i cofa się po­woli, ale tylko na dłu­gość rąk, wciąż spo­czy­wa­ją­cych na jego ra­mio­nach. Wie­dział, na co czeka, ale nie zro­bił tego. Nie przy­cią­gnął jej do sie­bie.

Essi pu­ściła go, od­wró­ciła się w stronę uchylo­nego, brudnego okienka.

— Oczywi­ście — po­wie­działa na­gle. — Le­dwie mnie znasz. Za­po­mniałam, że ty led­wie mnie znasz...

— Essi — rzekł po chwili mil­cze­nia. — Ja...

— Ja też led­wie cię znam — wy­buchnęła, prze­ry­wa­jąc mu. — I co z tego? Ko­cham cię. Nic na to nie mogę po­ra­dzić. Nic.

— Essi!

— Tak. Ko­cham cię, Ge­ralt. Jest mi wszystko jedno, co po­my­ślisz. Ko­cham cię od mo­mentu, w któ­rym cię zo­ba­czy­łam, tam, na zarę­czy­no­wym przyjęciu...

Za­mil­kła, opu­ściła głowę.

Stała przed nim, a Ge­ralt ża­łował, że to ona, a nie ry­bio­oki z sza­blą ukrytą pod wodą. Z ry­bio­okim miał szanse. Z nią nie.

— Nic nie mó­wisz — stwier­dziła fakt. — Nic, ani słowa.

Je­stem zmę­czony, po­my­ślał, i cho­ler­nie słaby. Mu­szę usiąść, ćmi mi się w oczach, stra­ciłem tro­chę krwi i nic nie ja­dłem... Mu­szę usiąść. Przeklęta iz­debka, po­my­ślał, oby spło­nęła w cza­sie naj­bliż­szej bu­rzy, tra­fiona pio­ru­nem. Przeklęty brak me­bli, dwóch głu­pich krze­seł i stołu, który dzieli, przez który tak łatwo i bez­piecznie się roz­ma­wia, można na­wet trzymać się za ręce. A ja mu­szę usiąść na sien­niku, mu­szę po­pro­sić ją, by usia­dła przy mnie. A wy­pchany gro­cho­wi­nami sien­nik jest nie­bez­pieczny, stamtąd nie można się nie­kiedy wy­wi­nąć, wy­ko­nać uniku...

— Usiądź przy mnie, Essi.

Usia­dła. Z ocią­ga­niem. Taktow­nie. Da­leko. Za bli­sko.

— Kiedy się do­wie­działam — szepnęła, prze­ry­wa­jąc dłu­gie mil­cze­nie — gdy usły­sza­łam, że Ja­skier przy­wlókł cię, po­krwawio­nego, wy­bie­głam z domu jak sza­lona, gna­łam na oślep, na nic nie zwracając uwagi. I wtedy... Wiesz, o czym wtedy po­my­śla­łam? Że to ma­gia, że rzu­ciłeś na mnie urok, po­ta­jem­nie, zdra­dziecko ocza­ro­wa­łeś mnie, za­uro­czy­łeś Zna­kiem, twoim wil­czym me­da­lio­nem, złym okiem. Tak po­my­śla­łam, ale nie za­trzyma­łam się, bie­głam dalej, bo zro­zu­mia­łam, że pra­gnę... pra­gnę zna­leźć się w two­jej mocy. A rze­czy­wi­stość oka­zała się strasz­niej­sza. Nie rzu­ciłeś na mnie uroku, nie uży­łeś żad­nych cza­rów. Dla­czego, Ge­ralt? Dla­czego mnie nie za­uro­czy­łeś?

Milczał.

— Gdyby to była ma­gia — pod­jęła — wszystko by­łoby takie pro­ste i łatwe. Ule­gła­bym two­jej mocy i by­ła­bym szczęśliwa. A tak... Mu­szę... Nie wiem, co się ze mną dzieje...

Do dia­bła, po­my­ślał, jeśli Yen­nefer, gdy jest ze mną, czuje się jak ja teraz, to współ­czuję jej. I nigdy nie będę się już dzi­wił. Nigdy nie będę już nie­na­wi­dził jej... Nigdy.

Bo może Yen­nefer czuje to, co ja te­raz, czuje do­głębną pew­ność, że oto po­wi­nie­nem speł­nić to, co jest nie­możliwe do speł­nie­nia, jesz­cze bar­dziej nie­możliwe do speł­nie­nia niż związek Aglovala z Sh'eenaz. Pew­ność, że nie wy­star­czy­łoby tu tro­chę po­święcenia, że trzeba by po­święcić wszystko, a i to nie wia­domo, czy wy­star­czy­łoby. Nie, nie będę już nie­na­wi­dził Yen­nefer za to, że nie może i nie chce dać mi wię­cej, niż tro­chę po­święcenia. Te­raz wiem, że tro­chę po­święcenia to ogromnie dużo.

— Ge­ralt — jęk­nęła Oczko, wciągając głowę w ra­miona.- Tak bar­dzo mi wstyd. Wstydzę się tego, co czuję, tego co jest jak jakaś prze­klęta nie­moc, jak zim­nica, jak krótki od­dech...

Milczał.

— My­śla­łam zaw­sze, że to piękny i wzniosły stan du­cha, szla­chetny i godny, na­wet, jeżeli unieszczę­śli­wia. Prze­cież tyle bal­lad uło­ży­łam o czymś ta­kim. A to jest or­ga­niczne, Ge­ralt, podle i przejmu­jąco or­ga­niczne. Tak może się czuć ktoś chory, ktoś, kto wy­pił tru­ciznę. Bo tak, jak ktoś, kto wy­pił tru­ciznę, jest się go­to­wym na wszystko w za­mian za od­trutkę. Na wszystko. Na­wet na poni­żenie.

— Essi. Pro­szę cię...

— Tak. Czuję się poni­żona, poni­żona tym, że wszystko ci wy­zna­łam, za­po­mi­nając o god­ności, która każe cier­pieć w mil­cze­niu. Tym, że moim wy­zna­niem wprawi­łam cię w za­kło­pota­nie. Czuję się poni­żona tym, że je­steś za­kło­po­tany. Ale ja nie mo­głam ina­czej. Je­stem bez­silna. Zdana na łaskę, jak ktoś zło­żony cho­robą. Zaw­sze ba­łam się cho­roby, mo­mentu, w któ­rym będę słaba, bez­silna, bez­radna i sa­motna. Zaw­sze ba­łam się cho­roby, zaw­sze wie­rzy­łam, że cho­roba by­łaby naj­gor­szym, co mo­głoby mnie spo­tkać.

Milczał.

— Wiem — jęk­nęła znowu. — Wiem, że po­win­nam być ci wdzięczna, że... że nie wy­ko­rzy­stu­jesz sytu­acji. Ale nie je­stem ci wdzięczna. I tego też się wstydzę. Bo ja nie­na­wi­dzę tego two­jego mil­cze­nia, tych two­ich prze­rażo­nych oczu. Nie­na­wi­dzę cię. Za to, że mil­czysz. Za to, że nie kła­miesz, że nie... I jej też nie­na­wi­dzę, tej two­jej cza­ro­dziejki, chęt­nie pchnęła bym ją no­żem za to, że... Nie­na­wi­dzę jej. Każ mi wyjść, Ge­ralt. Roz­każ mi, bym stąd wy­szła. Bo sama, z wła­snej woli, nie mogę, a chcę stąd wyjść, pójść do mia­sta, do obe­rży... Chcę ze­mścić się na tobie za mój wstyd, za poni­żenie, chcę zna­leźć pierw­szego lep­szego...

Psia­krew, po­my­ślał, sły­sząc, jak jej głos opada niby szmaciana pi­łeczka to­cząca się po schodach. Roz­pła­cze się, po­my­ślał, nie ma dwóch zdań, roz­pła­cze się. Co robić, cho­lera, co robić?

Skur­czone ra­miona Essi za­drgały sil­nie. Dziew­czyna od­wró­ciła głowę i za­częła pła­kać, ci­chym, prze­ra­ża­jąco spo­koj­nym, nie wstrzy­my­wa­nym pła­czem.

Ni­czego nie czuję, stwierdził ze zgrozą, ni­czego, naj­mniej­szego wzrusze­nia. To, że te­raz obejmę jej plecy, to gest roz­myślny, wy­wa­żony, nie sponta­niczny. Obejmę ją, bo czuję, że tak trzeba, nie dla­tego, że pra­gnę. Ni­czego nie czuję.

Gdy objął ją, na­tychmiast prze­stała pła­kać, otarła łzy, mocno po­trzą­sając głową i od­wra­cając się tak, by nie mógł wi­dzieć jej twa­rzy. A po­tem przywarła do niego silnie, wci­ska­jąc głowę w pierś.

Trochę po­święcenia, po­my­ślał, tylko tro­chę po­święcenia. To ją prze­cież uspokoi, uścisk, po­cału­nek, spo­kojne pieszczoty... Ona nie chce wię­cej. A na­wet, gdyby chciała, to co? Tro­chę po­święcenia, bar­dzo mało po­święcenia, prze­cież jest piękna i warta... Gdyby chciała wię­cej... To ją uspokoi. Ci­chy, spo­kojny, deli­katny akt miło­sny. A ja... Mnie prze­cież jest wszystko jedno, bo Essi pachnie wer­beną, nie bzem i agre­stem, nie ma chłodnej, elektry­zują­cej skóry, włosy Essi nie są czar­nym tor­na­dem lśniących lo­ków, oczy Essi są piękne, miękkie, cie­płe i mo­dre, nie płoną zim­nym, bez­na­miętnym, głę­bo­kim fio­letem. Essi uśnie po­tem, od­wróci głowę, otworzy lekko usta, Essi nie uśmiech­nie się z try­um­fem. Bo Essi...

Essi nie jest Yen­nefer.

I dla­tego nie mogę. Nie mogę zdo­być się na te tro­chę po­święcenia.

— Pro­szę cię, Essi, nie płacz.

— Nie będę — od­su­nęła się od niego bar­dzo po­woli. — Nie będę. Ro­zu­miem. Nie może być ina­czej...

Mil­czeli, sie­dząc obok sie­bie na wy­pchanym gro­cho­wi­nami sien­niku. Zbli­żał się wie­czór.

— Ge­ralt — po­wie­działa na­gle, a głos jej drżał. — A może... Może by­łoby tak... jak z tym mał­żem, z tym dziwnym pre­zen­tem? Może jed­nak od­na­leźli­by­śmy perłę? Póź­niej? Po ja­kimś cza­sie?

— Wi­dzę tę perłę — po­wie­dział z wy­sił­kiem. — Opra­wioną w sre­bro, w srebrny kwiatu­szek o mi­ster­nych płat­kach. Wi­dzę ją na two­jej szyi, na srebrnym łań­cuszku, no­szoną tak, jak ja no­szę mój me­da­lion. To bę­dzie twój tali­zman, Essi. Tali­zman, który uchroni cię przed każ­dym złem.

— Mój tali­zman — po­wtó­rzyła, opusz­cza­jąc głowę. — Moja perła, którą oprawię w sre­bro, z którą nigdy się nie roz­stanę. Mój klej­not, który do­sta­łam za­miast... Czy taki tali­zman może przynieść szczęście?

— Tak, Essi. Bądź pewna.

— Czy mogę po­sie­dzieć tu jesz­cze? Z tobą?

— Mo­żesz.

Zbliżał się zmierzch i za­padał zmrok, a oni sie­dzieli na wy­pchanym gro­cho­wi­nami sien­niku, w iz­debce na stryszku, w któ­rej nie było me­bli, w któ­rej był tylko ceber i nie za­pa­lona świeczka na podłodze, w ka­łużce za­sty­głego wo­sku.

Sie­dzieli, w zu­peł­nym mil­cze­niu, w ci­szy, bar­dzo długo. A po­tem przy­szedł Ja­skier. Sły­szeli, jak nad­cho­dzi, brzdąka na lutni i pod­śpiewuje. Ja­skier wszedł, zo­ba­czył ich i nie po­wie­dział nic, ani jed­nego słowa. Essi, rów­nież mil­cząc, wstała i wy­szła, nie pa­trząc na nich.

Ja­skier nie po­wie­dział ani słowa. Ale wiedźmin wi­dział w jego oczach słowa, które nie padły.

 


Rozdział ósmy [top]

 

— Ro­zumna rasa — po­wtó­rzył w za­my­śle­niu Agloval, opie­rając ło­kieć na porę­czy krze­sła, a pod­bró­dek na pię­ści. — Pod­wodna cy­wili­zacja. Ry­bo­ludy ży­jące na dnie mo­rza. Schody, pro­wa­dzące w głę­binę. Ge­ralt, ty mnie masz za cho­ler­nie ła­two­wiernego księ­cia.

Oczko, sto­jąca obok Ja­skra, prychnęła gniewnie. Ja­skier z nie­do­wie­rza­niem po­krę­cił głową. Ge­ralt nie przejął się wcale.

— Jest mi obo­jętne — rzekł cicho — czy mi uwierzysz, czy nie. Moim obo­wiązkiem jest jed­nak uprzedzić cię. Łódź, która zbliży się do Smo­czych Kłów, lub lu­dzie, któ­rzy się tam po­jawią w cza­sie od­pływu, nara­żeni są na ry­zyko. Śmier­telne ry­zyko. Chcesz spraw­dzić, czy to prawda, chcesz ry­zy­ko­wać, twoja sprawa. Ja po pro­stu uprzedzam.

— Ha — ode­zwał się nagle wło­darz Ze­lest, sie­dzący za Aglova­lem we wnęce okiennej. — Je­żeli to po­twory jako elfy czy inne go­bliny, to nie straszne nam one. Ba­lim się, że to coś gor­szego, a, strzeżcie bo­go­wie, za­cza­ro­wa­nego. Z tego, co wiedźmin prawi, to takie jakby mor­skie topce czy inne pła­wuny. Są spo­soby na topce. Obiło mi się o uszy, że jeden cza­ro­dziej w mig po­ra­dził sobie z top­cami na je­zio­rze Mokva. Wlał w wodę ba­ryłkę ma­gicz­nego filtru i było po za­sra­nych top­cach. Śladu nie zo­stało.

— Prawda — ode­zwał się mil­czący dotąd Drouhard. — Śladu nie zo­stało. Również po lesz­czach, szczupa­kach, ra­kach i szczeżu­jach. Wy­gniła na­wet mo­czarka na dnie i uschły ol­szyny na brze­gach.

— Ka­pi­talnie — rzekł drwiąco Agloval. — Dzięki za wspaniałą suge­stię, Ze­lest. Masz ich może wię­cej?

— No, niby prawda — wło­darz po­czerwie­niał silnie. — Ma­gik prze­giął różdżkę ociu­pinkę, krzynkę bar­dzo się roz­ma­chał. Ale i bez ma­gi­ków mo­żem sobie po­ra­dzić, książę. Po­wiada wiedźmin, że wal­czyć z onymi po­two­rami można i ubić je też można. Tedy wojna, panie. Jak daw­niej. Nie no­wina nam, nie? Żyły w gó­rach bo­bo­łaki, gdzie one teraz? Po la­sach koła­czą się jesz­cze dzi­kie elfy i dzi­wo­żony, ale i z tymi ko­niec bę­dzie nie­ba­wem. Wy­wal­czym co nasze. Jako dzia­do­wie nasi...

A perły zo­ba­czą do­piero moje wnuki? — skrzywił się książę. — Za długo by cze­kać, Ze­lest.

— No, tak źle nie bę­dzie. Wi­dzi mi się... Rzeknę tak: z każdą ło­dzią po­ła­wia­czy dwie ło­dzie łucz­ni­ków. Wnet na­uczymy te po­twory ro­zumu. Na­uczymy ich stra­chu. Prawda, panie wiedźmin?

Geralt spoj­rzał na niego zim­nym wzrokiem, nie od­po­wie­dział.

Agloval od­wró­cił głowę, de­mon­stru­jąc swój szla­chetny profil, za­gryzł wargi. Po­tem spoj­rzał na wiedź­mina, mru­żąc oczy i marszcząc czoło.

— Nie wy­ko­nałeś za­dania, Ge­ralt — po­wie­dział. — Po­kpi­łeś sprawę po­now­nie. Nie prze­czę, wy­ka­załeś do­bre chęci. Ale ja za do­bre chęci nie płacę. Płacę za re­zultat. Za efekt. A efekt, wy­bacz okre­śle­nie, jest gów­niany. Tak tedy gówno za­ro­biłeś.

— Pięknie, mo­ści książę — za­kpił Ja­skier. — Szkoda, że was z nami nie było tam, przy Smo­czych Kłach. Dali­by­śmy wam może z wiedźmi­nem szansę spo­tka­nia z jed­nym z tamtych, z mo­rza, z mie­czem w ręku. Może wówczas zro­zu­mie­liby­ście, w czym rzecz, i prze­stali dro­czyć się o za­płatę...

— Jak prze­kupka — wtrą­ciła Oczko.

— Nie mam we zwy­czaju dro­czyć się, tar­go­wać ani dys­ku­to­wać — po­wie­dział Agloval spo­koj­nie. — Rze­kłem, nie za­płacę ci ani gro­sza, Ge­ralt. Umowa brzmiała: wy­eli­mi­no­wać nie­bez­pie­czeń­stwo, wy­eli­mi­no­wać za­gro­żenie, umożliwić po­łów pereł bez ry­zyka dla ludzi. A ty? Przycho­dzisz i opo­wia­dasz mi o ro­zum­nej rasie z dna mo­rza. Ra­dzisz, bym trzymał się z dala od miej­sca, które przynosi mi do­chód. Co zro­biłeś? Za­biłeś ja­koby... Ilu?

— To bez zna­cze­nia ilu — Ge­ralt po­bladł lekko. — Przy­najmniej dla cie­bie, Agloval.

— Wła­śnie. Tym bar­dziej, że do­wo­dów brak. Gdy­byś cho­ciaż przyniósł prawe dło­nie tych ry­bo­żab, kto wie, może wy­koszto­wał­bym się na zwy­cza­jową stawkę, taką, jaką bie­rze mój ga­jowy od pary wil­czych uszu.

— Cóż — rzekł wiedźmin chłodno. — Nie po­zo­staje mi nie in­nego, jak tylko się po­że­gnać.

— My­lisz się — po­wie­dział książę. — Po­zo­staje ci coś jesz­cze. Stała praca za cał­kiem przy­zwo­ite pie­nią­dze i utrzyma­nie. Sta­no­wi­sko i pa­tent ka­pi­tana mo­jej zbrojnej straży, która odtąd bę­dzie to­wa­rzy­szyła po­ła­wia­czom. Nie musi być na stałe, wy­star­czy do czasu, gdy owa ja­koby ro­zumna rasa na­bie­rze dość ro­zumu, by trzymać się z da­leka od mo­ich łodzi, by uni­kać ich jak ognia. Co ty na to?

— Dziękuję, nie sko­rzy­stam — wiedźmin wy­krzywił się. — Nie od­po­wiada mi taka praca. Pro­wa­dze­nie wo­jen z in­nymi ra­sami uwa­żam za idiotyzm. Może to i świetna roz­rywka dla znu­dzo­nych i zbla­zo­wa­nych ksią­żąt. Ale dla mnie nie.

— Och, jakże dumnie — uśmiech­nął się Agloval. — Jakże wy­nio­śle. Za­iste, od­rzu­casz pro­po­zycje w spo­sób, ja­kiego nie­jeden król by się nie po­wstydził. Re­zy­gnu­jesz z nie­złych pie­nię­dzy z miną bo­ga­cza bę­dą­cego po su­tym obie­dzie. Ge­ralt? Ja­dłeś dzi­siaj obiad? Nie? A jutro? A po­ju­trze? Małe wi­dzę szanse, wiedźmi­nie, bar­dzo małe. Na­wet nor­mal­nie trudno o zaro­bek, a te­raz, z ręką na tem­blaku...

— Jak śmiesz! — krzyknęła cienko Oczko. — Jak śmiesz mó­wić tak do niego, Agloval! Rękę, którą nosi na tem­blaku, roz­rą­bano mu pod­czas wy­ko­ny­wa­nia two­jego zle­cenia! Jak mo­żesz być tak podły...

— Prze­stań — po­wie­dział Ge­ralt. — Prze­stań, Essi. To nie ma sensu.

— Nie­prawda — rzu­ciła gniewnie. — To ma sens. Ktoś musi mu wreszcie po­wie­dzieć prawdę w oczy, temu księ­ciu, który sam się mia­no­wał księ­ciem, ko­rzy­sta­jąc z faktu, że nikt nie kon­ku­ro­wał z nim o tytuł do wła­dania tym ka­wał­kiem ska­li­stego wy­brzeża, a który teraz uważa, że wolno mu zniewa­żać in­nych.

Agloval po­czerwie­niał i zaci­snął usta, ale nie po­wie­dział ani słowa, nie poru­szył się.

— Tak, Agloval — cią­gnęła Essi. — Bawi cię i cie­szy możli­wość zniewa­żania in­nych, ra­du­jesz się po­gardą, jaką mo­żesz oka­zać wiedźmi­nowi go­to­wemu nad­sta­wić karku za twoje pie­nią­dze. Ale wiedz, że wiedźmin kpi sobie z two­jej po­gardy i two­ich zniewag, że nie robią one na nim naj­mniej­szego wra­żenia, że na­wet ich nie za­uważa. Nie, wiedźmin nie czuje na­wet tego, co czują twoi słu­dzy i pod­dani, Ze­lest i Drouhard, a oni czują wstyd, głę­boki i pa­lący wstyd. Wiedźmin nie czuje tego, co my, ja i Ja­skier, a my czu­jemy wstręt. Czy wiesz, Agloval, dla­czego tak jest? Po­wiem ci to. Wiedźmin wie, że jest lep­szy. Jest wię­cej wart niż ty. I to daje mu siłę, którą ma.

Essi za­mil­kła, opu­ściła głowę, nie dość szybko, by Ge­ralt nie zdą­żył zo­ba­czyć łzy, która bły­snęła w ką­ciku pięk­nego oka. Dziew­czyna do­tknęła dło­nią za­wie­szo­nego na szyi kwia­tuszka o srebrnych płat­kach, kwia­tuszka, w środku któ­rego tkwiła wielka, błę­kitna perła. Kwiatu­szek miał mi­sterne, ple­cione płatki, wy­ko­nany był po mi­strzowsku. Drouhard, po­my­ślał wiedźmin, sta­nął na wy­so­kości za­dania. Pole­cony przez niego rze­mieślnik wy­konał do­brą ro­botę. I nie wziął od nich gro­sza. Drouhard za­płacił za wszystko.

— Dla­tego, mo­ści książę — pod­jęła Oczko, uno­sząc głowę — nie ośmieszaj się, pro­po­nując wiedźmi­nowi rolę na­jem­nika w armii, jaką chcesz wy­sta­wić prze­ciw oce­anowi. Nie nara­żaj się na śmiesz­ność, bo twoja pro­po­zycja może wy­wo­łać tylko śmiech. Jesz­cze nie po­jąłeś? Wiedźmi­nowi mo­żesz za­pła­cić za wy­ko­nanie za­dania, mo­żesz go wy­nająć, by ochronił ludzi przed złem, by za­po­biegł gro­żą­cemu im nie­bez­pie­czeń­stwu. Ale wiedź­mina nie mo­żesz kupić, nie mo­żesz użyć go do wła­snych ce­lów. Bo wiedźmin, na­wet ranny i głodny, jest od cie­bie lep­szy. Wię­cej wart. Dla­tego kpi sobie z two­jej nędznej oferty. Zro­zu­mia­łeś?

— Nie, panno Daven — po­wie­dział zimno Agloval. — Nie zro­zu­mia­łem. Wprost prze­ciw­nie, ro­zu­miem coraz mniej. Pod­sta­wową zaś rze­czą, któ­rej za­iste nie ro­zu­miem, jest to, że jesz­cze nie roz­ka­za­łem po­wie­sić całej wa­szej trójki, oćwi­czywszy pierwej bato­giem i przypie­kłszy czerwony żela­zem. Wy, panno Daven, usi­łuje­cie sprawiać wra­żenie takiej, która wie wszystko. Po­wiedzcież mi tedy, czemu tego nie robię.

— Pro­szę bar­dzo — wy­paliła na­tychmiast po­etka. — Nie ro­bisz tego, Agloval, bo gdzieś tam, głę­boko, w środku, tli się w tobie iskierka przy­zwo­itości, resztka ho­noru, nie zdu­szona jesz­cze py­chą nu­wo­rysza i kup­czyka. W środku, Agloval. Na dnie serca. Serca, które wszakże zdolne jest ko­chać sy­renę.

Agloval po­bladł jak płótno i zaci­snął ręce na porę­czach fo­tela. Brawo, po­my­ślał wiedźmin, brawo, Essi, wspaniale. Był z niej dumny. Ale jed­no­cze­śnie czuł żal, po­tworny żal.

— Odejdźcie — po­wie­dział Agloval cicho. — Idź­cie sobie. Do­kąd chcecie. Zo­stawcie mnie w spo­koju.

— Że­gnaj, książę — po­wie­działa Essi. — A na po­że­gna­nie przyjmij do­brą radę. Radę, któ­rej po­wi­nien udzielić ci wiedźmin, ale nie chcę, by wiedźmin ci jej udzielał. By zni­żał się do udzielania ci rad. Zro­bię to za niego.

— Słu­cham.

— Ocean jest wielki, Agloval. Nikt jesz­cze nie zba­dał, co jest tam, za ho­ry­zon­tem, jeżeli w ogóle coś tam jest. Ocean jest większy niż jaka­kol­wiek puszcza, w głąb któ­rej ze­pchnęli­ście el­fów. Jest trud­niej do­stępny niż ja­kie­kol­wiek góry i wą­wozy, w któ­rych ma­sa­kro­wali­ście bo­boła­ków. A tam, na dnie oce­anu, mieszka rasa, uży­wa­jąca zbroi, zna­jąca taj­niki ob­róbki me­tali. Strzeż się, Agloval. Je­żeli z po­ła­wia­czami za­czną wy­pły­wać łucz­nicy, roz­poczniesz wojnę z czymś, czego nie znasz. To, co chcesz ru­szyć, może oka­zać się gniazdem szer­szeni. Ra­dzę wam, zo­stawcie im mo­rze, bo mo­rze nie jest dla was. Nie wie­cie i nigdy nie do­wie­cie się, do­kąd pro­wa­dzą schody, któ­rymi idzie się w dół Smo­czych Kłów.

— Je­ste­ście w błę­dzie, panno Essi — rzekł spo­koj­nie Agloval. — Do­wiemy się, do­kąd pro­wa­dzą te schody. Wię­cej, zej­dziemy tymi schodami. Spraw­dzimy, co jest po tam­tej stro­nie oce­anu, jeżeli w ogóle coś tam jest. I wy­cią­gniemy z tego oce­anu wszystko, co tylko da się wy­cią­gnąć. A je­śli nie my, to zro­bią to nasze wnuki albo wnuki na­szych wnu­ków. To tylko kwe­stia czasu. Tak, zro­bimy to, choćby ten ocean miał stać się czerwony od krwi. I ty o tym wiesz, Essi, mą­dra Essi, która pi­szesz kro­nikę ludz­kości swoimi bal­la­dami. Ży­cie to nie bal­lada, mała, biedna, pięk­no­oka po­etko za­gu­biona wśród swoich pięk­nych słów. Ży­cie to walka. A walki na­uczyli nas wła­śnie owi wię­cej od nas warci wiedź­mini. To oni po­ka­zali nam drogę, oni uto­ro­wali ją dla nas, oni za­słali ją tru­pami tych, któ­rzy stali nam, lu­dziom, na prze­szkodzie i za­wa­dzie, tru­pami tych, któ­rzy bro­nili przed nami tego świata. My, Essi, tylko tę walkę kontynu­ujemy. To my, nie twoje bal­lady, two­rzymy kro­nikę ludz­kości. I nie­po­trzebni już są nam wiedź­mini, i tak już nic nas nie po­wstrzyma. Nic.

Essi, po­bla­dła, dmuchnęła w lok i szarpnęła głową.

— Nic, Agloval?

— Nic, Essi.

Poetka uśmiech­nęła się.

Z przedpo­ko­jów do­biegł ich nagle hałas, okrzyki, tupot. Do sali wpa­dli pa­zio­wie i strażnicy, tuż przed drzwiami uklę­kli lub zgięli się w ukłonach, two­rząc szpaler.

W drzwiach sta­nęła Sh'eenaz.

Jej sele­dy­nowe włosy były kunsz­tow­nie utrefione, spięte wspania­łym dia­de­mem z ko­rali i pereł. Była w sukni ko­loru mor­skiej wody, z fal­ban­kami bia­łymi jak piana. Suk­nia była mocno wy­de­kol­to­wana, tak że uroki sy­renki, choć czę­ściowo ukryte i ude­ko­ro­wane na­szyj­ni­kiem z ne­fry­tów i lapis lazuli, były nadal godne naj­wyż­szego za­chwytu.

— Sh'eenaz... — jęk­nął Agloval, pa­dając na ko­lana. — Moja...Sh'eenaz...

Sy­renka zbli­żyła się wolno, a jej chód był miękki i pełen gra­cji, płynny jak nad­bie­ga­jąca fala.

Za­trzymała się przed księ­ciem, bły­snęła w uśmiechu drobnymi bia­łymi ząb­kami, po­tem zaś ze­brała szybko suk­nię w małe dło­nie i unio­sła ją, dość wy­soko, na tyle wy­soko, by każdy mógł oce­nić ja­kość pracy mor­skiej cza­row­nicy, morsz­czynki. Ge­ralt przełknął ślinę. Nie było wąt­pli­wo­ści: morsz­czynka wie­działa, co to są ładne nogi i jak się je robi.

— Ha! — za­krzyknął Ja­skier.- Moja bal­lada...To zu­peł­nie jak w mo­jej bal­la­dzie...Zyskała dla niego nóżki, ale stra­ciła głos!

— Ni­czego nie stra­ciłam — po­wie­działa Sh'eenaz śpiewnie naj­czystszym wspólnym. — Na razie. Po tej ope­racji je­stem jak nowa.

— Mó­wisz w na­szym ję­zyku?

A co, nie wolno? Jak się masz, bia­ło­włosy. O, i twoja uko­chana tu jest, Essi Daven, je­śli pa­mię­tam. Le­piej już ją znasz czy nadal led­wie led­wie?

— Sh'eenaz... — jęk­nął Agloval roz­dzie­ra­jąco, zbli­żając się do niej na kola­nach. — Moja miło­ści! Moja uko­chana... je­dyna... Więc jed­nak, na­resz­cie. Więc jed­nak, Sh'eenaz!

Sy­renka wdzięcz­nym ge­stem po­dała mu rękę do uca­ło­wa­nia.

A tak. Bo ja też cię ko­cham, głupku. A co to by­łaby za mi­łość, gdyby ko­cha­ją­cego nie było stać na tro­chę po­święcenia.

 


Rozdział dziewiąty [top]

 

Odje­chali z Bre­me­rvo­ord wczesnym, chłodnym ran­kiem, wśród mgły od­bie­rają­cej ja­skrawość czerwo­nej kuli słońca wy­ta­cza­jącej się zza ho­ry­zontu. Od­je­chali we troje. Tak jak po­sta­no­wili. Nie roz­ma­wiali o tym, nie robili pla­nów — chcieli po pro­stu być ra­zem. Jakiś czas.

Opu­ścili ka­mie­nisty przylądek, po­że­gnali urwi­ste, po­szar­pane klify nad pla­żami, dzi­waczne for­ma­cje wy­sie­czo­nych przez fale i wi­chry wa­pien­nych skał. Ale gdy zje­chali w ukwie­coną i zie­loną do­linę Dol Ad­alatte, nadal mieli w noz­drzach za­pach mo­rza, a w uszach huk przyboju i prze­raź­liwe, dzi­kie wrzaski mew.

Ja­skier gadał bez­u­stan­nie, bez prze­rwy, prze­ska­kiwał z te­matu na temat i praktycz­nie żad­nego nie koń­czył. Opowia­dał o Kraju Barsa, gdzie głupi zwy­czaj każe dziew­czy­nom strzec cnoty aż do za­mąż­pój­ścia, o żela­znych pta­kach z wy­spy Inis Porhoet, o ży­wej wo­dzie i martwej wo­dzie, o smaku i dziwnych wła­ści­wo­ściach szafi­ro­wego wina, zwa­nego cill, o kró­lew­skich czworacz­kach z Eb­bing, okrop­nych, do­kuczli­wych ba­cho­rach, zwa­nych Putzi, Gritzi, Mitzi i Juan Pa­blo Vas­ser­mil­ler. Opowia­dał o lan­so­wa­nych przez kon­ku­ren­cję no­wych kie­run­kach w mu­zyce i po­ezji, bę­dą­cych, zda­niem Ja­skra, upio­rami, sy­mu­lują­cymi ru­chy ży­wotne.

Geralt mil­czał. Essi też mil­czała lub od­po­wia­dała pół­słówkami. Wiedźmin czuł na sobie jej wzrok. Wzrok, któ­rego uni­kał.

Przez rzekę Ad­alatte prze­pra­wili się pro­mem, przy czym sami mu­sieli cią­gnąć liny, al­bo­wiem przewoź­nik znaj­do­wał się w sta­nie pa­te­tycz­nie za­pija­czo­nej, tru­pio białej, sztywno-roz­dy­gota­nej, za­pa­trzo­nej w ot­chłań bla­dości, nie mógł pu­ścić słupa u pod­sie­nia, któ­rego trzymał się obu­rącz, a na wszystkie pyta­nia, jakie mu za­da­wali, od­po­wia­dał jed­nym, jedy­nym sło­wem brzmią­cym jak „wurg”.

Kraj na dru­gim brzegu Ad­alatte spodobał się wiedźmi­nowi — poło­żone wzdłuż rzeki wsie były w większo­ści oto­czone ostroko­łem, a to ro­ko­wało pewne szanse na zna­le­zie­nie pracy.

Gdy poili konie, wczesnym po­po­łu­dniem, Oczko po­de­szła do niego, ko­rzy­sta­jąc z faktu, że Ja­skier się od­dalił. Wiedźmin nie zdą­żył się od­dalić. Za­sko­czyła go.

— Ge­ralt — po­wie­działa ci­chutko. — Ja już... nie mogę tego znieść. To po­nad moje siły.

Starał się uniknąć ko­nieczności spoj­rze­nia jej w oczy. Nie po­zwo­liła na to. Stała przed nim, ba­wiąc się błę­kitną perłą opra­wioną w srebrny kwiatu­szek za­wie­szony na szyi. Stała tak, a on znowu ża­łował, że to nie ry­bio­oki z sza­blą ukrytą pod wodą.

— Ge­ralt... Mu­simy coś z tym zro­bić, prawda?

Cze­kała na jego od­po­wiedź. Na słowa. Na tro­chę po­święcenia. Ale wiedźmin nie miał ni­czego, co mógłby jej po­święcić, wie­dział o tym. Nie chciał kła­mać. A na prawdę nie było go stać, bo nie mógł zdo­być się na to, by za­dać jej ból.

Sytu­ację ura­tował Ja­skier, nie­za­wodny Ja­skier, po­ja­wia­jąc się nagle. Ja­skier ze swoim nie­za­wod­nym tak­tem.

A pew­nie, że tak! — wrzasnął i z roz­ma­chem ci­snął do wody kijek, któ­rym roz­gar­niał szu­wary i ogromne, nad­rzeczne po­krzywy — A pew­nie, że mu­sicie coś z tym zro­bić, naj­wyż­szy czas! Nie mam ochoty przyglą­dać się dłu­żej temu, co dzieje się mię­dzy wami! Czego ty od niego oczeku­jesz, Pa­cynko? Nie­możliwo­ści? A ty, Ge­ralt, na co li­czysz? Na to, że Oczko od­czyta twoje myśli, tak jak... Tak, jak tamta? I że się tym za­do­woli, a ty wy­god­nie po­mil­czysz, nie mu­sząc ni­czego wy­ja­śniać, ni­czego de­kla­ro­wać, ni­czego od­ma­wiać? Nie mu­sząc się od­sła­niać? Ile czasu, ile fak­tów trzeba wam obojgu, aby zro­zu­mieć? I kiedy chcecie się zro­zu­mieć, za kilka lat, we wspo­mnieniach? Prze­cież jutro mamy się roz­stać, do dia­bła! Och, dość mam, na bo­gów, oby­dwojga mam potąd, po­tąd, o! Do­brze, po­słu­chaj­cie, ja te­raz wy­łamię sobie lesz­czynę i pójdę na ryby, a wy bę­dzie­cie mieli chwilę tylko dla sie­bie, bę­dzie­cie mo­gli wszystko sobie po­wie­dzieć. Po­wiedzcie sobie wszystko, po­sta­rajcie się zro­zu­mieć wzajem­nie. To nie jest takie trudne, jak się wam wy­daje. A póź­niej, na bo­gów, zrób­cie to. Zrób to z nim, Pa­cynko. Zrób to z nią, Ge­ralt, i bądź dla niej do­bry. A wtedy, cho­lera, albo wam przejdzie, albo...

Ja­skier od­wró­cił się gwałtow­nie i od­szedł, ła­miąc trzciny i klnąc. Zro­bił wędkę z lesz­czy­no­wego pręta i koń­skiego wło­sia i łowił do za­pad­nię­cia zmroku.

Gdy od­szedł, Ge­ralt i Essi stali długo, oparci o po­kraczną wierzbę schyloną nad nur­tem. Stali, trzyma­jąc się za ręce. Po­tem wiedźmin mó­wił, mó­wił cicho i długo, a oczko Oczka było pełne łez.

A po­tem, na bo­gów, zro­bili to, ona i on.

I wszystko było do­brze.

 

Roz­dział dzie­siąty

 

Na­stęp­nego dnia urzą­dzili sobie coś w ro­dzaju uro­czy­stej wie­cze­rzy. W mi­janej wsi Essi i Ge­ralt ku­pili spra­wione ja­gniątko. W cza­sie gdy się tar­go­wali, Ja­skier ci­chcem wy­kradł czo­snek, ce­bulę i mar­chew z wa­rzywnika za cha­łupą. Od­jeż­dża­jąc, świ­snęli jesz­cze ko­cio­łek z płotu za kuź­nią. Ko­cio­łek był lekko dziu­rawy, ale wiedźmin za­lu­tował go Zna­kiem Igni.

Wie­cze­rza od­była się na pola­nie, w głębi puszczy. Ogień trza­skał we­soło, ko­cio­łek bul­gotał. Ge­ralt mie­szał w nim tro­skli­wie ko­zioł­kiem spo­rzą­dzo­nym z oko­ro­wa­nego czubka cho­inki. Ja­skier obie­rał ce­bulę i skro­bał mar­chew. Oczko, która poję­cia nie miała o go­to­wa­niu, uprzy­jem­niała im czas, gra­jąc na lutni i śpiewa­jąc nie­przy­zwo­ite ku­plety.

To była uro­czy­sta wie­cze­rza. Bo rano mieli się roz­stać, rano każde z nich miało ru­szyć w swoją drogę, na po­szu­ki­wa­nie cze­goś, co już prze­cież mieli. Ale nie wie­dzieli, że to mają, na­wet nie do­my­ślali się tego. Nie do­my­ślali się, do­kąd za­pro­wa­dzą ich drogi, któ­rymi mieli rano wy­ru­szyć. Każde z osobna.

Gdy się obje­dli, opili spre­zen­to­wa­nym przez Drouharda pi­wem, po­plot­ko­wali i po­śmiali, Ja­skier i Essi urzą­dzili za­wody śpiewa­cze. Ge­ralt, z dłońmi pod głową, le­żał na le­go­wi­sku ze świerko­wych gałą­zek i my­ślał, że nigdy nie sły­szał tak pięk­nych gło­sów i rów­nie pięk­nych bal­lad. My­ślał o Yen­nefer. My­ślał też o Essi. Miał prze­czu­cie, że...

Na za­koń­cze­nie, Oczko od­śpiewała wraz z Ja­s­krem słynny duet Cyn­tii i Vertverna, wspaniałą pieśń o miło­ści, za­czy­na­jącą się od słów: „Łzę nie­jedną już wy­lałam...”. Ge­ral­towi wy­da­wało się, że na­wet drzewa się schyliły, słu­cha­jąc tych dwojga.

Potem Oczko, pachnąca wer­beną, poło­żyła się obok niego, wci­snęła mu się pod ra­mię, wwierciła głowę na pierś, wes­tchnęła może ze dwa razy i spo­koj­nie usnęła. Wiedźmin usnął dużo, dużo póź­niej.

Ja­skier, wpa­trzony w do­ga­sa­jące ogni­sko, sie­dział jesz­cze długo, sam, cicho po­brzę­kując na lutni.

Za­częło się od kilku tak­tów, z któ­rych zło­żyła się zgrabna, spo­kojna me­lodia. Wiersz, pa­su­jący do me­lodii, po­wstawał jed­no­cze­śnie z nią, słowa wta­piały się w mu­zykę, zo­sta­wały w niej niby owady w zło­to­prze­zro­czy­stych brył­kach bursztynu.

Bal­lada opo­wia­dała o pew­nym wiedźmi­nie i o pew­nej po­etce. O tym, jak wiedźmin i po­etka spo­tkali się na brzegu mo­rza, wśród krzyku mew, jak po­ko­chali się od pierw­szego wej­rze­nia. O tym, jak piękną i silną była ich mi­łość. O tym, że nic, na­wet śmierć, nie było w sta­nie zniszczyć tej miło­ści i roz­dzie­lić ich.

Ja­skier wie­dział, że mało kto uwierzy w hi­storię, którą opo­wia­dała bal­lada, ale nie przejmo­wał się tym. Wie­dział, że bal­lad nie pisze się po to, by w nie wie­rzono, ale po to, by się nimi wzru­szano.

Kilka lat póź­niej Ja­skier mógł zmienić treść bal­lady, napi­sać o tym, co wy­da­rzyło się na­prawdę. Nie zro­bił tego. Praw­dziwa hi­storia nie wzruszy­łaby prze­cież ni­kogo. Któż chciałby słu­chać o tym, że wiedźmin i Oczko roz­stali się i nie zo­ba­czyli już nigdy, ani razu? O tym, że cztery lata póź­niej Oczko umarła na ospę pod­czas sza­leją­cej w Wy­zimie epi­de­mii? O tym, jak on, Ja­skier, wy­niósł ją na rę­kach spo­mię­dzy palo­nych na sto­sach tru­pów i po­cho­wał da­leko od mia­sta, w le­sie, sa­motną i spo­kojną, a ra­zem z nią, tak jak pro­siła, dwie rze­czy — jej lut­nię i jej błę­kitną perłę. Perłę, z którą nie roz­sta­wała się nigdy.

Nie, Ja­skier po­zo­stał przy pierw­szej wer­sji bal­lady. Ale i tak nie za­śpiewał jej nigdy. Nigdy. Ni­komu.

Nad ra­nem, jesz­cze w ciemno­ściach, do bi­waku pod­kradł się głodny i wściekły wil­kołak, ale zo­ba­czył, że to Ja­skier, więc po­słu­chał chwilę i po­szedł sobie.

 


Miecz przeznaczenia

 

Roz­dział pierwszy

 

Pierw­szego trupa zna­lazł około po­łu­dnia.

Widok za­bi­tych rzadko kiedy wstrząsał wiedźmi­nem, znacznie czę­ściej zda­rzało mu się pa­trzeć na zwłoki zu­peł­nie obo­jętnie. Tym ra­zem nie był obo­jętny.

Chło­piec miał około pięt­nastu lat. Leżał na wznak, z sze­roko roz­rzu­co­nymi no­gami, na ustach za­sty­gło mu coś niby gry­mas prze­raże­nia. Po­mimo tego Ge­ralt wie­dział, że chło­piec zgi­nął na­tychmiast, nie cier­piał i prawdo­po­dob­nie na­wet nie wie­dział, że umiera. Strzała tra­fiła w oko, głę­boko ugrzęzła w czaszce, w kości po­ty­licy. Strzała była opie­rzona prę­go­wa­nymi, bar­wio­nymi na żółto lot­kami kury ba­żanta. Brzechwa ster­czała po­nad mio­tły traw.

Geralt ro­zej­rzał się, szybko i bez trudu zna­lazł to, czego szu­kał. Drugą strzałę, iden­tyczną, utkwioną w pniu so­sny, o ja­kieś sześć kro­ków z tyłu. Wie­dział, co za­szło. Chłopiec nie zro­zu­miał ostrzeże­nia, sły­sząc świst i stuk strzały prze­raził się i za­czął biec w nie­wła­ści­wym kie­runku. W stronę tej, która na­ka­zała mu za­trzymać się i na­tychmiast wy­cofać. Sy­czący, ja­do­wity i pie­rza­sty świst, krótki stuk grotu wci­nają­cego się w drewno. Ani kroku dalej, czło­wieku, mówi ten świst i ten stuk. Precz, czło­wieku, na­tychmiast wy­noś się z Bro­ki­lonu. Zdo­byłeś cały świat, czło­wieku, wszędzie cię pełno, wszędzie wno­sisz ze sobą to, co na­zy­wasz no­wo­cze­sno­ścią, erą zmian, to, co na­zy­wasz po­stę­pem. Ale my nie chcemy tutaj ani cie­bie ani two­jego po­stępu. Nie ży­czymy so­bie zmian, ja­kie przyno­sisz. Nie ży­czymy so­bie ni­czego, co przyno­sisz. Świst i stuk. Precz z Bro­ki­lonu!

Precz z Bro­ki­lonu, po­my­ślał Ge­ralt. Czło­wieku. Nie­ważne, czy masz pięt­na­ście lat i prze­dzie­rasz się przez las oszalały ze stra­chu, nie mo­gąc od­na­leźć drogi do domu. Nie­ważne, że masz lat sie­dem­dzie­siąt i mu­sisz pójść po chrust, bo za nie­przydat­ność wy­gonią cię z cha­łupy, nie da­dzą żreć. Nie­ważne, że masz lat sześć i przy­cią­gnęły cię kwiatki nie­bieszczące się na zala­nej słoń­cem pola­nie. Precz z Bro­ki­lonu! Świst i stuk.

Daw­niej, po­my­ślał Ge­ralt, za­nim strzeliły, by zabić, ostrzegały dwa razy. Na­wet trzy.

Daw­niej, po­my­ślał, ru­sza­jąc w dal­szą drogę. Dawniej.

Cóż, po­stęp.

Las nie wy­da­wał się za­słu­gi­wać na straszną sławę, jaką się cie­szył. Prawda, był prze­ra­ża­jąco dziki i uciążliwy do mar­szu, ale była to zwy­czajna uciążli­wość ma­tecz­nika, w któ­rym każdy prze­świt, każda sło­neczna plama prze­pusz­czona przez ko­nary i li­ścia­ste gałę­zie wiel­kich drzew wy­ko­rzy­sty­wana była na­tychmiast przez dzie­siątki mło­dych brzóz, olch i gra­bów, przez je­żyny, ja­łowce i pa­pro­cie po­kry­wa­jące gę­stwiną pę­dów chrupliwe grzę­za­wi­sko próchna, su­chych ga­łęzi i zbutwia­łych pni drzew naj­star­szych, tych, które prze­grały w walce, tych, które do­żyły swego ży­wota. Gę­stwina nie mil­czała jed­nak zło­wiesz­czym, cięż­kim mil­cze­niem, które bar­dziej pa­so­wa­łoby do tego miej­sca. Nie, Bro­kilon żył. Bzy­czały owady, sze­le­ściły pod no­gami jasz­czurki, po­my­kały tę­czowe żuki bie­ga­cze, tar­gało lśniącymi od kro­pel paję­czy­nami ty­siące pają­ków, dzię­cioły roz­tęt­niały pnie ostrymi se­riami stu­ków, wrzesz­czały sójki.

Bro­kilon żył.

Ale wiedźmin nie da­wał się zwieść. Wie­dział, gdzie jest. Pa­mię­tał o chłopcu ze strzałą w oku. Wśród mchu i igli­wia wi­dział nie­kiedy białe kości, po któ­rych bie­gały czerwone mrówki.

Szedł dalej, ostrożnie, ale szybko. Ślady były świeże. Li­czył na to, że zdąży, że zdoła za­trzymać i za­wró­cić idą­cych przed nim ludzi. Łu­dził się, że nie jest za późno.

Było.

Dru­giego trupa nie za­uwa­żyłby, gdyby nie re­fleks słońca na klin­dze krót­kiego mie­cza, który za­bity ści­skał w dłoni. Ten był doj­rza­łym męż­czy­zną. Pro­sty strój w użyt­kowo bu­rym kolo­rze wskazy­wał na ni­skie po­cho­dze­nie. Strój — jeśli nie li­czyć plam krwi ota­cza­ją­cych dwie wbite w pierś strzały — był czy­sty i nowy, nie mógł to za­tem być zwy­kły pa­cho­łek.

Geralt ro­zej­rzał się i zo­ba­czył trze­ciego trupa, ubranego w skó­rzaną kurtkę i krótki, zie­lony płaszcz. Zie­mia wo­kół nóg za­bi­tego była po­szar­pana, mech i igli­wie zryte aż do pia­chu. Nie było wąt­pli­wo­ści — ten człowiek umierał długo.

Usły­szał jęk.

Szybko roz­gar­nął ja­łowce, do­strzegł głę­boki wy­krot, który ma­sko­wały. W wy­kro­cie, na od­sło­nię­tych ko­rze­niach so­sny leżał męż­czy­zna po­tęż­nej bu­dowy, o czar­nych, krę­co­nych wło­sach i ta­kiejż bro­dzie, kon­tra­stu­ją­cych z prze­raź­liwą, wręcz tru­pią bla­do­ścią twa­rzy. Jasny ka­ftan z jele­niej skóry był czerwony od krwi.

Wiedźmin wskoczył do wy­krotu. Ranny otworzył oczy.

— Ge­ralt... — jęk­nął. — O, bo­go­wie... Ja chyba śnię...

— Fre­ixe­net? — zdu­miał się wiedźmin. — Ty tutaj?

— Ja... Oo­och...

— Nie ru­szaj się — Ge­ralt ukląkł obok. — Gdzie do­stałeś? Nie wi­dzę strzały...

Prze­szła... na wy­lot. Odłama­łem grot i wy­cią­gną­łem... Słu­chaj, Ge­ralt...

— Milcz, Fre­ixe­net, bo za­chły­śniesz się krwią. Masz prze­bite płuco. Za­raza, mu­szę cię stąd wy­cią­gnąć. Co wy, do dia­bła, robi­liście w Bro­kilo­nie? To te­reny driad, ich sanktu­arium, stąd nikt żywy nie wy­cho­dzi. Nie wie­działeś o tym?

— Póź­niej... — zaję­czał Fre­ixe­net i splu­nął krwią. — Póź­niej ci opo­wiem... Te­raz wy­cią­gnij mnie... Och, za­raza! Ostrożniej... Oo­och...

— Nie dam rady — Ge­ralt wy­pro­sto­wał się, ro­zej­rzał. — Za ciężki je­steś...

— Zo­staw mnie — stęk­nął ranny — Zo­staw mnie, trudno... Ale ratuj ją... na bo­gów, ratuj ją...

— Kogo?

— Księż­niczkę... Och... Znajdź ją, Ge­ralt...

— Leż spo­koj­nie, do dia­bła! Za­raz coś zmontuję i wy­wlokę cię.

Fre­ixe­net zaka­słał ciężko i znowu splu­nął, gęsta, cią­gnąca się nitka krwi za­wisła mu na bro­dzie. Wiedźmin za­klął, wy­sko­czył z wy­krotu, ro­zej­rzał się. Po­trze­bo­wał dwóch mło­dych drzewek. Ru­szył szybko w stronę skraju po­lany, gdzie po­przednio wi­dział kępy ol­szyn.

Świst i stuk.

Geralt za­marł w miej­scu. Strzała, wbita w pień na wy­so­kości jego głowy, miała na brze­ch­wie pióra ja­strzębia. Spoj­rzał w kie­runku wy­ty­czo­nym przez je­sio­nowy pręt, wie­dział, skąd strzelano. O ja­kieś pięć­dzie­siąt kro­ków był ko­lejny wy­krot, zwalone drzewo, ster­cząca w górę plą­ta­nina ko­rzeni, wciąż jesz­cze ści­ska­ją­cych w obję­ciu ogromną bryłę piaszczy­stej ziemi. Gęstniała tam tar­nina i ciemność prę­go­wata ja­śniej­szymi pa­sami brzo­zo­wych pni. Nie wi­dział ni­kogo. Wie­dział, że nie zo­ba­czy.

Uniósł obie ręce, bar­dzo po­woli.

— Ce­ád­mil! Vá an Ei­thné me­áth e Duén Ca­nell! Es­seá Gwyn­ble­idd!

Tym ra­zem usły­szał cichy szczęk cię­ciwy i zo­ba­czył strzałę, wy­strzelono ją bo­wiem tak, by ją wi­dział. Ostro w górę. Pa­trzył, jak wzbija się, jak za­ła­muje lot, jak spada po krzywej. Nie poru­szył się. Strzała wbiła się w mech pra­wie pio­nowo, o dwa kroki od niego. Pra­wie na­tychmiast utkwiła obok niej druga, pod identycz­nym ką­tem. Bał się, że na­stęp­nej może już nie zo­ba­czyć.

— Me­áth Ei­thné! — za­wołał po­now­nie. — Es­seá Gwyn­ble­idd!

— Gláeddyv vort! — głos, niby po­wiew wia­tru. Głos, nie strzała. Żył. Po­woli roz­piął klamrę pasa, wy­cią­gnął miecz da­leko od sie­bie, od­rzu­cił. Druga driada bez­sze­lest­nie wy­ło­niła się zza otu­lo­nego ja­łow­cami pnia jodły, nie wię­cej niż dzie­sięć kro­ków od niego. Cho­ciaż była mała i bar­dzo szczupła, pień wy­da­wał się cień­szy. Nie miał poję­cia, jak mógł nie za­uwa­żyć jej, gdy pod­cho­dził. Być może ma­sko­wał ją strój — nie szpe­cąca zgrabnego ciała kombina­cja zszytych dzi­wacznie ka­wał­ków tka­niny w mnó­stwie od­cieni zie­leni i brązu, usiana li­śćmi i ka­wał­kami kory. Jej włosy, przewią­zane na czole czarną chustką, miały kolor oliwkowy, a twarz była po­prze­ci­nana pa­sami wy­ma­lo­wa­nymi łu­piną orze­cha.

Rzecz jasna, łuk miała na­pięty i mie­rzyła w niego.

— Eit­hné... — za­czął.

— Th­áess aep!

Za­milkł po­słusznie, sto­jąc bez ru­chu, trzyma­jąc ręce z dala od tu­łowia. Driada nie opu­ściła łuku.

— Dunca! — krzyknęła. — Bra­enn! Ca­emm vort!

Ta, która strzelała po­przednio, wy­pry­snęła z tar­niny, prze­smyknęła po zwalo­nym pniu, zręcznie prze­ska­kując wy­krot. Cho­ciaż le­żała tam sterta su­chych ga­łęzi, nie sły­szał, by choć jedna trza­snęła pod jej sto­pami. Za sobą, bli­sko, usły­szał le­ciutki szmer, coś niby sze­lest liści na wie­trze. Wie­dział, że trze­cią ma za ple­cami.

Wła­śnie ta trze­cia, wy­su­wa­jąc się bły­ska­wicznie z boku, pod­nio­sła jego miecz. Ta miała włosy w kolo­rze miodu, ścią­gnięte opa­ską z sito­wia. Koł­czan pełen strzał koły­sał się na jej ple­cach.

Tamta naj­dal­sza, z wy­krotu, zbli­żyła się szybko. Jej strój nie róż­nił się ni­czym od ubioru to­wa­rzy­szek. Na ma­to­wych, ce­gla­sto­ru­dych wło­sach no­siła wia­nek sple­ciony z ko­ni­czyny i wrzosu. Trzymała łuk, nie na­pięty, ale strzała była na cię­ciwie.

— T'en thesse in meáth aep Eithné llev? — spy­tała, pod­cho­dząc bli­sko. Głos miała nie­zwy­kle me­lo­dyjny, oczy ogromne i czarne. — Ess' Gwyn­ble­idd?

— Aé... aesseá... — za­czął, ale słowa bro­ki­loń­skiego dia­lektu, brzmiące jak śpiew w ustach driady, jemu wię­zły w gar­dle i draż­niły wargi. — Żadna z was nie mówi wspólnym? Nie­zbyt do­brze znam...

— An' váill. Vort llinge — ucięła.

— Je­stem Gwyn­ble­idd, Biały Wilk. Pani Eithné mnie zna. Idę do niej z po­sel­stwem. By­wa­łem już w Bro­kilo­nie. W Duén Ca­nell.

— Gwyn­ble­idd — ce­gla­sta zmrużyła oczy. — Vatt'ghern?

— Tak — po­twierdził. — Wiedźmin.

Oliw­kowa par­sk­nęła gniewnie, ale opu­ściła łuk. Ce­gla­sta pa­trzyła na niego sze­roko roz­wartymi oczami, a jej po­zna­czona zie­lo­nymi prę­gami twarz była zu­peł­nie nie­ru­choma, martwa, jak twarz po­sągu. Nie­ru­cho­mość ta nie po­zwalała skla­syfi­ko­wać tej twa­rzy jako ładną czy brzydką — za­miast takiej kla­syfi­kacji na­su­wała się myśl o obo­jęt­ności i bez­duszności, jeśli nie okrucień­stwie. Ge­ralt w my­ślach zro­bił sobie wy­rzut z tej oceny, ła­piąc się na wio­dą­cym na ma­nowce uczłowie­cza­niu driady Po­wi­nien był wszakże wie­dzieć, że była po pro­stu star­sza od tamtych dwu. Po­mimo po­zo­rów, była od nich znacznie, znacznie star­sza.

Stali wśród nie­zde­cy­do­wa­nego mil­cze­nia. Ge­ralt sły­szał, jak Fre­ixe­net jęczy, stęka i kaszle. Ce­gla­sta też mu­siała to sły­szeć, ale jej twarz nie drgnęła na­wet. Wiedźmin oparł ręce o bio­dra.

— Tam, w wy­kro­cie — po­wie­dział spo­koj­nie — leży ranny. Je­śli nie otrzyma po­mocy, umrze.

— Tháess aep! — oliwkowa na­pięła łuk, kie­rując grot strzały pro­sto w jego twarz.

— Da­cie mu zdechnąć? — nie pod­niósł głosu. — Po­zwo­licie mu, tak po pro­stu, po­woli za­dła­wić się krwią? W ta­kim razie lepiej go dobić.

— Za­wrzyj gębę! — szczeknęła driada, prze­cho­dząc na wspólny. Ale opu­ściła łuk i zwolniła na­pię­cie cię­ciwy. Spoj­rzała na tę drugą py­ta­jąco. Ce­gla­sta kiw­nęła głową, wskazała na wy­krot. Oliwkowa po­bie­gła, szybko i bez­sze­lest­nie.

— Chcę się wi­dzieć z pa­nią Ei­thné — po­wtó­rzył Ge­ralt. — Niosę po­sel­stwo...

— Ona — ce­gla­sta wskazała na mio­dową — za­pro­wa­dzi cię do Duén Ca­nell. Idź.

— Frei... A ten ranny?

Driada spoj­rzała na niego, mru­żąc oczy. Wciąż ba­wiła się strzałą, za­cze­pioną na cię­ciwie.

— Nie fra­suj się — po­wie­działa. — Idź. Ona cię za­pro­wa­dzi.

— Ale...

— Va'en vort! — ucięła, zaci­ska­jąc usta.

Wzru­szył ra­mio­nami, od­wró­cił się w stronę tej o wło­sach w kolo­rze miodu. Wy­da­wała się naj­młodsza z całej trójki, ale mógł się my­lić. Za­uwa­żył, że oczy ma nie­bie­skie.

— Chodźmy tedy.

— Ano — po­wie­działa ci­cho mio­dowa. Po krót­kiej chwili wa­hania od­dała mu miecz. — Chodźmy.

— Jak masz na imię? — spy­tał.

— Za­wrzyj gębę.

Szła przez ma­tecz­nik bar­dzo szybko, nie oglą­dając się. Ge­ralt mu­siał się mocno wy­silić, by za nią na­dą­żyć. Wie­dział, że driada robi to ce­lowo, wie­dział, że chce, aby idący za nią człowiek z ję­kiem ugrzązł w chasz­czach, by zwa­lił się na zie­mię wy­czer­pany, nie­zdolny do dal­szego mar­szu. Oczywi­ście, nie wie­działa, że ma do czy­nie­nia z wiedźmi­nem, nie z człowie­kiem. Była za młoda, by wie­dzieć, kim jest wiedźmin.

Dziew­czyna — Ge­ralt wie­dział już, że nie jest czy­stej krwi driadą — za­trzymała się nagle, od­wró­ciła. Wi­dział, że piersi ostro fa­lują jej pod ła­cia­tym ku­braczkiem, że z tru­dem po­wstrzy­muje się, by nie od­dy­chać ustami.

— Zwolnimy? — za­pro­po­no­wał z uśmie­chem.

— Yeá — spoj­rzała na niego nie­chęt­nie. — Aeén ess­eáth Sidh?

— Nie, nie je­stem el­fem. Jak masz na imię?

— Bra­enn — od­po­wie­działa, wznawia­jąc marsz, ale już wol­niej­szym kro­kiem, nie sta­rając się wy­prze­dzać go. Szli obok sie­bie, bli­sko. Czuł za­pach jej potu, zwy­kłego potu mło­dej dziew­czyny. Pot driad miał za­pach roz­cie­ra­nych w dło­niach wierzbo­wych list­ków.

A jak na­zy­wa­łaś się przedtem?

Spoj­rzała na niego, usta skrzywiły się jej nagle, my­ślał, że żachnie się lub na­każe mu mil­cze­nie. Nie zro­biła tego.

— Nie pa­mię­tam — po­wie­działa z ocią­ga­niem. Nie są­dził, żeby to była prawda.

Nie wy­glą­dała na wię­cej niż szes­na­ście lat, a nie mo­gła być w Bro­kilo­nie dłu­żej niż sześć, sie­dem — gdyby tra­fiła tu wcześniej, ma­leń­kim dzieckiem lub wręcz nie­mowlę­ciem, nie roz­po­znałby już w niej czło­wieka. Nie­bie­skie oczy i na­tu­ral­nie jasne włosy zda­rzały się i u driad. Dzieci driad, po­czy­nane w cele­bro­wa­nych kon­tak­tach z el­fami lub ludźmi, przejmo­wały ce­chy or­ga­niczne wy­łącz­nie od ma­tek i były to wy­łącz­nie dziew­czynki. Nie­zmiernie rzadko, i z re­guły w któ­rymś z na­stęp­nych po­koleń, ro­dziło się jed­nak nie­kiedy dziecko o oczach lub wło­sach ano­ni­mo­wego mę­skiego pro­to­pla­sty. Ale Ge­ralt był pe­wien, że Bra­enn nie miała w sobie ani kro­pli krwi driad. Nie miało to zresztą więk­szego zna­cze­nia. Krew czy nie, obecnie była driadą.

A cie­bie — spoj­rzała na niego koso — jak zwać?

— Gwyn­ble­idd.

Kiw­nęła głową.

— Pój­dziem tedy... Gwyn­ble­idd.

Szli wol­niej niż po­przednio, ale nadal szybko. Bra­enn, rzecz jasna, znała Bro­kilon — gdyby był sam, Ge­ralt nie byłby w sta­nie utrzymać ani tempa, ani wła­ści­wego kie­runku. Bra­enn przemy­kała przez za­porę ma­tecz­nika krę­tymi, za­ma­sko­wa­nymi ścieżkami, po­ko­ny­wała wą­wozy, bie­gnąc zwinnie, jak po mo­stach, po zwalo­nych pniach, śmiało chlu­po­tała przez zie­lone od rzęsy, lśniące poła­cie trzę­sa­wisk, na które wiedźmin nie od­wa­żyłby się wkroczyć i tra­ciłby go­dziny, jeśli nie dni, na ich obej­ście.

Nie tylko przed dzi­ko­ścią lasu chroniła go obecność Bra­enn — były miej­sca, w któ­rych driada zwalniała kroku, szła bar­dzo ostrożnie, ma­cając stopą ścieżkę, trzyma­jąc go za rękę. Wie­dział, z ja­kiego po­wodu. O pu­łap­kach Bro­ki­lonu krą­żyły le­gendy — mó­wiono o do­łach, peł­nych za­ostrzo­nych pali­ków, o sa­mo­strzałach, o wa­lą­cych się drzewach, o straszli­wym „jeżu” — kol­cza­stej kuli na li­nie, spa­dają­cej znie­nacka, wy­mia­tają­cej ścieżkę. By­wały też miej­sca, w któ­rych Bra­enn za­trzymy­wała się i gwizdała me­lo­dyj­nie, a z za­rośli od­po­wia­dały jej gwizdy. By­wały też miej­sca, w któ­rych przy­sta­wała z ręką na strzale w koł­cza­nie, na­ka­zując mu ciszę, i cze­kała w na­pię­ciu, aż coś, co sze­le­ściło w gąsz­czu, od­dali się.

Po­mimo szybkiego mar­szu, mu­sieli za­trzymać się na noc. Bra­enn wy­brała miej­sce bez­błęd­nie — na pa­górku, na który róż­nice tem­pe­ratur nio­sły po­dmu­chy cie­płego po­wie­trza. Spali na uschłych pa­pro­ciach, bar­dzo bli­sko sie­bie, zwy­cza­jem driad. W środku nocy Bra­enn ob­jęła go, przytuliła się mocno. I nic wię­cej. Objął ją. I nic wię­cej. Była driadą. Cho­dziło tylko o cie­pło.

O brza­sku, jesz­cze pra­wie po ciemku, wy­ru­szyli w dal­szą drogę.

 


Rozdział drugi [top]

 

Poko­ny­wali pas rza­dziej zale­sio­nych wzgórz, klu­cząc ko­tlin­kami, wy­peł­nio­nymi mgłą, idąc przez roz­ległe, tra­wia­ste po­lany, przez wia­tro­łomy.

Braenn po raz ko­lejny za­trzymała się, ro­zej­rzała. Sprawiała wra­żenie, jakby zgu­biła drogę, ale Ge­ralt wie­dział, że to nie­możliwe. Ko­rzy­sta­jąc jed­nak z prze­rwy w mar­szu, przy­siadł na zwalo­nym pniu.

I wtedy usły­szał krzyk. Cienki. Wy­soki. Roz­paczliwy.

Braenn przyklęk­nęła bły­ska­wicznie, wy­cią­gając z koł­czana jed­no­cze­śnie dwie strzały. Jedną chwyciła w zęby, drugą za­cze­piła o cię­ciwę, na­pięła łuk, ce­lując na ślepo, przez krzaki, na głos.

— Nie strzelaj! — krzyknął.

Prze­sko­czył przez pień, przedarł się przez zaro­śla.

Na nie­wiel­kiej pola­nie u pod­nóża ka­mie­ni­stego urwi­ska stała mała istotka w sza­rym ku­braczku przy­ci­śnięta ple­cami do pnia uschnię­tego grabu. Przed nią, o ja­kieś pięć kro­ków, coś poru­szało się po­woli, roz­gar­nia­jąc trawy. To coś miało około dwóch sążni dłu­gości i było ciemno­brą­zowe. W pierw­szej chwili Ge­ralt po­my­ślał, że to wąż. Ale spo­strzegł żółte, ru­chliwe, ha­czy­ko­wate od­nóża, pła­skie seg­menty dłu­giego tu­łowia i zo­rientował się, że to nie wąż. Że to coś znacznie gor­szego.

Przy­tu­lona do pnia istotka pi­snęła cienko. Ol­brzymi wij uniósł po­nad trawy dłu­gie, drgające czułki, łowił nimi za­pach i cie­pło.

— Nie ru­szaj się! — wrzasnął wiedźmin i tup­nął, by zwrócić na sie­bie uwagę sko­lo­pen­dro­morfa. Ale wij nie zare­ago­wał, jego czułki uchwyciły już woń bliż­szej ofiary. Po­twór poru­szył od­nó­żami, zwi­nął się eso­wato i ru­szył do przodu. Jego ja­skrawo­żółte łapy mi­gały wśród traw, równo, jak wio­sła ga­lery.

— Yghern! — krzyknęła Bra­enn.

Geralt dwoma su­sami wpadł na po­lanę, w biegu wy­szar­pując miecz z po­chwy na ple­cach, z roz­pędu, bio­drem, ude­rzył ska­mie­niałą pod drzewem istotkę, od­rzu­cając ją w bok, w krzaki je­żyn. Skolo­pen­dro­morf za­sze­leścił w tra­wie, zad­robił od­nó­żami i rzu­cił się na niego, uno­sząc przednie seg­menty, szczękając ocie­kają­cymi ja­dem klesz­czami. Ge­ralt za­tań­czył, prze­sko­czył przez pła­skie ciel­sko i z pół­obrotu rąb­nął mie­czem, mie­rząc w miększe miej­sce, po­mię­dzy pan­cerne płyty tu­łowia. Po­twór był jed­nak zbyt szybki, miecz ude­rzył w chi­ty­nową sko­rupę, nie prze­ci­nając jej — gruby dy­wan mchu za­mortyzo­wał ude­rze­nie. Ge­ralt od­sko­czył, ale nie dość zwinnie. Skolo­pen­dro­morf owi­nął tylną część ciel­ska wo­kół jego nóg, z po­tworną siłą. Wiedźmin upadł, prze­krę­cił się i spró­bo­wał wy­rwać. Bez­sku­tecz­nie.

Wij wy­giął się i ob­rócił, by do­się­gnąć go klesz­czami, przy czym gwałtow­nie za­dra­pał pazu­rami o drzewo, przewinął się po nim. W tym mo­men­cie nad głową Ge­ralta syk­nęła strzała, z trza­skiem prze­bija­jąc pan­cerz, przy­gważdża­jąc stwora do pnia. Wij zwi­nął się, zła­mał strzałę i uwolnił się, ale na­tychmiast ugo­dziły go dwa dal­sze poci­ski. Wiedźmin kop­nia­kiem od­rzu­cił od sie­bie trze­po­czący od­włok, od­turlał się w bok.

Braenn, klę­cząc, szyła z łuku w nie­prawdo­po­dob­nym tem­pie, pa­kując w sko­lo­pen­dro­morfa strzałę po strzale. Wij łamał brze­chwy i uwalniał się, ale ko­lejna strzała znowu przy­gważdżała go do pnia. Pła­ski, błysz­czący, ciemno­rudy łeb stwora kła­pał i szczękał klesz­czami przy miej­scach, gdzie tra­fiały groty, bez­myślnie usi­łując do­się­gnąć ra­nią­cego go wroga.

Geralt przy­sko­czył z boku i ciął mie­czem z sze­ro­kiego za­ma­chu, koń­cząc walkę jed­nym ude­rze­niem. Drzewo po­działało jak ka­tow­ski pień.

Braenn zbli­żyła się po­woli, z na­pię­tym łu­kiem, kop­nęła wi­jący się wśród traw, prze­bie­ra­jący od­nó­żami tu­łów, splu­nęła na niego.

— Dzięki — rzekł wiedźmin, miażdżąc ucięty łeb wija ude­rze­niami ob­casa.

— Ee?

— Urato­wa­łaś mi życie.

Driada spoj­rzała na niego. Nie było w tym spoj­rze­niu ani zro­zu­mie­nia, ani emo­cji.

— Yghern — po­wie­działa, trą­cając bu­tem skrę­ca­jące się ciel­sko. — Po­łamał mi szypy.

— Urato­wa­łaś życie i mnie, i tej małej dria­dzie — po­wtó­rzył Ge­ralt. — Psia­krew, gdzie ona jest?

Braenn zręcznie od­gar­nęła krzaki je­żyn, za­głę­biła ra­mię wśród kol­cza­tych pę­dów.

— Ta­kem my­ślała — po­wie­działa, wy­cią­gając z chaszczy istotkę w sza­rym ku­braczku. — Obacz sam, Gwyn­ble­idd.

To nie była driada. Nie był to też elf, syl­fida, puk ani ni­zio­łek. To była naj­zwy­klej­sza w świecie ludzka dziew­czynka. W środku Bro­ki­lonu, naj­nie­zwy­klej­szym miej­scu dla zwy­kłych, ludz­kich dziew­czy­nek.

Miała jasne, my­sio­po­pie­late włosy i wiel­kie, ja­do­wicie zie­lone oczy. Nie mo­gła mieć wię­cej niż dzie­sięć lat.

— Kim jesteś? — spy­tał. — Skąd się tu wzięłaś?

Nie od­po­wie­działa. Gdzie ja ją już wi­działem, po­my­ślał. Gdzieś już ją wi­działem. Ją lub ko­goś bar­dzo do niej po­dob­nego.

— Nie bój się — po­wie­dział nie­pew­nie.

— Nie boję się — burknęła nie­wy­raź­nie. Naj­wi­doczniej miała katar.

— Dyr­dajmy stąd — ode­zwała się nagle Bra­enn, roz­glą­dając się do­okoła. — Gdzie jest jeden yghern, wraz pa­trzeć dru­giego. A ja już mało szy­pów mam.

Dziew­czynka spoj­rzała na nią, otworzyła usta, otarła bu­zię wierzchem dłoni, roz­ma­zując kurz.

— Kim ty, do dia­bła, jesteś? — po­wtó­rzył Ge­ralt, po­chy­lając się. — Co ro­bisz w... W tym lesie? Jak się tu do­stałaś?

Dziew­czynka opu­ściła głowę i po­cią­gnęła za­kata­rzo­nym no­sem.

— Ogłuchłaś? Kim jesteś, py­tam? Jak się na­zy­wasz?

— Ciri — smarknęła.

Geralt od­wró­cił się. Bra­enn, oglą­dając łuk, ły­pała okiem na niego.

— Słu­chaj, Bra­enn...

— Czego?

— Czy to możliwe... Czy to możliwe, żeby ona... ucie­kła wam z Duén Ca­nell?

— Ee?

— Nie uda­waj kre­tynki — zde­ner­wo­wał się. — Wiem, że po­ry­wa­cie dziew­czynki. A ty sama, co, z nieba spa­dłaś do Bro­ki­lonu? Py­tam, czy to możliwe...

— Nie — ucięła driada. — Nig­dym jej na oczy nie wi­działa.

Geralt przyjrzał się dziew­czynce. Jej po­pie­lato­szare włosy były po­tar­gane, pełne igli­wia i list­ków, ale pachniały czy­sto­ścią, nie dy­mem, nie oborą ani tłuszczem. Ręce, choć nie­prawdo­po­dob­nie brudne, były małe i de­li­katne, bez szram i odci­sków. Chłopięce ubranie, ku­bra­czek z czerwo­nym kap­tur­kiem, jakie no­siła, na nic nie wskazy­wało, ale wy­sokie bu­ciki zro­bione były z miękkiej, dro­giej, cie­lęcej skóry. Nie, z pew­no­ścią nie było to wiej­skie dziecko. Fre­ixe­net, po­my­ślał nagle wiedźmin. To jej szu­kał Fre­ixe­net. Za nią po­szedł do Bro­ki­lonu.

— Skąd jesteś, py­tam, smarkulo?

— Jak mó­wisz do mnie! — dziew­czynka hardo za­darła głowę i tupnęła nóżką. Miękki mech zu­peł­nie ze­psuł efekt tego tup­nię­cia.

— Ha — po­wie­dział wiedźmin i uśmiech­nął się. — W sa­mej rze­czy, księż­niczka. Przy­najmniej w mo­wie, bo wy­gląd nik­czemny. Je­steś z Ver­den, prawda? Wiesz, że cię szu­kają? Nie martw się, od­sta­wię cię do domu. Słu­chaj, Bra­enn...

Gdy od­wró­cił głowę, dziew­czynka bły­ska­wicznie za­krę­ciła się na pię­cie i pu­ściła bie­giem przez las, po ła­god­nym zbo­czu wzgórza.

— Blo­ede turd! — wrzasnęła driada, się­gając do koł­czana. — Ca­emm 'ere!

Dziew­czynka, po­ty­kając się, pę­dziła na oślep przez las, trzeszcząc wśród su­chych ga­łęzi.

— Stój! — krzyknął Ge­ralt. — Do­kąd, za­raza!

Braenn bły­ska­wicznie na­pięła łuk. Strzała za­sy­czała ja­do­wicie, mknąc po pła­skiej para­boli, grot ze stu­ko­tem wbił się w pień, nie­led­wie mu­ska­jąc włosy dziew­czynki. Mała sku­liła się i przypadła do ziemi.

— Ty cho­lerna idiotko — syk­nął wiedźmin, zbli­żając się do driady. Bra­enn zwinnie wy­cią­gnęła z koł­czanu na­stępną strzałę. — Mo­głaś ją zabić!

— Tu jest Bro­kilon — po­wie­działa hardo.

A to jest dziecko!

— No to co?

Spoj­rzał na brze­chwę strzały. Były na niej prę­go­wane pióra z lo­tek kury ba­żanta bar­wione na żółto w wy­wa­rze z kory. Nie po­wie­dział ani słowa. Od­wró­cił się i szybko po­szedł w las.

Dziew­czynka le­żała pod drzewem, sku­lona, ostrożnie uno­sząc głowę i pa­trząc na strzałę tkwiącą w pniu. Usłyszała jego kroki i po­de­rwała się, ale do­padł jej w krót­kim skoku, chwycił za czerwony kap­turek ku­braczka. Od­wró­ciła głowę i spoj­rzała na niego, po­tem na rękę, trzyma­jącą kap­turek. Pu­ścił ją.

— Dla­czego ucie­kałaś?

— Nic ci do tego — smarknęła. — Zo­staw mnie w spo­koju, ty... ty...

— Głupi ba­cho­rze — syk­nął wściekle. — Tu jest Bro­kilon. Mało ci było wija? Sama nie do­ży­jesz w tym lesie do rana. Jesz­cze tego nie po­jęłaś?

— Nie do­tykaj mnie! — roz­darła się. — Ty pa­chołku, ty! Je­stem księż­niczką, nie myśl sobie!

— Je­steś głu­pią smarkulą.

— Je­stem księż­niczką!

— Księż­niczki nie łażą same po lesie. Księż­niczki mają czy­ste nosy.

— Głowę ci każę ściąć! I jej też! — dziew­czynka otarła nos dło­nią i wrogo spoj­rzała na pod­cho­dzącą driadę. Bra­enn par­sk­nęła śmiechem.

— No, do­brze, dość tych wrzasków — prze­rwał wiedźmin. — Dla­czego ucie­kałaś, księż­niczko? I do­kąd? Czego się zlę­kłaś?

Mil­czała, po­cią­gając no­sem.

— Do­brze, jak chcesz — mru­gnął do driady — My idziemy. Chcesz zo­stać sama w le­sie, twoja wola. Ale na drugi raz, gdy do­pad­nie cię yghern, nie wrzeszcz. Księż­nicz­kom to nie przy­stoi. Księż­niczki umierają na­wet nie pi­snąwszy, wy­tarł­szy uprzednio nosy do czy­sta. Idziemy, Bra­enn. Że­gnaj, wa­sza wy­so­kość.

— Za... za­cze­kaj.

— Aha?

— Pójdę z wami.

— Za­szczyceni­śmy wielce. Prawda, Bra­enn?

— Ale nie za­pro­wa­dzisz mnie znowu do Ki­strina? Przy­rze­kasz?

— Kto to jest... — za­czął. — Ach, psia­krew Ki­strin. Książę Ki­strin? Syn króla Ervylla z Ver­den?

Dziew­czynka wy­dęła małe usteczka, smarknęła i od­wró­ciła głowę.

— Dość tych igrów — ode­zwała się po­nuro Bra­enn. — Idziem.

— Za­raz, zaraz — wiedźmin wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał na driadę z góry — Plany ule­gają pew­nej zmianie, moja śliczna łucz­niczko.

— Ee? — Bra­enn unio­sła brwi.

— Pani Ei­thné za­czeka. Mu­szę od­pro­wa­dzić tę małą do domu. Do Ver­den.

Driada zmrużyła oczy i się­gnęła do koł­czana.

— Ni­kaj nie pój­dziesz. Ani ona.

Wiedźmin uśmiech­nął się pa­skudnie.

— Uważaj, Bra­enn — po­wie­dział. — Ja nie je­stem szczenia­kiem, któ­remu wczoraj wpa­ko­wa­łaś strzałę w oko z za­sadzki. Ja umiem się bro­nić.

— Blo­ede arss! — syk­nęła, uno­sząc łuk. — Idziesz do Duén Ca­nell, ona takoż! Nie do Ver­den!

— Nie! Nie do Ver­den! — po­pie­lato­włosa dzie­wuszka przypadła do driady, przy­ci­snęła się do jej szczupłego uda. — Idę z tobą! A on niech sobie idzie sam do Ver­den, do głu­piego Ki­strina, jeśli tak chce!

Braenn na­wet nie spoj­rzała na nią, nie spuszczała oka z Ge­ralta. Ale opu­ściła łuk.

— Ess turd! — splu­nęła mu pod nogi. — Ano! A idź, gdzie cię oczy po­niosą! Oba­czym, czy zdo­łasz. Zdech­niesz, nim wyj­dziesz z Bro­ki­lonu.

Ma ra­cję, po­my­ślał Ge­ralt. Nie mam szans. Bez niej ani nie wyjdę z Bro­ki­lonu, ani nie dotrę do Duén Ca­nell. Trudno, zo­ba­czymy. Może uda się wy­per­swa­do­wać Ei­thné...

— No, Bra­enn — po­wie­dział po­jed­naw­czo, uśmiech­nął się. — Nie wściekaj się, ślicz­notko. Do­brze, niech bę­dzie po two­jemu. Idziemy wszyscy do Duén Ca­nell. Do pani Ei­thné.

Driada burknęła coś pod no­sem, zdjęła strzałę z cię­ciwy.

W drogę tedy — po­wie­działa, po­pra­wia­jąc opa­skę na wło­sach. — Dość się czasu zwlekło.

— Oooj... — jęk­nęła dziew­czynka, ro­biąc krok.

— Czego tam?

— Coś mi się stało... W nogę.

— Za­cze­kaj, Bra­enn! Chodź, smarkulo, we­zmę cię na ba­rana.

Była cie­plutka i pachniała jak mo­kry wró­bel.

— Jak masz na imię, księż­niczko? Za­po­mniałem.

— Ciri.

A twoje wło­ści, gdzie leżą, jeśli wolno spy­tać?

— Nie po­wiem ci — burknęła. — Nie po­wiem i już.

— Prze­żyję. Nie wierć się i nie smarkaj mi nad uchem. Co ro­biłaś w Bro­kilo­nie? Zgu­biłaś się? Za­błą­dzi­łaś?

— Aku­rat! Ja nigdy nie błą­dzę.

— Nie wierć się. Uciekłaś od Ki­strina? Z zamku Na­strog? Przed czy po ślu­bie?

— Skąd wiesz? — smarknęła przejęta.

— Je­stem nie­sa­mo­wicie mą­dry. Dla­czego ucie­kałaś aku­rat do Bro­ki­lonu? Nie było bez­pieczniej­szych kie­run­ków?

— Głupi koń po­niósł.

— Łżesz, księż­niczko. Przy two­jej po­stu­rze mo­gła­byś do­siąść naj­wy­żej kota. I to ła­god­nego.

— To Marck je­chał. Giermek ryce­rza Voymira. A w lesie koń się wy­walił i zła­mał nogę. I po­gu­bili­śmy się.

— Mó­wiłaś, że ci się to nie zda­rza.

— To on za­błą­dził, nie ja. Była mgła. I po­gu­bili­śmy się.

Pogu­bili­ście się, po­my­ślał Ge­ralt. Biedny giermek ryce­rza Voymira, który miał nie­szczęście na­dziać się na Bra­enn i jej to­wa­rzyszki. Szczeniak, nie wie­dzący za­pewne, co to ko­bieta, po­maga w ucieczce zie­lo­no­okiej smarkuli, bo na­słu­chał się ry­cer­skich opo­wie­ści o dziewi­cach zmu­sza­nych do mał­żeń­stwa. Po­maga jej uciec, po to, by paść od strzały far­bo­wa­nej driady, która za­pewne nie wie, co to męż­czy­zna. Ale już umie za­bijać.

— Py­tałem, zwiałaś z zamku Na­strog przed ślu­bem czy po ślu­bie?

— Zwiałam i już, co ci do tego — za­bur­czała. — Babka po­wie­działa, że mam tam je­chać i po­znać go. Tego Ki­strina. Tylko po­znać. A ten jego oj­ciec, ten brzu­cha­sty król...

— Ervyll.

— ...od razu ślub i ślub. A ja jego nie chcę. Tego Ki­strina. Babka po­wie­działa...

— Taki ci wstrętny książę Ki­strin?

— Nie chcę go — oświad­czyła hardo Ciri, po­cią­gając no­sem, w któ­rym grało aż miło. — Jest gruby, głupi i brzydko pachnie mu z buzi. Za­nim tam poje­cha­łam, po­ka­zali mi obra­zek, a na ob­razku on gruby nie był. Nie chcę ta­kiego męża. W ogóle nie chcę męża.

— Ciri — rzekł wiedźmin nie­pew­nie. — Ki­strin jest jesz­cze dzieckiem, tak jak i ty. Za parę lat może być z niego cał­kiem przy­stojny mło­dzian.

— To niech mi przy­ślą drugi obra­zek, za parę lat — prychnęła. — I jemu też. Bo po­wie­dział mi, że na ob­razku, który jemu po­ka­zali, ja by­łam dużo ład­niej­sza. I przy­znał się, że ko­cha Alvinę, damę dworu, i chce być jej ryce­rzem. Wi­dzisz? On mnie nie chce i ja jego nie chcę. To po co ślub?

— Ciri — mruknął wiedźmin. — On jest księ­ciem, a ty księż­niczką. Książęta i księż­niczki tak wła­śnie się żenią, nie ina­czej. Taki jest zwy­czaj.

— Mó­wisz jak wszyscy. My­ślisz, że je­śli je­stem mała, to można mi na­kła­mać.

— Nie kła­mię.

— Kła­miesz.

Geralt za­milkł. Bra­enn, idąca przed nimi, obej­rzała się, za­pewne zdzi­wiona ci­szą. Wzru­szywszy ra­mio­nami, pod­jęła marsz.

— Do­kąd my idziemy? — ode­zwała się po­nuro Ciri. — Chcę wie­dzieć!

Geralt mil­czał.

— Od­po­wia­daj, jak cię py­tają! — rze­kła groźnie, po­pie­rając roz­kaz gło­śnym smarknię­ciem. — Czy wiesz, kto... Kto na tobie sie­dzi?

Nie za­rea­go­wał.

— Bo ugryzę cię w ucho! — wrzasnęła.

Wiedźmin miał do­syć. Ścią­gnął dziew­czynkę z karku i po­sta­wił na ziemi.

— Słu­chaj no, smarkulo — po­wie­dział ostro, mo­cując się z klamrą pasa. — Za­raz przełożę cię przez ko­lano, ścią­gnę gacie i dam po tyłku rze­mie­niem. Nikt mnie przed tym nie po­wstrzyma, bo tu nie kró­lew­ski dwór, a ja nie je­stem twoim dwo­ra­kiem ani sługą. Za­raz po­ża­łu­jesz, że nie zo­stałaś w Na­strogu. Za­raz zo­ba­czysz, że jed­nak lepiej być księżną niż za­gu­bio­nym w le­sie usmarkań­cem. Bo księżnej, i owszem, wolno za­cho­wy­wać się nie­zno­śnie. Księżnej na­wet wtedy nikt nie leje w tyłek rze­mie­niem, co naj­wy­żej książę pan, oso­bi­ście.

Ciri skur­czyła się i kil­ka­krot­nie po­cią­gnęła no­sem. Bra­enn, oparta o drzewo, bez­na­miętnie przyglą­dała się.

— No jak? — spy­tał wiedźmin, owi­jając pas wo­kół na­pięstka. — Bę­dziemy już za­cho­wy­wać się god­nie i po­wściągli­wie? Je­żeli nie, przy­stą­pimy do łoje­nia za­dka jej wy­so­kości. No? Tak czy nie?

Dziew­czynka za­chli­pała i po­cią­gnęła no­sem, po czym skwapli­wie po­ki­wała głową.

— Bę­dziesz grzeczna, księż­niczko?

— Będę — burknęła.

— Ćma wnet bę­dzie — ode­zwała się driada. — Dyr­dajmy, Gwyn­ble­idd.

Las zrzedł. Szli przez piaszczy­ste młodniaki, przez wrzoso­wi­ska, przez za­snute mgłą łąki, na któ­rych pasły się stada jeleni. Ro­biło się chłodniej.

— Szla­chetny pa­nie... — ode­zwała się Ciri po dłu­gim, dłu­gim mil­cze­niu.

— Na­zy­wam się Ge­ralt. O co cho­dzi?

— Je­stem okro­pecznie głodna.

— Za­raz się za­trzy­mamy. Wkrótce zmierzch.

— Nie wy­trzymam — za­chli­piała. — Nic nie ja­dłam od...

— Nie maż się — się­gnął do sa­kwy, wy­cią­gnął ka­wał sło­niny, mały krą­żek sera i dwa jabłka. — Masz.

— Co to jest, to żółte?

— Sło­nina.

— Tego jeść nie będę — burknęła.

— Świetnie się składa — rzekł nie­wy­raź­nie, pa­kując sło­ninę do ust. — Zjedz ser. I jabłko. Jedno.

— Dla­czego jedno?

— Nie wierć się. Zjedz oba.

— Ge­ralt?

— Mhm?

— Dziękuję.

— Nie ma za co. Jedz na zdrowie.

— Ja nie... Nie za to. Za to też, ale... Urato­wa­łeś mnie przed tą sto­nogą... Brrr... O mało nie umarłam ze stra­chu...

O mało nie umarłaś — po­twierdził po­waż­nie. O mało nie umarłaś w wy­jąt­kowo bole­sny i pa­skudny spo­sób, po­my­ślał. — A dzię­ko­wać po­win­naś Bra­enn.

— Kim ona jest?

— Driadą.

— Dzi­wo­żoną?

— Tak.

— To ona nas... One po­ry­wają dzieci! Ona nas po­rwała? Eee, ty prze­cież nie jesteś mały. A czemu ona tak dziwnie mówi?

— Mówi, jak mówi, to nie­ważne. Ważne jest, jak strzela. Nie za­po­mnij jej po­dzię­ko­wać, gdy się za­trzy­mamy.

— Nie za­po­mnę — smarknęła.

— Nie wierć się, księż­niczko, przy­szła księżno Ver­den.

— Nie będę — burknęła — żadną księżną.

— Do­brze, do­brze. Nie bę­dziesz księżną. Zo­sta­niesz cho­mi­kiem i za­mieszkasz w norce.

— Nie­prawda! Ty nic nie wiesz!

— Nie piszcz mi nad uchem. I nie za­po­mi­naj o rze­mie­niu!

— Nie będę księżną. Będę...

— No? Czym?

— To jest ta­jem­nica.

— Ach, tak, ta­jem­nica. Świetnie — uniósł głowę. — Co się stało, Bra­enn?

Driada, za­trzy­mawszy się, wzruszyła ra­mio­nami, po­pa­trzyła w niebo.

— Ustałam — rze­kła miękko. — I tyś pew­nie ustał, nio­sąc ją, Gwyn­ble­idd. Tu sta­niemy. Ćma wraz.

 


Rozdział trzeci [top]

 

— Ciri?

— Mhm? — po­cią­gnęła no­sem dziew­czynka, sze­lesz­cząc ga­łąz­kami, na któ­rych le­żała.

— Nie zimno ci?

— Nie — wes­tchnęła. — Dzi­siaj jest cie­pło. Wczoraj... Wczoraj to okro­pecznie zmarzłam, ojej.

— Dziw — ode­zwała się Bra­enn, roz­luź­nia­jąc rze­mie­nie dłu­gich, miękkich bu­tów. — Ty­cia kru­szynka, a za­szła tyli szmat lasu. I przez czaty prze­szła, przez młakę, przez gę­stwę. Krzepka, zdrowa i dzielna. Za­prawdę, nada się... Nada się nam.

Geralt szybko rzu­cił okiem na driadę, na jej błyszczące w pół­mroku oczy Bra­enn oparła się ple­cami o drzewo, zdjęła opa­skę, roz­rzu­ciła włosy szarpnię­ciem głowy.

— We­szła do Bro­ki­lonu — mruknęła, uprzedza­jąc ko­mentarz. — Jest nasza, Gwyn­ble­idd. Idziem do Duén Ca­nell.

— Pani Ei­thné zde­cy­duje — od­rzekł cierpko. Ale wie­dział, że Bra­enn miała rację.

Szkoda, po­my­ślał, pa­trząc na wier­cącą się na zie­lo­nym po­sła­niu dziew­czynkę. Taki re­zo­lutny skrzat. Gdzie ja ją już wi­działem? Nie­ważne. Ale szkoda. Świat jest taki wielki i taki piękny. A jej światem bę­dzie już Bro­kilon, do końca jej dni. Być może, nie­wielu dni. Może tylko do dnia, gdy zwali się mię­dzy pa­pro­cie, wśród krzyku i świ­stu strzał, wal­cząc w tej bez­sen­sow­nej woj­nie o las, po stro­nie tych, które mu­szą prze­grać. Mu­szą. Wcze­śniej czy póź­niej.

— Ciri?

— Aha?

— Gdzie mieszkają twoi ro­dzice?

— Nie mam ro­dzi­ców — po­cią­gnęła no­sem. — Uto­nęli w mo­rzu, jak by­łam ma­lutka.

Tak, po­my­ślał, to wy­ja­śnia wiele. Księż­niczka, dziecko nie żyją­cej ksią­żęcej pary. Kto wie, czy nie trze­cia córka po czte­rech sy­nach. Tytuł w praktyce zna­czący mniej od ty­tułu szambe­lana czy ko­niu­szego. Krę­cące się przy dwo­rze po­pie­lato­włose i zie­lo­no­okie coś, co trzeba jak naj­prę­dzej wy­pchnąć, wy­dać za mąż. Jak naj­prę­dzej, za­nim doj­rzeje i sta­nie się małą ko­bietą, groźbą skandalu, me­za­liansu czy ince­stu, o jaki nie­trudno we wspólnej zam­ko­wej sy­pialni.

Jej ucieczka nie dzi­wiła wiedź­mina. Spotykał już wie­lo­krot­nie księż­niczki, a na­wet kró­lewny, włó­czące się z tru­pami wę­drownych akto­rów i szczęśliwe, że zdo­łały zbiec przed zgrzybia­łym, ale wciąż spra­gnionym po­tomka kró­lem. Wi­dy­wał kró­lewi­czów, przedkła­dają­cych nie­pewny los na­jem­nika nad upa­trzoną przez ojca ku­lawą czy ospowatą kró­lewnę, któ­rej zasu­szone lub wąt­pliwe dzie­wictwo miało być ceną soju­szu i dy­na­stycznej koli­gacji.

Poło­żył się obok dziew­czynki, okrył ją swoją kurtką.

— Śpij — po­wie­dział. — Śpij, mała sie­rotko.

— Aku­rat! — za­bur­czała. — Je­stem księż­niczką, a nie sie­rotką. I mam babkę. Moja babka jest kró­lową, nie myśl sobie. Jak jej po­wiem, że chciałeś mnie zbić pa­sem, moja babka każe ci ściąć głowę, zo­ba­czysz.

— Po­tworne! Ciri, miej litość!

— Aku­rat!

— Je­steś prze­cież do­brą dziew­czynką. Uci­nanie głowy okropnie boli. Prawda, że nic nie po­wiesz?

— Po­wiem.

— Ciri.

— Po­wiem, po­wiem, po­wiem! Bo­isz się, co?

— Strasznie. Wiesz, Ciri, jak człowie­kowi utną głowę, to można od tego umrzeć.

— Na­śmiewasz się?

— Gdzież­bym śmiał.

— Jesz­cze ci mina zrzednie, zo­ba­czysz. Z moją babką nie ma żar­tów, jak tup­nie nogą, to naj­więksi woje i ry­cerze klę­kają przed nią, sama wi­działam. A jak któ­ryś jest nie­po­słuszny, to ciach, i głowy nie ma.

— Straszne. Ciri?

— Ehe?

— Chyba utną ci głowę.

— Mnie?

— Ja­sne. Prze­cież to twoja babka-kró­lowa uzgodniła mał­żeń­stwo z Ki­stri­nem i wy­słała cię do Ver­den, do Na­stroga. By­łaś nie­po­słuszna. Jak tylko wró­cisz... Ciach! I głowy nie ma.

Dziew­czynka za­mil­kła, prze­stała się na­wet wier­cić. Sły­szał, jak cmoka, przygry­zając dolną wargę ząb­kami, jak po­ciąga za­kata­rzo­nym no­sem.

— Nie­prawda — po­wie­działa. — Babka nie po­zwoli uciąć mi głowy, bo... Bo to moja babka, no nie? Eee, naj­wy­żej do­stanę...

— Aha — za­śmiał się Ge­ralt. — Z babką żar­tów nie ma? By­wała już w ro­bocie rózga, co?

Ciri par­sk­nęła gniewnie.

— Wiesz co? — po­wie­dział. — Po­wiemy two­jej babce, że ja już cię sprałem, a dwa razy za tę samą winę karać nie wolno. Umowa stoi?

— Chyba nie­mą­dry jesteś! — Ciri unio­sła się na łok­ciach, sze­lesz­cząc ga­łąz­kami. — Jak babka usły­szy, że mnie zbi­łeś, to głowę ci utną jak nic!

A więc jed­nak żal ci mo­jej głowy?

Dziew­czynka za­mil­kła, znowu po­cią­gnęła no­sem.

— Ge­ralt...

— Co, Ciri?

— Babka wie, że mu­szę wró­cić. Nie mogę być żadną księżną ani żoną tego głu­piego Ki­strina. Mu­szę wró­cić, i już.

Musisz, po­my­ślał. Nie­stety, nie za­leży to ani od cie­bie ani od two­jej babki. Za­leży to od hu­moru starej Ei­thné. I od mo­ich umiejęt­ności prze­ko­ny­wa­nia.

— Babka to wie — cią­gnęła Ciri. — Bo ja... Ge­ralt, przy­się­gnij, że ni­komu nie po­wiesz. To straszna ta­jem­nica. Okro­peczna, mó­wię ci. Przy­się­gnij.

— Przy­się­gam.

— No, to ci po­wiem. Moja mama była cza­row­nicą, nie myśl sobie. I mój tata też był za­cza­ro­wany. To wszystko opo­wie­działa mi jedna nia­nia, a jak babka się o tym do­wie­działa, to była straszna awantura. Bo ja je­stem prze­zna­czona, wiesz?

— Do czego?

— Nie wiem — rze­kła Ciri z przeję­ciem. — Ale je­stem prze­zna­czona. Tak mó­wiła nia­nia. A babka po­wie­działa, że nie po­zwoli, że prę­dzej cały chor­rel... chor­rerny za­mek za­wali się. Ro­zu­miesz? A nia­nia po­wie­działa, że na prze­zna­cze­nie to choćby nie wiem co, nic nie po­może. Ha! A po­tem nia­nia się po­pła­kała, a babka wrzesz­czała. Wi­dzisz? Je­stem prze­zna­czona. Nie będę żoną głu­piego Ki­strina. Ge­ralt?

— Śpij — ziewnął, aż za­trzesz­czała żu­chwa. — Śpij, Ciri.

— Opo­wiedz mi bajkę.

— Co?

— Bajkę mi opo­wiedz — fuk­nęła. — Jak mam spać bez bajki? Eee tam!

— Nie znam, psia­krew, żad­nej bajki. Śpij.

— Nie kłam. Bo znasz. Jak byłeś mały, to co, nikt ci nie opo­wia­dał bajek? Z czego się śmiejesz?

Z ni­czego. Coś sobie przypo­mniałem.

— Aha! Wi­dzisz. No, to opo­wiedz.

— Co?

— Bajkę.

Za­śmiał się znowu, podłożył ręce pod głowę, pa­trząc na gwiazdy, mru­ga­jące zza ga­łęzi nad ich gło­wami.

— Był sobie pew­nego razu... kot — za­czął. — Taki zwy­kły, prę­go­waty my­szo­łowca. I pew­nego razu ten kot po­szedł sobie, sam jeden, na da­leką wy­prawę do strasz­nego, ciemnego lasu. Szedł... Szedł... Szedł...

— Nie myśl sobie — mruknęła Ciri, przytula­jąc się do niego — że zasnę, za­nim on doj­dzie.

— Ci­cho, smarkulo. Tak... Szedł, szedł, aż na­po­tkał lisa. Ru­dego lisa.

Braenn wes­tchnęła i poło­żyła się obok wiedź­mina, z dru­giej strony, też przytula­jąc się lekko.

— No — Ciri po­cią­gnęła no­sem. — Opowia­daj, co było dalej.

— Po­pa­trzył lis na kota. Ktoś ty, pyta. Je­stem kot, od­po­wie­dział na to kot. Ha, po­wiada lis, a nie boisz się, kocie, ła­zić sam po lesie? A jak bę­dzie król je­chał na łowy, to co? Z psami, z osaczni­kami, na ko­niach? Po­wia­dam ci, kocie, mówi lis, łowy to straszna bieda dla ta­kich, jak ty i ja. Ty masz futro, ja mam futro, łowcy nigdy nie da­rują ta­kim jak my, bo łowcy mają na­rze­czone i ko­chanki, a tym łapy mar­zną i szyje, to i robią z nas koł­nie­rze i mufki dla tych dzi­wek do no­sze­nia.

— Co to są mufki? — spy­tała Ciri.

— Nie prze­ry­waj. I do­dał lis: Ja, kocie, umiem ich prze­chy­trzyć, mam na tych my­śli­wych ty­siąc dwieście osiem­dzie­siąt sześć spo­so­bów, taki je­stem prze­bie­gły. A ty, kocie, ile masz spo­so­bów na łow­ców?

— Och, jaka to ładna bajka — po­wie­działa Ciri, przytula­jąc się do wiedź­mina jesz­cze moc­niej. — Opowia­daj, co kot?

— Aha — szepnęła z dru­giej strony Bra­enn. — Co kot? Wiedźmin od­wró­cił głowę. Oczy driady błyszczały, usta miała pół­otwarte i prze­su­wała po nich języ­kiem. Jasne, po­my­ślał. Małe driady spra­gnione są bajek. Tak, jak mali wiedź­mini. Bo i jed­nym, i dru­gim rzadko kto opo­wiada bajki przed za­śnię­ciem. Małe driady usy­piają wsłu­chane w szum drzew. Mali wiedź­mini usy­piają wsłuchani w ból mię­śni. Nam też świeciły się oczy, tak jak Bra­enn, gdy słu­cha­liśmy bajki Ve­se­mira, tam, w Kaer Mor­hen. Ależ to było dawno... Tak dawno...

— No — znie­cier­pli­wiła się Ciri. — Co dalej?

A kot na to: Ja, lisie, nie mam żad­nych spo­so­bów. Ja umiem tylko jedno — hyc na drzewo. To po­winno wy­star­czyć, prawda? Lis w śmiech. Ech, mówi, ależ z cie­bie głu­pek. Za­dzie­raj twój prę­go­waty ogon i zmy­kaj stąd, zgi­niesz tu, jeśli cię łowcy osa­czą. I nagle, ni z tego ni z owego, jak nie za­grają rogi! I wy­sko­czyli z krza­ków my­śliwi, zo­ba­czyli kota i lisa, i na nich!

— Ojej! — smarknęła Ciri, a driada po­ru­szyła się gwałtow­nie.

— Ci­cho. I na nich, wrzesz­cząc, da­lejże, obe­drzeć ich ze skóry! Na mufki ich, na mufki! I po­szczuli psami lisa i kota. A kot hyc na drzewo, po ko­ciemu. Na sam czu­bek. A psy lisa cap! Za­nim ru­dzielec zdą­żył użyć któ­re­go­kol­wiek ze swych chy­trych spo­so­bów, już był z niego koł­nierz. A kot z czubka drzewa na­miauczał i na­par­skał na my­śli­wych, a oni nic mu nie mo­gli zro­bić, bo drzewo było wy­sokie jak cho­lera. Po­stali na dole, po­klęli, na czym świat stoi, ale mu­sieli odejść z ni­czym. A wówczas kot zlazł z drzewa i spo­koj­nie wró­cił do domu.

I co dalej?

— Nic. To ko­niec.

A mo­rał? — spy­tała Ciri. — Bajki mają mo­rały, no nie?

— Ee? — ode­zwała się Bra­enn, przytula­jąc się moc­niej do Ge­ralta. — Co to mo­rał?

— Do­bra bajka ma mo­rał, a zła nie ma mo­rału — rze­kła Ciri z prze­ko­na­niem, po­cią­gając no­sem.

— Ta była do­bra — zie­wnęła driada. — Tedy ma, co ma mieć. Trza było, kru­szynko, przed yghernem na drzewo, jak ów umny ko­cur. Nie du­mać, jeno aby wraz na drzewo. Ot, cała mą­drość. Prze­żyć. Nie dać się.

Geralt za­śmiał się cicho.

— Nie było drzew w zam­ko­wym parku, Ciri? W Na­strogu? Za­miast do Bro­ki­lonu, mo­głaś wleźć na drzewo i sie­dzieć tam, na sa­mym czubku, do­póki Ki­stri­nowi nie prze­szłaby ochota do że­niaczki.

— Na­śmiewasz się?

— Aha.

— To wiesz, co? Nie cier­pię cię.

— To straszne. Ciri, ugo­dzi­łaś mnie w samo serce.

— Wiem — przytak­nęła po­waż­nie, po­cią­gając no­sem, po czym przytuliła się do niego mocno.

— Śpij do­brze, Ciri — mruknął, wdy­cha­jąc jej miły, wró­bli za­pach. — Śpij do­brze. Do­bra­noc, Bra­enn.

— Deá­rme, Gwyn­ble­idd.

Nad ich gło­wami Bro­kilon szu­miał mi­liar­dem ga­łęzi i set­kami mi­liar­dów liści.

 


Rozdział czwarty [top]

 

Na­stęp­nego dnia do­tarli do Drzew. Bra­enn uklę­kła, po­chy­liła głowę. Ge­ralt czuł, że po­wi­nien zro­bić to samo. Ciri wes­tchnęła z po­dziwu.

Drzewa — głównie dęby, cisy i hi­kory — miały po kil­ka­na­ście sążni w ob­wo­dzie. Nie spo­sób było oce­nić, jak wy­soko się­gały ich ko­rony. Miejsca, gdzie po­tężne, po­wy­gi­nane ko­rze­nie prze­cho­dziły w równy pień, znaj­do­wały się jed­nak wy­soko po­nad ich gło­wami. Mo­gli iść szybciej — ol­brzymy rosły rzadko, a w ich cie­niu nie utrzymała się żadna inna ro­ślin­ność — był tylko dy­wan bu­twieją­cych liści.

Mogli iść szybciej. Ale szli wolno. Ci­cho. Schyliw­szy głowy. Byli tu, wśród Drzew, mali, nie­ważni, nie­istotni. Nie li­czący się. Na­wet Ciri za­cho­wała ciszę — nie od­zy­wała się bli­sko pół go­dziny.

A po go­dzi­nie mar­szu mi­nęli pas Drzew, znowu za­głę­bili się w wą­wozy, w mo­kre bu­ko­winy.

Katar gnę­bił Ciri coraz moc­niej. Ge­ralt nie miał chu­s­teczki, ma­jąc zaś dość jej nie­ustannego po­cią­gania no­sem, na­uczył ją smarkać w palce. Dziew­czynce ogromnie się to spodobało. Pa­trząc na jej uśmieszek i błyszczące oczy, wiedźmin był głę­boko prze­ko­nany, że cie­szy się my­ślą, że wkrótce bę­dzie mo­gła popi­sać się nową sztuczką na dwo­rze, pod­czas uro­czy­stej uczty lub au­dien­cji za­mor­skiego am­ba­sa­dora.

Braenn za­trzymała się nagle, od­wró­ciła.

— Gwyn­ble­idd — po­wie­działa, od­mo­tując zie­loną chustkę okrę­coną wo­kół łok­cia. — Chodź. Za­wiążę ci oczy. Tak trzeba.

— Wiem.

— Będę cię wio­dła. Daj rękę.

— Nie — za­pro­te­sto­wała Ciri. — Ja go będę pro­wa­dziła. Do­brze, Bra­enn?

— Do­brze, kru­szynko.

— Ge­ralt?

— Aha?

— Co to zna­czy Gwyn... ble­idd?

— Biały Wilk. Tak na­zy­wają mnie driady.

— Uważaj, ko­rzeń. Nie po­tknij się! Na­zy­wają cię tak, bo masz białe włosy?

— Tak... Psia­krew!

— Prze­cież mó­wi­łam, że ko­rzeń.

Szli. Po­woli. Pod no­gami było śli­sko od opa­dłych liści. Po­czuł na twa­rzy cie­pło, blask słońca przedarł się przez za­sła­nia­jącą mu oczy chustkę.

— Och, Ge­ralt — usły­szał głos Ciri. — Tak tu pięk­nie... Szkoda, że nie mo­żesz wi­dzieć. Tyle tu kwiatów. I pta­ków. Sły­szysz, jak śpiewają? Och, ile tu ich jest. Mnóstwo. O, i wie­wiórki. Uważaj, bę­dziemy prze­cho­dzić przez rzeczkę, po ka­miennym mostku. Nie wpadnij do wody. Och, ile tu ry­bek! Pełno. Pły­wają w wo­dzie, wiesz? Tyle tu zwie­rzą­tek, ojej. Nig­dzie chyba tyle nie ma...

— Nig­dzie — mruknął. — Nig­dzie. Tu jest Bro­kilon.

— Co?

— Bro­kilon. Ostatnie Miejsce.

— Nie ro­zu­miem...

— Nikt nie ro­zu­mie. Nikt nie chce zro­zu­mieć.

 


Rozdział piąty [top]

 

— Zdejmij chustkę, Gwyn­ble­idd. Już można. Je­ste­śmy na miej­scu.

Braenn stała po ko­lana w gę­stym ko­biercu z mgły.

— Duén Ca­nell — wskazała ręką.

Duén Ca­nell, Miejsce Dębu. Serce Bro­ki­lonu.

Geralt był tu już kie­dyś. Dwukrot­nie. Ale nie opo­wia­dał o tym ni­komu. Nikt by nie uwierzył.

Ko­tlina za­mknięta ko­ro­nami wiel­kich, zie­lo­nych drzew. Ską­pana w mgłach i opa­rach biją­cych z ziemi, ze skał, gorą­cych źró­deł. Ko­tlina...

Meda­lion na jego szyi drgał lekko.

Ko­tlina ską­pana w magu. Duén Ca­nell. Serce Bro­ki­lonu.

Braenn pod­nio­sła głowę, po­pra­wiła koł­czan na ple­cach.

— Pój­dziem. Daj rączkę, kru­szynko.

Po­cząt­kowo ko­tlina zda­wała się wy­marła, opusz­czona. Nie na długo. Rozległ się gło­śny, mo­du­lo­wany gwizd, a po led­wie za­uwa­żal­nych stop­niach z hub, spi­ral­nie ota­cza­ją­cych naj­bliż­szy pień, zwinnie zsu­nęła się smu­kła, ciemno­włosa driada, ubrana, jak wszystkie, w ła­ciaty, ma­sku­jący strój.

— Ceád, Bra­enn.

— Ceád, Sirssa. Va'n vort meáth Eit­hné á?

— Neén, ae­fder — od­parła ciemno­włosa, mie­rząc wiedź­mina po­włó­czy­stym spoj­rze­niem. — Ess' ae'n Sidh?

Uśmiech­nęła się, bły­snęła bia­łymi zę­bami. Była nie­zwy­kle uro­dziwa, na­wet we­dług ludz­kich stan­dar­dów. Ge­ralt po­czuł się nie­pew­nie i głu­pio, świadom, że driada bez skrę­po­wa­nia tak­suje go.

— Neén — po­krę­ciła głową Bra­enn. — Ess' vatt'ghern, Gwyn­ble­idd, á váen meáth Eithné va, a'ss.

— Gwyn­ble­idd? — piękna driada skrzywiła wargi. — Blo­ede caé­rme! Aen'ne caen n'wedd vort! T'ess foile!

Braenn za­chi­cho­tała.

O co cho­dzi? — spy­tał wiedźmin, ro­biąc się zły.

— Nic — za­chi­cho­tała znowu Bra­enn. — Nic. Pójdźmy.

— Och — za­chwyciła się Ciri. — Spójrz, Ge­ralt, jakie śmieszne domki!

W głębi ko­tliny za­czy­nało się wła­ściwe Duén Ca­nell — „śmieszne domki”, przypo­mi­na­jące kształtem ol­brzymie kule je­mioły, oble­piały pnie i ko­nary drzew na róż­nej wy­so­kości, za­równo ni­sko, tuż nad zie­mią, jak i wy­soko, a na­wet bar­dzo wy­soko — pod sa­mymi ko­ro­nami. Ge­ralt do­strzegł też kilka więk­szych, na­ziemnych kon­strukcji, sza­ła­sów z po­splata­nych, wciąż po­kry­tych li­śćmi gałą­zek. Wi­dział ruch w otworach sa­dyb, ale sa­mych driad pra­wie nie było wi­dać. Było ich znacznie mniej niż wtedy, gdy był tu po­przednio.

— Ge­ralt — szepnęła Ciri. — Te domki ro­sną. Mają listki!

— Są z ży­wego drzewa — kiw­nął głową wiedźmin. — Tak wła­śnie mieszkają driady, tak bu­dują swoje domy. Żadna driada, nigdy, nie skrzywdzi drzewa, rą­biąc je czy pi­łując. One ko­chają drzewa. Po­trafią jed­nak sprawić, by gałę­zie rosły tak, by po­wstały domki.

— Śliczne. Chciała­bym mieć taki do­mek w na­szym parku.

Braenn za­trzymała się przed jed­nym z więk­szych sza­ła­sów.

— Wejdź, Gwyn­ble­idd — po­wie­działa. — Tutaj za­cze­kasz na panią Ei­thné. Va fáill, kru­szynko.

— Co?

— To było po­że­gna­nie, Ciri. Po­wie­działa: do wi­dze­nia.

— Ach. Do wi­dze­nia, Bra­enn.

Weszli. Wnętrze „domku” mi­go­tało, jak ka­lej­do­skop, od sło­necznych plam, prze­ci­śniętych i prze­sia­nych przez strukturę da­chu.

— Ge­ralt!

— Fre­ixe­net!

— Ży­jesz, niech mnie dia­bli! — ranny bły­snął zę­bami, uno­sząc się na po­sła­niu ze świer­czyny. Zo­ba­czył uczepioną uda wiedź­mina Ciri i oczy mu się roz­sze­rzyły, a ru­mie­niec ude­rzył na twarz.

— Ty mała cho­lero! — roz­darł się. — Ży­cia przez cie­bie o mało nie po­stra­da­łem! Och, masz ty szczęście, że wstać nie mogę, już ja bym ci skórę wy­gar­bo­wał!

Ciri wy­dęła usteczka.

— To już drugi — po­wie­działa, marszcząc śmiesznie nos — który chce mnie bić. Ja je­stem dziew­czynką, a dziew­czy­nek bić nie wolno!

— Już ja bym ci po­kazał... co wolno — roz­kaszlał się Fre­ixe­net. — Ty za­razo jedna! Ervyll tam od zmy­słów od­cho­dzi... Wici roz­syła, cały w stra­chu, że twoja babka ru­szy na niego z woj­skiem. Kto mu uwierzy, żeś sama zwiała? Wszyscy wie­dzą, jaki jest Ervyll i co lubi. Wszyscy my­ślą, że ci... coś zro­bił po pija­nemu, a po­tem kazał uto­pić w sta­wie! Wojna z Nil­fga­ar­dem wisi na wło­sku, a traktat i so­jusz z twoją babką dia­bli wzięli przez cie­bie! Wi­dzisz, co na­ro­biłaś?

— Nie pod­nie­caj się — ostrzegł wiedźmin — bo mo­żesz do­stać krwotoku. Jak się tu do­stałeś tak szybko?

— Li­cho wie, większość czasu by­łem bez du­cha. Wlały mi coś obrzy­dli­wego do gar­dła. Przemocą. Za­ci­snęły mi nos i... Taki wstyd, psia mać...

— Ży­jesz dzięki temu, co wlały ci do gar­dła. Przynio­sły cię tu?

— Wlo­kły na sa­niach. Py­tałem o cie­bie, nic nie mó­wiły. By­łem pe­wien, żeś do­stał strzałę. Tak nagle wtedy znik­nąłeś... A ty zdrów i cały, na­wet nie w pę­tach, a do tego, pro­szę, oca­liłeś księż­niczkę Ci­rillę... Niech mnie za­raza, ty ra­dzisz sobie wszędzie, Ge­ralt, zaw­sze spa­dasz na cztery łapy jak kot.

Wiedźmin uśmiech­nął się, nie od­po­wie­dział. Fre­ixe­net zaka­słał ciężko, od­wró­cił głowę, splu­nął ró­żową śliną.

— Ano — do­dał. — I to, że mnie nie do­koń­czyły, też ani chybi tyś sprawił. Znają cię, cho­lerne dzi­wo­żony Już drugi raz ra­tu­jesz mnie z opre­sji.

— Daj po­kój, ba­ronie.

Fre­ixe­net, stę­kając, spró­bo­wał usiąść, ale zre­zy­gno­wał.

— Gówno z mo­jej ba­ronii — sap­nął. — Ba­ro­nem by­łem w Hamm. Te­raz je­stem czymś w ro­dzaju wo­je­wody u Ervylla, w Ver­den. To zna­czy, by­łem. Na­wet jeśli wy­kara­skam się jakoś z tego lasu, w Ver­den nie ma już dla mnie miej­sca, chyba że na sza­focie. To spod mo­jej ręki i straży na­wiała ta mała ła­sica, Ci­rilla. My­ślisz, że co, z fan­tazji po­sze­dłem sa­mo­trzeć do Bro­ki­lonu? Nie, Ge­ralt, ja też wia­łem, na litość Ervylla mo­głem li­czyć tylko wtedy, gdy­bym przypro­wa­dził ją z po­wrotem. No i na­dzia­liśmy się na prze­klęte dzi­wo­żony... Gdyby nie ty, ska­piał­bym tam, w wy­kro­cie. Urato­wa­łeś mnie znowu. To prze­zna­cze­nie, to ja­sne jak słońce.

— Prze­sa­dzasz.

Fre­ixe­net po­krę­cił głową.

— To prze­zna­cze­nie — po­wtó­rzył. — Mu­siało być w górze zapi­sane, że się znów spo­tkamy, wiedźmi­nie. Że to znowu ty ura­tu­jesz mi skórę. Pa­mię­tam, mó­wiono o tym w Hamm po tym, jak zdjąłeś ze mnie tam­ten ptasi urok.

— Przypa­dek — rzekł zimno Ge­ralt. — Przypa­dek, Fre­ixe­net.

— Jaki tam przypa­dek. Psia­krew, prze­cież gdyby nie ty, do dziś dzień był­bym pew­nie kor­mo­ra­nem...

— Ty byłeś kor­mo­ra­nem? — krzyknęła Ciri w pod­nie­ceniu. — Prawdzi­wym kor­mo­ra­nem? Pta­kiem?

— By­łem — wy­szczerzył zęby ba­ron. — Za­cza­ro­wała mnie jedna taka... dziwka... Psia jej... Z ze­msty.

— Pew­nie nie dałeś jej futra — stwier­dziła Ciri, marszcząc nos. — Na tę, no... mufkę.

— Był inny po­wód — za­czerwie­nił się lekko Fre­ixe­net, po czym groźnie łyp­nął na dziew­czynkę. — Ale co to cie­bie ob­cho­dzi, ty pę­draku!

Ciri zro­biła obra­żoną minę i od­wró­ciła głowę.

— Tak — od­kaszlnął Fre­ixe­net. — Na czym to ja... Aha, na tym, jak od­cza­ro­wa­łeś mnie w Hamm. Gdyby nie ty, Ge­ralt, zo­stał­bym kor­mo­ra­nem do końca ży­cia, latał­bym do­okoła je­ziora i obs­ry­wał gałę­zie, łu­dząc się, że ura­tuje mnie ko­szulka z po­krzywo­wego łyka tkana przez moją sio­stru­nię z upo­rem god­nym lep­szej sprawy. Psia­krew, co sobie przypo­mnę tę jej ko­szulkę, mam ochotę ko­goś kop­nąć. Ta idiotka...

— Nie mów tak — uśmiech­nął się wiedźmin. — Chęci miała jak naj­lep­sze. Źle ją poin­for­mo­wano, to wszystko. O od­czy­nia­niu uro­ków krąży mnó­stwo bez­sen­sow­nych mi­tów. I tak mia­łeś szczęście, Fre­ixe­net. Mo­gła ka­zać ci dać nura we wrzące mleko. Sły­sza­łem o ta­kim wy­padku. Na­kry­cie ko­szulką z po­krzywy, jakby na to nie spoj­rzeć, jest mało szkodliwe dla zdrowia, na­wet jeśli mało po­maga.

— Ha, może i prawda. Może za wiele wy­ma­gam od niej. Eliza zaw­sze była głu­pia, od dziecka była głu­pia i śliczna, w sa­mej rze­czy, świetny ma­teriał na żonę dla króla.

— Co to jest śliczny ma­teriał? — spy­tała Ciri. — I dla­czego na żonę?

— Nie wtrą­caj się, pę­draku, mó­wi­łem. Tak, Ge­ralt, mia­łem szczęście, żeś się wtedy po­jawił w Hamm. I że szwagru­nio — król skłonny był wy­dać tę parę du­ka­tów, któ­rych za­żą­dałeś za zdję­cie uroku.

— Wiesz, Fre­ixe­net — rzekł Ge­ralt, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej — że wieść o tym wy­da­rze­niu roze­szła się sze­roko?

— Praw­dziwa wer­sja?

— Nie bar­dzo. Po pierwsze, do­dano ci dzie­się­ciu braci.

— No nie! — ba­ron uniósł się na łok­ciu, zaka­słał. — A za­tem, wli­cza­jąc Elizę, miało nas być dwa­na­ście sztuk? Co za cho­lerny idiotyzm! Moja ma­mu­sia nie była kró­licą!

— To nie wszystko. Uznano, że kor­mo­ran jest mało ro­man­tyczny.

— Bo jest! Nic w nim nie ma ro­mantycz­nego! — ba­ron skrzywił się, ma­cając pierś owiązaną ły­kiem i pła­tami brzo­zo­wej kory — W co więc by­łem za­klęty, we­dług opo­wie­ści?

W łabę­dzia. To zna­czy, w ła­bę­dzie. Było was jede­nastu, nie za­po­mi­naj.

A w czym, do ja­snej za­razy, ła­będź jest ro­mantycz­niej­szy od kor­mo­rana?

— Nie wiem.

— Ja też nie. Ale za­łożę się, że w opo­wie­ści to Eliza od­cza­ro­wała mnie za po­mocą jej straszli­wego ko­szu­lisz­cza z po­krzyw?

— Wy­gra­łeś. A co sły­chać u Elizy?

— Ma su­choty, bi­dulka. Długo nie po­cią­gnie.

— Smutne.

— Smutne — po­twierdził Fre­ixe­net bez­na­miętnie, pa­trząc w bok.

— Wra­cając do uroku — Ge­ralt oparł się ple­cami o ścianę z po­splata­nych, sprę­ży­nują­cych ga­łęzi. — Na­wrotów nie masz? Pióra ci nie rosną?

— Chwalić bo­gów, nie — westchnął ba­ron. — Wszystko w po­rządku. Jedno, co mi zo­stało z tamtych cza­sów, to smak na ryby. Nie ma dla mnie, Ge­ralt, lep­szego żar­cia niż ryba. Cza­sami z sa­mego rana idę sobie do ry­ba­ków, na przy­stań, a za­nim wy­szu­kają mi coś szla­chet­niej­szego, to ja sobie jedną, drugą garść uk­lejek pro­sto z sadza, parę pi­sko­rzy, jelca albo kle­nia... Roz­kosz, nie żar­cie.

— On był kor­mo­ra­nem — po­wie­działa po­woli Ciri, pa­trząc na Ge­ralta. — A ty go od­cza­ro­wa­łeś. Ty umiesz cza­ro­wać!

— To chyba oczywiste — rzekł Fre­ixe­net — że umie. Każdy wiedźmin umie.

— Wiedź... Wiedźmin?

— Nie wie­działaś, że to wiedźmin? Sławny Ge­ralt Riv? Prawda, skąd taki pę­drak, jak ty, ma wie­dzieć, kto to wiedźmin. Te­raz to nie to, co daw­niej. Te­raz jest mało wiedźmi­nów, pra­wie nie uświad­czysz. Pew­nie w życiu nie wi­działaś wiedź­mina?

Ciri wolno po­krę­ciła głową, nie spuszcza­jąc z Ge­ralta wzroku.

— Wiedźm­nin, pę­draku, to ta... — Fre­ixe­net urwał i zbladł, wi­dząc wcho­dzącą do chatki Bra­enn. — Nie, nie chcę! Nie dam sobie ni­czego wle­wać do gęby, nigdy, nigdy wię­cej! Ge­ralt! Po­wiedz jej...

— Uspokój się.

Braenn nie za­szczyciła Fre­ixe­neta ni­czym wię­cej oprócz przelot­nego spoj­rze­nia. Po­de­szła od razu do Ciri sie­dzą­cej w kucki obok wiedź­mina.

— Chodź — po­wie­działa. — Chodź, kru­szynko.

— Do­kąd? — wy­krzywiła się Ciri. — Nie pójdę. Chcę być z Ge­ral­tem.

— Idź — uśmiech­nął się wy­mu­sze­nie wiedźmin. — Po­ba­wisz się z Bra­enn i mło­dymi dria­dami. Po­każą ci Duén Ca­nell...

— Nie za­wią­zała mi oczu — po­wie­działa Ciri bar­dzo wolno. — Gdy­śmy tu szli, nie za­wią­zała mi oczu. To­bie za­wią­zała. Że­byś nie mógł tu trafić, gdy odej­dziesz. To zna­czy...

Geralt spoj­rzał na Bra­enn. Driada wzruszyła ra­mio­nami, po­tem ob­jęła i przytuliła dziew­czynkę. — To zna­czy... — głos Ciri za­łamał się nagle.

— To zna­czy, że ja stąd nie odejdę. Tak?

— Nikt nie uj­dzie przed swym prze­zna­cze­niem.

Wszy­scy od­wró­cili głowy na dźwięk tego głosu. Ci­chego, ale dźwięcz­nego, twardego, zde­cy­do­wa­nego. Głosu wy­mu­sza­ją­cego po­słuch, nie uznają­cego sprzeciwu. Bra­enn skło­niła się. Ge­ralt przyklęk­nął na jedno ko­lano.

— Pani Ei­thné...

Wład­czyni Bro­ki­lonu no­siła po­włó­czy­stą, zwiewną, ja­sno­zie­loną szatę. Jak większość driad, była nie­wy­soka i szczupła, ale dumnie unie­siona głowa, twarz o po­waż­nych, ostrych ry­sach i zde­cy­do­wane usta sprawiały, że wy­da­wała się wyż­sza i po­tęż­niej­sza. Jej włosy i oczy miały kolor roz­to­pio­nego sre­bra.

Weszła do sza­łasu eskorto­wana przez dwie młodsze driady uzbrojone w łuki. Bez słowa ski­nęła na Bra­enn, a ta na­tychmiast chwyciła Ciri za rączkę i po­cią­gnęła w stronę wyj­ścia, po­chy­lając nisko głowę. Ciri stą­pała sztywno i nie­zgrabnie, blada i oniemiała. Gdy prze­cho­dziła obok Eithné, srebrno­włosa driada szybkim ru­chem ujęła ją pod brodę, unio­sła, długo pa­trzyła w oczy dziew­czynki. Ge­ralt wi­dział, że Ciri drży.

— Idź — po­wie­działa wreszcie Eithné. — Idź, dziecko. Nie lękaj się ni­czego. Nic nie jest już w sta­nie od­mie­nić twego prze­zna­cze­nia. Je­steś w Bro­kilo­nie.

Ciri po­słusznie po­dreptała za Bra­enn. W wyj­ściu od­wró­ciła się. Wiedźmin spo­strzegł, że usta jej drżą, a zie­lone oczy szklą się od łez. Nie po­wie­dział ani słowa. Klę­czał nadal, po­chy­liw­szy głowę.

— Wstań, Gwyn­ble­idd. Witaj.

— Wi­taj, Ei­thné, Pani Bro­ki­lonu.

— Po­now­nie mam przyjem­ność go­ścić cię w moim Lesie. Jak­kol­wiek przyby­wasz tu bez mo­jej wie­dzy i zgody. Wcho­dze­nie do Bro­ki­lonu bez mo­jej wie­dzy i zgody jest ry­zy­kowne, Biały Wilku. Na­wet dla cie­bie.

— Przyby­wam z po­sel­stwem.

— Ach... — uśmiech­nęła się lekko driada. — To stąd twoja śmiałość, któ­rej nie chciała­bym okre­ślić in­nym, bar­dziej do­sad­nym sło­wem. Ge­ralt, nie­ty­kal­ność po­słów to zwy­czaj przyjęty wśród lu­dzi. Ja go nie ak­cep­tuję. Nie uznaję ni­czego, co ludz­kie. Tu jest Bro­kilon.

— Eit­hné...

— Milcz — prze­rwała, nie pod­no­sząc głosu. — Ka­za­łam cię oszczędzić. Wyj­dziesz z Bro­ki­lonu żywy. Nie dla­tego, że je­steś po­słem. Z in­nych po­wo­dów.

— Nie inte­re­suje cię, czyim je­stem po­słem? Skąd przy­cho­dzę, w czyim imieniu?

— Mó­wiąc szczerze, nie. Tu jest Bro­kilon. Ty przy­cho­dzisz z ze­wnątrz, ze świata, który mnie nie ob­cho­dzi. Dla­czego mia­ła­bym tracić czas na wy­słu­chi­wa­nie po­selstw? Czym mogą być dla mnie ja­kieś pro­po­zycje, ja­kieś ulti­ma­tum wy­my­ślone przez ko­goś, kto myśli i czuje ina­czej niż ja? Cóż może mnie ob­cho­dzić, co myśli król Venzlav?

Geralt ze zdu­mie­niem po­krę­cił głową.

— Skąd wiesz, że przy­cho­dzę od Venzlava?

— To prze­cież jasne — rze­kła driada z uśmie­chem. — Ekkehard jest za głupi. Ervyll i Vi­raxas zbyt mnie nie­na­wi­dzą. Wło­ści in­nych z Bro­kilo­nem nie gra­niczą.

— Wiesz mnó­stwo o tym, co dzieje się poza Bro­kilo­nem, Eit­hné.

— Wiem bar­dzo wiele, Biały Wilku. To przywilej mo­jego wieku. Te­raz zaś, jeżeli po­zwo­lisz, chciała­bym za­ła­twić pewną sprawę. Czy ten męż­czy­zna o apa­rycji niedźwie­dzia — driada prze­stała się uśmie­chać i spoj­rzała na Fre­ixe­neta — jest twoim przyja­cie­lem?

— Znamy się. Od­cza­ro­wa­łem go kie­dyś.

— Pro­blem po­lega na tym — rze­kła zimno Eit­hné — że nie wiem, co z nim po­cząć. Prze­cież nie mogę go teraz ka­zać dobić. Po­zwo­liła­bym, by wy­zdrowiał, ale sta­nowi za­gro­żenie. Na fa­na­tyka nie wy­gląda. A za­tem łowca skal­pów. Wiem, że Ervyll płaci za każdy skalp driady. Nie pa­mię­tam, ile. Zresztą, cena ro­śnie wraz ze spadkiem wartości pie­nią­dza.

— My­lisz się. On nie jest łowcą skal­pów.

— Po co więc wlazł do Bro­ki­lonu?

— Szu­kać dziew­czynki, którą po­wie­rzono jego opiece. Za­ry­zy­ko­wał ży­ciem, by ją od­na­leźć.

— Bar­dzo głu­pio — rze­kła zimno Eit­hné. — To na­wet trudno na­zwać ry­zy­kiem. Szedł na pewną śmierć. To, że żyje, za­wdzięcza wy­łącz­nie koń­skiemu zdrowiu i wy­trzyma­łości. Je­żeli zaś cho­dzi o to dziecko, to ono też oca­lało przypad­kiem. Moje dziew­częta nie strzelały, bo my­ślały, że to puk albo le­pre­kaun.

Spoj­rzała jesz­cze raz na Fre­ixe­neta, a Ge­ralt zo­ba­czył, że jej usta stra­ciły nie­przyjemną twardość.

— No, do­brze. Uczcijmy jakoś ten dzień.

Pode­szła do po­sła­nia z ga­łęzi. Obie to­wa­rzy­szące jej driady zbli­żyły się rów­nież. Fre­ixe­net po­bladł i skur­czył się, wcale nie ro­biąc się przez to mniejszy.

Eithné pa­trzyła na niego przez chwilę, lekko mru­żąc oczy.

— Masz dzieci? — spy­tała wreszcie. — Do cie­bie mó­wię, klocu.

— Hę?

— Chyba wy­ra­żam się jasno.

— Nie je­stem... — Fre­ixe­net od­chrząknął, zaka­słał. — Nie je­stem żo­naty.

— Mało ob­cho­dzi mnie twoje życie ro­dzinne. Inte­re­suje mnie, czy zdolny je­steś wy­krze­sać coś z two­ich otłusz­czo­nych lę­dźwi. Na Wielkie Drzewo! Czyś uczynił kiedy ko­bietę brze­mienną?

— Eee... Tak... Tak, pani, ale...

Eithné machnęła nie­dbale ręką, od­wró­ciła się do Ge­ralta.

— Zo­sta­nie w Bro­kilo­nie — po­wie­działa — do peł­nego wy­le­cze­nia, i jesz­cze jakiś czas. Po­tem... Niech idzie, do­kąd chce.

— Dziękuję ci, Eithné — skło­nił się wiedźmin. — A... Dziew­czynka? Co z nią?

— Dla­czego py­tasz? — driada spoj­rzała na niego zim­nym spoj­rze­niem swych srebrnych oczu. — Prze­cież wiesz.

— To nie jest zwy­kłe, wiej­skie dziecko. To księż­niczka.

— Nie robi to na mnie wra­żenia. Ani róż­nicy.

— Po­słu­chaj...

— Ani słowa wię­cej, Gwyn­ble­idd.

Za­milkł, przygryzł wargi.

— Co z moim po­sel­stwem?

— Wy­słu­cham go — wes­tchnęła driada. — Nie, nie z cie­ka­wo­ści. Zro­bię to dla cie­bie, byś mógł wy­ka­zać się przed Venzlavem i ode­brać za­płatę, którą ci pew­nie obie­cał za do­tarcie do mnie. Ale nie teraz, teraz będę za­jęta. Przyjdź wie­czo­rem do mo­jego Drzewa.

Gdy wy­szła, Fre­ixe­net uniósł się na łok­ciu, jęk­nął, kaszlnął, splu­nął na dłoń.

O co tu cho­dzi, Ge­ralt? Dla­czego mam tu zo­stać? I o co szło z tymi dziećmi? W co ty mnie ubrałeś, hę?

Wiedźmin usiadł.

— Oca­lisz głowę, Fre­ixe­net — po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem. — Zo­sta­niesz jed­nym z nie­wielu, który wy­szedł stąd żywy, przy­najmniej ostatnio. I zo­sta­niesz oj­cem małej driady. Może kilku.

— Że jak? Mam być... roz­pło­dow­cem?

— Na­zwij to sobie, jak chcesz. Wy­bór masz ograni­czony.

— Poj­muję — mruknął ba­ron i uśmiech­nął się oble­śnie. — Cóż, wi­dy­wa­łem jeń­ców pra­cują­cych w ko­pal­niach i ko­pią­cych ka­nały. Z dwojga złego wolę... Byle mi tylko sił star­czyło. Tro­chę ich tutaj jest...

— Prze­stań się głu­pio uśmie­chać — skrzywił się Ge­ralt — i snuć ma­rze­nia. Niech ci się nie roją hołdy, mu­zyka, wino, wa­chla­rze i rój wiel­bią­cych cię driad. Bę­dzie jedna, może dwie. I nie bę­dzie wiel­bie­nia. Po­traktują całą sprawę bar­dzo rze­czowo. A cie­bie jesz­cze bar­dziej.

— Nie sprawia im to przyjem­ności? Ale chyba nie sprawia przykro­ści?

— Nie bądź dzieckiem. Pod tym względem one ni­czym nie róż­nią się od ko­biet. Przy­najmniej fi­zycznie.

— To zna­czy?

— Od cie­bie za­leży, czy bę­dzie to dla driady przyjemne, czy przykre. Ale nie zmieni to faktu, że jej cho­dzić bę­dzie wy­łącz­nie o efekt. Twoja osoba ma zna­cze­nie dru­go­rzędne. Nie oczekuj wdzięcz­ności. Aha, i pod żad­nym po­zo­rem nie pró­buj ni­czego z wła­snej ini­cja­tywy.

Z wła­snego czego?

— Je­żeli spo­tkasz ją rano — wy­jaśnił cier­pli­wie wiedźmin — ukłoń się, ale, do dia­bła, bez uśmiesz­ków czy mru­gnięć. Dla driady to sprawa śmiertelnie po­ważna. Je­żeli ona się uśmiech­nie albo po­dej­dzie do cie­bie, mo­żesz z nią po­roz­ma­wiać. Naj­lepiej o drzewach. Je­śli nie znasz się na drzewach, to o po­go­dzie. Ale jeżeli ona uda, że cię nie widzi, trzymaj się od niej z da­leka. I trzymaj się z da­leka od in­nych driad i uwa­żaj na ręce. Dla driady, która nie jest go­towa, te sprawy nie ist­nieją. Do­tkniesz jej i do­sta­niesz no­żem, bo nie zro­zu­mie in­tencji.

— Obe­zna­nyś — uśmiech­nął się Fre­ixe­net — z ich oby­cza­jem go­do­wym. Zda­rzało ci się?

Wiedźmin nie od­po­wie­dział. Przed oczyma miał piękną, smu­kłą driadę, jej bez­czelny uśmiech. Vatt'ghern, blo­ede caé­rme. Wiedźmin, cho­lerny los. Coś ty nam przypro­wa­dziła, Bra­enn? Po co on nam? Żad­nego po­żytku z wiedź­mina...

— Ge­ralt?

— Co?

A księż­niczka Ci­rilla?

— Za­po­mnij o niej. Bę­dzie z niej driada. Za dwa, trzy lata wpa­kuje strzałę w oko wła­snemu bratu, gdyby spró­bo­wał wejść do Bro­ki­lonu.

— Psia­krew — za­klął Fre­ixe­net, krzywiąc się. — Ervyll bę­dzie wściekły Ge­ralt? A nie da­łoby się...

— Nie — uciął wiedźmin. — Na­wet nie pró­buj. Nie wy­szedłbyś żywy z Duén Ca­nell.

— Zna­czy, dzie­wuszka jest stra­cona.

— Dla was, tak.

 


Rozdział szósty [top]

 

Drze­wem Eithné był, ma się ro­zu­mieć, dąb, a wła­ści­wie trzy zro­śnięte ra­zem dęby, wciąż jesz­cze zie­lone, nie zdra­dza­jące żad­nych ob­ja­wów usy­cha­nia, choć Ge­ralt obli­czał je na co naj­mniej trzy­sta lat. Dęby były we­wnątrz puste, a dziu­pla miała roz­miary spo­rej izby o wy­so­kim, zwę­żają­cym się w sto­żek puła­pie. Wnętrze było oświe­tlone nie kop­cą­cym ka­gan­kiem i skromnie, ale nie pry­mi­tyw­nie, za­mie­nione na wy­godną kwaterę.

Eithné klę­czała po­środku, na czymś w ro­dzaju włóknistej maty. Przed nią, wy­pro­sto­wana i nie­ru­choma, jak gdyby ska­mie­niała, sie­działa na pod­wi­nię­tych no­gach Ciri, umyta i wy­le­czona z ka­taru, sze­roko otwiera­jąca swe wiel­kie, szmarag­dowe oczy. Wiedźmin za­uwa­żył, że jej twa­rzyczka, teraz, gdy znikł z niej brud i gry­mas zło­śli­wego dia­blę­cia, była wcale ładna.

Eithné cze­sała dłu­gie włosy dziew­czynki, po­woli i pieszczo­tli­wie.

— Wejdź, Gwyn­ble­idd. Usiądź.

Usiadł, ce­re­mo­nial­nie przyklę­kając naj­pierw na jedno ko­lano.

— Wy­po­czą­łeś? — spy­tała driada, nie pa­trząc na niego, nie prze­ry­wa­jąc cze­sania. — Kiedy mo­żesz wy­ru­szyć w drogę po­wrotną? Co po­wiesz na jutro rano?

— Kiedy tylko roz­ka­żesz — po­wie­dział zimno — Pani Bro­ki­lonu. Wy­star­czy jed­nego twego słowa, bym prze­stał draż­nić cię moją obecno­ścią w Duén Ca­nell.

— Ge­ralt — Ei­thné po­woli od­wró­ciła głowę. — Nie zro­zum mnie źle. Znam cię i sza­nuję. Wiem, żeś nigdy nie skrzywdził driady, ru­sałki, syl­fidy czy nimfy, wręcz prze­ciw­nie, zda­rzało ci się wy­stę­po­wać w ich obronie, ra­to­wać życie. Ale to nie zmienia ni­czego. Za wiele nas dzieli. Na­le­żymy do in­nych światów. Nie chcę i nie mogę robić wy­jąt­ków. Dla ni­kogo. Nie będę py­tała, czy to ro­zu­miesz, bo wiem, że tak jest. Py­tam, czy to ak­cep­tu­jesz.

— Co to zmieni?

— Nic. Ale chcę wie­dzieć.

— Ak­cep­tuję — po­twierdził. — A co z nią? Z Ciri? Ona też na­leży do in­nego świata.

Ciri spoj­rzała na niego pło­chli­wie, po­tem rzu­ciła okiem w górę, na driadę. Eithné uśmiech­nęła się.

— Już nie na długo — po­wie­działa.

— Ei­thné, pro­szę. Za­sta­nów się.

— Nad czym?

— Od­daj mi ją. Niech wraca ze mną. Do świata, do któ­rego na­leży.

— Nie, Biały Wilku — driada po­now­nie za­głę­biła grze­bień w po­pie­late włosy dziew­czynki. — Nie od­dam jej. Kto jak kto, ale ty po­wi­nie­neś to zro­zu­mieć.

— Ja?

— Ty. Na­wet do Bro­ki­lonu do­cie­rają wie­ści ze świata. Wie­ści o pew­nym wiedźmi­nie, który za świad­czone usługi wy­mu­sza nie­kiedy dziwne przy­sięgi. „Dasz mi to, czego nie spo­dziewasz się za­stać w domu”. „Dasz mi to, co już masz, a o czym nie wiesz”. Brzmi zna­jomo? Wszakże od pew­nego czasu pró­buje­cie w ten spo­sób po­kie­ro­wać prze­zna­cze­niem, szu­kacie chłopców wy­zna­czo­nych przez los na wa­szych na­stęp­ców, chcecie bro­nić się przed wy­mar­ciem i za­po­mnieniem. Przed ni­co­ścią. Dla­czego więc dzi­wisz się mnie? Ja troszczę się o los driad. To chyba sprawie­dli­wie? Za każdą za­bitą przez ludzi driadę jedna ludzka dziew­czynka.

— Za­trzymu­jąc ją, obu­dzisz wro­gość i pra­gnie­nie ze­msty, Ei­thné. Obu­dzisz za­pie­kłą nie­na­wiść.

— Nic to dla mnie no­wego, ludzka nie­na­wiść. Nie, Ge­ralt. Nie od­dam jej. Zwłaszcza że zdrowa. To ostatnio nie­czę­ste.

— Nie­czę­ste?

Driada utkwiła w nim swe wiel­kie, srebrne oczy.

— Pod­rzu­cają mi chore dziew­czynki. Dy­fteryt, szkarla­tyna, krup, ostatnio na­wet ospa. My­ślą, że nie mamy im­mu­ni­tetu, że epi­de­mia nas zniszczy albo przy­najmniej zdziesiąt­kuje. Roz­cza­ruj ich, Ge­ralt. Mamy coś wię­cej niż im­mu­nitet. Bro­kilon dba o swoje dzieci.

Za­mil­kła, po­chy­lając się, ostrożnie roz­cze­sała pa­semko spląta­nych wło­sów Ciri, po­ma­gając sobie drugą ręką.

— Czy mogę — od­chrząknął wiedźmin — przy­stą­pić do po­sel­stwa, z któ­rym przy­syła mnie tu król Venzlav?

A nie szkoda na to czasu? — unio­sła głowę Eit­hné. — Po co masz się wy­silać? Prze­cież ja do­sko­nale wiem, czego chce król Venzlav. Do tego by­najmniej nie po­trzeba pro­ro­czych zdol­ności. Chce, bym od­dała mu Bro­kilon, za­pewne aż po rzeczkę Vdę, którą, jak mi wia­domo, uważa, lub chciałby uwa­żać za natu­ralną gra­nicę po­mię­dzy Bru­gge a Ver­den. W za­mian, jak przy­puszczam, ofe­ruje mi en­klawę, mały i dziki za­kątek lasu. I za­pewne gwa­ran­tuje kró­lew­skim sło­wem i kró­lew­ską opieką, że ten mały i dziki za­kątek, ten skrawek puszczy, bę­dzie nale­żał do mnie po wieki wie­ków i że nikt nie ośmieli się nie­po­koić tam driad. Że tam driady będą mo­gły żyć w po­koju. Co, Ge­ralt? Venzlav chciałby za­koń­czyć trwającą dwa stu­lecia wojnę o Bro­kilon. I aby ją za­koń­czyć, driady miałyby od­dać to, w obronie czego giną od dwu­stu lat? Tak po pro­stu — od­dać? Od­dać Bro­kilon?

Geralt mil­czał. Nie miał nic do do­dania. Driada uśmiech­nęła się.

— Czy tak wła­śnie brzmiała kró­lew­ska pro­po­zycja, Gwyn­ble­idd? Czy też może była bar­dziej szczera, mó­wiąca: „Nie za­dzie­raj głowy, le­śne stra­szy­dło, be­stio z puszczy, re­likcie prze­szło­ści, lecz po­słu­chaj, czego chcemy my, król Venzlav. A my chcemy cedru, dębu i hi­kory, chcemy ma­ho­niu i złotej brzozy, cisu na łuki i maszto­wych sosen, bo Bro­kilon mamy pod bo­kiem, a mu­simy sprowa­dzać drewno zza gór. Chcemy że­laza i mie­dzi, które są pod zie­mią. Chcemy złota, które leży na Craag An. Chcemy rąbać i pi­ło­wać, i ryć w ziemi, nie mu­sząc na­słu­chi­wać świ­stu strzał. I co naj­waż­niej­sze: chcemy na­resz­cie być kró­lem, któ­remu pod­lega wszystko w kró­le­stwie. Nie ży­czymy so­bie w na­szym kró­le­stwie ja­kie­goś Bro­ki­lonu, lasu, do któ­rego nie mo­żemy wejść. Taki las drażni nas, zło­ści i spę­dza nam sen z po­wiek, bo my jeste­śmy ludźmi, my pa­nu­jemy nad światem. Mo­żemy, jeśli ze­chcemy, tole­ro­wać na tym świecie kilka el­fów, driad czy ru­sałek. Je­śli nie będą zbyt zu­chwałe. Pod­po­rząd­kuj się na­szej woli, Wiedźmo Bro­ki­lonu. Lub zgiń.”

— Eit­hné, sama przy­zna­łaś, że Venzlav nie jest głup­cem ani fa­naty­kiem. Z pew­no­ścią wiesz, że to król sprawie­dliwy i mi­łu­jący po­kój. Jego boli i martwi przele­wana tu krew...

— Jeśli bę­dzie trzymał się z dala od Bro­ki­lonu, nie po­pły­nie ani kro­pla krwi.

— Do­brze wiesz... — Ge­ralt uniósł głowę. — Do­brze wiesz, że to nie tak. Za­bi­jano ludzi na Wy­pa­lan­kach, na Ósmej Mili, na So­wich Wzgó­rzach. Za­bi­jano ludzi w Bru­gge, na le­wym brzegu Wstążki. Poza Bro­kilo­nem.

— Miejsca, które wy­mie­niłeś — od­rze­kła spo­koj­nie driada — to Bro­kilon. Ja nie uznaję ludz­kich map ani gra­nic.

— Ale tam wy­rą­bano las sto lat temu!

— Cóż zna­czy sto lat dla Bro­ki­lonu? I sto zim?

Geralt za­milkł.

Driada odło­żyła grze­bień, po­gła­skała Ciri po po­pie­la­tych wło­sach.

— Przy­stań na pro­po­zycję Venzlava, Eithné.

Driada spoj­rzała na niego zimno.

— Co nam to da? Nam, dzie­ciom Bro­ki­lonu?

— Możli­wość przetrwa­nia. Nie, Eithné, nie prze­ry­waj. Wiem, co chcesz po­wie­dzieć. Ro­zu­miem twoją dumę z nie­za­leż­ności Bro­ki­lonu. Świat się jed­nak zmienia. Coś się koń­czy. Czy tego chcesz, czy nie, pa­no­wa­nie czło­wieka nad światem jest fak­tem. Przetrwają ci, któ­rzy się z ludźmi za­sy­mi­lują. Inni zginą. Ei­thné, są lasy, gdzie driady, ru­sałki i elfy żyją spo­koj­nie, uło­żyw­szy się z ludźmi. Je­ste­śmy prze­cież sobie tak bli­scy. Prze­cież lu­dzie mogą być oj­cami wa­szych dzieci. Co daje ci wojna, którą pro­wa­dzisz? Po­ten­cjalni oj­co­wie wa­szych dzieci pa­dają pod wa­szymi strzałami. I jaki jest sku­tek? Ile spo­śród driad Bro­ki­lonu jest czy­stej krwi? Ile z nich to po­rwane, prze­ro­bione ludz­kie dziew­częta? Na­wet z Fre­ixe­neta mu­sisz sko­rzy­stać, bo nie masz wy­boru. Jakoś mało wi­dzę tu ma­leń­kich driad, Ei­thné. Wi­dzę tylko ją — ludzką dziew­czynkę, prze­ra­żoną i otę­piałą od nar­ko­ty­ków, spa­rali­żo­waną ze stra­chu...

— Wcale się nie boję! — krzyknęła nagle Ciri, przybie­rając na chwilę swą zwy­kłą minę ma­łego dia­bełka. — I nie je­stem otę­piała! Nie myśl sobie! Mnie się nic nie może tu stać. Aku­rat! Nie boję się! Moja babka mówi, że driady nie są złe, a moja babka jest naj­mą­drzejsza na świecie! Moja babka... Moja babka mówi, że po­winno być wię­cej ta­kich la­sów jak ten...

Za­mil­kła, opu­ściła głowę. Eit­hné za­śmiała się.

— Dziecko Star­szej Krwi — po­wie­działa. — Tak, Ge­ralt. Cią­gle jesz­cze rodzą się na świecie Dzieci Star­szej Krwi, o któ­rych mó­wią prze­po­wiednie. A ty mó­wisz, że coś się koń­czy... Martwisz się, czy prze­trwamy...

— Smarkula miała wyjść za mąż za Ki­strina z Ver­den — prze­rwał Ge­ralt. — Szkoda, że nie wyj­dzie. Ki­strin obejmie kie­dyś rządy po Ervyllu, pod wpływem żony o ta­kich po­glą­dach może za­prze­stałby raj­dów na Bro­kilon?

— Nie chcę tego Ki­strina! — krzyknęła cienko dziew­czynka, a w jej zie­lo­nych oczach coś bły­snęło. — Niech so­bie Ki­strin znaj­dzie śliczny i głupi ma­teriał! Ja nie je­stem ża­den ma­teriał! Nie będę żadną księżną!

— Ci­cho, Dziecko Star­szej Krwi — driada przytuliła Ciri. — Nie krzycz. Oczywi­ście, że nie bę­dziesz księżną...

— Oczywi­ście — wtrą­cił kwa­śno wiedźmin. — I ty, Eithné, i ja do­brze wiemy, czym ona bę­dzie. Wi­dzę, że to już po­sta­no­wione. Trudno. Jaką od­po­wiedź mam za­nieść kró­lowi Venzlavowi, Pani Bro­ki­lonu?

— Żad­nej.

— Jak to, żad­nej?

— Żad­nej. On to zro­zu­mie. Już daw­niej, już bar­dzo dawno temu, gdy Venzlava nie było jesz­cze na świecie, pod Bro­kilon pod­jeż­dżali he­rol­do­wie, ry­czały rogi i trąby, błyszczały zbroje, po­wie­wały pro­porce i sztandary „Ukorz się, Bro­kilo­nie!” krzy­czano. „Król Ko­zizą­bek, władca Łysej Górki i Podmo­kłej Łąki żąda, byś się uko­rzył, Bro­kilo­nie!”. A od­po­wiedź Bro­ki­lonu była zaw­sze taka sama. Gdy już opu­ścisz mój Las, Gwyn­ble­idd, ob­róć się i po­słu­chaj. W szu­mie liści usły­szysz od­po­wiedź Bro­ki­lonu. Przekaż ją Venzlavowi i dodaj, że innej nie usły­szy nigdy, póki stoją dęby w Duén Ca­nell. Póki ro­śnie tu choć jedno drzewo i żyje choć jedna driada.

Geralt mil­czał.

— Mó­wisz, że coś się koń­czy — cią­gnęła wolno Eit­hné. — Nie­prawda. Są rze­czy, które nie koń­czą się nigdy. Mó­wisz mi o przetrwa­niu? Ja wal­czę o przetrwa­nie. Bo Bro­kilon trwa dzięki mo­jej walce, bo drzewa żyją dłu­żej niż lu­dzie, trzeba tylko chronić je przed wa­szymi sie­kie­rami. Mó­wisz mi o kró­lach i ksią­żę­tach. Kim oni są? Ci, któ­rych znam, to białe szkielety, le­żące w ne­kro­po­liach Craag An, tam, w głębi lasu. W marmu­ro­wych gro­bow­cach, na sto­sach żół­tego me­talu i błyszczą­cych ka­my­ków. A Bro­kilon trwa, drzewa szu­mią nad ru­inami pa­ła­ców, ko­rze­nie roz­sa­dzają marmur. Czy twój Venzlav pa­mięta, kim byli ci kró­lowie? Czy ty to pa­mię­tasz, Gwyn­ble­idd? A je­żeli nie, to jak mo­żesz twierdzić, że coś się koń­czy? Skąd wiesz, komu prze­zna­czona jest za­głada, a komu wiecz­ność? Co upo­waż­nia cię, by mó­wić o prze­zna­cze­niu? Czy ty cho­ciaż wiesz, czym jest prze­zna­cze­nie?

— Nie — zgo­dził się. — Nie wiem. Ale...

— Jeśli nie wiesz — prze­rwała — na żadne „ale” nie ma już miej­sca. Nie wiesz. Po pro­stu nie wiesz.

Za­mil­kła, do­tknęła ręką czoła, od­wró­ciła twarz.

— Gdy byłeś tu po raz pierwszy, przed laty — pod­jęła — też nie wie­działeś. A Mor­énn... Moja córka... Ge­ralt, Mo­rénn nie żyje. Zgi­nęła nad Wstążką, bro­niąc Bro­ki­lonu. Nie po­zna­łam jej, gdy ją przynie­siono. Miała twarz zmiaż­dżoną ko­py­tami wa­szych koni. Prze­zna­cze­nie? I dzi­siaj ty, wiedźmin, który nie mo­głeś dać Mo­rénn dziecka, przypro­wa­dzasz mi ją, Dziecko Star­szej Krwi. Dziew­czynkę, która wie, czym jest prze­zna­cze­nie. Nie, nie jest to wie­dza, która od­po­wia­da­łaby tobie, którą mógłbyś za­ak­cep­to­wać. Ona po pro­stu wie­rzy. Po­wtórz, Ciri, po­wtórz to, co po­wie­działaś mi, za­nim wszedł tu ten wiedźmin, Ge­ralt z Rivii, Biały Wilk. Wiedźmin, który nie wie. Po­wtórz, Dziecko Star­szej Krwi.

— Wielmoż... Szla­chetna pani — rze­kła Ciri ła­mią­cym się gło­sem. — Nie za­trzymuj mnie tu. Ja nie mogę... Ja chcę... do domu. Chcę wró­cić do domu z Ge­ral­tem. Ja mu­szę... Z nim...

— Dla­czego z nim?

— Bo on... On jest moim prze­zna­cze­niem.

Eithné od­wró­ciła się. Była bar­dzo blada.

I co ty na to, Ge­ralt?

Nie od­po­wie­dział. Ei­thné kla­snęła w dło­nie. Do wnętrza dębu, wy­ła­nia­jąc się jak duch z pa­nują­cej na ze­wnątrz nocy, we­szła Bra­enn, nio­sąc obu­rącz wielki srebrny pu­char. Me­da­lion na szyi wiedź­mina za­czął szybko, ryt­micznie drgać.

I co ty na to? — po­wtó­rzyła srebrno­włosa driada, wstając. — Ona nie chce zo­stać w Bro­kilo­nie! Ona nie ży­czy sobie być driadą! Ona nie chce za­stą­pić mi Mo­rénn, chce odejść, odejść za swoim prze­zna­cze­niem! Czy tak, Dziecko Star­szej Krwi? Czy tego wła­śnie chcesz?

Ciri po­ki­wała po­chy­loną głową. Jej ra­miona drżały. Wiedźmin miał dość.

— Dla­czego znę­casz się nad tym dzieckiem, Eithné? Za chwilę prze­cież dasz jej Wody Bro­ki­lonu i to, czego ona chce, prze­sta­nie mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Dla­czego to ro­bisz? Dla­czego ro­bisz to w mo­jej obecności?

— Chcę po­ka­zać ci, czym jest prze­zna­cze­nie. Chcę udo­wod­nić ci, że nic się nie koń­czy. Że wszystko do­piero się za­czyna.

— Nie, Eithné — po­wie­dział, wstając. — Przykro mi, ze­psuję ci ten popis, ale nie mam za­miaru na to pa­trzeć. Po­szłaś tro­chę za da­leko, Pani Bro­ki­lonu, chcąc pod­kre­ślić prze­paść, która nas dzieli. Wy, Star­szy Lud, lubi­cie po­wta­rzać, że obca jest wam nie­na­wiść, że to uczucie znane wy­łącz­nie lu­dziom. Ale to nie­prawda. Wie­cie, czym jest nie­na­wiść i po­trafi­cie nie­na­wi­dzić, tylko oka­zuje­cie to tro­chę ina­czej, mą­drzej i mniej gwałtow­nie. Ale może przez to bar­dziej okrutnie. Przyjmuję twoją nie­na­wiść, Eit­hné, w imieniu wszyst­kich ludzi. Za­słu­guję na nią. Przykro mi z po­wodu Mo­rénn.

Driada nie od­po­wie­działa.

I to wła­śnie jest od­po­wiedź Bro­ki­lonu, którą mam prze­ka­zać Venzlavowi z Bru­gge, prawda? Ostrzeże­nie i wy­zwa­nie? Na­oczny do­wód drzemią­cej wśród tych drzew nie­na­wiści i Mocy, z woli któ­rych za chwilę ludz­kie dziecko wy­pije nisz­czącą pa­mięć tru­ciznę, bio­rąc ją z rąk in­nego, ludz­kiego dziecka, któ­rego psy­chikę i pa­mięć już znisz­czono? I tę od­po­wiedź ma za­nieść Venzlavowi wiedźmin, który zna i po­lubił oby­dwoje dzieci? Wiedźmin, wi­nien śmierci two­jej córki? Do­brze, Ei­thné, sta­nie się we­dle twej woli. Venzlav usły­szy twoją od­po­wiedź, usły­szy mój głos, zo­ba­czy moje oczy i wszystko z nich wy­czyta. Ale pa­trzeć na to, co ma się tu stać, nie mu­szę. I nie chcę.

Eithné mil­czała nadal.

— Że­gnaj, Ciri — Ge­ralt uklęknął, przytulił dziew­czynkę. Ra­miona Ciri za­drżały sil­nie. — Nie płacz. Prze­cież wiesz, nic złego nie może ci się tu stać.

Ciri po­cią­gnęła no­sem. Wiedźmin wstał.

— Że­gnaj, Bra­enn — po­wie­dział do młodszej driady. — Bądź zdrowa i uwa­żaj na sie­bie. Prze­żyj, Bra­enn, żyj tak długo, jak twoje drzewo. Jak Bro­kilon. I jesz­cze jedno...

— Tak, Gwyn­ble­idd? — Bra­enn unio­sła głowę, a w jej oczach coś mo­kro za­lśniło.

— Ła­two za­bija się z łuku, dziew­czyno. Jakże łatwo spu­ścić cię­ciwę i my­śleć, to nie ja, nie ja, to strzała. Na mo­ich rę­kach nie ma krwi tego chłopca. To strzała za­biła, nie ja. Ale strzale nic nie śni się w nocy Niech i tobie nic nie śni się w nocy, nie­bie­sko­oka driado. Że­gnaj, Bra­enn.

— Mona... — po­wie­działa nie­wy­raź­nie Bra­enn. Pu­char, który trzymała w dło­niach, drżał, prze­peł­nia­jący go prze­zro­czy­sty płyn fa­lował.

— Co?

— Mona! — jęk­nęła. — Je­stem Mona! Pani Ei­thné! Ja...

— Dość tego — rze­kła ostro Eit­hné. — Dość. Pa­nuj nad sobą, Bra­enn.

Geralt za­śmiał się su­cho.

— Masz twoje prze­zna­cze­nie, Le­śna Pani. Sza­nuję twój upór i twoją walkę. Ale wiem, że wkrótce bę­dziesz wal­czyć sama. Ostatnia driada Bro­ki­lonu po­sy­ła­jąca na śmierć dziew­częta, które jed­nak wciąż pa­mię­tają swoje praw­dziwe imiona. Mimo wszystko, ży­czę ci szczęścia, Eithné. Że­gnaj.

— Ge­ralt... — szepnęła Ciri, sie­dząc nadal nie­ru­chomo, z opusz­czoną głową. — Nie zo­sta­wiaj mnie... sa­mej...

— Biały Wilku — po­wie­działa Ei­thné, obejmu­jąc zgar­bione plecy dziew­czynki. — Mu­siałeś cze­kać, aż ona cię o to po­prosi? O to, byś jej nie opuszczał? Byś wy­trwał przy niej do końca? Dla­czego chcesz opu­ścić ją w takiej chwili? Zo­sta­wić samą? Do­kąd chcesz ucie­kać, Gwyn­ble­idd? I przed czym?

Ciri jesz­cze bar­dziej po­chy­liła głowę. Ale nie roz­pła­kała się.

— Aż do końca — kiw­nął głową wiedźmin. — Do­brze, Ciri. Nie bę­dziesz sama. Będę przy tobie. Nie bój się ni­czego.

Eithné wy­jęła pu­char z drżą­cych rąk Bra­enn, unio­sła go.

— Umiesz czy­tać Star­sze Runy, Biały Wilku?

— Umiem.

— Prze­czy­taj, co jest wy­ryte na pu­cha­rze. To pu­char z Craag An. Pili z niego kró­lowie, któ­rych już nikt nie pa­mięta.

— Du­ett­aeánn aef ci­rrán Cá­erme Gl­áed­dyv Yn á es­seáth.

— Czy wiesz, co to oznacza?

— Miecz prze­zna­cze­nia ma dwa ostrza... Jed­nym jesteś ty.

— Wstań, Dziecko Star­szej Krwi — w gło­sie driady szczęknął stalą roz­kaz, któ­remu nie można było się prze­ciw­sta­wić, wola, któ­rej nie można było się nie pod­dać. — Pij. To Woda Bro­ki­lonu.

Geralt za­gryzł wargi wpa­trzony w sre­brzy­ste oczy Eit­hné. Nie pa­trzył na Ciri, po­woli zbli­ża­jącą usta do brzegu pu­charu. Wi­dział to już, kie­dyś, daw­niej. Konwul­sje, drgawki, nie­sa­mo­wity, prze­ra­ża­jący, ga­snący po­woli krzyk. I pustka, martwota i apa­tia w otwierają­cych się po­woli oczach. Wi­dział to już.

Ciri piła. Po nie­ru­cho­mej twa­rzy Bra­enn po­woli to­czyła się łza.

— Wy­star­czy — Ei­thné ode­brała jej pu­char, po­sta­wiła na ziemi, obu­rącz po­gła­dziła włosy dziew­czynki opa­da­jące na ra­miona po­pie­la­tymi fa­lami.

— Dziecko Star­szej Krwi — po­wie­działa. — Wy­bie­raj. Czy chcesz po­zo­stać w Bro­kilo­nie, czy po­dą­żyć za twoim prze­zna­cze­niem?

Wiedźmin z nie­do­wie­rza­niem po­krę­cił głową. Ciri od­dy­chała nieco szybciej, do­stała ru­mieńców. I nic wię­cej. Nic.

— Chcę po­dą­żyć za moim prze­zna­cze­niem — po­wie­działa dźwięcz­nie, pa­trząc w oczy driady.

— Niech więc tak się sta­nie — rze­kła Eit­hné zimno i krótko. Bra­enn wes­tchnęła gło­śno.

— Chcę zo­stać sama — po­wie­działa Ei­thné, od­wra­cając się do nich ple­cami. — Odejdźcie, pro­szę.

Braenn chwyciła Ciri, do­tknęła ra­mie­nia Ge­ralta, ale wiedźmin od­sunął jej rękę.

— Dziękuję ci, Eithné — po­wie­dział. Driada od­wró­ciła się po­woli.

— Za co mi dzię­ku­jesz?

— Za prze­zna­cze­nie — uśmiech­nął się. — Za twoją de­cyzję. Bo prze­cież to nie była Woda Bro­ki­lonu, prawda? Prze­zna­cze­niem Ciri było wró­cić do domu. A to ty, Ei­thné, ode­gra­łaś rolę prze­zna­cze­nia. I za to ci dzię­kuję.

— Jak ty mało wiesz o prze­zna­cze­niu — po­wie­działa gorzko driada. — Jak ty mało wiesz, wiedźmi­nie. Jak ty mało wi­dzisz. Jak ty mało ro­zu­miesz. Dzięku­jesz mi? Dzięku­jesz za rolę, którą ode­gra­łam? Za jar­marczny popis? Za sztuczkę, za oszu­stwo, za mi­sty­fika­cję? Za to, że miecz prze­zna­cze­nia był, jak są­dzisz, z drewna po­cią­gniętego po­złotką? Da­lejże więc, nie dzię­kuj, ale zde­ma­skuj mnie. Po­staw na swoim. Udowod­nij, że racja jest po two­jej stro­nie. Rzuć mi w twarz twoją prawdę, po­każ, jak try­um­fuje trzeźwa, ludzka prawda, zdrowy roz­są­dek, dzięki któ­rym, w wa­szym mniema­niu, opa­nuje­cie świat. Oto Woda Bro­ki­lonu, jesz­cze tro­chę zo­stało. Od­wa­żysz się? Zdo­bywco świata?

Geralt, choć roz­draż­niony jej sło­wami, za­wa­hał się, ale tylko na chwilę. Woda Bro­ki­lonu, na­wet au­ten­tyczna, nie miała na niego wpływu, na za­warte w niej tok­syczne, halu­cy­no­genne ta­niny był cał­ko­wicie uod­por­niony. Ale to prze­cież nie mo­gła być Woda Bro­ki­lonu, Ciri piła ją i nic się nie stało. Się­gnął po pu­char, obu­rącz, spoj­rzał w srebrne oczy driady.

Ziemia ucie­kła mu spod nóg, mo­mentalnie, i zwa­liła mu się na plecy. Po­tężny dąb zawi­ro­wał i za­trząsł się. Z tru­dem ma­cając do­okoła drętwie­ją­cymi rę­koma, otworzył oczy, a było to tak, jak gdyby od­walał marmu­rową płytę gro­bowca. Zo­ba­czył nad sobą ma­leńką twa­rzyczkę Bra­enn, a za nią błyszczące jak rtęć oczy Eithné. I jesz­cze inne oczy, zie­lone, jak szma­ragdy. Nie, ja­śniejsze. Jak trawa wio­sną. Me­da­lion na jego szyi draż­nił, wi­bro­wał.

— Gwyn­ble­idd — usły­szał. — Patrz uważnie. Nie, nic ci nie po­może za­my­kanie oczu. Patrz, patrz na twoje prze­zna­cze­nie.

— Pa­mię­tasz?

Nagły, rwący kur­tynę dymu wy­buch ja­sno­ści, wiel­kie, cięż­kie od świec kan­dela­bry ocie­ka­jące fe­sto­nami wo­sku. Ka­mienne ściany, strome schody. Scho­dząca po schodach zie­lo­no­oka i po­pie­lato­włosa dziew­czyna w dia­de­miku z mi­ster­nie rzeź­bioną gemmą, w srebrno­błę­kit­nej sukni z tre­nem pod­trzymy­wa­nym przez pazia w szkarłat­nym ku­braczku.

— Pa­mię­tasz?

Jego wła­sny — głos mó­wiący... Mó­wiący...

Wrócę tu za sześć lat...

Altana, cie­pło, za­pach kwiatów, cięż­kie jed­no­stajne brzę­cze­nie pszczół. On sam, na kola­nach, po­da­jący różę ko­bie­cie o po­pie­la­tych wło­sach roz­sy­pa­nych lo­kami spod wą­skiej, złotej obrę­czy. Na pal­cach dłoni, bio­rącej różę z jego ręki, pier­ście­nie ze szmarag­dami, wiel­kie, zie­lone ka­bo­szony.

— Wróć tu — mówi ko­bieta. — Wróć tu, jeśli zmienisz zda­nie. Twoje prze­zna­cze­nie bę­dzie cze­kało.

Nigdy nie wró­ciłem, po­my­ślał. Nigdy tam... nie wró­ciłem. Nigdy nie wró­ciłem do...

Dokąd?

Po­pie­late włosy. Zie­lone oczy.

Znowu jego głos, w ciemności, w mroku, w któ­rym ginie wszystko. Są tylko ognie, ognie aż po ho­ry­zont. Ku­rzawa iskier w pur­pu­ro­wym dy­mie. Bel­le­teyn! Noc Ma­jowa! Z kłę­bów dymu pa­trzą ciemne, fioł­kowe oczy, pło­nące w bla­dej, trój­kąt­nej twa­rzy prze­sło­niętej czarną, sfa­lo­waną burzą lo­ków.

Yenne­fer!

— Za mało. — Wą­skie usta wi­dzia­dła skrzy­wione na­gle, po bla­dym po­liczku to­czy się łza, szybko, coraz szybciej, jak kro­pla wo­sku po świecy.

— Za mało. Trzeba cze­goś wię­cej.

— Yen­nefer!

— Ni­cość za ni­cość — mówi wi­dzia­dło gło­sem Eit­hné. — Ni­cość i pustka, która jest w to­bie, zdo­bywco świata, który nie po­tra­fisz na­wet zdo­być ko­biety, którą ko­chasz. Który od­cho­dzisz i ucie­kasz, ma­jąc prze­zna­cze­nie w za­sięgu ręki. Miecz prze­zna­cze­nia ma dwa ostrza. Jed­nym jesteś ty. A co jest dru­gim, Biały Wilku?

— Nie ma prze­zna­cze­nia — jego wła­sny głos. — Nie ma. Nie ma. Nie ist­nieje. Je­dy­nym, co jest prze­zna­czone wszystkim, jest śmierć.

— To prawda — mówi ko­bieta o po­pie­la­tych wło­sach i za­gad­ko­wym uśmiechu. — To prawda, Ge­ralt.

Ko­bieta ma na sobie sre­brzy­stą zbroję, za­krwa­wioną, po­giętą, po­dziu­ra­wioną ostrzami pik lub hala­bard. Krew wą­ską strużką ciek­nie jej z ką­cika za­gad­kowo i nie­ład­nie uśmiech­nię­tych ust.

— Ty drwisz z prze­zna­cze­nia — mówi, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać. — Drwisz sobie z niego, igrasz z nim. Miecz prze­zna­cze­nia ma dwa ostrza. Jed­nym jesteś ty. Dru­gim... jest śmierć? Ale to my umieramy, umieramy przez cie­bie. Cie­bie śmierć nie może do­ści­gnąć, więc za­do­wala się nami. Śmierć idzie za tobą krok w krok, Biały Wilku. Ale to inni umierają. Przez cie­bie. Pa­mię­tasz mnie?

— Ca... Ca­lan­the!

— Mo­żesz go ura­to­wać — głos Eit­hné, zza za­słony dymu. — Mo­żesz go ura­to­wać, Dziecko Star­szej Krwi. Za­nim po­grąży się w nico­ści, którą po­ko­chał. W czar­nym lesie, który nie ma końca.

Oczy, zie­lone jak trawa wio­sną. Do­tyk. Głosy, krzy­czące nie­zro­zu­miałym chó­rem. Twa­rze.

Nie wi­dział już nic, leciał w prze­paść, w pustkę, w ciemność. Ostatnim, co usły­szał, był głos Eithné.

— Niech więc tak się sta­nie.

 


Rozdział siódmy [top]

 

— Ge­ralt! Obudź się! Obudź się, pro­szę!

Otwo­rzył oczy, zo­ba­czył słońce, złoty dukat o wy­raź­nych kra­wę­dziach, w górze, nad wierzchoł­kami drzew, za mętną za­słoną po­ran­nej mgły. Le­żał na mo­krym, gąb­cza­stym mchu, twardy ko­rzeń uwierał go w plecy.

Ciri klę­czała przy nim, szar­piąc za połę kurtki.

— Za­raza... — od­kaszlnął, ro­zej­rzał się. — Gdzie ja je­stem? Jak się tu zna­la­złem?

— Nie wiem — po­wie­działa. — Obu­dzi­łam się przed chwilką, tutaj, obok cie­bie, okro­pecznie zmarz­nięta. Nie pa­mię­tam, jak... Wiesz, co? To są czary!

— Za­pewne masz rację — usiadł, wy­cią­gając so­snowe igły zza koł­nie­rza. — Za­pewne masz rację, Ciri. Woda Bro­ki­lonu, cho­lera... Zdaje się, że driady za­ba­wiły się na­szym kosztem.

Wstał, pod­niósł swój miecz le­żący obok, prze­rzu­cił pas przez plecy.

— Ciri?

— Aha?

— Ty też za­ba­wiłaś się moim kosztem.

— Ja?

— Je­steś córką Pavetty, wnuczką Ca­lan­the z Cin­try. Wie­działaś od sa­mego po­czątku, kim ja je­stem?

— Nie — za­czerwie­niła się. — Nie od po­czątku. Ty od­cza­ro­wa­łeś mego tatę, prawda?

— Nie­prawda — po­krę­cił głową. — Zro­biła to twoja mama. I twoja babka. Ja tylko po­mo­głem.

— Ale nia­nia mó­wiła... Mó­wiła, że je­stem prze­zna­czona. Bo je­stem Nie­spo­dzianka. Dziecko Nie­spo­dzianka. Ge­ralt?

— Ciri — po­pa­trzał na nią, krę­cąc głową i uśmie­cha­jąc się. — Wierz mi, jesteś naj­większą nie­spo­dzianką, jaka mo­gła mnie spo­tkać.

— Ha! — twarz dziew­czynki poja­śniała. — To prawda! Je­stem prze­zna­czona. Nia­nia mó­wiła, że przyjdzie wiedźmin, który ma białe włosy i za­bie­rze mnie. A babka wrzesz­czała... Ach, co tam! Do­kąd mnie za­bie­rzesz, po­wiedz?

— Do domu. Do Cin­try.

— Ach... A ja my­śla­łam, że...

— Po­my­ślisz w dro­dze. Chodźmy, Ciri, trzeba wyjść z Bro­ki­lonu. To nie jest bez­pieczne miej­sce.

— Ja się nie boję!

— Ale ja się boję.

— Babka mó­wiła, że wiedź­mini nie boją się ni­czego.

— Babka mocno prze­sa­dziła. W drogę, Ciri. Że­bym ja jesz­cze wie­dział, gdzie my...

Spoj­rzał na słońce.

— No, zary­zy­kujmy... Pój­dziemy tędy.

— Nie — Ciri zmarsz­czyła nos, wskazała w kie­runku prze­ciw­nym. — Tędy. Tam.

A ty skąd to niby wiesz?

— Wiem — wzruszyła ra­mio­nami, spoj­rzała na niego bez­bronnym i zdziwio­nym, szmarag­do­wym spoj­rze­niem. — Ja­koś... Coś, tam... Nie wiem.

Córka Pavetty, po­my­ślał. Dziecko... Dziecko Star­szej Krwi? Możliwe, że odziedzi­czyła coś po matce.

— Ciri — roz­cheł­stał ko­szulę, wy­cią­gnął me­da­lion. — Do­tknij tego.

— Och — otworzyła usta. — Ale straszny wilk. Ale ma kły...

— Do­tknij.

— Ojej!!!

Wiedźmin uśmiech­nął się. Też po­czuł gwałtowne drgnięcie me­da­lionu, ostrą falę bie­gnącą po srebrnym łań­cuszku.

— Po­ru­szył się! — wes­tchnęła Ciri. — Po­ru­szył!

— Wiem. Idziemy, Ciri. Pro­wadź.

— To czary, prawda?

— Ja­sne.

Było tak, jak się spo­dziewał. Dziew­czynka wy­czu­wała kie­ru­nek. Ja­kim spo­so­bem, nie wie­dział. Ale szybko, szybciej, niż oczekiwał, wy­szli na drogę, na wi­dło­wate, trój­stronne roz­staje. To była gra­nica Bro­ki­lonu — przy­najmniej we­dług ludzi. Ei­thné, jak pa­mię­tał, nie uznawała tego.

Ciri przygry­zała wargę, zmarsz­czyła nos, za­wa­hała się, pa­trząc na roz­staje, na piaszczy­ste, wy­bo­iste drogi, zryte ko­py­tami i ko­łami wo­zów. Ale Ge­ralt wie­dział już, gdzie jest, nie mu­siał i nie chciał po­legać na jej nie­pew­nych zdol­no­ściach. Ru­szył drogą pro­wa­dzącą na wschód, ku Bru­gge. Ciri, wciąż zmarsz­czona, obej­rzała się na drogę za­chodnią.

— Tamtędy idzie się do zamku Na­strog — za­drwił. — Stę­sk­niłaś się za Ki­stri­nem?

Dziew­czynka za­bur­czała, po­szła za nim po­słusznie, ale jesz­cze kilka razy oglą­dała się wstecz.

O co cho­dzi, Ciri?

— Nie wiem — szepnęła. — Ale to zła droga, Ge­ralt.

— Dla­czego? Idziemy do Bru­gge, do króla Venzlava który mieszka w pięk­nym zamku. Wy­ką­piemy się w łaźni, wy­śpimy w łóżku z pie­rzyną...

— To zła droga — po­wtó­rzyła. — Zła.

— Fakt, wi­dy­wa­łem lep­sze. Prze­stań krę­cić no­sem, Ciri. Idziemy, żwawo.

Minęli za­krza­czony za­kręt. I oka­zało się, że Ciri miała rację.

Obstą­pili ich nagle, szybko, ze wszyst­kich stron. Lu­dzie w stoż­ko­wa­tych heł­mach, kol­czu­gach i ciemnosi­nych tuni­kach ze złoto-czarną sza­chownicą Ver­den na pier­siach. Oto­czyli ich, ale ża­den nie zbli­żył się, nie do­tknął broni.

— Skąd i do­kąd to? — szczeknął krępy osobnik w wy­tar­tym, zie­lo­nym stroju, sta­jąc przed Ge­ral­tem na sze­roko roz­sta­wio­nych, pałą­ko­wa­tych no­gach. Twarz miał ciemną i po­marsz­czoną jak su­szona śliwka. Łuk i bia­ło­pie­rza­ste strzały ster­czały mu zza ple­ców, wy­soko nad głową.

Z Wy­pala­nek — ze­łgał gładko wiedźmin, ści­ska­jąc zna­cząco rączkę Ciri. — Wra­cam do sie­bie, do Bru­gge. A co?

— Królew­ska służba — rzekł ciemno­licy grzeczniej, jakby do­piero teraz zo­ba­czył miecz na ple­cach Ge­ralta. — My...

— Da­waj no go tu, Jun­ghans! — krzyknął ktoś sto­jący dalej, na dro­dze. Żoł­dacy roz­stą­pili się.

— Nie patrz, Ciri — po­wie­dział Ge­ralt szybko. — Od­wróć się. Nie patrz.

Na dro­dze le­żało zwalone drzewo blo­ku­jące przejazd plą­ta­niną ko­na­rów. Nad­cięta i zła­mana część pnia bie­lała w przy­drożnej gę­stwi­nie dłu­gimi pro­mie­niami drzazg. Przed drzewem stał wóz na­kryty płachtą za­kry­wa­jącą ładu­nek. Małe, ko­smate ko­nie le­żały na ziemi za­plą­tane w dy­szle i po­wody, na­szpi­ko­wane strzałami, szczerząc żółte zęby. Je­den żył jesz­cze, chra­pał ciężko, wierzgał.

Byli tam też i lu­dzie le­żący w ciemnych pla­mach wsiąkłej w piach krwi, przewie­szeni przez burtę wozu, po­kur­czeni u kół.

Spo­mię­dzy zgroma­dzo­nych do­okoła wozu uzbrojo­nych ludzi wy­szło po­woli dwóch, po­tem dołą­czył do nich trzeci. Po­zo­stali — było ich około dzie­się­ciu — stali nie­ru­chomo, trzyma­jąc konie.

— Co tu się stało? — spy­tał wiedźmin, sta­jąc tak, by za­sło­nić przed wzrokiem Ciri scenę ma­sakry.

Koso­oki męż­czy­zna w krót­kiej kol­czu­dze i wy­so­kich bu­tach po­pa­trzył na niego ba­daw­czo, po­tarł trzesz­czący od zaro­stu pod­bró­dek. Na le­wym przedra­mie­niu miał wy­tarty i wy­błysz­czony skó­rzany man­kiet, ja­kiego uży­wali łucz­nicy.

— Na­pad — po­wie­dział krótko. — Wy­biły kup­ców leśne dzi­wo­żony. My tu śledztwo czy­nimy.

— Dzi­wo­żony? Na­padły na kup­ców?

— Wi­dzisz prze­cie — wskazał ręką ko­sooki. — Na­dziani strzałami niby jeże. Na go­ścińcu! Co­raz bez­czel­niej­sze robią się leśne wiedźmy. Już nie tylko w las nie można wejść, już na­wet drogą wzdłuż lasu nie można.

A wy — zmrużył oczy wiedźmin. — Kim jeste­ście?

— Evryllowa dru­żyna. Z na­strogskich dzie­sią­tek. Pod ba­ro­nem Fre­ixe­ne­tem słu­żyli­śmy. Ale ba­ron padł w Bro­kilo­nie.

Ciri otworzyła usta, ale Ge­ralt mocno ści­snął jej rączkę, na­ka­zując mil­cze­nie.

— Krew za krew, mó­wię! — za­grzmiał to­wa­rzysz ko­so­okiego, ol­brzym w na­bija­nym mo­sią­dzem ka­fta­nie. — Krew za krew! Tego pła­zem pu­ścić nie wolno. Naj­pierw Fre­ixe­net i po­rwana księż­niczka z Cin­try, teraz kupcy. Na bo­gów, mścić, mścić, po­wia­dam! Bo jak nie, zo­ba­czy­cie, jutro, po­ju­trze za­czną ubi­jać ludzi na pro­gach wła­snych cha­łup!

— Brick do­brze mówi — po­wie­dział ko­sooki. — Prawda? A tyś, bra­cie, że za­py­tam, skąd?

Z Bru­gge — skłamał wiedźmin.

A ta mała, córka?

— Córka — Ge­ralt po­now­nie ści­snął dłoń Ciri.

Z Bru­gge — zmarsz­czył się Brick. — A to ci po­wiem, bra­cie, że to twój król, Venzlav, po­two­rzyce roz­zu­chwala wła­śnie. Nie chce z na­szym Ervyllem się sprząc i z Vi­raxa­sem z Ke­rack. A gdyby ze trzech stron na Bro­kilon pójść, wy­gnietliby­śmy to plu­ga­stwo wreszcie...

— Jak do­szło do tej rzezi? — spy­tał po­woli Ge­ralt. — Ktoś wie? Prze­żył któ­ryś z kup­ców?

— Świadków nie ma — po­wie­dział ko­sooki. — Ale wiemy, co się przyda­rzyło. Jun­ghans, le­śni­czy, czyta w śla­dach niby w księ­dze. Po­wiedz mu, Jun­ghans.

— Ano — po­wie­dział ten z po­marsz­czoną twa­rzą. — Tak to było: Je­chali kupce go­ściń­cem. Na­je­chali na za­siek. Wi­dzi­cie, panie, w po­przek drogi oba­lona sosna, zrą­bana świeżo. W gąsz­czu ślady są, chcecie oba­czyć? No, a jak kupce sta­nęli, by drzewo od­walić, wy­strzelano ich w try miga. Stamtąd, z zaro­śli, gdzie owa krzywa brzoza. I tam ślady są. A strzały, baczcie, wszystko dzi­wo­żonia ro­bota, pióra kle­jone ży­wicą, brze­chwy krę­cone ły­kiem...

— Wi­dzę — prze­rwał wiedźmin, pa­trząc na za­bi­tych. — Kilku, zdaje mi się, prze­żyło ostrzał, ci do­stali po gar­dle. No­żami.

Zza ple­ców sto­ją­cych przed nim żoł­da­ków wy­łonił się jesz­cze jeden — chudy i nie­wy­soki, w ło­sio­wym ka­fta­nie. Miał czarne, bar­dzo krótko strzyżone włosy, po­liczki sine od gładko zgo­lo­nego, czar­nego zaro­stu. Wiedźmi­nowi wy­star­czyło jed­nego spoj­rze­nia na małe, wą­skie dło­nie w krót­kich, czar­nych rę­ka­wiczkach bez pal­ców, na blade, ry­bie oczy, na miecz, na rę­koje­ści sztyletów, ster­czące zza pasa i z cho­lewy le­wego buta. Ge­ralt wi­dział zbyt wielu mor­der­ców, by na­tychmiast nie roz­po­znać jesz­cze jed­nego.

— By­stre masz oko — po­wie­dział czarny, bar­dzo po­woli. — Za­iste, wiele wi­dzisz.

I do­brze to — rzekł ko­sooki. — Co wi­dział, niech kró­lowi swojemu opo­wie, Venzlav wszak cią­gle klnie się, że nie trza dzi­wo­żon za­bijać, bo one miłe i do­bre. Pew­ni­kiem cho­dzi do nich ma­jową porą i chę­doży je. Po temu to one może i do­bre. Co sami spraw­dzim, jeśli którą żyw­cem weź­miemy.

A choćby i pół­żyw­cem — zare­cho­tał Brick. — No, za­raza, gdzie ten druid? Po­łu­dnie nie­długo, a jego ani śladu. Pora ru­szać.

— Co za­mierzacie? — spy­tał Ge­ralt, nie puszcza­jąc ręki Ciri.

A tobie co do tego? — syk­nął czarny.

— No, po co zaraz tak ostro, Levecque — uśmiech­nął się brzydko ko­sooki. — My lu­dzie uczciwi, se­kre­tów nie mamy. Ervyll przy­syła nam dru­ida, wiel­kiego ma­gika, który na­wet z drzewami po­trafi ga­dać. Ówże po­pro­wa­dzi nas w las mścić Fre­ixe­neta, spró­bo­wać odbić księż­niczkę. To nie byle szysz, bra­cie, a karna eks... eks...

— Eks­pe­dycja — pod­po­wie­dział ten czarny, Levecque.

— Ano. Z ust mnie wy­jąłeś. Tak tedy, ru­szaj w swoją drogę, bra­cie, bo tu wkrótce może być go­rąco.

— Taak — rzekł prze­cią­gle Levecque, pa­trząc na Ciri. — Nie­bez­piecznie tu, zwłaszcza z dziew­cząt­kiem. Dzi­wo­żony tylko czy­hają na takie dziew­czątka. Co, mała? Mama w domu czeka?

Ciri, trzę­sąc się, kiw­nęła głową.

— By­łoby fa­talnie — cią­gnął czarny, nie spuszcza­jąc z niej oka — gdyby się nie do­cze­kała. Pew­nie po­gna­łaby do króla Venzlava i rze­kła: po­bła­żałeś dria­dom, królu, i oto pro­szę, moja córka i mój mąż na twoim su­mie­niu. Kto wie, może Venzlav wówczas po­now­nie przemy­ślałby so­jusz z Ervyllem?

— Ostawcie, panie Levecque — warknął Jun­ghans, a po­marsz­czona twarz zmarsz­czyła mu się jesz­cze bar­dziej. — Niech idą.

— By­waj, ma­lutka — Levecque wy­cią­gnął rękę, po­gła­skał Ciri po gło­wie. Ciri za­trzę­sła się i cofnęła.

— Cóż to? Bo­isz się?

— Masz krew na ręku — po­wie­dział cicho wiedźmin.

— Ach — Levecque uniósł dłoń. — Faktycz­nie. To ich krew. Kup­ców. Spraw­dza­łem, czy któ­ryś nie oca­lał. Ale nie­stety, dzi­wo­żony strzelają cel­nie.

— Dzi­wo­żony? — ode­zwała się drżą­cym gło­sem Ciri, nie re­agu­jąc na ścisk dłoni wiedź­mina. — Och, szla­chetni ry­cerze, my­licie się. To nie mo­gły być driady!

— Co tam popi­sku­jesz, mała? — blade oczy czar­nego zwę­ziły się. Ge­ralt rzu­cił okiem na prawo, na lewo, oce­nił odle­gło­ści.

— To nie były driady, panie ryce­rzu — po­wtó­rzyła Ciri. — To prze­cież jasne!

— Hę?

— Prze­cież to drzewo... To drzewo jest zrą­bane! Sie­kierą! A driada nigdy nie zrą­ba­łaby drzewa, prawda?

— Prawda — po­wie­dział Levecque i po­pa­trzył na ko­so­okiego. — Och, jaka mą­dra z cie­bie dziew­czynka. Za mą­dra.

Wiedźmin już wcześniej wi­dział jego wą­ską, urę­ka­wi­czoną rękę peł­znącą niby czarny pająk ku rę­koje­ści sztyletu. Cho­ciaż Levecque nie od­ry­wał wzroku od Ciri, Ge­ralt wie­dział, że cios bę­dzie wy­mie­rzony w niego. Od­cze­kał do mo­mentu, gdy Levecque do­tknął broni, a ko­sooki wstrzymał od­dech.

Trzy ru­chy. Tylko trzy. Opance­rzone srebrnymi ćwiekami przedra­mię gruchnęło czar­nego w bok głowy. Za­nim upadł, wiedźmin już stał mię­dzy Jun­ghansem a ko­so­okim, a miecz, z sy­kiem wy­ska­kując z po­chwy, za­wył w po­wie­trzu, roz­wa­lając skroń Bricka, ol­brzyma w na­bija­nym mo­sią­dzem ka­fta­nie.

— Uciekaj, Ciri!

Koso­oki, do­by­wa­jąc mie­cza, sko­czył, ale nie zdą­żył. Wiedźmin ciął go przez pierś, sko­śnie, z góry w dół, i na­tychmiast, wy­ko­rzy­stu­jąc ener­gię ciosu, z dołu w górę, przyklę­kając, roz­chla­stu­jąc żoł­daka w krwawy X.

— Chłopy! — wrzasnął Jun­ghans do reszty, ska­mie­niałej w za­sko­cze­niu. — Do mnie!

Ciri do­padła krzywego buka i jak wie­wiórka smyknęła w górę po ko­na­rach, zni­kając w li­sto­wiu. Le­śnik po­słał za nią strzałę, ale chy­bił. Po­zo­stali bie­gli, roz­sy­pując się w pół­kole, wy­cią­gając łuki i strzały z koł­cza­nów. Ge­ralt, wciąż klę­cząc, zło­żył palce i ude­rzył Zna­kiem Aard, nie w łucz­ni­ków, bo byli za da­leko, ale w piaszczy­stą drogę przed nimi, za­sy­pując ich ku­rzawą.

Jun­ghans, od­ska­kując, zwinnie wy­cią­gnął z koł­czana drugą strzałę.

— Nie! — wrzasnął Levecque, zry­wa­jąc się z ziemi z mie­czem w pra­wej, ze sztyletem w lewej ręce. — Zo­staw go, Jun­ghans!

Wiedźmin zawi­ro­wał płynnie, od­wra­cając się ku niemu.

— Jest mój — po­wie­dział Levecque, po­trzą­sając głową, ocie­rając przedra­mie­niem poli­czek i usta. — Tylko mój!

Geralt, po­chy­lony, ru­szył pół­ko­lem, ale Levecque nie krą­żył, za­ata­ko­wał od razu, do­pa­dając w dwóch sko­kach.

Dobry jest, po­my­ślał wiedźmin, z tru­dem wią­żąc klingę za­bójcy krót­kim młyńcem, uni­kając pół­obrotem pchnięcia sztyletu. Ce­lowo nie zri­po­sto­wał, od­sko­czył, li­cząc na to, że Levecque spró­buje do­się­gnąć go dłu­gim, wy­cią­gniętym ude­rze­niem, że straci rów­no­wagę. Ale za­bójca nie był no­wi­cju­szem. Zgarbił się i też po­szedł pół­ko­lem, miękkim, ko­cim kro­kiem. Nie­spo­dzia­nie sko­czył, za­młynko­wał mie­czem, za­wi­ro­wał, skra­cając dy­stans. Wiedźmin nie wy­szedł na spo­tka­nie, ograni­czył się do szybkiej, gór­nej finty, która zmu­siła za­bójcę do od­skoku. Levecque zgar­bił się, skła­dając kwartę, kry­jąc rękę ze sztyletem za ple­cami. Wiedźmin i tym ra­zem nie za­ata­ko­wał, nie skró­cił dy­stansu, po­szedł znowu w pół­kole, okrą­żając go.

— Aha — wy­ce­dził Levecque, pro­stu­jąc się. — Przedłu­żamy za­bawę? Czemu nie. Nigdy dość do­brej za­bawy!

Sko­czył, zawi­ro­wał, ude­rzył, raz, drugi, trzeci, w szybkim ryt­mie — górne cię­cie mie­czem i na­tychmiast, od lewej, pła­ski, ko­szący cios sztyletu. Wiedźmin nie za­kłó­cał rytmu — pa­ro­wał, od­ska­kiwał i znowu szedł pół­ko­lem, zmu­sza­jąc za­bójcę do obra­cania się. Levecque cof­nął się nagle, ru­szył pół­ko­lem w prze­ciw­nym kie­runku.

— Każda za­bawa — syk­nął przez zaci­śnięte zęby — musi mieć swój ko­niec. Co po­wiesz na jedno ude­rze­nie, spry­cia­rzu? Jedno ude­rze­nie, a po­tem ze­strzelimy z drzewa two­jego bę­karta. Co ty na to?

Geralt wi­dział, że Levecque ob­ser­wuje swój cień, że czeka, aż cień do­się­gnie prze­ciw­nika, dając znać, że ten ma słońce w oczy. Za­prze­stał krą­żenia, by uła­twić za­bójcy za­danie.

I zwę­ził źre­nice w pio­nowe szpa­reczki, dwie wą­ziut­kie kre­ski.

Aby za­cho­wać po­zory, zmarsz­czył lekko twarz, uda­jąc ośle­pio­nego.

Leve­cque sko­czył, zawi­ro­wał, utrzymu­jąc rów­no­wagę ręką ze sztyletem wy­cią­gniętą w bok, ude­rzył z nie­możli­wego wręcz wy­gię­cia prze­gubu, z dołu, mie­rząc w kro­cze. Ge­ralt wy­pry­snął do przodu, ob­rócił się, odbił cios, wy­gi­nając ra­mię i prze­gub rów­nie nie­możliwie, od­rzu­cił za­bójcę im­pe­tem pa­rady i chla­snął go, koń­cem klingi, przez lewy poli­czek. Levecque zato­czył się, chwytając za twarz. Wiedźmin wy­krę­cił się w pół­obrót, prze­rzu­cił cię­żar ciała na lewą nogę i krót­kim cio­sem roz­rąbał mu tęt­nicę szyjną. Levecque skulił się, bro­cząc krwią, upadł na ko­lana, zgiął się i zarył twa­rzą w piach.

Geralt po­woli ob­rócił się w stronę Jun­ghansa. Ten, wy­krzywia­jąc po­marsz­czoną twarz we wściekły gry­mas, wy­mie­rzył z łuku. Wiedźmin po­chy­lił się, uj­mu­jąc miecz obu­rącz. Po­zo­stali żoł­dacy rów­nież unie­śli łuki, w głu­chej ciszy.

— Na co cze­kacie! — ryk­nął le­śnik. — Szyć! Szyć w nie...

Po­tknął się, za­chwiał, po­dreptał do przodu i upadł na twarz, z karku ster­czała mu strzała. Strzała miała na brze­ch­wie prę­go­wane pióra z lo­tek kury ba­żanta bar­wione na żółto w wy­wa­rze z kory.

Strzały le­ciały ze świ­stem i sy­kiem po dłu­gich, pła­skich para­bo­lach od strony czar­nej ściany lasu. Le­ciały po­zor­nie wolno i spo­koj­nie, szu­miąc pió­rami, i wy­da­wało się, że na­bie­rają pędu i siły do­piero ude­rza­jąc w cele. A ude­rzały bez­błęd­nie, ko­sząc na­strogskich na­jem­ni­ków, zwalając ich w pia­sek drogi, bez­władnych i ściętych, niby sło­neczniki ude­rzone ki­jem.

Ci, któ­rzy prze­żyli, ru­nęli ku ko­niom, po­trą­cając się na­wzajem. Strzały nie prze­sta­wały świszczeć, do­się­gały ich w biegu, do­pa­dały na kul­ba­kach. Tylko trzech zdo­łało po­de­rwać konie do ga­lopu i ru­szyć, wrzesz­cząc, krwawiąc ostrogami boki wierz­chowców. Ale i ci nie uje­chali da­leko.

Las za­mknął, za­blo­ko­wał drogę. Na­gle nie było już ską­pa­nego w słońcu, piaszczy­stego go­ścińca. Była zwarta, nie­prze­bita ściana czar­nych pni.

Na­jem­nicy spięli konie, prze­ra­żeni i osłu­piali, usi­ło­wali za­wró­cić, ale strzały le­ciały bez­u­stan­nie. I do­się­gały ich, zwalały z sio­deł wśród tupu i rże­nia koni, wśród wrzasku.

A po­tem zro­biło się cicho.

Zamy­ka­jąca go­ści­niec ściana lasu za­mru­gała, za­ma­zała się, za­świeciła tę­czowo i zni­kła. Znowu wi­dać było drogę, a na dro­dze stał siwy koń, a na si­wym ko­niu sie­dział jeź­dziec — po­tężny, z płową, mio­tło­watą brodą, w ku­braku z fo­czej skóry prze­pa­sa­nym na skos szarfą z kra­cia­stej wełny.

Siwy koń, od­wra­cając łeb i gry­ząc wę­dzi­dło, po­stąpił do przodu, wy­soko pod­no­sząc przednie ko­pyta, chra­piąc i bo­cząc się na trupy, na za­pach krwi. Jeź­dziec, wy­pro­sto­wany w sio­dle, uniósł rękę i na­gły po­ryw wia­tru ude­rzył po gałę­ziach drzew.

Z za­rośli na od­dalo­nych skraju lasu wy­ło­niły się małe syl­wetki w obci­słych stro­jach kombi­no­wa­nych z zie­leni i brązu, o twa­rzach pa­sia­stych od smug wy­ma­lo­wa­nych łu­piną orze­cha.

— Ceádmil, Wedd Brokilo­éne! — za­wołał jeź­dziec. — Fáill, Aná Wo­ed­wedd!

— Fá­ill! — głos od lasu niby po­wiew wia­tru.

Zielo­no­bru­natne syl­wetki za­częły zni­kać, jedna po dru­giej, roz­ta­piać się wśród gę­stwiny boru. Zo­stała tylko jedna o roz­wia­nych wło­sach w kolo­rze miodu. Ta po­stą­piła kilka kro­ków, zbli­żyła się.

— Va fáill, Gwyn­ble­idd! — za­wo­łała, pod­cho­dząc jesz­cze bliżej.

— Że­gnaj, Mona — po­wie­dział wiedźmin. — Nie za­po­mnę cię.

— Za­po­mnij — od­rze­kła twardo, po­pra­wia­jąc koł­czan na ple­cach. — Nie ma Mony. Mona to był sen. Je­stem Bra­enn. Bra­enn z Bro­ki­lonu.

Jesz­cze raz po­ma­chała mu ręką. I zni­kła.

Wiedźmin od­wró­cił się.

— My­szo­wór — po­wie­dział, pa­trząc na jeźdźca na si­wym ko­niu.

— Ge­ralt — kiw­nął głową jeź­dziec, mie­rząc go zim­nym wzrokiem. — In­tere­su­jące spo­tka­nie. Ale za­cznijmy od rze­czy naj­waż­niej­szych. Gdzie jest Ciri?

— Tu! — wrzasnęła dziew­czynka, cał­ko­wicie skryta w li­sto­wiu. — Czy mogę już zejść?

— Mo­żesz — po­wie­dział wiedźmin.

— Ale nie wiem jak!

— Tak samo jak wla­złaś, tylko od­wrotnie.

— Boję się! Je­stem na sa­mym czubku!

— Złaź, mó­wię! Mamy ze sobą do po­roz­ma­wia­nia, moja panno!

— Niby o czym?

— Dla­czego, do cho­lery, wla­złaś tam, za­miast ucie­kać w las? Uciekł­bym za tobą, nie mu­siał­bym... Ach, za­raza. Złaź!

— Zro­bi­łam jak kot w bajce! Co­kol­wiek zro­bię, to za­raz źle! Dla­czego, chciała­bym wie­dzieć?

— Ja też — po­wie­dział druid, zsia­dając z ko­nia — chciałbym to wie­dzieć. I twoja babka, kró­lowa Ca­lan­the, też chciałaby to wie­dzieć. Dalej, złaź, księż­niczko.

Z drzewa po­sy­pały się liście i su­che ga­łązki. Po­tem roz­legł się ostry trzask rwa­nej tka­niny, a na ko­niec ob­ja­wiła się Ciri, zjeż­dża­jąca okrakiem po pniu. Za­miast kap­turka przy ku­braczku miała ma­low­niczy strzęp.

— Wuj My­szo­wór!

— We wła­snej oso­bie — druid objął, przytulił dziew­czynkę.

— Babka cię przy­słała? Wuju? Bar­dzo się martwi?

— Nie bar­dzo — uśmiech­nął się My­szo­wór. — Zbyt za­jęta jest mo­cze­niem rózeg. Droga do Cin­try, Ciri, zaj­mie nam tro­chę czasu. Po­święć go na wy­my­śle­nie wy­ja­śnie­nia dla two­ich uczynków. Po­winno to być, jeśli ze­chcesz sko­rzy­stać z mo­jej rady, bar­dzo krót­kie i rze­czowe wy­ja­śnie­nie. Ta­kie, które można wy­gło­sić bar­dzo, bar­dzo szybko. A i tak sądzę, że koń­cówkę przyjdzie ci wy­krzy­czeć, księż­niczko. Bar­dzo, bar­dzo gło­śno.

Ciri skrzywiła się bole­śnie, zmarsz­czyła nos, fuk­nęła z ci­cha, a dło­nie od­ru­chowo po­bie­gły jej w kie­runku za­gro­żo­nego miej­sca.

Chodźmy stąd — rzekł Ge­ralt, roz­glą­dając się. — Chodźmy stąd, My­szo­wór.

 


Rozdział ósmy [top]

 

— Nie — po­wie­dział druid. — Ca­lan­the zmieniła plany, nie ży­czy już sobie mał­żeń­stwa Ciri z Ki­stri­nem. Ma swoje po­wody. Do­dat­kowo, chyba nie mu­szę ci wy­ja­śniać, że po tej pa­skudnej afe­rze z po­zo­ro­wa­nym na­pa­dem na kup­ców król Ervyll po­waż­nie stra­cił w mo­ich oczach, a moje oczy liczą się w kró­le­stwie. Nie, na­wet nie zaj­rzymy do Na­stroga. Za­bie­ram małą pro­sto do Cin­try. Jedź z nami, Ge­ralt.

— Po co? — wiedźmin rzu­cił okiem na Ciri, drze­miącą pod drzewem, otu­loną ko­żu­chem My­szo­wora.

— Do­brze wiesz, po co. To dziecko, Ge­ralt, jest ci prze­zna­czone. Po raz trzeci, tak, po raz trzeci krzy­żują się wa­sze drogi. W prze­nośni, oczywi­ście, zwłaszcza jeżeli cho­dzi o dwa po­przednie razy. Chyba nie na­zwiesz tego przypad­kiem?

— Co za róż­nica, jak to na­zwę — wiedźmin uśmiech­nął się krzywo. — Nie w na­zwie rzecz, My­szo­wór. Po co mam je­chać do Cin­try? By­łem już w Cin­trze, krzy­żo­wa­łem już, jak to okre­śliłeś, drogi. I co z tego?

— Ge­ralt, za­żą­dałeś wówczas przy­sięgi od Ca­lan­the, od Pavetty i jej męża. Przy­sięga jest do­trzymana. Ciri jest Nie­spo­dzianką. Prze­zna­cze­nie żąda...

— Abym za­brał to dziecko i prze­robił na wiedź­mina? Dziew­czynkę? Przyjrzyj mi się, My­szo­wór. Wy­obra­żasz mnie sobie jako hoże dziewczę?

— Do dia­bła z wiedź­miń­stwem — zde­ner­wo­wał się druid. — O czym ty w ogóle mó­wisz? Co jedno ma z dru­gim wspólnego? Nie, Ge­ralt, wi­dzę, że ty ni­czego nie ro­zu­miesz, mu­szę się­gnąć do pro­stych słów. Słu­chaj, każdy du­reń, w tej licz­bie i ty, może za­żą­dać przy­sięgi, może wy­móc obietnicę, i nie sta­nie się przez to nie­zwy­kły. Nie­zwy­kłe jest dziecko. I nie­zwy­kła jest więź, która po­wstaje, gdy dziecko się rodzi. Jesz­cze ja­śniej? Pro­szę bar­dzo, Ge­ralt, od mo­mentu na­ro­dzin Ciri prze­stało się li­czyć, czego ty chcesz i co pla­nu­jesz, nie ma też żad­nego zna­cze­nia, czego ty nie chcesz i z czego re­zy­gnu­jesz. Ty się, cho­lera jasna, nie li­czysz! Nie ro­zu­miesz?

— Nie krzycz, obu­dzisz ją. Na­sza Nie­spo­dzianka śpi. A gdy się obu­dzi... My­szo­wór, na­wet z nie­zwy­kłych rze­czy można... Trzeba nie­kiedy rezy­gno­wać.

— Prze­cież wiesz — druid spoj­rzał na niego zimno — że wła­snego dziecka nie bę­dziesz miał nigdy.

— Wiem.

I re­zy­gnu­jesz?

— Re­zy­gnuję. Chyba mi wolno?

— Wolno — rzekł My­szo­wór. — A jakże. Ale ry­zy­kow­nie. Jest taka stara prze­po­wiednia, mó­wiąca, że miecz prze­zna­cze­nia...

— ...ma dwa ostrza — do­koń­czył Ge­ralt. — Sły­sza­łem.

— A, rób, jak uwa­żasz — druid od­wró­cił głowę, splu­nął. — Po­my­śleć, że go­tów by­łem nad­sta­wić za cie­bie karku...

— Ty?

— Ja. W prze­ci­wieństwie do cie­bie ja wie­rzę w prze­zna­cze­nie. I wiem, że nie­bez­piecznie jest igrać z obo­siecznym mie­czem. Nie igraj, Ge­ralt. Sko­rzy­staj z szansy, jaka się nada­rza. Zrób z tego, co wiąże cię z Ciri, nor­malną, zdrową więź dziecka i opie­kuna. Bo jeśli nie... Wtedy ta więź może ob­jawić się ina­czej. Straszniej. W spo­sób ne­ga­tywny i de­strukcyjny. Chcę przed tym uchronić i cie­bie, i ją. Gdy­byś chciał ją za­brać, nie opo­no­wał­bym. Wziąłbym na sie­bie ry­zyko wy­tłu­ma­cze­nia Ca­lan­the, dla­czego.

— Skąd wiesz, że Ciri chciałaby ze mną pójść? Ze sta­rych prze­po­wiedni?

— Nie — po­wie­dział po­waż­nie My­szo­wór. — Stąd, że usnęła do­piero wtedy, gdy ją przytuliłeś. Że mru­czy przez sen twoje imię i szuka rączką two­jej ręki.

— Wy­star­czy — Ge­ralt wstał — bo go­tó­wem się wzruszyć. By­waj, bro­da­czu. Ukłony dla Ca­lan­the. A na uży­tek Ciri... Wy­myśl coś.

— Nie zdo­łasz uciec, Ge­ralt.

— Przed prze­zna­cze­niem? — wiedźmin do­cią­gnął po­pręg zdo­bycznego konia.

— Nie — po­wie­dział druid, pa­trząc na śpiącą dziew­czynkę. — Przed nią.

Wiedźmin po­kiwał głową, wskoczył na sio­dło. My­szo­wór sie­dział nie­ru­chomo, grze­biąc paty­kiem w wy­ga­sają­cym ogni­sku.

Odje­chał wolno, przez wrzosy, się­ga­jące strzemion, po zbo­czu, wio­dą­cym w do­linę, ku czar­nemu la­sowi.

— Ge­raaalt!

Obej­rzał się. Ciri stała na szczycie wzgórza, ma­leńka, szara fi­gurka z roz­wia­nymi, po­pie­la­tymi wło­sami.

— Nie od­chodź!

Poma­chał ręką.

— Nie od­chodź! — wrzasnęła cienko. — Nie od­choooodź!

Muszę, po­my­ślał. Mu­szę, Ciri. Dla­tego, że... Ja zaw­sze od­cho­dzę.

— Nie uda ci się i tak! — krzyknęła. — Nie myśl sobie! Nie uciekniesz! Je­stem twoim prze­zna­cze­niem, sły­szysz?

Nie ma prze­zna­cze­nia, po­my­ślał. Nie ist­nieje. Je­dyne, co jest prze­zna­czone wszystkim, to śmierć. To śmierć jest dru­gim ostrzem obo­siecznego mie­cza. Jed­nym je­stem ja. A dru­gim jest śmierć, która idzie za mną krok w krok. Nie mogę, nie wolno mi nara­żać cię, Ciri.

— Je­stem twoim prze­zna­cze­niem! — do­bie­gło go ze szczytu wzgórza, ci­szej, roz­paczliwiej.

Trącił konia piętą i ru­szył przed sie­bie, za­głę­bia­jąc się, jak w ot­chłań, w czarny, zimny i podmo­kły las, w przyjazny, zna­jomy cień, w mrok, który zda­wał się nie mieć końca.

 


Coś więcej

 


Rozdział pierwszy [top]

 

Gdy na dy­lach mo­stu nagle za­stu­kały ko­pyta, Yurga na­wet nie uniósł głowy — za­wył tylko z ci­cha, pu­ścił ob­ręcz koła, z którą się mo­co­wał, i wpełzł pod wóz tak szybko, jak tylko mógł. Roz­płasz­czony, szo­rując grzbietem o chropawą sko­rupę na­wozu i błota po­kry­wa­jącą spodnią stronę we­hi­kułu, sko­wytał ury­wa­nie i dy­gotał ze stra­chu.

Koń wol­niutko zbli­żył się do wozu. Yurga wi­dział, jak deli­kat­nie i ostrożnie sta­wia ko­pyta na prze­gni­łych, omszałych ba­lach.

— Wyjdź — po­wie­dział nie­wi­doczny jeź­dziec. Yurga za­dzwonił zę­bami i wtu­lił głowę w ra­miona. Koń prychnął, tup­nął.

— Spo­koj­nie, Płotka — po­wie­dział jeź­dziec. Yurga usły­szał, że kle­pie wierz­chowca po szyi. — Wyjdź stamtąd, czło­wieku. Nie zro­bię ci krzywdy.

Kupiec ab­so­lut­nie nie uwierzył w de­kla­rację nie­zna­jo­mego. Jed­nak w gło­sie było coś, co uspoka­jało, jed­no­cze­śnie in­try­gując, po­mimo iż by­najmniej nie był to głos, któ­rego brzmienie mo­głoby uchodzić za przyjemne. Yurga, mamrocąc mo­dli­twy do kil­ku­nastu bóstw na­raz, wy­sta­wił ostrożnie głowę spod wozu.

Jeź­dziec miał włosy białe jak mleko, ścią­gnięte na czole skó­rzaną opa­ską i czarny, weł­niany płaszcz spa­da­jący na zad kla­czy kasztanki. Nie pa­trzył na Yurgę. Po­chy­lony na kul­bace przyglą­dał się kołu wozu, aż po pia­stę za­pad­nię­temu po­mię­dzy po­trza­skane dyle mo­stu. Na­gle uniósł głowę, mu­snął kupca spoj­rze­niem, z nie­ru­chomą twa­rzą ob­ser­wo­wał zaro­śla nad brze­gami wą­wozu.

Yurga wy­gra­molił się na ze­wnątrz, za­mru­gał, otarł nos dło­nią, roz­ma­zując na twa­rzy dzie­gieć z pia­sty koła. Jeź­dziec utkwił w nim oczy, ciemne, zmrużone, prze­ni­kliwe, ostre jak ościenie. Yurga mil­czał.

— We dwu nie wy­cią­gniemy — po­wie­dział wreszcie nie­zna­jomy, wskazując na ugrzęź­nięte koło. — Je­cha­łeś sam?

— Sa­mo­trzeć — wy­jąkał Yurga. — Ze słu­gami, panie. Ale ucie­kły, gady...

— Nie dzi­wię się — rzekł jeź­dziec, pa­trząc pod most, na dno wą­wozu. — Wcale się im nie dzi­wię. Uważam, że po­wi­nie­neś zro­bić to samo, co oni. Naj­wyż­szy czas.

Yurga nie po­dążył wzrokiem za spoj­rze­niem nie­zna­jo­mego. Nie chciał pa­trzeć na stos cza­szek, żeber i pisz­czeli roz­sia­nych wśród ka­mieni, wy­glą­dają­cych spod ło­pia­nów i po­krzyw pora­sta­ją­cych dno wy­schniętej rzeczki. Bał się, że wy­star­czy jesz­cze jed­nego spoj­rze­nia, po­now­nego wi­doku czar­nych oczodo­łów, wy­szczerzo­nych zę­bów i po­pę­ka­nych gna­tów, by wszystko w nim pękło, by resztki roz­paczliwej od­wagi ucie­kły z niego jak po­wie­trze z ry­biego pę­che­rza. By po­pę­dził go­ściń­cem pod górę, z po­wrotem, dła­wiąc się wrza­skiem, tak samo jak woź­nica i pa­cho­łek przed nie­spełna go­dziną.

— Na co cze­kasz? — spy­tał cicho jeź­dziec, ob­ra­cając konia. — Na zmrok? Wtedy bę­dzie za późno. Oni przyjdą po cie­bie, le­dwo się ściemni. A może i wcześniej. Jazda, wskakuj na konia, z tyłu za mną. Za­bie­rajmy się stąd obaj, i to jak naj­prę­dzej.

A wóz, panie? — za­wył peł­nym gło­sem Yurga, nie bar­dzo wie­dząc ze stra­chu, roz­pa­czy czy wściekło­ści. — A to­wary? Cały rok pracy? Wo­lej mi zdechnąć! Nie zo­sta­wię­ęęę!

— Zdaje mi się, że nie wiesz jesz­cze, do­kąd cię licho przygnało, przyja­cielu — rzekł spo­koj­nie nie­zna­jomy, wy­cią­gając rękę w kie­runku po­twornego cmenta­rzy­ska pod mo­stem. — Nie zo­sta­wisz wozu, po­wia­dasz? A ja ci mó­wię, że kiedy za­pad­nie mrok, nie ura­tuje cię na­wet skar­biec króla De­zmoda, a co do­piero twój par­szywy wóz. Do dia­bła, co cię na­padło, by skra­cać drogę przez to uro­czy­sko? Nie wiesz, co tu się zalę­gło od czasu wojny?

Yurga po­krę­cił głową na znak, że nie wie.

— Nie wiesz — po­kiwał głową nie­zna­jomy. — Ale to, co leży na dole, wi­działeś? Trudno prze­cież nie za­uwa­żyć. To ci, któ­rzy tędy skra­cali drogę. A ty mó­wisz, że nie zo­sta­wisz wozu. A cóż to, cie­ka­wość, masz na tym wo­zie?

Yurga nie od­po­wie­dział, pa­trząc na jeźdźca spode łba, starał się wy­brać po­mię­dzy wer­sją „pa­kuły” a wer­sją „stare gał­gany”.

Jeź­dziec nie zda­wał się być spe­cjal­nie za­inte­re­so­wany od­po­wie­dzią. Uspokajał kasztankę gry­zącą wę­dzi­dło i po­trzą­sa­jącą łbem.

— Pa­nie... — wy­mamrotał wreszcie ku­piec. — Po­móż­cie. Ra­tujcie. Do końca ży­cia wdzięcz­ność... Nie zo­sta­wiaj­cie... Co ze­chcecie, dam, czego tylko za­żą­dacie... Ra­tujcie, pa­nie!

Nie­zna­jomy gwałtow­nie od­wró­cił głowę ku niemu, wsparty obu­rącz na łęku sio­dła.

— Jak po­wie­działeś?

Yurga mil­czał, otwo­rzywszy usta.

— Dasz, czego za­żą­dam? Po­wtórz.

Yurga za­mla­skał, za­mknął usta i po­ża­łował, że nie ma brody, w którą mógłby sobie na­pluć. W gło­wie wi­ro­wało mu od fan­ta­stycznych przy­puszczeń co do na­grody, ja­kiej mógłby za­żą­dać dziwny przybysz. Większość, wli­cza­jąc w to rów­nież i przywilej coty­go­dniowego uży­wa­nia jego mło­dej żony, Zło­to­litki, nie wy­glą­dała jed­nak tak strasznie, jak per­spektywa utraty wozu, a już na pewno nie tak ma­ka­brycznie, jak możli­wość spo­czę­cia na dnie jaru jako jesz­cze jeden po­bie­lały szkielet. Ku­piecka ru­tyna zmu­siła go do bły­ska­wicznych kal­kula­cji. Jeź­dziec, choć nie przypo­mi­nał zwy­kłego obe­rwańca, włó­częgi czy ma­ru­dera, ja­kich po woj­nie pełno było na dro­gach, nie mógł też pod żad­nym po­zo­rem być wielmożą, ko­me­sem ani też jed­nym z tych dumnych ryce­rzy­ków, wy­soko się ce­nią­cych i znaj­dują­cych przyjem­ność w łu­pie­niu bliź­nich ze skóry. Yurga oce­niał go na nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia sztuk złota. Han­dlowa na­tura po­wstrzy­my­wała go jed­nak przed wy­mie­nie­niem ceny. Ograni­czył się tedy do beł­kota­nia o „do­zgonnej wdzięcz­ności”.

— Py­tałem — przypo­mniał spo­koj­nie nie­zna­jomy od­cze­kaw­szy, aż ku­piec za­milknie. — Czy dasz mi to, czego za­żą­dam?

Nie było wyj­ścia. Yurga przełknął ślinę, po­chy­lił głowę i po­kiwał nią po­twierdza­jąco. Nie­zna­jomy, wbrew jego oczeki­wa­niom, nie za­śmiał się zło­wieszczo, wprost prze­ciw­nie, wcale nie wy­glą­dał na ura­do­wa­nego try­um­fem w ne­go­cja­cjach. Po­chy­liw­szy się w sio­dle, splu­nął do jaru.

— Co ja robię — po­wie­dział po­nuro. — Co ja robię naj­lep­szego... No cóż, do­bra. Spróbuję wy­cią­gnąć cię z tego, cho­ciaż nie wiem, czy nie skończy się to fa­talnie dla nas oby­dwu. A je­śli się uda, ty w za­mian...

Yurga skur­czył się, bliski pła­czu.

— Dasz mi to — wy­re­cy­tował szybko jeź­dziec w czar­nym płaszczu — co w domu po po­wro­cie za­sta­niesz, a czego się nie spo­dziewasz. Przy­rze­kasz?

Yurga zaję­czał i szybko po­kiwał głową.

— Do­brze — skrzywił się nie­zna­jomy. — A teraz od­suń się. A naj­lepiej właź znowu pod wóz. Słońce zaraz zaj­dzie.

Ze­sko­czył z ko­nia, ścią­gnął z ra­mion płaszcz. Yurga zo­ba­czył, że nie­zna­jomy nosi miecz na ple­cach, na pasie sko­śnie prze­rzu­co­nym przez pierś. Miał nie­jasne od­czu­cie, że już kie­dyś sły­szał o lu­dziach w po­dobny spo­sób no­szą­cych broń. Czarna, skó­rzana, się­ga­jąca bio­der kurtka z dłu­gimi man­kie­tami skrzącymi się od srebrnych ćwieków mo­głaby wskazy­wać, że nie­zna­jomy po­cho­dzi z Novi­gradu lub oko­lic, ale moda na takie odzienie sze­roko się ostatnio roz­prze­strzeniła, zwłaszcza wśród mło­dzia­ków. Mło­dzia­kiem jed­nak nie­zna­jomy nie był.

Jeź­dziec, ścią­gnąwszy juki z wierz­chowca, od­wró­cił się. Na jego piersi koły­sał się na srebrnym łań­cuszku okrągły me­da­lion. Pod pa­chą trzymał nie­duży, okuty ku­ferek i po­dłużny pa­ku­nek okrę­cony skó­rami i rze­mie­niem.

— Jesz­cze nie pod wo­zem? — spy­tał, pod­cho­dząc bliżej. Yurga zo­ba­czył, że na me­da­lio­nie wy­obra­żony jest wil­czy łeb z otwartą, zbrojną kłami pasz­czą. Na­gle przypo­mniał so­bie.

— Wy­ście... Wiedźmin? Pa­nie?

Nie­zna­jomy wzruszył ra­mio­nami.

— Zga­dłeś. Wiedźmin. A te­raz odejdź. Na drugą stronę wozu. Nie wy­chodź stamtąd i bądź cicho. Mu­szę być przez chwilę sam.

Yurga usłu­chał. Przykuc­nął przy kole, otu­lając się opończą. Nie chciał pa­trzeć, co robi nie­zna­jomy z dru­giej strony wozu, a tym bar­dziej na kości na dnie wą­wozu. Pa­trzył więc na swoje buty i na zie­lone, gwiaździ­ste kiełki mchu pora­sta­ją­cego prze­gniłe bale mo­stu.

Wiedźmin.

Słońce za­cho­dziło.

Usły­szał kroki.

Nie­zna­jomy wolno, bar­dzo wolno wy­szedł zza wozu, na śro­dek mo­stu. Był od­wró­cony ty­łem — Yurga zo­ba­czył, że miecz na jego ple­cach nie jest tym mie­czem, który wi­dział po­przednio. Te­raz była to piękna broń — gło­wica, jelec i oku­cia po­chwy błyszczały jak gwiazdy, na­wet w za­pa­dają­cym mroku od­bi­jały światło, cho­ciaż już pra­wie nie było światła — zga­sła na­wet zło­to­pur­pu­rowa po­świata, jesz­cze nie­dawno wi­sząca nad la­sem.

— Pa­nie...

Nie­zna­jomy od­wró­cił głowę. Yurga z tru­dem po­wstrzymał krzyk.

Twarz ob­cego była biała — biała i po­ro­wata jak ser od­są­czony i od­wi­nięty ze szmatki. A oczy... Bo­go­wie, za­wyło coś w Yur­dze. Oczy...

— Za wóz. Już — wy­chrypiał nie­zna­jomy. To nie był głos, który Yurga sły­szał wcześniej. Ku­piec po­czuł nagle, jak okropnie do­lega mu pełny pę­cherz. Nie­zna­jomy od­wró­cił się i wy­szedł dalej na most.

Wiedźmin.

Koń przywią­zany do dra­binki wozu par­sknął, za­rżał, głu­cho za­ło­mo­tał ko­py­tami o bale.

Nad uchem Yurgi za­bzy­czał ko­mar. Ku­piec na­wet nie ru­szył ręką, by go od­pę­dzić. Za­bzy­czał na­stępny. Całe chmary ko­ma­rów bzy­czały w za­ro­ślach po prze­ciw­nej stro­nie jaru. Bzy­czały.

I wyły.

Yurga, do bólu zaci­ska­jąc zęby, zo­rientował się, że to nie ko­mary.

Z mroku gęst­nie­ją­cego na za­krza­czo­nym zbo­czu wą­wozu wy­ło­niły się małe, po­kraczne syl­wetki — nie większe niż cztery łok­cie, prze­ra­ża­jąco chude, ni­czym ko­ścio­trupy. We­szły na most cu­dacznym, cza­plim cho­dem, wy­soko, ostrymi, gwałtow­nymi ru­chami uno­sząc gru­zło­wate ko­lana. Oczy pod pła­skimi, po­brużdżo­nymi czo­łami poły­ski­wały im żółto, w sze­ro­kich, ża­bich pasz­czę­kach bły­skały białe, koń­czy­ste kiełki. Zbli­żyły się, po­sy­kując.

Nie­zna­jomy, nie­ru­chomy jak po­sąg po­środku mo­stu, uniósł na­gle prawą dłoń, dzi­wacznie skła­dając palce. Po­tworne karły cofnęły się, zasy­czały gło­śniej, ale na­tychmiast znowu ru­szyły do przodu, szybko, coraz szybciej, uno­sząc dłu­gie, paty­ko­wate, szponia­ste łapy.

Po dy­lach, z le­wej, zgrzytnęły pa­zury, ko­lejny po­two­rek wy­sko­czył nagle spod mo­stu, a po­zo­stali ru­nęli na­przód w nie­sa­mo­wi­tych pod­sko­kach. Nie­zna­jomy za­krę­cił się w miej­scu, bły­snął miecz wy­do­byty nie wia­domo kiedy. Głowa wdrapują­cego się na most stwora wy­le­ciała na sążeń w górę, wlo­kąc za sobą war­kocz krwi. Bia­ło­włosy sko­kiem wpadł w grupę in­nych, zawi­ro­wał, rą­biąc szybko na lewo i prawo. Po­twory, wy­ma­chu­jąc ła­pami i wy­jąc, rzu­ciły się na niego ze wszech stron, nie zwracając uwagi na świetlistą klingę tnącą niby brzytwa. Yurga skulił się przytu­lony do wozu.

Coś upa­dło pro­sto pod jego nogi, obryzgu­jąc go po­soką. Była to długa, ko­ścista łapa, czte­roszponia­sta i łu­sko­wata jak kurza noga.

Kupiec wrzasnął.

Poczuł, jak coś przemyka obok niego. Skurczył się, chcąc za­nur­ko­wać pod wóz, w tym sa­mym mo­men­cie inne coś wy­lą­do­wało mu na karku, a pazu­rza­ste łap­ska chwyciły go za skroń i po­li­czek. Za­słonił oczy, ry­cząc i szar­piąc głową, ze­rwał się i roz­koły­sa­nym kro­kiem wy­to­czył na śro­dek mo­stu, po­ty­kając się o le­żące na ba­lach trupy. Na mo­ście wrzała walka — Yurga nie wi­dział nic oprócz wściekłej ko­tło­wa­niny, kłę­bo­wi­ska, z któ­rego raz po razie bły­skał pro­mień srebrnego ostrza.

— Ra­tun­ku­uuuu! — za­wył, czu­jąc, jak ostre kły, prze­bija­jąc wojłok kap­tura, wpi­jają mu się w po­tylicę.

W dół głowę!

Wci­snął pod­bró­dek w pierś, ło­wiąc okiem błysk klingi. Brzesz­czot za­wył w po­wie­trzu, mu­snął kap­tur. Yurga usły­szał ohydne, mo­kre chrupnię­cie, po czym na plecy, jak z wia­dra, buchnęła mu go­rąca ciecz. Upadł na ko­lana cią­gnięty w dół bez­władnym już cię­ża­rem wi­szą­cym u karku.

Na jego oczach ko­lejne trzy po­twory wy­pry­snęły spod mo­stu. Pod­ska­kując ni­czym cu­daczne pasi­ko­niki, uczepiły się ud nie­zna­jo­mego. Je­den, cięty krótko przez ropu­szy pysk, po­dreptał wy­prę­żony i zwa­lił się na bale. Drugi, ude­rzony sa­mym koń­cem mie­cza, upadł, ta­rza­jąc się w drgaw­kach. Po­zo­stali ob­leźli bia­ło­wło­sego ni­czym mrówki, ze­pchnęli do kra­wę­dzi mo­stu. Ko­lejny wy­leciał z kłę­bo­wi­ska wy­gięty w tył, bry­zga­jący krwią, roz­dy­go­tany i wy­jący. W tym mo­men­cie cały sko­tło­wany kłąb przetoczył się przez kra­wędź i ru­nął do wą­wozu. Yurga upadł, za­kry­wa­jąc głowę rę­kami.

Spod mo­stu roz­legły się pełne try­umfu wizgi po­two­rów, prze­cho­dzące jed­nak rap­tow­nie w ryki bólu, wrzaski, prze­ry­wane świ­stem klingi. Po­tem do­biegł z ciemności grze­chot ka­mieni i chrzęst dep­ta­nych, miażdżo­nych szkieletów, po­tem znowu był świst opa­dają­cego mie­cza i rap­tow­nie urwany, roz­paczliwy, mro­żący krew w ży­łach skrzek.

A po­tem była już tylko cisza prze­ry­wana na­głym krzykiem prze­stra­szo­nego ptaka, w głębi lasu, wśród ogrom­nych drzew. Po­tem za­milkł i ptak.

Yurga przełknął ślinę, uniósł głowę, wstał z tru­dem. Nadal było cicho, nie sze­le­ściły na­wet liście, cały las zda­wał się onie­miały ze zgrozy. Po­strzępione chmury ściem­niły niebo.

— Hej...

Od­wró­cił się, od­ru­chowo za­sła­nia­jąc unie­sio­nymi rę­kami. Wiedźmin stał przed nim, nie­ru­chomy, czarny, z błyszczą­cym mie­czem w ni­sko opusz­czo­nej dłoni. Yurga spo­strzegł, że stoi jakoś krzywo, że kłoni się w bok.

— Pa­nie, co wam?

Wiedźmin nie od­po­wie­dział. Zro­bił krok, nie­zgrabnie i ciężko, zata­cza­jąc le­wym bio­drem. Wy­cią­gnął rękę, uchwycił się wozu. Yurga spo­strzegł krew, błyszczącą i czarną, ciek­nącą po dy­lach.

— Ran­ni­ście, panie!

Wiedźmin nie od­po­wie­dział. Pa­trząc pro­sto w oczy kupca za­wisł nagle na pudle wozu i wolno osu­nął się na most.

 


Rozdział drugi [top]

 

— Ostrożnie, po­mału... Pod głowę... Niech któ­ryś pod­trzyma mu głowę!

— Tu, tu, na wóz!

— Bo­go­wie, wy­krwawi się... Panie Yurga, krew cie­cze przez opa­tru­nek...

— Nie ga­dać! Jazda, po­ga­niaj, Po­kwit, żywo! Okryj go ko­żu­chem, Vell, nie wi­dzisz, jak dy­goce?

— Może wlać mu tro­chę go­rzałki do gęby?

— Nie­przytom­nemu? Iście zdurnia­łeś, Vell. Ale go­rzałkę daj, mus mi się napić... Wy psy, oczajdu­sze, podłe tchó­rze! Żeby tak zwiać, żeby ostawić sa­mego!

— Pa­nie Yurga! On coś mówi!

— Co? Co mówi?

— Eee, coś nie­wy­raź­nie... Jakby imię czy­jeś...

— Ja­kie?

— Yen­nefer...

 


Rozdział trzeci [top]

 

— Gdzie... je­stem?

— Leż­cie, panie, nie ru­szaj­cie się, bo się wszystko tam znowu podrze i po­pęka. Do kości udo wam po­gry­zły te pa­skudy, moc krwi z was uszła... Nie po­zna­jecie mnie? Jam Yurga! To mnieście na mo­ście zra­to­wali, po­mni­cie?

— Aha...

— Spragnie­ni­ście?

— Jak dia­bli...

— Pij­cie, panie, pij­cie. Go­rączka was trawi.

— Yurga... Gdzie je­ste­śmy?

— Wo­zem je­dziemy. Nie mówcie nic, panie, nie ru­szaj­cie się. Mus nam z la­sów wy­chy­nąć ku ludz­kim sa­dy­bom. Trza nam zna­leźć ko­goś, kto się na le­cze­niu ro­zu­mie. Tego, co­śmy wam na no­dze za­mo­tali, może mało być. Krew nic tylko cie­cze...

— Yurga...

— Tak, panie?

W moim ku­ferku... Fla­kon... Z zie­lo­nym la­kiem. Ze­drzyj pie­częć i daj mi... W ja­kiejś czarce. Czarkę umyj do­brze, fla­ko­nów nie daj ni­komu tknąć... Jeśli wam życie miłe... Prędko, Yurga. Psia­krew, jak ten wóz trzę­sie... Fla­kon, Yurga...

— Już... Pij­cie.

— Dzięki... Te­raz uwa­żaj. Za­raz będę spał. Będę się rzu­cał i bre­dził, po­tem leżał jak nie­żywy. To nic, nie bój się...

— Leż­cie, panie, bo rana się otworzy i uj­dzie z was krew.

Opadł na skóry, za­to­czył głową, czuł, jak ku­piec okrywa go ko­żu­chem i derką śmier­dzącą koń­skim po­tem. Wóz trząsł, każdy wstrząs wście­kłym bó­lem od­zy­wał się w udzie i bio­drze. Ge­ralt zaci­snął zęby. Nad sobą wi­dział mi­liardy gwiazd. Tak bli­sko, że wy­daje się, że wy­star­czy wy­cią­gnąć rękę. Tuż nad głową, tuż nad wierzchoł­kami drzew.

Idąc, wy­bie­rał drogę tak, by trzymać się z dala od światła, od bla­sku ognisk, by zaw­sze znaj­do­wać się w stre­fie roz­fa­lo­wa­nych cieni. Nie było to łatwe — stosy jo­dło­wych pni pło­nęły wszędzie do­okoła, biły w niebo czerwoną po­światą przety­kaną bły­skami iskier, zna­czyły ciemność ja­śniej­szymi pro­por­cami dymu, trza­skały, wy­bu­chały bla­skiem spo­mię­dzy tań­czą­cych wo­kół syl­we­tek.

Geralt za­trzymał się, by prze­pu­ścić to­czący się w jego stronę roz­sza­lały, blo­ku­jący drogę ko­ro­wód, roz­krzy­czany i dziki. Ktoś szarpnął go za ra­mię, usi­łując we­pchnąć w dło­nie drewnianą, ocie­ka­jącą pianą stą­giewkę. Od­mó­wił, lekko, ale zde­cy­do­wa­nie od­sunął od sie­bie zata­cza­ją­cego się męż­czy­znę bry­zga­ją­cego na­około pi­wem z dzierżo­nego pod pa­chą an­tałka. Nie chciał pić.

Nie w taką noc jak ta.

Nie opo­dal na rusztowa­niu z brzo­zo­wych pni, gó­rują­cym nad ogrom­nym ogni­skiem, ja­sno­włosy Ma­jowy Król w wianku i zgrzeb­nych port­kach ca­łował rudą Królową Maja, ob­ma­cując jej piersi przez cien­kie, prze­po­cone gie­zło. Mo­nar­cha był bar­dziej niż lekko pi­jany, chwiał się, utrzymy­wał rów­no­wagę obejmu­jąc plecy Królowej, przy­ci­ska­jąc do nich pięść zaci­śniętą na kuflu piwa. Królowa, rów­nież nie­zbyt trzeźwa, w wianku zsu­nię­tym na oczy, obejmo­wała Króla za szyję i prze­bie­rała no­gami. Tłum tań­czył pod rusztowa­niem, śpiewał, wrzesz­czał, po­trzą­sał żer­dziami omota­nymi gir­lan­dami zie­leni i kwiecia.

— Bel­le­teyn! — krzyknęła pro­sto w ucho Ge­ralta młoda, nie­wy­soka dziew­czyna. Cią­gnąc go za rę­kaw, zmu­siła do ob­róce­nia się wśród ota­cza­ją­cego ich ko­ro­wodu. Za­plą­sała obok, fur­ko­cąc spódnicą i po­wie­wa­jąc wło­sami peł­nymi kwiatów. Po­zwo­lił, by za­krę­ciła nim w tańcu, za­wi­ro­wał, zwinnie schodząc z drogi in­nym pa­rom.

— Bel­le­teyn! Noc Ma­jowa!

Obok nich szar­pa­nina, pisk, ner­wowy śmiech ko­lejnej dziew­czyny po­zo­rują­cej walkę i opór, nie­sio­nej przez chło­paka w ciemność, poza krąg światła. Ko­ro­wód, po­hu­kując, zwi­nął się wę­żem po­mię­dzy pło­nące stosy. Ktoś po­tknął się, upadł, roz­ry­wa­jąc łań­cuch rąk, roz­szar­pując or­szak na mniejsze grupki.

Dziew­czyna, pa­trząc na Ge­ralta spod de­ko­rują­cych jej czoło liści, zbli­żyła się, przywarła do niego gwałtow­nie, opa­sując ra­mio­nami, dy­sząc. Chwycił ją bru­tal­niej niż za­mie­rzał, na dło­niach przy­ci­śniętych do jej ple­ców czuł go­rącą wil­goć jej ciała wy­czu­walną przez cienki len. Uniosła głowę. Oczy miała za­mknięte, zęby bły­skały spod unie­sio­nej, skrzywio­nej gór­nej wargi. Pachniała po­tem i tata­ra­kiem, dy­mem i po­żą­da­niem.

Czemu nie, po­my­ślał, mnąc dło­nią jej su­kienkę i plecy, cie­sząc się mo­krym, pa­rują­cym cie­płem na pal­cach. Dziew­czyna nie była w jego typie — była zbyt mała, zbyt pulchna — czuł pod dło­nią miej­sce, gdzie przy­cia­sny stan su­kienki wrzynał się w ciało, dzie­lił plecy na dwie wy­raź­nie wy­czu­walne krą­gło­ści, w miej­scu, gdzie nie po­winno się ich wy­czu­wać. Dla­czego nie, po­my­ślał, prze­cież w taką noc... To nie ma zna­cze­nia.

Belle­teyn... Ognie aż po ho­ry­zont. Bel­le­teyn, Noc Ma­jowa.

Naj­bliż­szy stos z trza­skiem po­żarł rzu­cone mu su­che, roz­cza­pie­rzone cho­jaki, try­snął złotą ja­sno­ścią, światłem za­le­wa­ją­cym wszystko. Dziew­czyna otworzyła oczy, pa­trząc w górę, na jego twarz. Usłyszał, jak gło­śno wciąga po­wie­trze, po­czuł, jak się wy­pręża, jak gwałtow­nie wpiera dło­nie w jego pierś. Pu­ścił ją na­tychmiast. Za­wa­hała się. Od­chy­lając tu­łów na dłu­gość lekko wy­pro­sto­wa­nych ra­mion nie od­ry­wała bio­der od jego uda. Opu­ściła głowę, po­tem cofnęła dło­nie, od­su­nęła się, pa­trząc w bok.

Stali chwilę nie­ru­chomo, do­póki za­wra­ca­jący ko­ro­wód nie wpadł na nich znowu, nie za­chwiał, nie roz­trącił. Dziew­czyna szybko od­wró­ciła się, ucie­kła, nie­zgrabnie usi­łując dołą­czyć do tań­czą­cych. Obejrzała się. Tylko raz.

Belle­teyn...

Co ja tu robię?

W mroku za­lśniła gwiazda, za­skrzyła się, przykuła wzrok. Me­da­lion na szyi wiedź­mina drgnął. Ge­ralt od­ru­chowo roz­sze­rzył źre­nice, bez wy­siłku prze­bił wzrokiem ciemność.

Ko­bieta nie była wie­śniaczką. Wie­śniaczki nie no­siły czar­nych, ak­sa­mit­nych płaszczy. Wie­śniaczki, nie­sione lub cią­gnięte przez męż­czyzn w zaro­śla, krzy­czały, chi­cho­tały, trze­po­tały i prę­żyły się jak pstrągi wy­tar­gi­wane z wody. Żadna z nich nie sprawiała wra­żenia, że to ona pro­wa­dzi w mrok wy­so­kiego, ja­sno­wło­sego chło­paka w roz­cheł­sta­nej ko­szuli.

Wie­śniaczki nigdy nie no­siły na szy­jach ak­sa­mi­tek i wy­sa­dza­nych dia­mentami gwiazd z ob­sy­dianu.

— Yen­nefer.

Roz­sze­rzone nagle, fioł­kowe oczy pło­nące w bla­dej trój­kąt­nej twa­rzy.

— Ge­ralt...

Pu­ściła dłoń ja­sno­wło­sego che­ru­bina o piersi poły­sku­jącej od potu jak mie­dziana bla­cha. Chłopak za­chwiał się, zato­czył, upadł na ko­lana, wo­dził głową, roz­glą­dał się, mru­gał. Wstał po­woli, po­wiódł po nich nie ro­zu­mie­ją­cym, za­kło­pota­nym spoj­rze­niem, po czym chwiej­nym kro­kiem od­szedł w stronę ognisk. Cza­ro­dziejka na­wet nie spoj­rzała za nim. Pa­trzyła bacznie na wiedź­mina, a jej ręka zaci­snęła się mocno na brzegu płaszcza.

— Miło cię znowu wi­dzieć — po­wie­dział swo­bod­nie. Na­tychmiast wy­czuł, jak spada na­pię­cie stę­żałe mię­dzy nimi.

I owszem — uśmiech­nęła się. Zdawało mu się, że było w tym uśmiechu coś wy­mu­szo­nego, ale nie był pe­wien.

— Cał­kiem miła nie­spo­dzianka, nie za­prze­czam. Co tu ro­bisz, Ge­ralt? Ach... Przepra­szam, wy­bacz nie­zręczność. Oczywi­ście, ro­bisz tu to samo, co ja. Prze­cież to Bel­le­teyn. Tyle że mnie zła­pałeś, że tak po­wiem, na gorą­cym uczynku.

— Prze­szkodzi­łem ci.

— Prze­żyję — za­śmiała się. — Noc trwa. Ze­chcę, za­uro­czę dru­giego.

— Szkoda, że ja tak nie po­trafię — po­wie­dział, z wiel­kim tru­dem uda­jąc obo­jęt­ność. — Wła­śnie jedna zo­ba­czyła w świetle moje oczy i ucie­kła.

— Nad ra­nem — po­wie­działa, uśmie­cha­jąc się coraz bar­dziej sztucznie — gdy się po­rząd­nie roz­sza­leją, nie będą zwracać uwagi. Jesz­cze sobie jakąś znaj­dziesz, zo­ba­czysz...

— Yen... — dal­sze słowa uwięzły mu w gar­dle. Pa­trzyli na sie­bie, długo, bar­dzo długo, a czerwony od­blask ognia igrał na ich twa­rzach. Yen­nefer wes­tchnęła nagle, za­kry­wa­jąc oczy rzę­sami.

— Ge­ralt, nie. Nie za­czy­najmy...

— To Bel­le­teyn — prze­rwał. — Za­po­mniałaś?

Zbli­żyła się po­woli, poło­żyła mu dło­nie na ra­mio­nach, po­woli i ostrożnie przytuliła się do niego, do­tknęła czo­łem piersi. Gła­skał jej kru­czo­czarne włosy roz­sy­pane lo­kami krę­tymi jak węże.

— Wierz mi — szepnęła, uno­sząc głowę. — Nie za­sta­na­wia­ła­bym się ani chwili, gdyby w grę wchodziło tylko... Ale to nie ma sensu. Wszystko za­cznie się na nowo i skończy tak, jak po­przednio. To nie ma sensu, że­by­śmy...

— Czy wszystko musi mieć sens? To Bel­le­teyn.

— Bel­le­teyn — od­wró­ciła głowę. — I co z tego? Przycią­gnęło nas coś do tych ognisk, do tych roz­ba­wio­nych ludzi. Mie­liśmy za­miar tań­czyć, sza­leć, za­mro­czyć się z lekka i sko­rzy­stać z pa­nują­cej tu do­rocz­nej swo­body oby­cza­jów, nie­od­łącz­nie związanej ze świętem po­wta­rza­ją­cego się cyklu na­tury. I pro­szę, wpa­damy pro­sto na sie­bie po... Ile to mi­nęło od... Rok?

— Rok, dwa mie­siące i osiemna­ście dni.

— Wzruszasz mnie. Ce­lowo?

— Ce­lowo. Yen...

— Ge­ralt — prze­rwała mu, od­su­wa­jąc się nagle, pod­rzu­cając głowę. — Po­stawmy sprawę jasno. Nie chcę.

Kiwnął głową na znak, że sprawa po­sta­wiona jest do­sta­tecz­nie jasno.

Yenne­fer od­rzu­ciła płaszcz na ra­mię. Pod płaszczem miała bar­dzo cienką białą ko­szulę i czarną spódnicę ścią­gniętą pa­skiem ze srebrnych ogniwek.

— Nie chcę — po­wtó­rzyła — znowu za­czy­nać. A myśl o zro­bie­niu z tobą tego... co mia­łam za­miar zro­bić z tamtym blonda­skiem... We­dług ta­kich sa­mych reguł... Ta myśl, Ge­ralt, wy­daje mi się jakaś nie­ładna. Uwłacza­jąca tobie i mnie. Ro­zu­miesz?

Po­now­nie kiw­nął głową. Po­pa­trzyła na niego spod opusz­czo­nych rzęs.

— Nie od­cho­dzisz?

— Nie.

Mil­czała chwilę, nie­spo­koj­nie poru­szyła ra­mio­nami.

— Je­steś zły?

— Nie.

— No, to chodź, usiądźmy gdzieś, dalej od tego zgiełku, po­roz­ma­wiajmy chwilę. Bo, wi­dzisz, cie­szę się z tego spo­tka­nia. Na­prawdę. Po­siedźmy chwilę ra­zem. Do­brze?

— Do­brze, Yen.

Ode­szli w mrok, da­lej na wrzoso­wi­sko, ku czar­nej ścia­nie lasu, omijając po­splatane w uści­skach pary. By zna­leźć miej­sce tylko dla sie­bie, mu­sieli odejść da­leko. Su­chy pa­gó­rek za­zna­czony krza­kiem ja­łowca, smu­kłym jak cy­prys.

Czaro­dziejka roz­pięła bro­szę płaszcza, strzepnęła nim, roze­słała na ziemi. Usiadł obok niej. Bar­dzo chciał ją objąć, ale przez prze­korę nie zro­bił tego. Yen­nefer po­pra­wiła głę­boko roz­piętą ko­szulę, po­pa­trzyła na niego prze­ni­kli­wie, wes­tchnęła i ob­jęła go. Mógł się spo­dziewać. Aby czy­tać myśli, mu­siała się wy­silać, ale in­ten­cje wy­czu­wała od­ru­chowo.

Mil­czeli.

— Ech, cho­lera — po­wie­działa na­gle, od­su­wa­jąc się. Uniosła rękę, wy­krzy­czała za­klę­cie. Nad ich gło­wami wy­fru­nęły czerwone i zie­lone kule, roz­ry­wa­jąc się wy­soko w po­wie­trzu, two­rząc kolo­rowe, pie­rza­ste kwiaty. Od strony ognisk przypły­nęły śmiechy i rado­sne okrzyki.

— Bel­le­teyn — po­wie­działa gorzko. — Noc Ma­jowa... Cykl się po­wta­rza. Niech się ba­wią... jeżeli mogą.

W oko­licy byli jesz­cze inni cza­ro­dzieje. Z od­dali strzeliły w niebo trzy po­ma­rań­czowe bły­ska­wice, a z dru­giej strony, spod lasu, eks­plo­do­wał istny gej­zer tę­czo­wych, wi­rują­cych me­teo­rów. Lu­dzie przy ogni­skach och­nęli gło­śno z po­dziwu, za­krzy­czeli. Ge­ralt, spięty, gła­dził loki Yen­nefer, wdy­chał za­pach bzu i agre­stu, jaki wy­dzielały. Jeśli zbyt mocno będę jej pra­gnął, po­my­ślał, wy­czuje to i zrazi się. Na­stro­szy się, zjeży i ode­pchnie mnie. Za­py­tam spo­koj­nie, co u niej sły­chać...

— Nic u mnie nie sły­chać — po­wie­działa, a w jej gło­sie coś za­drżało. — Nic, o czym warto by opo­wia­dać.

— Nie rób mi tego, Yen. Nie czy­taj mnie. To mnie pe­szy.

— Wy­bacz. To od­ruch. A u cie­bie, Ge­ralt, co no­wego?

— Nic. Nic, o czym warto by opo­wia­dać.

Mil­czeli.

— Bel­le­teyn! — warknęła nagle, po­czuł, jak tę­żeje i pręży się jej ra­mię, przy­ci­śnięte do jego piersi. — Ba­wią się. Świętują od­wieczny cykl od­ra­dza­jącej się na­tury. A my? Co my tu ro­bimy? My, re­likty, ska­zane na wy­mar­cie, na za­gładę i nie­pa­mięć? Na­tura się od­radza, cykl się po­wta­rza. Ale nie my, Ge­ralt. My nie mo­żemy się po­wta­rzać. Po­zba­wiono nas tej możliwo­ści. Dano nam zdol­ność ro­bie­nia z na­turą rze­czy nie­zwy­kłych, nie­kiedy wręcz sprzecz­nych z nią. A jed­no­cze­śnie za­brano nam to, co w natu­rze jest naj­prostsze i naj­natu­ral­niej­sze. Cóż z tego, że ży­jemy dłu­żej niż oni? Po na­szej zimie nie bę­dzie wio­sny, nie od­ro­dzimy się, to, co się koń­czy, skończy się wraz z nami. Ale i cie­bie, i mnie cią­gnie do tych ognisk, cho­ciaż nasza obecność tutaj to zło­śliwa i bluź­nier­cza drwina z tego święta.

Milczał. Nie lubił, gdy po­pa­dała w taki na­strój, któ­rego źró­dło znał aż za do­brze. Znowu, po­my­ślał, znowu za­czyna ją to drę­czyć. Był czas, gdy wy­da­wało się, że za­po­mniała, że po­go­dziła się jak inne. Objął ją, przytulił, koły­sał le­ciutko jak dziecko. Po­zwo­liła. Nie zdziwił się. Wie­dział, że tego po­trze­buje.

— Wiesz, Ge­ralt — po­wie­działa na­gle, już spo­kojna. — Naj­bar­dziej bra­ko­wało mi two­jego mil­cze­nia.

Do­tknął ustami jej wło­sów, ucha. Pra­gnę cię, Yen, po­my­ślał, pra­gnę cię, prze­cież wiesz. Prze­cież wiesz o tym, Yen.

— Wiem — szepnęła.

— Yen...

Wes­tchnęła znowu.

— Tylko dziś — po­wie­działa, pa­trząc na niego sze­roko roz­wartymi oczami. — Tylko ta noc, która zaraz przemi­nie. Niech to bę­dzie nasze Bel­le­teyn. Rano się roz­sta­niemy. Pro­szę, nie licz na wię­cej, nie mogę, nie mo­gła­bym... Wy­bacz. Jeśli cię ura­ziłam, po­całuj mnie i odejdź.

— Jeśli cię po­ca­łuję, nie odejdę.

— Li­czy­łam na to.

Prze­chy­liła głowę. Do­tknął ustami jej roz­chy­lo­nych warg. Ostrożnie. Naj­pierw gór­nej, po­tem dol­nej. Wplątał palce w kręte loki, do­tknął jej ucha, jej bry­lan­to­wego kol­czyka, jej szyi. Yen­nefer, od­dając po­cału­nek, przywarła do niego, a jej zręczne palce szybko i pew­nie ra­dziły sobie ze sprzącz­kami jego kurtki.

Opadła na wznak na płaszcz roz­po­starty na miękkim mchu. Przyci­snął usta do jej piersi, po­czuł, jak sutka tward­nieje i za­zna­cza się pod cie­niutką tka­niną ko­szuli. Od­dy­chała nie­spo­koj­nie.

— Yen...

— Nic nie mów... Pro­szę...

Dotyk jej na­giej, gład­kiej, chłodnej skóry elektry­zu­jący palce i wnętrze dłoni. Dreszcz wzdłuż ple­ców ukłutych jej pa­znokciami. Od strony ognisk krzyk, śpiew, gwizd, da­leka, odle­gła ku­rzawa iskier w pur­pu­ro­wym dy­mie. Pieszczota i do­tknięcie. Jej. Jego. Dreszcz. I nie­cier­pli­wość. Po­su­wiste do­tknięcie jej smu­kłych ud, obejmu­ją­cych bio­dra, zwie­rają­cych się jak klamra.

Belle­teyn!

Od­dech, po­szar­pany na wes­tchnienia. Bły­ski pod po­wie­kami, za­pach bzu i agre­stu. Ma­jowa Królowa i Ma­jowy Król? Bluźnier­cza drwina? Nie­pa­mięć?

Belle­teyn! Noc Ma­jowa!

Jęk. Jej? Jego? Czarne loki na oczach, na ustach. Sple­cione palce roze­dr­ga­nych dłoni. Krzyk. Jej? Czarne rzęsy. Mo­kre. Jęk. Jego?

Cisza. Cała wiecz­ność w ci­szy.

Belle­teyn... Ognie aż po ho­ry­zont...

— Yen?

— Och, Ge­ralt...

— Yen... Ty pła­czesz?

— Nie!

— Yen...

— Obiecy­wa­łam sobie... Obiecy­wa­łam...

— Nic nie mów. Nie trzeba. Nie zimno ci?

— Zimno.

A teraz?

— Cie­plej.

Niebo ja­śniało w za­stra­sza­ją­cym tem­pie, czarna ściana lasu wy­ostrzyła kontury, wy­ło­niła z bez­kształt­nego mroku wy­raźną, zę­batą linię wierzchoł­ków drzew. Wy­peł­za­jąca zza niej, błę­kitna za­po­wiedź świtu roz­lała się wzdłuż ho­ry­zontu, ga­sząc lampki gwiazd. Zro­biło się chłodniej. Przytulił ją moc­niej, okrył płaszczem.

— Ge­ralt?

— Mhm?

— Bę­dzie świ­tać.

— Wiem.

— Skrzyw­dzi­łam cię?

— Tro­chę.

— Za­cznie się na nowo?

— Nigdy się nie skończyło.

— Pro­szę cię... Spra­wiasz, że czuję się...

— Nic nie mów. Wszystko jest do­brze.

Za­pach dymu pło­żą­cego się wśród wrzosów. Za­pach bzu i agre­stu.

— Ge­ralt?

— Tak?

— Pa­mię­tasz nasze spo­tka­nie w Pu­stul­skich Gó­rach? I tego zło­tego smoka... Jak on się na­zy­wał?

— Trzy Kawki. Pa­mię­tam.

— Po­wie­dział nam...

— Pa­mię­tam, Yen.

Poca­ło­wała go w miej­sce, gdzie szyja prze­cho­dziła w oboj­czyk, po­tem wci­snęła tam głowę, ła­sko­cząc wło­sami.

— Je­ste­śmy stwo­rzeni dla sie­bie — szepnęła. — Może prze­zna­czeni sobie? Ale prze­cież nic z tego nie bę­dzie. Szkoda, ale gdy na­sta­nie świt, roz­sta­niemy się. Nie może być ina­czej. Mu­simy się roz­stać, by się wzajem­nie nie skrzyw­dzić. My, prze­zna­czeni sobie. Stworzeni dla sie­bie. Szkoda. [M1]Ten lub ci, któ­rzy two­rzyli nas dla sie­bie, po­winni za­dbać o coś wię­cej. Samo prze­zna­cze­nie nie wy­star­cza, to zbyt mało. Trzeba cze­goś wię­cej. Wy­bacz mi. Mu­sia­łam ci to po­wie­dzieć.

— Wiem.

— Wie­działam, że nie miało sensu, by­śmy się ko­chali.

— My­liłaś się. Miało. Mimo wszystko.

— Jedź do Cin­try, Ge­ralt.

— Co?

— Jedź do Cin­try. Jedź tam i tym ra­zem nie rezy­gnuj. Nie rób tego, co wtedy... Gdy tam byłeś...

— Skąd wiesz?

— Wiem o tobie wszystko. Za­po­mniałeś? Jedź do Cin­try, jedź tam jak naj­prę­dzej. Nad­cho­dzą złe czasy. Bar­dzo złe. Mu­sisz zdą­żyć...

— Yen...

— Nic nie mów, pro­szę.

Chłodniej. Co­raz chłodniej. I co­raz ja­śniej.

— Nie od­chodź jesz­cze. Za­cze­kajmy do świtu...

— Za­cze­kajmy.

 


Rozdział czwarty [top]

 

— Nie ru­szaj­cie się, panie. Trzeba mi zmienić wam opa­tru­nek, bo rana maże się, a noga wam okropnie puchnie. Bo­go­wie, pa­skudnie to wy­gląda... Trzeba co prę­dzej me­dyka zna­leźć...

— Chę­do­żyć me­dyka — stęk­nął wiedźmin. — Da­waj tu mój kufe­rek, Yurga. O, ten fla­kon. Lej, pro­sto na ranę. O, jasna cho­lera!!! Nic, nic, lej jesz­cze... Ooo­och!!! Do­bra. Za­wiń grubo i na­kryj mnie...

— Puchnie, panie, całe udo. I go­rączka was trawi...

— Chę­do­żyć go­rączkę. Yurga?

— Tak, panie?

— Za­po­mniałem ci po­dzię­ko­wać...

— Nie wam, panie, dzię­ko­wać, ale mnie. To wy mnie ży­cie­ście zra­to­wali, W mo­jej obronie po­nie­śli­ście uszczerbek. A ja? Co ja ta­kiego uczyni­łem? Że człeka ran­nego, bez czu­cia, opa­trzyłem, na wóz po­kła­dłem, nie da­łem szczeznąć? To zwy­kła rzecz, pa­nie wiedźmin.

— Nie taka znowu zwy­kła, Yurga. Zo­sta­wiano mnie już... w po­dob­nych sytu­acjach... Jak psa...

Kupiec, opu­ściw­szy głowę, po­mil­czał.

— Ano, cóż, pa­skudny ota­cza nas świat — mruknął wreszcie. — Ale to nie po­wód, by­śmy wszyscy pa­skudnieli. Do­bra nam trzeba. Tego mnie uczył mój oj­ciec i tego ja mo­ich sy­nów uczę.

Wiedźmin mil­czał, ob­ser­wo­wał gałę­zie drzew wi­szące nad drogą, prze­su­wa­jące się w miarę ru­chu wozu. Udo tęt­niło. Nie czuł bólu.

— Gdzie je­ste­śmy?

— Prze­szli­śmy bro­dem rzekę Travę, ju­że­śmy w Mie­chuńskich La­sach. To już nie Te­me­ria, a Sod­den. Prze­spa­liście gra­nicę, gdy cel­nicy na wo­zie bu­szo­wali. Po­wiem wam zasię, że dzi­wo­wali się wam bar­dzo. Ale star­szy nad nimi znał was, bez zwłoki prze­pu­ścić kazał.

— Znał mnie?

— Ano, nie­chybnie. Ge­ral­tem was na­zwał. Tak rzekł — Ge­ralt z Rivii. To wa­sze miano?

— Moje...

— Obiecał ów cel­nik pchnąć ko­goś z wie­ścią, że me­dyk po­trzebny. A da­łem mu jesz­cze cosik w rękę, coby nie za­po­mniał.

— Dziękuję ci, Yurga.

— Nie, panie wiedźmin. Ja­kem już mó­wił, to ja wam dzię­kuję. I nie tylko. Jesz­czem wam coś wi­nien. Umawia­liśmy się... Co wam, panie? Słabo wam?

— Yurga... Fla­kon z zie­loną pie­czę­cią...

— Pa­nie... Znowu bę­dzie­cie... Ta­ke­ście wtedy strasznie krzy­czeli przez sen...

— Mu­szę, Yurga...

— Wa­sza wola. Cze­kaj­cie, wraz w czarkę wleję... Na bo­gów, me­dyka trzeba, co prę­dzej, bo ina­czej...

Wiedźmin od­wró­cił głowę. Sły­szał krzyki dzieci, ba­wią­cych się w wy­schniętej, we­wnętrznej fosie ota­cza­jącej zam­kowe ogrody. Było ich około dzie­się­ciu. Smarka­cze czy­nili draż­niący uszy har­mi­der, prze­krzykując się na­wzajem cien­kimi, pod­nie­co­nymi, ła­mią­cymi się w falset gło­sami. Bie­gali dnem fosy tam i z po­wrotem, przypo­mi­nali stadko szybkich ry­bek, bły­ska­wicznie i nie­oczeki­wa­nie zmienia­ją­cych kie­ru­nek, ale zaw­sze trzyma­ją­cych się ra­zem. Jak zwy­kle, w ślad za roz­ja­zgo­ta­nymi, chu­dymi jak stra­chy na wró­ble star­szymi chłopcami biegł zdy­szany ma­lec, w ża­den spo­sób nie mo­gący na­dą­żyć.

— Sporo ich — za­uwa­żył wiedźmin.

My­szo­wór uśmiech­nął się kwa­śno, tar­mo­sząc brodę, wzruszył ra­mio­nami.

— Ano, sporo.

A który z nich... Który z tych chłopców jest tą słynną Nie­spo­dzianką?

Druid od­wró­cił wzrok.

— Nie wolno mi, Ge­ralt...

— Ca­lan­the?

— Oczywi­ście. Chyba się nie łu­dzi­łeś, że ona odda ci dzie­ciaka tak łatwo? Po­zna­łeś ją prze­cież. To ko­bieta z że­laza. Po­wiem ci o czymś, o czym nie po­wi­nie­nem mó­wić, w na­dziei, że zro­zu­miesz. Liczę też, że nie zdra­dzisz mnie przed nią.

— Mów.

— Gdy dziecko się uro­dziło, sześć lat temu, we­zwała mnie i roz­ka­zała, bym cię od­szu­kał. I zabił.

— Od­mó­wiłeś.

— Ca­lan­the się nie od­ma­wia — rzekł po­waż­nie My­szo­wór, pa­trząc mu pro­sto w oczy. — By­łem go­tów do drogi, gdy we­zwała mnie po­wtórnie. I od­wo­łała roz­kaz, bez słowa ko­mentarza. Bądź ostrożny, gdy bę­dziesz z nią roz­ma­wiał.

— Będę. My­szo­wór, po­wiedz, jak to się stało z Du­nym i Pavettą?

— Pły­nęli ze Skellige do Cin­try. Za­sko­czył ich sztorm. Ze statku nie od­nale­ziono na­wet szczap. Ge­ralt... To, że dzie­ciaka nie było wtedy z nimi, to pio­ruń­sko dziwna sprawa. Nie­wy­tłu­ma­czalna. Mieli je za­brać ze sobą na ko­rab, w ostatniej chwili nie za­brali. Nikt nie wie, co było po­wo­dem, Pavetta nigdy nie roz­sta­wała się z...

— Jak Ca­lan­the to znio­sła?

A jak my­ślisz?

— Ro­zu­miem.

Hałła­kując jak banda go­bli­nów, chłopcy wdarli się w górę i prze­mknęli obok nich. Ge­ralt spo­strzegł, że nie­da­leko od czoła roz­mi­gota­nego stadka pę­dzi dziew­czynka, rów­nie chuda i roz­wrzesz­czana jak chłopcy, tyle że po­wie­wa­jąca ja­snym war­ko­czem. Z dzi­kim wy­ciem gro­madka syp­nęła się znowu w dół po urwi­stym zbo­czu fosy, przy­najmniej po­łowa, wli­cza­jąc dziew­czynkę, zje­chała na za­dkach. Naj­mniejszy, wciąż nie mo­gący na­dą­żyć, przewró­cił się, stur­lał, już na dole roz­pła­kał gło­śno, ści­ska­jąc stłu­czone ko­lano. Inni chłopcy oto­czyli go, drwiąc i wy­śmiewa­jąc, po czym po­gnali dalej. Dziew­czynka uklę­kła przy malcu, ob­jęła go, ocie­rała łzy, roz­ma­zując na wy­krzywio­nej buzi kurz i brud.

— Chodźmy, Ge­ralt. Królowa czeka.

— Chodźmy, My­szo­wór.

Ca­lan­the sie­działa na dużej ła­weczce z opar­ciem za­wie­szo­nej na łań­cu­chach na ko­narze ogromnej lipy. Zdawała się drzemać, ale prze­czył temu krótki ruch nogi, od czasu do czasu wprawia­jący huś­tawkę w ruch. Były z nią trzy młode ko­biety. Jedna sie­działa na tra­wie obok huś­tawki, jej roz­po­starta suk­nia bie­lała na zie­leni jak połać śniegu. Dwie inne, nie opo­dal, szczebio­tały, ostrożnie roz­gar­nia­jąc gałę­zie na krza­kach ma­lin.

— Pani — My­szo­wór skło­nił się.

Kró­lowa unio­sła głowę. Ge­ralt przyklęk­nął.

— Wiedźmin — po­wie­działa su­cho.

Jak daw­niej ozdabiała się szmarag­dami pa­sują­cymi do zie­lonej sukni. I do ko­loru oczu. Jak daw­niej, no­siła wą­ską, złotą ob­ręcz na po­pie­lato­sza­rych wło­sach. Ale dło­nie, które za­pa­mię­tał białe i wą­skie, były mniej wą­skie. Przytyła.

— Bądź po­zdro­wiona, Ca­lan­the z Cin­try.

— Wi­taj, Ge­ralcie z Rivii. Wstań. Cze­ka­łam na cie­bie. My­szo­wór, przyja­cielu, od­pro­wadź panny do zamku.

— Na roz­kaz, kró­lowo.

Zostali sami.

— Sześć lat — ode­zwała się Ca­lan­the bez uśmiechu. — Je­steś prze­ra­ża­jąco punktu­alny, wiedźmi­nie.

Nie sko­mentował.

— By­wały chwile, co ja mó­wię, by­wały lata, kiedy łu­dzi­łam się, że za­po­mnisz. Względnie, że inne po­wody nie po­zwolą ci przyje­chać. Nie, nie­szczęścia w za­sa­dzie ci nie ży­czy­łam, ale mu­sia­łam wszak brać pod uwagę nie­zbyt bez­pieczny cha­rak­ter two­jego za­wodu. Mó­wią, że śmierć idzie za tobą krok w krok, Ge­ralcie z Rivii, ale ty nigdy nie oglą­dasz się za sie­bie. A póź­niej... Gdy Pavetta... Wiesz już?

— Wiem — Ge­ralt schylił głowę. — Współ­czuję z tobą ca­łym ser­cem...

— Nie — prze­rwała. — To było dawno. Już nie no­szę ża­łoby, jak wi­dzisz. No­siłam do­sta­tecz­nie długo. Pavetta i Duny... Prze­zna­czeni sobie. Do końca. I jak tu nie wie­rzyć w moc prze­zna­cze­nia?

Mil­czeli oboje. Ca­lan­the poru­szyła nogą, znowu wprawiła huś­tawkę w ruch.

I oto wró­cił wiedźmin po sze­ściu umówio­nych la­tach — po­wie­działa po­woli, a na jej ustach wy­kwitł dziwny uśmiech. — Wró­cił i za­żądał wy­peł­nie­nia przy­sięgi. Jak my­ślisz, Ge­ralt, chyba w taki wła­śnie spo­sób będą o na­szym spo­tka­niu opo­wia­dać baja­rze, gdy sto lat przemi­nie? Ja my­ślę, że wła­śnie tak. Tyle że za­pewne pod­bar­wią opo­wieść, ude­rzą w czułe struny, za­grają na emo­cjach. Tak, oni to umieją. Mogę to sobie wy­obra­zić. Po­słu­chaj, pro­szę. I rzekł okrutny wiedźmin: „Spełnij przy­rze­cze­nie, kró­lowo, albo spadnie na cie­bie ma klą­twa”. A kró­lowa, za­law­szy się łzami, pa­dła przed wiedźmi­nem na ko­lana, krzy­cząc: „Li­tości! Nie za­bie­raj mi tego dziecka! Zo­stało mi już tylko ono!”

— Ca­lan­the...

— Nie prze­ry­waj mi — rze­kła ostro. — Opowia­dam bajkę, nie za­uwa­żyłeś? Słu­chaj dalej. Zły, okrutny wiedźmin zatu­pał no­gami, za­ma­chał rę­kami i krzyknął: „Strzeż się, wia­ro­łom­czyni, strzeż się ze­msty losu. Jeśli nie do­trzymasz przy­sięgi, nie mi­nie cię kara.” A kró­lowa od­rze­kła: „Do­brze więc, wiedźmi­nie. Nie­chaj bę­dzie tak, jak ze­chce los. O, tam, spójrz, tam igra dzie­się­cioro dzieci. Po­znasz, które wśród nich jest tobie prze­zna­czone, weź­miesz je jak swoje i zo­sta­wisz mnie z pęk­nię­tym ser­cem.”

Wiedźmin mil­czał.

W bajce — uśmiech Ca­lan­the sta­wał się coraz bar­dziej nie­ładny — kró­lowa, jak sobie wy­obra­żam, po­zwo­li­łaby wiedźmi­nowi od­ga­dy­wać trzy­krot­nie. Ale my już nie jeste­śmy w bajce, Ge­ralt. Je­ste­śmy tu na­prawdę, ty i ja, i nasz pro­blem. I na­sze prze­zna­cze­nie. To nie baśń, to życie. Par­szywe, złe, cięż­kie, nie szczę­dzące po­my­łek, krzywd, żalu, roz­cza­ro­wań i nie­szczęść, nie szczę­dzące ich ni­komu, ani wiedźmi­nom, ani kró­lo­wym. I dla­tego, Ge­ralcie z Rivii, bę­dziesz od­ga­dy­wał tylko raz.

Wiedźmin mil­czał nadal.

— Tylko je­den, je­dyny raz — po­wtó­rzyła Ca­lan­the. — Ale, jak mó­wi­łam, to nie baśń, ale życie, które sami mu­simy za­peł­niać sobie mo­mentami szczęścia, bo na los i jego uśmiechy li­czyć, jak wiesz, nie można. Dla­tego, nie­za­leż­nie od wy­niku zga­dy­wa­nia, nie odje­dziesz stąd z ni­czym. Za­bie­rzesz jedno dziecko. To, na które pad­nie twój wy­bór. Dziecko, z któ­rego zro­bisz wiedź­mina. O ile to dziecko wy­trzyma Próbę Traw, rzecz jasna.

Geralt gwałtow­nie uniósł głowę. Królowa uśmiech­nęła się. Znał ten uśmiech, pa­skudny i zły, po­gar­dliwy przez to, że nie kry­jący sztuczno­ści.

— Zdziwiłeś się — stwier­dziła fakt. — Cóż, tro­chę po­stu­dio­wa­łam. Po­nie­waż dziecko Pavetty ma szanse zo­stać wiedźmi­nem, za­da­łam sobie ten trud. Moje źró­dła, Ge­ralt, mil­czą jed­nak co do faktu, ile dzieci na dzie­sięć wy­trzymuje Próbę Traw. Czy nie ze­chciałbyś za­spo­koić mo­jej cie­ka­wo­ści w tym względzie?

— Królowo — Ge­ralt od­chrząknął. — Za­dałaś sobie za­pewne do­sta­tecz­nie wiele trudu stu­diu­jąc, by wie­dzieć, że ko­deks i przy­sięga za­bra­niają mi na­wet wy­po­wia­dać tę na­zwę, a cóż do­piero dys­ku­to­wać o niej.

Ca­lan­the za­trzymała gwałtow­nie huś­tawkę, wrywszy się ob­ca­sem w zie­mię.

— Troje, naj­wy­żej czworo na dzie­sięć — po­wie­działa, ki­wa­jąc głową w uda­wa­nym za­my­śle­niu. — Ostra se­lek­cja, bar­dzo ostra, po­wie­działabym, i to na każ­dym eta­pie. Naj­pierw Wy­bór, po­tem Próby. A po­tem Zmiany. Ilu wy­rost­ków do­staje w końcu me­da­liony i srebrne mie­cze? Je­den na dzie­się­ciu? Je­den na dwu­dzie­stu?

Wiedźmin mil­czał.

— Rozmy­śla­łam nad tym długo — cią­gnęła Ca­lan­the, już bez uśmiechu. — I do­szłam do wniosku, że se­lek­cja dzie­cia­ków na eta­pie Wy­boru ma zni­kome zna­cze­nie. Cóż to wreszcie za róż­nica, Ge­ralt, co to za dziecko umrze lub zwa­riuje nafa­sze­ro­wane nar­ko­ty­kami? Cóż za róż­nica, czyj mózg roze­rwie się od ma­ja­czeń, czyje oczy pękną i wy­płyną, miast stać się oczami kota? Cóż za róż­nica, czy we wła­snej krwi i rzy­go­wi­nach skona dziecko rze­czy­wi­ście wskazane prze­zna­cze­niem, czy dziecko zu­peł­nie przypad­kowe? Od­po­wiedz mi.

Wiedźmin splótł ręce na piersi, by opa­no­wać ich drże­nie.

— Po co? — spy­tał. — Oczeku­jesz od­po­wie­dzi?

— Prawda, nie oczekuję — kró­lowa znowu się uśmiech­nęła. — Jak zaw­sze, jesteś bez­błędny we wnio­skach. Kto wie, może jed­nak nie oczekując od­po­wie­dzi, ze­chciała­bym ła­ska­wie po­święcić nieco uwagi twoim do­bro­wol­nym i szczerym sło­wom? Sło­wom, które, kto wie, może ze­chciałbyś z sie­bie wy­rzu­cić, a wraz z nimi to, co tłamsi ci du­szę? Ale jeśli nie, trudno. Da­lejże, weźmy się do dzieła, trzeba do­star­czyć baja­rzom ma­te­riału. Idziemy wy­bie­rać dziecko, wiedźmi­nie.

— Ca­lan­the — po­wie­dział, pa­trząc jej w oczy. — Nie warto przejmo­wać się baja­rzami, je­śli nie sta­nie im ma­te­riału, i tak coś wy­my­ślą. A ma­jąc do dys­po­zycji au­ten­tyczny ma­teriał, wy­ko­śla­wią go. Jak słusznie za­uwa­żyłaś, to nie baśń, to życie. Par­szywe i złe. A za­tem, do cho­lery i za­razy, prze­żyjmy je w miarę przy­zwoicie i do­brze. Ogra­niczmy ilość czy­nio­nych in­nym krzywd do nie­zbędnego mi­ni­mum. W bajce, i owszem, kró­lowa musi bła­gać wiedź­mina, a wiedźmin żą­dać swego i tupać no­gami. W życiu kró­lowa może po pro­stu po­wie­dzieć: „Nie za­bie­raj dziecka, pro­szę”. A wiedźmin od­po­wie: „Skoro pro­sisz, nie za­biorę”. I odje­dzie w kie­runku za­cho­dzą­cego słońca. Samo ży­cie. Ale za takie za­koń­cze­nie baśni ba­jarz nie do­stałby od słu­cha­czy gro­sika, naj­wy­żej kop­niaka w rzyć. Bo nudne.

Ca­lan­the prze­stała się uśmie­chać, w jej oczach mi­gnęło coś, co już kie­dyś wi­dział.

— Że niby co? — zasy­czała.

— Nie gońmy się do­okoła krzaka, Ca­lan­the. Wiesz, co mam na myśli. Jak tu przyje­cha­łem, tak od­jadę. Mam wy­bie­rać dziecko? A po co mi ono? My­ślisz, że aż tak mi na nim za­leży? Że je­cha­łem tu, do Cin­try, gnany ob­sesją ode­bra­nia ci wnuka? Nie, Ca­lan­the. Chciałem, być może, spoj­rzeć na to dziecko, spoj­rzeć w oczy prze­zna­cze­niu... Bo sam nie wiem.... Ale nie bój się. Nie za­biorę go, wy­star­czy, że po­pro­sisz...

Ca­lan­the ze­rwała się z ła­weczki, w jej oczach roz­go­rzał zie­lony ogień.

— Pro­sić? — syk­nęła wściekle. — Cie­bie? Bać? Ja mia­ła­bym się cie­bie bać, prze­klęty cza­row­niku? Ośmielasz się ci­skać mi w twarz twoją po­gar­dliwą litość? Lżyć mnie twoim współczu­ciem? Za­rzu­cać mi tchó­rzo­stwo, kwe­stio­no­wać moją wolę? Roz­zu­chwaliłam cię po­ufa­ło­ścią! Strzeż się!

Wiedźmin zde­cy­do­wał się nie wzruszać ra­mio­nami, do­cho­dząc do wniosku, że bez­pieczniej przyklęk­nąć i schylić głowę. Nie mylił się.

— No — sy­czała Ca­lan­the, sto­jąc nad nim. Ręce miała opusz­czone, dło­nie zaci­śnięte w pię­ści, naje­żone pier­ście­niami. — No, na­resz­cie. To jest pra­wi­dłowa po­zycja. Z takiej po­zycji od­po­wiada się kró­lowej, jeśli kró­lowa zada ci pyta­nie. A je­śli nie bę­dzie to pyta­nie, lecz roz­kaz, to jesz­cze niżej po­chy­lisz głowę i pój­dziesz go wy­ko­nać, bez chwili zwłoki. Zro­zu­mia­łeś?

— Tak, kró­lowo.

— Do­sko­nale. Wstań.

Wstał. Spoj­rzała na niego, za­gry­zła wargi.

— Bar­dzo cię ura­ził mój wy­buch? Mó­wię o for­mie, nie o treści.

— Nie bar­dzo.

— Do­brze. Po­sta­ram się już nie wy­bu­chać. A za­tem, jak mó­wi­łam, tam w fo­sie, bawi się dzie­się­cioro dzie­cia­ków. Wy­bie­rzesz jed­nego, który wyda ci się naj­od­po­wiedniej­szy, za­bie­rzesz go, i, na bo­gów, zro­bisz z niego wiedź­mina, bo tak chce prze­zna­cze­nie. A je­śli nie prze­zna­cze­nie, to wiedz, że ja tak chcę.

Spoj­rzał jej w oczy, skło­nił się nisko.

— Królowo — po­wie­dział. — Sześć lat temu udo­wod­ni­łem ci, że są rze­czy sil­niej­sze od kró­lew­skiej woli. Na bo­gów, jeśli ta­kowi ist­nieją, udo­wod­nię ci to jesz­cze raz. Nie zmu­sisz mnie do do­ko­nania wy­boru, któ­rego do­ko­nać nie chcę. Przepra­szam za formę, nie za treść.

— Ja mam głę­bokie lochy pod zam­kiem. Ostrzegam, jesz­cze chwila, jesz­cze słowo, a zgnijesz w nich.

— Żadne z dzieci ba­wią­cych się w fosie nie na­daje się na wiedź­mina — po­wie­dział po­woli. — I nie ma wśród nich syna Pavetty.

Ca­lan­the zmrużyła oczy. Nie drgnął na­wet.

— Chodź — po­wie­działa wreszcie, od­wra­cając się na pię­cie.

Ruszył za nią mię­dzy rzędy ukwieco­nych krzewów, po­mię­dzy klomby i ży­wo­płoty. Królowa we­szła do ażu­ro­wej al­tany. Stały tam cztery duże, wi­kli­nowe krze­sła ota­cza­jące stół z ma­la­chitu. Na żył­ko­wa­nym bla­cie, pod­trzymy­wa­nym przez cztery gryfy, stał dzban i dwa srebrne pu­chary.

— Sia­daj. I nalej.

Prze­piła do niego, ostro, so­lid­nie, po mę­sku. Od­po­wie­dział tym sa­mym, nie sia­dając.

— Sia­daj — po­wtó­rzyła. — Chcę po­roz­ma­wiać.

— Słu­cham.

— Skąd wie­działeś, że syna Pavetty nie ma wśród dzie­cia­ków w fo­sie?

— Nie wie­działem — Ge­ralt zde­cy­do­wał się na szczerość. — Strzeliłem na chy­bił trafił.

— Aha. Mo­głam się do­my­ślić. A to, że żadne z nich nie na­daje się na wiedź­mina? To prawda? I jak mo­głeś to stwierdzić? Za po­mocą ma­gii?

— Ca­lan­the — rzekł cicho. — Nie mu­sia­łem tego ani stwierdzać, ani spraw­dzać. W tym, co po­wie­działaś po­przednio, była sama prawda. Każde dziecko się na­daje. De­cy­duje se­lek­cja. Póź­niej.

— Na bo­gów mo­rza, jak ma­wia mój wiecznie nie­obecny mąż! — za­śmiała się. — Więc to wszystko nie­prawda? To całe Prawo Nie­spo­dzianki? Te le­gendy o dzie­ciach, któ­rych ktoś się nie spo­dziewał, o tych, które pierwsze wy­szły na spo­tka­nie? Tak po­dej­rze­wa­łam! To gra! Gra z przypad­kiem, za­bawa z lo­sem! Ale to dia­bel­nie nie­bez­pieczna gra, Ge­ralt.

— Wiem.

— Gra z czy­jąś krzywdą. Dla­czego, od­po­wiedz mi, zmu­sza się ro­dzi­ców lub opie­ku­nów do tak trud­nych i cięż­kich przy­siąg? Dla­czego od­biera się dzieci? Prze­cież do­okoła pełno jest ta­kich, któ­rych od­bie­rać nie trzeba. Na dro­gach pa­łętają się całe wa­tahy bez­domnych i sie­rot. W każ­dej wsi można ta­nio kupić dzie­ciaka, na przed­nówku każdy kmieć chęt­nie sprzeda, bo co mu tam, zaraz zrobi dru­gie. Dla­czego więc? Dla­czego wy­mu­siłeś przy­sięgę na Du­nym, na Pavetcie i na mnie? Dla­czego zja­wiasz się tu równo w sześć lat po uro­dze­niu dziecka? I dla­czego, do cho­lery, nie chcesz go, dla­czego mó­wisz, że nic ci po nim?

Milczał. Ca­lan­the po­ki­wała głową.

— Nie od­po­wia­dasz — stwier­dziła, od­chy­lając się na opar­cie krze­sła. — Za­sta­nówmy się nad przy­czyną two­jego mil­cze­nia. Lo­gika jest matką wszelkiej wie­dzy. A cóż ona nam pod­po­wiada? Cóż my tu mamy? Wiedź­mina po­szu­kują­cego prze­zna­cze­nia ukrytego w dziwnym i wąt­pli­wym Pra­wie Nie­spo­dzianki. Wiedźmin znaj­duje owo prze­zna­cze­nie. I nagle rezy­gnuje z niego. Nie chce, jak twierdzi, Dziecka Nie­spo­dzianki. Twarz ma ka­mienną, w jego gło­sie dźwięczy lód i metal. Są­dzi, że kró­lowa — było nie było ko­bieta — da się oszukać, zwieść po­zo­rom twardej mę­sko­ści. Nie, Ge­ralt, nie oszczędzę cię. Wiem, dla­czego re­zy­gnu­jesz z wy­boru dziecka. Re­zy­gnu­jesz, bo nie wie­rzysz w prze­zna­cze­nie. Bo nie jesteś pe­wien. A ty, gdy nie jesteś pe­wien... wtedy za­czy­nasz się bać. Tak, Ge­ralt. To, co tobą kie­ruje, to strach. Ty się boisz. Za­przecz.

Po­woli od­sta­wił pu­char na stół. Po­woli, by brzęknię­ciem sre­bra o ma­lachit nie zdra­dzić drże­nia ręki, nad któ­rym nie mógł za­pa­no­wać.

— Nie za­prze­czasz?

— Nie.

Prze­chy­liła się szybko, chwyciła jego rękę. Mocno.

— Zy­ska­łeś w mo­ich oczach — po­wie­działa. I uśmiech­nęła się. To był ładny uśmiech. Wbrew woli, za­pewne wbrew woli, od­po­wie­dział uśmie­chem.

— Jak się tego do­my­śliłaś, Ca­lan­the?

— Nie do­my­śli­łam się — nie pu­ściła jego ręki. — Strzeliłam na chy­bił trafił.

Roze­śmieli się jed­no­cze­śnie. Po­tem sie­dzieli w mil­cze­niu wśród zie­leni i za­pa­chu cze­rem­chy, wśród cie­pła i brzę­cze­nia pszczół.

— Ge­ralt?

— Tak, Ca­lan­the?

— Nie wie­rzysz w prze­zna­cze­nie?

— Nie wiem, czy wie­rzę w co­kol­wiek. A co do prze­zna­cze­nia... Obawiam się, że ono nie wy­star­cza. Trzeba cze­goś wię­cej.

— Mu­szę cię o coś za­pytać. Co z tobą? Prze­cież ja­koby ty sam byłeś Nie­spo­dzianką. My­szo­wór twierdzi...

— Nie, Ca­lan­the. My­szo­wór my­ślał o czymś zu­peł­nie in­nym. My­szo­wór... On chyba wie. Ale po­słu­guje się tym wy­god­nym mi­tem, gdy mu wy­god­nie. Nie jest prawdą, jako­bym był tym, kogo za­stano w domu, cho­ciaż się nie spo­dziewano. Nie jest prawdą, jako­bym wła­śnie dla­tego zo­stał wiedźmi­nem. Je­stem zwy­czaj­nym pod­rzut­kiem, Ca­lan­the. Nie chcianym bę­kar­tem pew­nej ko­biety, któ­rej nie pa­mię­tam. Ale wiem, kim ona jest.

Kró­lowa spoj­rzała na niego prze­ni­kli­wie, ale wiedźmin nie kontynu­ował.

— Czy wszystkie opo­wie­ści o Pra­wie Nie­spo­dzianki to le­gendy?

— Wszyst­kie. Przypa­dek trudno na­zwać prze­zna­cze­niem.

— Ale wy, wiedź­mini, nie prze­sta­jecie szu­kać?

— Nie prze­sta­jemy Ale to nie ma sensu. Nic nie ma sensu.

— Wie­rzy­cie, że Dziecko Prze­zna­cze­nia przejdzie Próby bez ry­zyka?

— Wie­rzymy, że takie dziecko nie bę­dzie wy­ma­gało Prób.

— Jedno pyta­nie, Ge­ralt. Dość oso­biste. Po­zwo­lisz?

Kiwnął głową.

— Nie ma, jak wia­domo, lep­szego spo­sobu na prze­ka­zanie dzie­dzicznych cech niż spo­sób natu­ralny. Ty prze­sze­dłeś Próby i prze­żyłeś. Je­żeli więc za­leży ci na dziecku ma­ją­cym spe­cjalne wła­ści­wo­ści i od­por­ność... Dla­czego nie znaj­dziesz ko­biety, która... Je­stem nie­deli­katna, co? Ale zdaje się, że od­ga­dłam?

— Jak zaw­sze — uśmiech­nął się smutno — jesteś bez­błędna we wnio­skach, Ca­lan­the. Od­ga­dłaś, oczywi­ście. To, o czym mó­wisz, jest dla mnie nie­osią­galne.

— Wy­bacz — po­wie­działa, a uśmiech znikł z jej twa­rzy. — Cóż, to ludz­kie.

— To nie jest ludz­kie.

— Ach... Więc ża­den wiedźmin...

— Ża­den. Próba Traw, Ca­lan­the, jest straszna. A to, co z chłopcami robi się w cza­sie Zmian, jest jesz­cze gor­sze. I nie­od­wra­calne.

— Tylko się tu nie roz­czu­laj — mruknęła. — Bo to do cie­bie nie pa­suje. Nie­ważne, co z tobą ro­biono. Wi­dzę re­zultat. Jak na mój gust, cał­kiem za­do­wa­la­jący. Gdy­bym mo­gła zało­żyć, że dziecko Pavetty sta­nie się kie­dyś po­dobne to­bie, nie wa­hała­bym się ani chwili.

— Ry­zyko jest zbyt wiel­kie — po­wie­dział szybko. — Tak, jak po­wie­działaś. Prze­żywa naj­wy­żej czworo na dzie­sięć.

— Do dia­bła, czy tylko Próba Traw jest ry­zy­kowna? Czy tylko przy­szli wiedź­mini ry­zy­kują? Ży­cie pełne jest ry­zyka, w życiu rów­nież trwa se­lek­cja, Ge­ralt. Se­lek­cjo­nuje zły przypa­dek, cho­roba, wojna. Prze­ciw­sta­wia­nie się lo­sowi może być rów­nie ry­zy­kowne, jak od­da­wa­nie się w jego ręce. Ge­ralt... Od­dała­bym ci to dziecko. Ale... Ja też się boję.

— Nie za­brał­bym dziecka. Nie mógłbym wziąć na sie­bie od­po­wie­dzialności. Nie zgo­dził­bym się obar­czać nią cie­bie. Nie chciałbym, by to dziecko wspomi­nało cię kie­dyś tak... Jak ja...

— Nie­na­wi­dzisz tej ko­biety, Ge­ralt?

— Mo­jej matki? Nie, Ca­lan­the. Do­my­ślam się, że stała przed wy­bo­rem... Może nie miała wy­boru? Nie, miała, prze­cież wiesz, wy­star­czyło od­po­wiedniego za­klę­cia albo elik­siru... Wy­bór. Wy­bór, który trzeba uszano­wać, bo to święte i nie­pod­wa­żalne prawo każ­dej ko­biety. Emocje nie mają tu zna­cze­nia. Miała nie­pod­wa­żalne prawo do de­cyzji, pod­jęła ją. Ale sądzę, że spo­tka­nie z nią, mina, jaką by wówczas zro­biła... Da­łoby mi to coś w ro­dzaju per­wer­syj­nej przyjem­ności, jeśli wiesz, o czym mó­wię.

— Do­sko­nale wiem, o czym mó­wisz — uśmiech­nęła się. — Ale małe masz szanse na taką przyjem­ność. Nie po­trafię oce­nić two­jego wieku, wiedźmi­nie, ale za­kła­dam, że je­steś grubo star­szy, niż wskazy­wałby twój wy­gląd. Tym sa­mym ta ko­bieta...

— Ta ko­bieta — prze­rwał zimno — za­pewne wy­gląda teraz na grubo młodszą ode mnie.

— Cza­ro­dziejka?

— Tak.

— Cie­kawe. My­śla­łam, że cza­ro­dziejki nie mogą...

— Ona za­pewne też tak my­ślała.

— Za­pewne. Ale masz rację, nie dys­ku­tujmy o pra­wie ko­biety do de­cyzji, bo to rzecz poza dys­kusją. Wróćmy do na­szego pro­blemu. Nie za­bie­rzesz dziecka? Nie­odwołalnie?

— Nie­odwołalnie.

A jeśli... Jeśli prze­zna­cze­nie nie jest wy­łącz­nie mi­tem? Jeśli ist­nieje na­prawdę, czy nie za­cho­dzi obawa, że może się ze­mścić?

— Jeśli bę­dzie się mścić, to na mnie — od­po­wie­dział spo­koj­nie. — To ja wy­stę­puję prze­ciw niemu. Ty prze­cież wy­ko­nałaś twoją część zo­bo­wią­zania. Je­śli bo­wiem prze­zna­cze­nie nie jest le­gendą, wśród wskaza­nych przez cie­bie dzieci mu­siał­bym wy­brać wła­ściwe. Wszakże dziecko Pavetty jest wśród tych dzie­cia­ków?

— Jest — Ca­lan­the wolno ski­nęła głową. — Chcesz je zo­ba­czyć? Chcesz spoj­rzeć w oczy prze­zna­cze­niu?

— Nie. Nie chcę. Re­zy­gnuję, zrze­kam się. Zrzekam się tego chłopca. Nie chcę pa­trzeć w oczy prze­zna­cze­niu, bo w nie nie wie­rzę. Bo wiem, że by złą­czyć dwoje lu­dzi, samo prze­zna­cze­nie nie wy­star­czy. Trzeba cze­goś wię­cej niż prze­zna­cze­nie. Drwię so­bie z ta­kiego prze­zna­cze­nia, nie będę szedł za nim jak śle­piec wie­dziony za rękę, nie ro­zu­mie­jący i na­iwny. To moja nie­odwołalna de­cyzja, Ca­lan­the z Cin­try.

Kró­lowa wstała. Uśmiech­nęła się. Nie mógł od­gad­nąć, co kryje się pod tym uśmie­chem.

— Niech więc tak się sta­nie, Ge­ralcie z Rivii. Być może twoim prze­zna­cze­niem było wła­śnie zrzec się i zre­zy­gno­wać? Są­dzę, że tak wła­śnie było. Wiedz bo­wiem, że gdy­byś wy­brał, gdy­byś wy­brał pra­wi­dłowo, stwier­dził­byś, że prze­zna­cze­nie, z któ­rego drwisz, okrutnie za­drwiłoby z cie­bie.

Spoj­rzał w jej ja­do­wicie zie­lone oczy. Uśmie­chała się. Nie mógł roz­szy­fro­wać tego uśmiechu.

Obok al­tany rósł krzak róży. Zła­mał ło­dygę, ze­rwał kwiat, przyklęk­nął, ofia­ro­wał go jej, obu­rącz, schyliw­szy głowę.

— Szkoda, że nie po­zna­łam cię wcześniej, bia­ło­włosy — mruknęła, bio­rąc różę z jego rąk. — Wstań.

Wstał.

— Je­żeli zmienisz zda­nie — po­wie­działa, zbli­żając różę do twa­rzy — Jeśli zde­cy­du­jesz... Wróć do Cin­try. Będę cze­kała. I twoje prze­zna­cze­nie też bę­dzie cze­kało. Może nie w nie­skończo­ność, ale z pew­no­ścią jesz­cze jakiś czas.

— Że­gnaj, Ca­lan­the.

— Że­gnaj, wiedźmi­nie. Uważaj na sie­bie. Mam... Miałam przed chwilą prze­czu­cie... Dziwne prze­czu­cie... że wi­dzę cię po raz ostatni.

— Że­gnaj, kró­lowo.

 


Rozdział piąty [top]

 

Obu­dził się i ze zdziwie­niem stwierdził, że ból drą­żący udo znikł, wy­da­wało się też, że prze­stała do­ku­czać tęt­niąca, na­pi­na­jąca skórę opu­chli­zna. Chciał się­gnąć ręką, do­tknąć, ale nie mógł się poru­szyć. Za­nim zo­rientował się, że unie­ru­cha­mia go wy­łącz­nie cię­żar skór, któ­rymi był okryty, zimne, ohydne prze­raże­nie spły­nęło mu do brzu­cha, wpiło się w trze­wia jak kro­gul­cze szpony. Zaci­skał i roz­prę­żał palce, mia­rowo, po­wta­rza­jąc w myśli, nie, nie, nie je­stem...

Spa­rali­żo­wany.

— Obu­dzi­łeś się.

Stwierdze­nie, nie pyta­nie. Ci­chy, ale wy­raźny, miękki głos. Ko­bieta, Młoda, za­pewne. Od­wró­cił głowę, jęk­nął, usi­łując się unieść.

— Nie ru­szaj się. Przy­najmniej nie tak gwałtow­nie. Boli?

— Nnnn... — nalot zle­pia­jący wargi ro­zer­wał się. — Nnie. Rana nie... Plecy...

— Od­le­żyny — bez­na­miętne, chłodne stwierdze­nie, nie pa­su­jące do tego miękkiego altu. — Za­radzę temu. Masz, wy­pij to. Po­woli, ma­łymi ły­kami.

W pły­nie do­mi­no­wał za­pach i smak ja­łowca. Stary spo­sób, po­my­ślał. Ja­ło­wiec albo mięta, oba do­datki bez zna­cze­nia, po to tylko, aby za­ma­sko­wać praw­dziwy skład. Po­mimo tego, roz­po­znał szyt­na­ciec, może się­ży­gron. Tak, na pewno się­ży­gron, się­ży­gro­nem neu­trali­zuje się tok­syny, oczyszcza krew ska­żoną przez gan­grenę lub za­ka­żenie.

— Pij. Do końca. Wol­niej, bo się za­krztusisz.

Meda­lion na jego szyi za­czął le­ciutko wi­bro­wać. A za­tem ma­gia rów­nież była w na­poju. Z wy­sił­kiem roz­sze­rzył źre­nice. Te­raz, gdy unio­sła mu głowę, mógł się jej do­kład­niej przyjrzeć. Była drobnej bu­dowy. No­siła mę­skie ubranie. Twarz miała małą i bladą w ciemności.

— Gdzie je­ste­śmy?

— Na pola­nie smolarzy.

Prawda, w po­wie­trzu czuło się ży­wicę. Sły­szał głosy do­bie­ga­jące od strony ogni­ska. Ktoś wła­śnie do­rzu­cił chru­stu, pło­mień z trza­skiem wy­strzelił w górę. Znowu po­pa­trzył, ko­rzy­sta­jąc ze światła. Włosy miała spięte opa­ską z wę­żo­wej skóry. Włosy...

Du­szący ból w gar­dle i mostku. Dło­nie gwałtow­nie zaci­śnięte w pię­ści.

Włosy miała rude, pło­mienno­rude, pod­świetlane bla­skiem ogni­ska wy­da­wały się czerwone jak cy­no­ber.

— Boli cię? — od­czy­tała emo­cję, ale nie­wła­ści­wie. — Już... Chwi­leczkę...

Wyczuł nagłe ude­rze­nie cie­pła, bi­jące z jej ręki, roz­le­wa­jące się po ple­cach, pły­nące w dół, do po­ślad­ków.

— Od­wró­cimy cię — po­wie­działa. — Nie pró­buj sam. Je­steś bar­dzo osła­biony. Hej, czy ktoś mógłby mi po­móc?

Kroki od strony ogni­ska, cie­nie, syl­wetki. Ktoś się po­chy­lił. Yurga.

— Jak się czu­jecie, panie? Le­piej wam?

— Po­móż­cie mi ob­rócić go na brzuch — po­wie­działa ko­bieta. — Ostrożnie, po­woli. O, tak... Do­brze. Dziękuję.

Nie mu­siał już na nią pa­trzeć. Le­żąc na brzu­chu, nie mu­siał już ry­zy­ko­wać spoj­rze­nia w jej oczy. Uspokoił się, opa­no­wał drże­nie rąk. Mo­gła wy­czuć. Sły­szał, jak brzę­czą sprzączki jej torby, jak stu­kają fla­kony i por­cela­nowe sło­iczki. Sły­szał jej od­dech, czuł cie­pło jej uda. Klę­czała tuż obok.

— Moja rana — ode­zwał się, nie mo­gąc znieść ci­szy — była kło­po­tliwa?

— Owszem, tro­chę — chłód w gło­sie. — Tak to bywa z ob­raże­niami od zę­bów. Naj­pa­skudniej­szy ro­dzaj ran. Ale dla cie­bie chyba nie­nowy, wiedźmi­nie.

Wie. Grzebie mi w my­ślach. Czyta? Chyba nie. I wiem, dla­czego. Boi się.

— Tak, chyba nie­nowy — po­wtó­rzyła, znowu po­brzę­kując szklanymi na­czy­niami. — Wi­działam na tobie kilka blizn... Ale po­ra­dzi­łam sobie. Je­stem, wi­dzisz, cza­ro­dziejką. I uzdrowi­cielką rów­no­cze­śnie. Spe­cjali­zacja.

Zga­dza się, po­my­ślał. Nie po­wie­dział ani słowa.

— Wra­cając do rany — cią­gnęła spo­koj­nie — to trzeba ci wie­dzieć, że ura­to­wało cię twoje tętno, czte­ro­krot­nie wol­niej­sze od tętna zwy­kłego czło­wieka. In­aczej nie prze­żył­byś, mogę to z całą od­po­wie­dzialno­ścią stwierdzić. Wi­działam to, co mia­łeś za­wią­zane na no­dze. Miało to imi­to­wać opa­tru­nek, ale imi­to­wało nie­udolnie.

Milczał.

— Póź­niej — kontynu­owała, za­dzie­rając mu ko­szulę aż po kark — wdało się za­ka­żenie, zwy­kłe przy ra­nach ką­sa­nych. Zo­stało za­ha­mo­wane. Oczywi­ście, wiedź­miń­ski elik­sir? Po­mógł bar­dzo. Nie ro­zu­miem jed­nak, dla­czego rów­no­cze­śnie bra­łeś halu­cy­no­geny. Na­słu­cha­łam się two­ich ma­ja­czeń, Ge­ralcie z Rivii.

Czyta, po­my­ślał, jed­nak czyta. A może to Yurga po­wie­dział jej, jak się na­zy­wam? Może sam się wy­ga­da­łem przez sen pod wpływem „czarnej mewy”? Cholera wie... Ale nic jej nie da wie­dza o tym, jak się na­zy­wam. Nic. Nie wie, kim je­stem. Nie ma poję­cia, kim je­stem.

Poczuł, jak deli­kat­nie wciera mu w plecy zimną, ko­jącą maść o ostrym za­pa­chu kam­fory. Dło­nie miała małe i bar­dzo miękkie.

— Wy­bacz, że robię to kla­sycznie — po­wie­działa. — Mo­gła­bym usu­nąć ci odle­żyny za po­mocą ma­gii, ale wy­sili­łam się tro­chę przy tej ranie na no­dze i nie czuję się naj­lepiej. Na no­dze za­wią­za­łam i za­skle­pi­łam, co się dało, nic ci już nie grozi. Przez naj­bliż­sze dwa dni nie wstawaj jed­nak. Na­wet ma­gicz­nie po­wią­zane na­czyńka lubią pę­kać, miałbyś pa­skudne wy­bro­czyny. Szrama oczywi­ście zo­sta­nie. Jesz­cze jedna do ko­lekcji.

— Dzięki... — przy­ci­snął poli­czek do skór, by znie­kształcić głos, za­ma­sko­wać jego nie­natu­ralne brzmienie. — Czy mogę wie­dzieć... Komu dzię­kuję?

Nie po­wie, po­my­ślał. Albo na­kła­mie.

— Na­zy­wam się Vi­senna.

Wiem, po­my­ślał.

— Cie­szę się — po­wie­dział wolno, wciąż z po­licz­kiem przy skó­rach. — Cie­szę się z tego, że skrzyżo­wały się nasze drogi, Vi­senna.

— Cóż, przypa­dek — rze­kła chłodno, na­cią­gając mu ko­szulę na plecy i na­kry­wa­jąc ko­żu­chami. — Wieść o tym, że je­stem po­trzebna, do­sta­łam od cel­ni­ków z gra­nicy. Jeśli je­stem po­trzebna, jadę. Taki mam dziwny zwy­czaj. Po­słu­chaj, maść zo­sta­wię kup­cowi, po­proś, by na­cierał cię rano i wie­czo­rem. Jak twierdzi, ura­to­wa­łeś mu życie, niech się od­wdzięcza.

A ja? Jak mógłbym od­wdzię­czyć się tobie, Vi­senna?

— Nie mówmy o tym. Nie biorę za­płaty od wiedźmi­nów. Na­zwij to soli­dar­no­ścią, jeśli chcesz. Za­wo­dową soli­dar­no­ścią. I sym­patią. W ra­mach tej sym­patii przyjazna rada lub, jeśli wo­lisz, zale­cenie uzdrowi­cielki. Prze­stań brać halu­cy­no­geny, Ge­ralt. Ha­lucy­nacje nie leczą. Ni­czego.

— Dziękuję, Vi­senna. Za po­moc i za radę. Dziękuję ci... za wszystko.

Wy­grze­bał rękę spod skór, na­ma­cał jej ko­lana. Drgnęła, po czym wło­żyła mu dłoń do dłoni, lekko zaci­snęła. Ostrożnie uwolnił palce, prze­sunął nimi po jej ręce, po przedra­mie­niu.

Oczy­wi­ście. Gładka skóra mło­dej dziew­czyny. Drgnęła jesz­cze sil­niej, ale nie cofnęła ręki. Wró­cił pal­cami do jej dłoni, złą­czył uści­skiem.

Meda­lion na szyi za­wi­bro­wał, poru­szył się.

— Dziękuję ci, Vi­senna — po­wtó­rzył, pa­nując nad drże­niem głosu. — Rad je­stem, że skrzyżo­wały się nasze drogi.

— Przypa­dek... — po­wie­działa, ale tym ra­zem w jej gło­sie nie było chłodu.

A może prze­zna­cze­nie? — spy­tał, dzi­wiąc się, bo pod­nie­cenie i zde­ner­wo­wa­nie ule­ciały z niego nagle, bez śladu. — Wie­rzysz w prze­zna­cze­nie, Vi­senna?

— Tak — od­po­wie­działa nie od razu. — Wie­rzę.

W to — cią­gnął — że lu­dzie związani prze­zna­cze­niem zaw­sze się spo­ty­kają?

W to także... Co ro­bisz? Nie obra­caj się...

— Chcę spoj­rzeć na twoją twarz... Vi­senna. Chcę spoj­rzeć w twoje oczy. A ty... Ty mu­sisz spoj­rzeć w moje.

Zro­biła ruch, jakby chciała ze­rwać się z kolan. Ale zo­stała obok niego. Od­wró­cił się po­woli, krzywiąc wargi z bólu. Było ja­śniej, ktoś znowu do­rzu­cił drewna do ognia.

Nie poru­szyła się już. Ob­ró­ciła tylko głowę w bok, pro­filem, ale tym wy­raź­niej wi­dział, że usta jej drżą. Zaci­snęła palce na jego dłoni, sil­nie.

Pa­trzył.

Nie było żad­nego po­do­bień­stwa. Miała zu­peł­nie inny profil. Mały nos. Wą­ski pod­bró­dek. Mil­czała. Po­tem nagle po­chy­liła się, spoj­rzała mu pro­sto w oczy. Z bli­ska. Bez słowa.

— Jak ci się po­do­bają? — spy­tał spo­koj­nie. — Moje po­pra­wione oczy? Ta­kie... nie­co­dzienne. Czy wiesz, Vi­senna, co robi się z oczami wiedźmi­nów, aby je po­pra­wić? Czy wiesz, że nie zaw­sze się to udaje?

— Prze­stań — po­wie­działa miękko. — Prze­stań, Ge­ralt.

— Ge­ralt... — po­czuł nagle, jak coś się w nim rwie. — To imię nadał mi Ve­semir. Ge­ralt z Rivii! Na­uczyłem się na­wet na­śla­do­wać riv­ski ak­cent. Chyba z we­wnętrznej po­trzeby po­sia­dania ro­dzin­nych stron. Cho­ciażby wy­my­ślo­nych. Ve­semir... nadał mi imię. Ve­semir zdra­dził mi też twoje. Dość nie­chęt­nie.

— Ci­cho, Ge­ralt, cicho.

— Mó­wisz mi dziś, że wie­rzysz w prze­zna­cze­nie. A wtedy... Wtedy wie­rzy­łaś? Ach, tak, mu­siałaś wie­rzyć. Mu­siałaś wie­rzyć, że prze­zna­cze­nie każe nam się spo­tkać. Temu na­leży przypisać fakt, że sama by­najmniej nie dą­żyłaś do tego spo­tka­nia.

Mil­czała.

— Zaw­sze chciałem... Rozmy­śla­łem nad tym, co ci po­wiem, kiedy się wreszcie spo­tkamy. My­śla­łem o pyta­niu, jakie ci po­sta­wię. Są­dzi­łem, że sprawi mi to per­wer­syjną przyjem­ność...

To, co bły­snęło na jej po­liczku, było łzą. Nie­wąt­pli­wie. Po­czuł, jak gar­dło ści­ska mu się do bólu. Po­czuł zmę­cze­nie. Sen­ność. Sła­bość.

W świetle dnia... — jęk­nął. — Jutro, w bla­sku słońca, spoj­rzę w twoje oczy, Vi­senna... I za­dam ci moje pyta­nie. A może nie za­dam go, bo już za późno. Prze­zna­cze­nie? O, tak, Yen miała rację. Nie wy­star­czy być sobie prze­zna­czo­nym. Trzeba cze­goś wię­cej... Ale spoj­rzę jutro w twoje oczy... W bla­sku słońca...

— Nie — po­wie­działa ła­god­nie, cicho, ak­sa­mit­nie, gło­sem, który drą­żył, który szar­pał po­kła­dami pa­mięci, pa­mięci, któ­rej już nie było. Któ­rej nigdy nie było, a prze­cież była.

— Tak! — za­pro­te­sto­wał. — Tak. Chcę tego...

— Nie. Te­raz za­śniesz. A gdy się obu­dzisz, prze­sta­niesz chcieć. Po co mamy pa­trzeć na sie­bie w bla­sku słońca? Co to zmieni? Nie można już ni­czego cof­nąć, ni­czego zmienić. Jaki sens ma za­da­wa­nie mi pytań, Ge­ralt? Czy fakt, że nie będę umiała na nie od­po­wie­dzieć, rze­czy­wi­ście sprawi ci per­wer­syjną przyjem­ność? Co nam da krzyw­dze­nie się wzajemne? Nie, nie bę­dziemy pa­trzeć na sie­bie w świetle dnia. Za­śnij, Ge­ralt. A tak mię­dzy nami, to wcale nie Ve­semir nadał ci to imię. Cho­ciaż to rów­nież ni­czego nie zmieni ani ni­czego nie cof­nie, chciała­bym, abyś o tym wie­dział. Bądź zdrów i uwa­żaj na sie­bie. I nie staraj się mnie szu­kać...

— Vi­senna...

— Nie, Ge­ralt. Te­raz za­śniesz. A ja... by­łam twoim snem. Bądź zdrów.

— Nie! Vi­senna!

— Za­śnij — w ak­sa­mit­nym gło­sie cichy roz­kaz, ła­miący wolę, drący ją jak tka­ninę. Cie­pło, nagle bi­jące z jej dłoni.

— Za­śnij.

Zasnął.

 


Rozdział szósty [top]

 

— Je­ste­śmy już na Za­rze­czu, Yurga?

— Od wczoraj, panie Ge­ralt. Wkrótce już rzeka Ja­ruga, a dalej to już moje strony. Spójrzcie, na­wet konie raź­niej idą, łbami rzu­cają. Czują, że dom bli­sko.

— Dom... Mieszkasz w gro­dzie?

— Na pod­gro­dziu.

— Cie­kawe — wiedźmin ro­zej­rzał się. — Pra­wie nie wi­dać śla­dów wojny. Mó­wiono, że strasznie znisz­czony był ten kraj.

— Ano — rzekł Yurga. — Czego jak czego, ale ruin to nam tu nie bra­ko­wało. Przyjrzyj­cie się baczniej, na każ­dej bez mała cha­łupie, w każ­dej za­gro­dzie bieli się wszystko od no­wiuśkiej cie­sielki. A za rzeką, oba­czy­cie, tam jesz­cze go­rzej było, tam do gruntu wszystko zgo­rzało... Ale cóż, wojna wojną, a żyć trzeba. Przetrwa­lim naj­większą za­wie­ruchę, kiedy to Czarni to­czyli się przez naszą zie­mię. Prawda, wy­glą­dało tedy, że zmienią tu wszystko w pu­sty­nię. Wielu z tych, co wtedy ucie­kli, nie po­wró­ciło nigdy. Ale na ich miej­sce po­sie­dlili się nowi. Żyć trzeba.

— To fakt — mruknął Ge­ralt. — Żyć trzeba. Nie­ważne, co było. Trzeba żyć...

— Pra­wi­ście. No, ma­cie, za­kła­daj­cie. Zszyłem wam por­tki, za­łata­łem. Będą jak nowe. To tak, jak ta zie­mia, panie Ge­ralt. Po­darło ją wojną, prze­orało jak żela­zem brony, po­pruło, po­krwawiło. Ale teraz bę­dzie jak nowa. I jesz­cze lepiej uro­dzi. Na­wet ci, co w tej ziemi zgnili, ku do­bru po­służą, użyźnią glebę. Na razie orać ciężko, bo kości, że­la­stwo wszędzie na po­lach, ale zie­mia i z żela­stwem sobie po­radzi.

— Nie bo­icie się, że Nil­fga­ard­czycy... że Czarni wrócą? Już raz zna­leźli drogę przez góry...

— Ano, strach nam. I co z tego? Siąść i pła­kać, trząść się? Żyć trzeba. A co bę­dzie, to bę­dzie. Tego, co prze­zna­czone, tego się prze­cie i tak nie uniknie.

— Wie­rzysz w prze­zna­cze­nie?

A jak mam nie wie­rzyć? Po tym, jake­śmy się na mo­ście spo­tkali, na uro­czy­sku, jake­ście mnie od śmierci zra­to­wali? Och, panie wiedźmin, oba­czy­cie, pad­nie wam moja Zło­to­litka do nóg...

— Daj spo­kój. Szczerze mó­wiąc, ja wię­cej ci za­wdzię­czam. Tam, na mo­ście... Prze­cież to moja praca, Yurga, mój fach. Prze­cież ja bro­nię ludzi za pie­nią­dze. Nie z do­broci serca. Przyznaj się, Yurga, sły­sza­łeś, co lu­dzie ga­dają o wiedźmi­nach? Że nie wia­domo, kto gor­szy, oni czy po­twory, które za­bijają...

— Nie­prawda to, panie, nie wiem, czemu tak mó­wicie. Cóż to ja, oczu nie mam? Wy­ście wszak z tej sa­mej gliny ule­pieni, co owa uzdrowi­cielka...

— Vi­senna...

— Nie po­wia­dała nam się z imienia. Ale prze­cie szła za nami w skok, bo wie­działa, że po­trzebna, do­go­niła wie­czo­rem, za­jęła się wami wraz, le­dwo z sio­dła ze­szła. O, panie, na­mę­czyła się nad wa­szą nogą, od owej ma­gii aż trzesz­czało po­wie­trze, a my ze stra­chu w las ucie­klim. A jej po­tem krew się z nosa rzu­ciła. Nie­pro­sta wi­dać rzecz, cza­ro­wać. O, z tro­ską was opa­try­wała, iście, jak...

— Jak matka? — Ge­ralt zaci­snął zęby.

— Ano. Do­brze­ście rze­kli. A jak usnęliście...

— Tak, Yurga?

— Na no­gach le­dwo się trzymała, blada była jak płótno. Ale przy­szła, py­tała, czy nie po­trze­buje który z nas po­mocy. Wy­le­czyła smola­rzowi rękę, co mu ją pień przytłukł. Gro­sza nie wzięła, jesz­cze le­ków zo­sta­wiła. Nie, panie Ge­ralt, na świecie, wiem to, róż­nie o wiedźmi­nach ga­dają i róż­nie się o cza­ro­dziejach mówi. Ale nie u nas. My, z Gór­nego Sod­den i lu­dzie z Za­rze­cza, wiemy le­piej. Za wiele my cza­ro­dziejom za­wdzię­czamy, coby nie wie­dzieć, jacy oni. Pa­mięć o nich u nas nie w plot­kach i gad­kach, a w ka­mie­niu kuta. Oba­czy­cie sami, niech no tylko się za­gaj­nik skończy. Zresztą, sami pew­nie lepiej wie­cie. Toż to bitwa była na cały świat gło­śna, a le­dwo rok mi­nął. Mu­sieli­ście sły­szeć.

— Nie było mnie tu — mruknął wiedźmin. — Od roku. By­łem na pół­nocy. Ale sły­sza­łem... Druga bitwa o Sod­den...

W sa­mej rze­czy. Wraz zo­ba­czy­cie wzgórze i głaz. Dawniej to my to wzgórze zwali zwy­czaj­nie, Ka­nia Góra, ale nynie to wszyscy mó­wią Góra Cza­ro­dziejów albo Góra Czternastu. Bo dwu­dzie­stu i dwóch ich było na tym wzgórzu, dwu­dzie­stu i dwóch cza­ro­dziejów tam sta­nęło w bi­twie, a czternastu padło. Straszna była to bitwa, pa­nie Ge­ralt. Zie­mia sta­wała dęba, ogień lał się z nieba niby deszcz, pio­runy biły... Trup słał się gęsto. Ale zmo­gli cza­ro­dzieje Czarnych, zła­mali Po­tęgę, co ich wio­dła. A czternastu ich padło w tej bi­twie. Czternastu poło­żyło życie... Co, panie? Co wam?

— Nic. Mów dalej, Yurga.

— Straszna była bitwa, oj, gdyby nie owi cza­ro­dzieje ze wzgórza, kto wie, może nie ga­dali­by­śmy dziś tu, do domu ja­dąc, bo i domu by nie było, i mnie, a może i was... Tak, to dzięki cza­ro­dziejom. Czternastu ich zgi­nęło, nas bro­niąc, ludzi z Sod­den i Za­rze­cza. Ha, pew­nie, inni też tam się bili, wo­jacy i szlachta, a i z chło­pów, kto mógł, wziął wi­dły albo okszę, albo choćby pałę... Wszyscy sta­wali męż­nie i nie­jeden po­legł. Ale cza­ro­dzieje... Nie sztuka wo­ja­kowi ginąć, bo to jego fach prze­cie, a życie i tak krót­kie. Ale cza­ro­dzieje prze­cie mogą żyć, jak długo im wola. A nie za­wa­hali się.

— Nie za­wa­hali się — po­wtó­rzył wiedźmin, trąc ręką czoło. — Nie za­wa­hali. A ja by­łem na Pół­nocy...

— Co wam, panie?

— Nic.

— Tak... To my tam, wszyscy z oko­licy, kwiaty tam teraz no­simy, na to wzgórze, a ma­jową porą, na Bel­le­teyn, zaw­sze tam ogień pło­nie. I po wiek wie­ków pło­nąć bę­dzie. I wiecznie żyć oni będą w pa­mięci ludzi, owych czternastu. A takie życie w pa­mięci to prze­cie... To... coś wię­cej! Wię­cej, panie Ge­ralt!

— Masz rację, Yurga.

— Każde dziecko u nas zna imiona tych czternastu, wy­kute na ka­mie­niu, który na szczycie wzgórza stoi. Nie wie­rzy­cie? Po­słu­chaj­cie: Axel zwany Ra­bym, Triss Me­ri­gold, Atlan Kerk, Va­nielle z Bru­gge, Da­go­bert z Vole...

— Prze­stań, Yurga.

— Co z wami, pa­nie? Bla­dzi­ście jak śmierć!

— Nic.

 


Rozdział siódmy [top]

 

Szedł pod górę bar­dzo po­woli, ostrożnie, wsłu­chany w pracę ścię­gien i mię­śni w ma­gicz­nie ule­czo­nej ranie. Cho­ciaż wy­da­wała się komplet­nie wy­go­jona, nadal chronił nogę i nie ry­zy­ko­wał opie­rania na niej ca­łego cię­żaru ciała. Było go­rąco, a za­pach traw ude­rzał do głowy, oszałamiał, ale oszałamiał przyjem­nie.

Obe­lisk nie stał w cen­tral­nym punkcie pła­skiego szczytu wzgórza, był cof­nięty w głąb, poza krąg kan­cia­stych ka­mieni. Gdyby wszedł tu tuż przed za­cho­dem słońca, cień men­hira, pa­dając na krąg, wy­zna­czy­łby jego pre­cy­zyjną śred­nicę, wskazy­wałby kie­ru­nek, w któ­rym zwrócone były twa­rze cza­ro­dziejów w cza­sie bi­twy Ge­ralt spoj­rzał w tym kie­runku, w stronę bez­kres­nych, pa­gór­ko­wa­tych pól. Je­żeli były tam jesz­cze kości pole­głych, a były z pew­no­ścią, to skrywała je bujna trawa. Krą­żył tam ja­strząb, zata­cza­jąc spo­kojne koła na sze­roko roz­po­star­tych skrzydłach. Je­dyny ru­chomy punkt wśród za­marłego w upale kra­jo­brazu.

Obe­lisk był sze­roki u pod­stawy — aby go objąć, co naj­mniej czte­rech, pię­ciu ludzi mu­sia­łoby złą­czyć dło­nie. Było oczywiste, że bez po­mocy ma­gii nie wcią­gnięto by go na wzgórze. Zwrócona ku ka­miennemu krę­gowi płaszczy­zna men­hira była gładko ocio­sana, wid­niały na niej wy­kute znaki ru­niczne.

Imiona tych czternastu, któ­rzy zgi­nęli.

Zbli­żył się po­woli. W rze­czy sa­mej, Yurga miał rację. U pod­nóża obe­lisku le­żały kwiaty — zwy­kłe, polne kwiaty — maki, łu­biny, ślazy, nie­za­po­mi­najki.

Imiona czternastu.

Od­czy­tywał po­woli, od góry, a przed oczami zja­wiały się twa­rze tych, któ­rych znał.

Kasz­ta­no­wo­włosa Triss Me­ri­gold, we­soła, chi­cho­cząca z byle po­wodu, wy­glą­da­jąca jak podlotek. Lubił ją. I ona jego też.

Lawd­bor z Mu­rivel, z któ­rym kie­dyś o mało nie pobił się w Wy­zimie, gdy zła­pał cza­ro­dzieja na ma­ni­pu­lo­wa­niu ko­śćmi w grze za po­mocą deli­kat­nej tele­ki­nezy.

Lytta Neyd, zwana Ko­ral. Przydo­mek wziął się od ko­loru po­madki do ust, jakiej uży­wała. Lytta oplotko­wała go kie­dyś przed kró­lem Be­lo­hu­nem, i to tak, że po­szedł na ty­dzień do lochu. Gdy wy­pusz­czono go, po­szedł do niej za­pytać o po­wody. Nie wie­dząc kiedy, wy­lą­do­wał w jej łóżku i tam spę­dził drugi ty­dzień.

Stary Go­razd, który chciał za­pła­cić mu sto ma­rek za umożli­wie­nie zba­dania jego oczu, a ofe­ro­wał ty­siąc za możli­wość do­ko­nania sek­cji, „nie­ko­niecznie dzi­siaj”, jak się wówczas wy­raził.

Zo­stały trzy imiona.

Usły­szał za sobą lekki sze­lest i od­wró­cił się.

Była boso, w pro­stej, lnia­nej su­kience. Na dłu­gich, ja­snych wło­sach swo­bod­nie spa­dają­cych na ra­miona i plecy no­siła wia­nek sple­ciony ze sto­kro­tek.

— Wi­taj — po­wie­dział.

Pod­nio­sła na niego zimne, błę­kitne oczy, nie od­po­wie­działa.

Za­uwa­żył, że nie jest opa­lona. Było to dziwne, teraz, w końcu lata, kiedy wiej­skie dziew­częta były zwy­kle spa­lone słoń­cem na brąz, jej twarz i od­sło­nięte ra­miona miały kolor lekko zło­tawy.

— Przynio­słaś kwiaty?

Uśmiech­nęła się, opu­ściw­szy rzęsy. Po­czuł chłód. Mi­nęła go bez słowa, uklę­kła u stóp men­hira, do­ty­kając dło­nią ka­mie­nia.

— Ja nie przyno­szę kwiatów — po­wie­działa, pod­no­sząc głowę. — Ale te, które tu leżą, są dla mnie.

Pa­trzył na nią. Klę­czała tak, że za­sła­niała przed jego wzrokiem ostatnie imię, wy­kute w ka­mie­niu men­hira. Była jasna, nie­natu­ral­nie, świetliście jasna na ciemnym tle głazu.

— Kim jesteś? — spy­tał wolno.

Uśmiech­nęła się i po­wiało zim­nem.

— Nie wiesz?

Wiem, po­my­ślał, pa­trząc w zimny błę­kit jej oczu. Tak, zdaje się, że wiem.

Był spo­kojny. Nie umiał ina­czej. Już nie.

— Zaw­sze by­łem cie­kaw, jak wy­glą­dasz, pani.

— Nie mu­sisz mnie tak ty­tu­ło­wać — od­po­wie­działa ci­cho. — Znamy się prze­cież od lat.

— Znamy się — po­twierdził. — Mó­wią, że idziesz za mną krok w krok.

— Idę. Ale ty nigdy nie oglą­dałeś się za sie­bie. Do dziś. Dziś obej­rza­łeś się po raz pierwszy.

Milczał. Nie miał nic do po­wie­dze­nia. Był zmę­czony.

— Jak... Jak to się od­bę­dzie? — spy­tał wreszcie, chłodno i bez emo­cji.

— We­zmę cię za rękę — po­wie­działa, pa­trząc mu pro­sto w oczy. — We­zmę cię za rękę i po­pro­wa­dzę przez łąkę. W mgłę, zimną i mo­krą.

A dalej? Co jest dalej, za mgłą?

— Nic — uśmiech­nęła się. — Dalej nie ma już nic.

— Szłaś za mną krok w krok — po­wie­dział. — A do­pa­dałaś in­nych, tych, któ­rych mi­jałem w dro­dze. Dla­czego? Cho­dziło o to, bym zo­stał sam, prawda? Bym wreszcie za­czął się bać? Wy­znam ci prawdę. Ja zaw­sze się cie­bie ba­łem, zaw­sze. Nie oglą­da­łem się za sie­bie ze stra­chu. Z trwogi, że zo­ba­czę cię idącą tuż za mną. Ba­łem się zaw­sze, moje życie mi­nęło w stra­chu. Ba­łem się... do dziś.

— Do dziś?

— Tak. Do dziś. Stoimy oto twa­rzą w twarz, a ja nie czuję lęku. Za­bra­łaś mi wszystko. Za­bra­łaś mi rów­nież lęk.

— Dla­czego więc twoje oczy pełne są stra­chu, Ge­ralcie z Rivii? Twoje ręce drżą, jesteś blady Dla­czego? Aż tak bar­dzo boisz się ostatniego, czterna­stego imienia, wy­ku­tego na obe­lisku? Je­śli chcesz, po­wiem ci, jak brzmi to imię.

— Nie mu­sisz. Wiem, jakie to imię. Krąg się za­myka, wąż zata­pia zęby we wła­snym ogo­nie. Tak być musi. Ty i to imię. I kwiaty. Dla niej i dla cie­bie. Czternaste imię wy­kute w ka­mie­niu, imię, które wy­ma­wia­łem w środku nocy i w bla­sku słońca, w mróz, upał i deszcz. Nie, nie boję się wy­mó­wić go teraz.

— Wy­mów je za­tem.

— Yen­nefer... Yen­nefer z Ven­ger­bergu.

A kwiaty są dla mnie.

— Skończmy z tym — po­wie­dział z wy­sił­kiem. — Weź... Weź mnie za rękę.

Wstała, zbli­żyła się, po­czuł bi­jący od niej chłód, ostre, prze­ni­kliwe zimno.

— Nie dziś — po­wie­działa. — Kie­dyś, tak. Ale nie dziś.

— Za­bra­łaś mi wszystko...

— Nie — prze­rwała. — Ja ni­czego nie za­bie­ram. Ja tylko biorę za rękę. Po to, by nikt nie był wówczas sam. Sam we mgle... Do zo­ba­cze­nia, Ge­ralcie z Rivii. Kie­dyś.

Nie od­po­wie­dział. Od­wró­ciła się po­woli i ode­szła. We mgłę, która nagle za­snuła szczyt wzgórza, we mgłę, w któ­rej zni­kło wszystko, w białą, mo­krą mgłę, w któ­rej roz­topił się obe­lisk, le­żące u jego stóp kwiaty i wy­kute na nim czterna­ście imion. Nie było nic, była tylko mgła i mo­kre, błyszczące od kro­pel trawy pod no­gami, trawy pachniały oszała­mia­jąco, ciężko, słodko, aż do bólu skroni, do za­po­mnienia, zmę­cze­nia...

— Pa­nie Ge­ralt! Co wam? Usnęliście? Mó­wi­łem wam, sła­bi­ście jesz­cze. Po co było leźć na szczyt?

— Usnąłem — przetarł twarz dło­nią, za­mru­gał. — Usnąłem, cho­lera... To nic, Yurga, to ten upał...

— Ano, go­rączka jak dia­bli... Trzeba nam je­chać, panie. Chodźcie, po­mogę wam zejść ze spa­dzi­zny.

— Nic mi nie jest...

— Nic, nic. Cie­ka­wym tedy, od czego się sła­nia­cie. Po za­razę wła­zili­ście na wzgórze w taki żar? Chcieli­ście ich imiona czy­tać? Mo­głem je wam wszystkie po­wie­dzieć. Co wam?

— Nic... Yurga... Pa­mię­tasz rze­czy­wi­ście wszystkie imiona?

— Pew­nie.

— Sprawdzę, jak u cie­bie z pa­mię­cią... Ostatnie. Czternaste. Ja­kie to imię?

— Ale z was nie­do­wia­rek. W nic nie wie­rzy­cie. Spraw­dzić chcecie, czy nie łżę? Mó­wi­łem wam prze­cie, te imiona u nas każdy dzie­ciak zna. Ostatnie, mó­wicie? Ano, ostatni jest Yoël Grethen z Car­reras. Zna­liście go może?

Geralt otarł nad­garstkiem po­wiekę. I spoj­rzał na men­hir. Na wszystkie imiona.

— Nie — po­wie­dział. — Nie zna­łem.

 


Rozdział ósmy [top]

 

— Pa­nie Ge­ralt?

— Tak, Yurga?

Kupiec po­chy­lił głowę, mil­czał jakiś czas, na­wi­jając na palec resztkę cien­kiego rze­myka, któ­rym na­pra­wiał sio­dło wiedź­mina. Wreszcie uniósł się, stuk­nął lekko kuła­kiem w plecy po­wo­żą­cego wo­zem pa­chołka.

— Sia­daj na lu­zaka, Po­kwit. Ja po­wiozę. Siędnijcie ze mną na ko­zioł, panie Ge­ralt. A ty czego koło wozu się krę­cisz, Po­kwit? Dalej, skacz w przód! My tu po­gwa­rzyć chcemy, nie trza nam tu two­ich uszu!

Płotka, drep­cąca za wo­zem, za­rżała, szarpnęła po­stronkiem, za­zdroszcząc wi­dać ko­byłce. Po­kwita idą­cej kłu­sem go­ściń­cem.

Yurga cmoknął, lekko sma­gnął konie lej­cami.

— Ano — rzekł z ocią­ga­niem. — Rzecz ma się tak, panie. Obieca­łem wam... Wtedy, na mo­ście... Zło­ży­łem wam obietnicę...

— Nie trzeba — prze­rwał szybko wiedźmin. — Nie trzeba, Yurga.

— Trzeba — po­wie­dział ostro ku­piec. — Słowo moje nie dym. To, co w domu za­stanę, a czego się nie spo­dziewam, bę­dzie wa­sze.

— Daj po­kój. Ni­czego od cie­bie nie chcę. Je­ste­śmy kwita.

— Nie, panie. Je­śli coś ta­kiego w domu za­stanę, zna­czy, to prze­zna­cze­nie. A je­śli z prze­zna­cze­nia za­drwić, je­śli skłamać z niego, to ono won­czas srogo karze.

Wiem, po­my­ślał wiedźmin. Wiem.

— Ale... Panie Ge­ralt...

— Co, Yurga?

— Ni­czego ja w domu nie za­stanę, czego się nie spo­dziewam. Ni­czego, a już na pewno nie tego, na co­ście li­czyli. Panie wiedźmin, sły­szy­cie to. Zło­to­litka, moja ko­bieta, wię­cej dzieci mieć nie może po ostatnim i czego jak czego, ale dzie­ciaka w domu nie bę­dzie. Źle­ście, widzi mi się, trafili.

Geralt nie od­po­wie­dział.

Yurga mil­czał rów­nież. Płotka znowu prychnęła, rzu­ciła łbem.

— Ale mam dwóch sy­nów — rzekł nagle szybko Yurga, pa­trząc przed sie­bie, na go­ści­niec. — Dwóch, zdrowych, sil­nych i nie­głu­pich. Prze­cie gdzieś ich mu­szę do ter­minu dać. Je­den, my­śla­łem, ze mną ku­piectwa się bę­dzie uczył. A drugi...

Geralt mil­czał.

— Co rzek­nie­cie? — Yurga od­wró­cił głowę, spoj­rzał na niego. — Za­żą­dali­ście na mo­ście obietnicy. Szło wam o dzie­ciaka do wa­szego wiedź­miń­skiego ter­minu, prze­cie nie o co in­nego. Czemu miałby ów dzie­ciak być nie­spo­dziany? A spo­dziany być nie może? Dwóch mam, jeden niech się więc na wiedź­mina uczy. Fach jak fach. Nie lep­szy, nie gor­szy.

— Pewny je­steś — ode­zwał się cicho Ge­ralt — że nie gor­szy?

Yurga zmrużył oczy.

— Bro­nić ludzi, życie im ra­to­wać, jaka to po wa­szemu rzecz, zła czy do­bra? Tych czternastu, na wzgórzu? Wy, na owym mo­ście? Co­ście czy­nili, do­bro czy zło?

— Nie wiem — rzekł z wy­sił­kiem Ge­ralt. — Nie wiem, Yurga. Cza­sami wy­daje mi się, że wiem. A nie­kiedy mam wąt­pli­wo­ści. Czy chciałbyś, by twój syn miał takie wąt­pli­wo­ści?

A niech ma — po­wie­dział po­waż­nie ku­piec. — Nie­chby miał. Bo to wła­śnie ludzka rzecz i do­bra.

— Co?

— Wąt­pli­wo­ści. Tylko zło, panie Ge­ralt, nigdy ich nie ma. A prze­zna­cze­nia swego nie uniknie nikt.

Wiedźmin nie od­po­wie­dział.

Gości­niec skrę­cał pod wy­soką skarpę, pod krzywe brzozy, nie­wia­do­mym spo­so­bem trzyma­jące się pio­no­wego zbo­cza. Brzozy miały żółte liście. Je­sień, po­my­ślał Ge­ralt, znowu je­sień. W dole bły­skała rzeka, bielał no­wiutki ostrokół strażnicy, da­chy cha­łup, ocio­sane pale przy­stani. Skrzypiał ko­ło­wrót. Prom do­bijał do brzegu, to­cząc przed sobą falę, roz­py­cha­jąc wodę tę­pym no­sem, roz­gar­nia­jąc pły­wa­jące po po­wierzchni słomki i liście nie­ru­chawe w brudnym ko­żu­chu ku­rzu. Skrzy­piały liny cią­gnięte przez przewoź­ni­ków. Stło­czony na brzegu tłum hała­so­wał, wszystko było w tym hała­sie: krzyk ko­biet, klą­twy męż­czyzn, płacz dzieci, ryk bydła, rże­nie koni, be­cze­nie owiec. Jed­no­stajna, ba­sowa mu­zyka stra­chu.

— Precz! Precz, cof­nąć się, psie krwie! — wrzesz­czał konny z głową owiązaną za­krwa­wioną szmatą. Koń, zanu­rzony aż po brzuch, ci­skał się, wy­soko pod­rzu­cając przednie nogi, roz­bry­zgi­wał wodę. Na przy­stani wrzask, krzyk — tar­czownicy bru­talnie roz­py­chali tłum, tłukli gdzie po­padło trzonkami oszczepów.

— Precz od promu! — ry­czał konny, wy­wi­jając mie­czem. — Tylko woj­sko! Precz, bo łby będę roz­walał!

Geralt ścią­gnął wo­dze, wstrzymał klacz, tań­czącą tuż przy kra­wę­dzi wą­wozu.

Wąwo­zem, w brzęku oręża i zbroi, cwałowali cięż­ko­zbrojni, wzbijając tu­many ku­rzu przy­sła­nia­jące bie­gną­cych z tyłu tar­czowni­ków.

— Ge­ra­aaalt!

Spoj­rzał w dół. Na po­rzu­co­nym, ze­pchniętym z go­ścińca wo­zie za­peł­nio­nym drewnia­nymi klat­kami pod­ska­kiwał i wy­ma­chi­wał rę­kami szczupły męż­czy­zna w wi­śniowym ku­braku i ka­pelu­siku z cza­plim piór­kiem. W klat­kach trze­po­tały i darły się kury i gęsi.

— Ge­raaalt! To ja!

— Ja­skier! Chodź tu­taj!

— Precz, precz od promu! — ry­czał na przy­stani konny z obanda­żo­waną głową. — Prom tylko dla woj­ska! Chcecie na tam­ten brzeg, psie chwosty, to do topo­rów i w las, tra­twy kle­cić! Prom tylko dla woj­ska!

— Na bo­gów, Ge­ralt — sapał poeta, wdrapaw­szy się po zbo­czu wą­wozu. Jego wi­śniowy ku­brak usiany był, niby śnie­giem, pta­sim pie­rzem. — Wi­dzisz, co się dzieje? Ci z Sod­den nie­chybnie prze­grali bitwę, za­czął się od­wrót. Co ja mó­wię, jaki od­wrót? To ucieczka, po pro­stu pa­niczna ucieczka! I nam trzeba stąd wiać, Ge­ralt. Na tam­ten brzeg Ja­rugi...

— Co tu ro­bisz, Ja­skier? Skąd się tu wziąłeś?

— Co robię? — wrzasnął bard. — Jesz­cze py­tasz? Uciekam jak wszyscy, cały dzień tłukę się na tym wo­zie! Ko­nia w nocy ukradł mi jakiś skurwy­syn! Ge­ralt, bła­gam, wy­cią­gnij mnie z tego pie­kła! Po­wia­dam ci, Nil­fga­ard­czycy mogą tu być w każ­dej chwili! Kto nie od­gro­dzi się od nich Ja­rugą, pój­dzie pod nóż. Pod nóż, ro­zu­miesz?

— Nie pani­kuj, Ja­skier.

W dole, na przy­stani, rże­nie koni, wciąga­nych przemocą na prom, tłu­ką­cych ko­py­tami po de­skach. Wrzask. Ko­tło­wa­nina. Plusk wody, w którą wto­czył się ze­pchnięty wóz, ryk wo­łów, wy­sta­wia­ją­cych pyski nad po­wierzchnię. Ge­ralt pa­trzył, jak to­boły i skrzynie z wozu ob­ró­ciły się w nur­cie, ude­rzyły w burtę promu, po­pły­nęły. Wrzask, prze­kleń­stwa. W wą­wo­zie chmura pyłu, tętent.

— Po kolei! — darł się za­ban­da­żo­wany, na­jeż­dża­jąc ko­niem na tłum. — Po­rzą­dek, psia wa­sza mać! Po kolei!

— Ge­ralt — jęk­nął Ja­skier, chwytając za strzemię. — Wi­dzisz, co się tam dzieje? W życiu nie zdo­łamy do­stać się na ten prom. Wo­jacy prze­pra­wią nim tylu, ilu zdo­łają, a po­tem spalą, żeby nie po­słu­żył Nil­fga­ard­czy­kom. Tak się zwy­kle robi, no nie?

— Zga­dza się — kiw­nął głową wiedźmin. — Tak się zwy­kle robi. Nie poj­muję jed­nak, skąd ta pa­nika? Co to, pierwsza wojna, in­nych nie by­wało? Jak zwy­kle, dru­żyny kró­lów po­szczerbią się na­wzajem, a po­tem kró­lowie do­ga­dają się, pod­piszą traktat i obaj urżną się z tej oka­zji. Dla tych, któ­rzy w tej chwili miażdżą sobie żebra na przy­stani, nic się w zasa­dzie nie zmieni. Skąd więc cały ten gwałt?

Ja­skier spoj­rzał na niego bacznie, nie puszcza­jąc strzemie­nia.

— Ty chyba masz kiep­skie in­for­ma­cje, Ge­ralt — po­wie­dział. — Albo nie po­tra­fisz zro­zu­mieć ich zna­cze­nia. To nie jest zwy­kła wojna o suk­cesję tronu czy spła­che­tek ziemi. To nie jest po­tyczka dwóch feu­da­łów, którą chłopi ob­ser­wują, nie prze­ry­wa­jąc sia­no­ko­sów.

— Cóż to za­tem jest? Oświeć mnie, bo w sa­mej rze­czy nie wiem, o co cho­dzi. Tak mię­dzy nami, to nie­wiele mnie to w su­mie inte­re­suje, ale obja­śnij, pro­szę.

— Nie było nigdy po­dob­nej wojny — rzekł po­waż­nie bard. — Ar­mie Nil­fga­ardu zo­sta­wiają za sobą spa­loną zie­mię i trupy. Całe pola tru­pów. To jest wojna na wy­nisz­cze­nie, na pełne wy­nisz­cze­nie. Nil­fga­ard prze­ciw wszystkim. Okrucień­stwa...

— Nie ma i nie było wojny bez okru­cieństw — prze­rwał wiedźmin. — Prze­sa­dzasz, Ja­skier. To tak, jak z tym pro­mem: tak się zwy­kle robi. Taka, po­wie­działbym, woj­skowa tra­dycja. Jak świat światem, cią­gnące przez kraj ar­mie za­bijają, gra­bią, palą i gwałcą, nie­ko­niecznie w tej ko­lej­ności. Jak świat światem, chłopko­wie w czas wojny cho­wają się po la­sach z ba­bami i pod­ręcz­nym do­byt­kiem, a jak się wszystko skończy, wra­cają...

— Nie w tej woj­nie, Ge­ralt. Po tej woj­nie nie bę­dzie komu wra­cać i do czego wra­cać. Nil­fga­ard zo­sta­wia za sobą po­go­rzeli­sko, ar­mie idą ławą i wy­gar­niają wszyst­kich. Szu­bie­nice i pale cią­gną się mi­lami wzdłuż go­ściń­ców, dymy biją w niebo jak ho­ry­zont długi. Po­wie­działeś, jak świat światem nie było cze­goś ta­kiego? Ano, tra­fiłeś. Tak, jak świat światem. Na­szym światem. Bo wy­gląda na to, że Nil­fga­ard­czycy przybyli zza gór, by zniszczyć nasz świat.

— To nie ma sensu. Komu mo­głoby zale­żeć na nisz­cze­niu świata? Nie pro­wa­dzi się wo­jen, by nisz­czyć. Wojny pro­wa­dzi się z dwóch po­wo­dów. Jed­nym jest wła­dza, dru­gim pie­nią­dze.

— Nie filo­zofuj, Ge­ralt! Tego, co się dzieje, nie zmienisz filo­zofią! Dla­czego nie słu­chasz? Dla­czego nie wi­dzisz? Dla­czego nie chcesz ro­zu­mieć? Uwierz mi, Ja­ruga nie za­trzyma Nil­fga­ard­czy­ków. Zimą, gdy rzeka za­mar­znie, pójdą dalej. Mó­wię ci, trzeba wiać, wiać aż na Pół­noc, może tam nie dojdą. Ale na­wet jeśli tam nie dojdą, nasz świat nie bę­dzie już nigdy taki, jaki był. Ge­ralt, nie zo­sta­wiaj mnie tutaj! Nie dam sobie rady sam! Nie zo­sta­wiaj mnie!

— Chy­baś oszalał, Ja­skier — wiedźmin prze­chy­lił się w kul­bace. — Chy­baś oszalał ze stra­chu, jeśli mo­głeś po­my­śleć, że cię zo­sta­wię. Daj rękę, wskakuj na konia. Tu nie masz czego szu­kać, na prom i tak się nie do­pchasz. Od­wiozę cię w górę rzeki, po­szu­kamy łodzi albo tra­twy.

— Nil­fga­ard­czycy ogarną nas. Są już bli­sko. Wi­działeś tych kon­nych? Wi­dać, że idą pro­sto z bi­twy. Jedźmy w dół rzeki, w stronę uj­ścia Iny.

— Prze­stań kra­kać. Prze­mkniemy się, zo­ba­czysz. W dół rzeki też cią­gną tłumy lu­dzi, przy każ­dym pro­mie bę­dzie to samo co tu, wszystkie ło­dzie też pew­nie już zaha­rap­cili. Je­dziemy w górę, pod prąd, nie bój się, prze­pra­wię cię choćby na kło­dzie.

— Tamten brzeg le­dwo wi­dać!

— Nie ma­rudź. Po­wie­działem, prze­pra­wię cię.

A ty?

— Wskakuj na konia. Po­ga­damy w dro­dze. Hej, do dia­bła, tylko nie z tym wo­rem! Chcesz, żeby Płotce pękł grzbiet?

— To jest Płotka? Płotka była gniada, a to jest kasztanka.

— Każdy mój koń na­zywa się Płotka. Do­brze o tym wiesz i nie za­gaduj mnie. Po­wie­działem, precz z tym wo­rem. Co tam masz, do cho­lery? Złoto?

— Rę­ko­pisy! Wiersze! I tro­chę żar­cia...

— Wrzuć do rzeki. Na­pi­szesz nowe wier­sze. A żar­ciem po­dzielę się z tobą.

Ja­skier zro­bił żało­sną minę, ale nie za­sta­na­wiał się długo, z roz­ma­chem ci­snął sa­kwę do wody. Wskoczył na konia, po­wier­cił się, lo­kując na ju­kach, przytrzy­mał się pasa wiedź­mina.

W drogę, w drogę — po­na­glał nie­spo­koj­nie. — Nie traćmy czasu, Ge­ralt, za­pad­nijmy w lasy, za­nim...

— Prze­stań, Ja­skier, bo ta twoja pa­nika za­czyna się udzielać Płotce.

— Nie kpij. Że­byś ty wi­dział to, co ja...

— Za­mknij się, cho­lera. Je­dziemy, chciałbym przed za­pad­nię­ciem zmroku za­ła­twić ci prze­prawę.

— Mnie? A ty?

— Ja mam sprawy po tej stro­nie rzeki.

— Sza­lonyś chyba, Ge­ralt. Ży­cie ci nie­miłe? Jakie sprawy?

— Nie twój inte­res. Jadę do Cin­try.

— Do Cin­try? Nie ma już Cin­try.

— Co ty ga­dasz?

— Nie ma już Cin­try. Jest po­go­rzeli­sko i kupa gruzu. Nil­fga­ard­czycy...

— Zsia­daj, Ja­skier.

— Co?

— Zsia­daj! — wiedźmin od­wró­cił się gwałtow­nie. Tru­ba­dur spoj­rzał na jego twarz i sfru­nął z konia na zie­mię, cof­nął się o krok, po­tknął.

Geralt zsiadł po­woli. Prze­rzu­cił wo­dze przez łeb kla­czy, stał chwilę nie­zde­cy­do­wany, po­tem przetarł twarz urę­ka­wi­czoną dło­nią. Usiadł na brzegu wy­krotu, pod roz­łoży­stym krza­kiem świdwy o krwi­sto­czerwo­nych pę­dach.

— Chodź tu, Ja­skier — po­wie­dział. — Sia­daj. I opo­wia­daj, co z Cin­trą. Wszystko.

Poeta usiadł.

— Nil­fga­ard­czycy we­szli tam przez przełęcze — za­czął po chwili mil­cze­nia. — Były ich ty­siące. Oto­czyli woj­ska Cin­try w doli­nie Mar­nadal. Do­szło do bi­twy, trwającej cały dzień, od świtu do zmierzchu. Ci z Cin­try sta­wali dzielnie, ale zdziesiąt­ko­wano ich. Król po­legł, a wówczas ich kró­lowa...

— Ca­lan­the.

— Tak. Nie do­pu­ściła do po­pło­chu, nie po­zwo­liła, by po­szli w roz­sypkę, ze­brała wo­kół sie­bie i sztandaru kogo tylko zdo­łała, prze­bili się przez pier­ścień, wy­co­fali za rzekę, w stronę mia­sta. Kto zdo­łał.

A Ca­lan­the?

Z garstką ryce­rzy bro­niła prze­prawy, osła­niała od­wrót. Mó­wiono, że biła się jak męż­czy­zna, rzu­cała jak sza­lona w naj­większy wir. Skłuto ją pi­kami, gdy szar­żo­wała na nil­fga­arddzką pie­chotę. Ciężko ranną wy­wie­ziono do mia­sta. Co jest w tej ma­nierce, Ge­ralt?

— Go­rzałka. Chcesz?

— No chyba.

— Mów. Mów dalej, Ja­skier. Wszystko.

— Mia­sto w zasa­dzie nie bro­niło się, nie było oblę­żenia, nie było już komu sta­nąć na mu­rach. Resztka ryce­rzy z ro­dzi­nami, wielmoże i kró­lowa... Za­ba­ry­ka­do­wali się w zamku. Nil­fga­ard­czycy zdo­byli za­mek z mar­szu, ich cza­row­nicy roz­wa­lili w pył bramę i część mu­rów. Bro­nił się tylko stołb, wi­docznie cza­ro­dziejsko za­bez­pie­czony, bo opie­rał się nil­fga­ardz­kiej ma­gii. Po­mimo tego, po czte­rech dniach Nil­fga­ard­czycy wdarli się do środka. Nie za­stali ni­kogo ży­wego. Ni­kogo. Ko­biety za­biły dzieci, męż­czyźni zabili ko­biety i rzu­cili się na mie­cze albo... Co ci jest, Ge­ralt?

— Mów, Ja­skier.

— Albo... jak Ca­lan­the... Głową w dół, z blan­ków, z sa­mego szczytu. Mó­wią, że pro­siła, by ją... Nikt nie chciał. Do­peł­zła więc do blan­ków i... Głową w dół. Po­dobno okropne rze­czy ro­biono z jej cia­łem. Nie chcę o tym... Co ci jest?

— Nic. Ja­skier... W Cin­trze była... Dziew­czynka. Wnuczka Ca­lan­the, coś około dzie­się­ciu, jede­nastu lat. Na­zy­wała się Ciri. Sły­sza­łeś coś o niej?

— Nie. Ale w mie­ście i zamku do­szło do straszli­wej rzezi i pra­wie nikt nie uszedł z ży­ciem. A z tych, co bro­nili stołbu, nie oca­lał nikt, mó­wi­łem ci. A większość ko­biet i dzieci znacz­niej­szych ro­dów była wła­śnie tam.

Wiedźmin mil­czał.

— Ta Ca­lan­the — spy­tał Ja­skier. — Znałeś ją?

— Znałem.

A dziew­czynkę, o którą py­tałeś? Ciri?

I ją zna­łem.

Powiał wiatr od rzeki, zmarsz­czył wodę, szarpnął gałę­ziami, z ga­łęzi mi­go­tliwą ku­rzawą pole­ciały liście. Je­sień, po­my­ślał wiedźmin, znowu je­sień.

Wstał.

— Wie­rzysz w prze­zna­cze­nie, Ja­skier?

Tru­ba­dur uniósł głowę, spoj­rzał na niego sze­roko otwartymi oczami.

— Dla­czego py­tasz?

— Od­po­wiedz.

— No... wie­rzę.

A czy wiesz, że samo prze­zna­cze­nie to za mało? Że trzeba cze­goś wię­cej?

— Nie ro­zu­miem.

— Nie ty je­den. Ale tak wła­śnie jest. Trzeba cze­goś wię­cej. Pro­blem po­lega na tym, że ja... Ja już nigdy nie do­wiem się, czego.

— Co z tobą, Ge­ralt?

— Nic, Ja­skier. Chodź, wsiadaj. Je­dziemy, szkoda dnia. Kto wie, ile czasu zaj­mie nam szu­kanie łodzi, a bę­dziemy po­trze­bo­wać dużej. Prze­cież nie zo­sta­wię Płotki.

— Przepra­wimy się ra­zem? — ucie­szył się poeta.

— Tak. Po tej stro­nie rzeki nie mam już czego szu­kać.

 


Rozdział dziewiąty [top]

 

— Yurga!

— Zło­to­litka!

Biegła od bramy, po­wie­wa­jąc wy­zwolo­nymi spod chu­sty wło­sami, po­ty­kając się, krzy­cząc. Yurga rzu­cił po­wody pa­choł­kowi, sko­czył z wozu na zie­mię, po­biegł na spo­tka­nie, chwycił ją w pasie, mocno, po­de­rwał z ziemi, za­krę­cił, zawi­ro­wał.

— Je­stem, Zło­to­litka! Wró­ciłem!

— Yurga!

— Wró­ciłem! Ejże, roz­wie­rajta wrota! Go­spo­darz wró­cił! Ech, Zło­to­litka!

Była mo­kra, pachniała my­dli­nami. Prała, wi­dać. Po­sta­wił ją na ziemi, ale i wtedy nie pu­ściła go, wczepiona, roz­trzę­siona, cie­pła.

— Pro­wadź w dom, Zło­to­litka.

— Bo­go­wie, wró­ciłeś... Po no­cach nie spa­łam... Yurga... Po no­cach nie spa­łam...

— Wró­ciłem. Ech, wró­ciłem! I bo­gato wró­ciłem, Zło­to­litka. Wi­dzisz wóz? Hej, po­ga­niaj, za­jeż­dżaj we wrota! Wi­dzisz wóz, Zło­to­litka? Dość do­bra wiozę, by...

— Yurga, co mi do­bro, co mi wóz... Wró­ciłeś... Zdrowy... Cały...

— Bo­gato wró­ciłem, mó­wię. Wraz zo­ba­czysz...

— Yurga? A on kto? Ten czarno odziany? Bo­go­wie, z mie­czem...

Kupiec obej­rzał się. Wiedźmin zsiadł z konia, od­wró­cony, uda­wał, że po­pra­wia po­pręg i juki. Nie pa­trzył na nich, nie pod­cho­dził.

— Póź­niej ci po­wiem. Och, Zło­to­litka, żeby nie on... A gdzie dzie­ciaki? Zdrowe?

— Zdrowe, Yurga, zdrowe. W pole po­szły, wrony strzelać, ale są­siady znać im da­dzą, żeś w domu. Wraz przylecą, cała trójka...

— Trójka? Có­żeś to, Zło­to­litka? Mo­żeś...

— Nie... Ale coś mu­szę ci rzec... Nie bę­dziesz gniewny?

— Ja? Na cie­bie?

— Przygar­nę­łam dzie­wuszkę, Yurga. Od dru­idów wzięłam, wiesz, od tych, co po woj­nie dzieci ra­to­wali... Zbie­rali po la­sach te bez­domne i po­gu­bione... Le­dwo żywe... Yurga? Gniewnyś?

Yurga przyłożył dłoń do czoła, obej­rzał się. Wiedźmin szedł po­woli za wo­zem, pro­wa­dził konia. Nie pa­trzył na nich, wciąż od­wra­cał głowę.

— Yurga?

— O, bo­go­wie — jęk­nął ku­piec. — O, bo­go­wie! Zło­to­litka... Coś, cze­gom się nie spo­dziewał! W domu!

— Nie bądź gniewny, Yurga... Oba­czysz, po­lu­bisz ją. Dzie­wuszka mą­dra, miła, ro­botna... Dziwna tro­chę. Nie chce mó­wić, skąd jest, pła­cze zaraz. To i nie py­tam. Yurga, wiesz, ja­kem zaw­sze chciała, by była córka... Co ci?

— Nic — rzekł cicho. — Nic. Prze­zna­cze­nie. Całą drogę przez sen gadał, bre­dził w go­rączce, nic, jeno prze­zna­cze­nie i prze­zna­cze­nie... Na bo­gów... Nie na nasz to ro­zum, Zło­to­litka. Nie pojąć nam, co my­ślą tacy, jak on. O czym śnią. To nie na nasz ro­zum...

— Tata!!!

— Nad­bor! Sulik! Ale­ście wy­rośli, jako byczki! Ano, sami tu, do mnie! Żywo...

Urwał, wi­dząc małą, szczu­plutką, po­pie­lato­włosą istotkę idącą wolno za chłopcami. Dziew­czynka spoj­rzała na niego, zo­ba­czył wiel­kie oczy, zie­lone jak trawa wio­sną, błyszczące jak dwie gwiaz­deczki. Zo­ba­czył, jak dziew­czynka pod­rywa się nagle, jak bie­gnie, jak... Usłyszał, jak krzy­czy, cienko, prze­ni­kli­wie.

— Ge­ralt!

Wiedźmin od­wró­cił się od konia, bły­ska­wicznym, zwinnym ru­chem. I po­biegł na spo­tka­nie. Yurga pa­trzył urze­czony. Nigdy nie my­ślał, że człowiek może poru­szać się tak szybko.

Spo­tkali się na środku po­dwórka. Po­pie­lato­włosa dzie­wuszka w sza­rej su­kie­neczce. I bia­ło­włosy wiedźmin z mie­czem na ple­cach, cały w czar­nej skó­rze lśniącej od sre­bra. Wiedźmin w miękkim skoku, dzie­wuszka w truchciku, wiedźmin na kola­nach, cien­kie rączki dzie­wuszki do­okoła jego szyi, po­pie­late, my­sie włosy na jego ra­mie­niu. Zło­to­litka krzyknęła głu­cho. Yurga objął ją, bez słowa przygar­nął do sie­bie, drugą ręką ze­brał i przytulił obu chłopców.

— Ge­ralt! — po­wta­rzała dziew­czynka, lgnąc do piersi wiedź­mina. — Znalazłeś mnie! Wie­działam! Zaw­sze wie­działam! Wie­działam, że mnie od­naj­dziesz!

— Ciri — po­wie­dział wiedźmin.

Yurga nie wi­dział jego twa­rzy ukrytej w po­pie­la­tych wło­sach. Wi­dział ręce w czar­nych rę­ka­wi­cach ści­ska­jące plecy i ra­miona dziew­czynki.

— Znalazłeś mnie! Och, Ge­ralt! Cały czas cze­ka­łam! Tak okro­pecznie długo... Bę­dziemy już ra­zem, prawda? Te­raz bę­dziemy ra­zem, tak? Po­wiedz, Ge­ralt! Na zaw­sze! Po­wiedz!

— Na zaw­sze, Ciri.

— Tak, jak mó­wili! Ge­ralt! Tak, jak mó­wili... Je­stem twoim prze­zna­cze­niem? Po­wiedz! Je­stem twoim prze­zna­cze­niem?

Yurga zo­ba­czył oczy wiedź­mina. I zdziwił się bar­dzo. Sły­szał cichy płacz Zło­to­litki, czuł drganie jej ra­mion. Pa­trzył na wiedź­mina i cze­kał, cały spięty, na jego od­po­wiedź. Wie­dział, że nie zro­zu­mie tej od­po­wie­dzi, ale cze­kał na nią. I do­cze­kał się.

- Je­steś czymś wię­cej, Ciri. Czymś wię­cej.

 

[top]

 

[M1]A to ci